Bardzo szybko minęła nam droga powrotna mimo tego, iż jechaliśmy niezwykle ostrożnie i wolno, mając na uwadze załadowaną po brzegi przyczepę oraz tył samochodu. Okazało się, że w naszym przysiółku dotąd jeszcze nie padało, więc zadowoleni pośpieszyliśmy do naszych spragnionych wyjścia na dwór kur i szybko wypuściliśmy je do ogrodu. Także i kozy pomaszerowały z radością na łąkę, gdzie świeżoodrosła po niedawnym skoszeniu trawa wprost zapraszała do smakowitego pogryzania. A my? Głodni byliśmy jak wilcy! Szybko narobiłam kanapek z sałatą, pomidorem i szczypiorkiem a potem raczyliśmy się nimi, siedząc w kuchni i ciesząc udanym dniem.
- Oluniu! Troszkę
padnięty po tej podróży jestem i muszę się położyć na pół godzinki. Kapkę
odpocznę a potem pójdę rozładować te ziemniaki. Co ty na to? – zapytał Cezary
dopijając ostatniego łyka herbaty i skręcając sobie papierosa.
- Ano pewnie! Ja
też jakoś z sił opadłam – odrzekłam skwapliwie nalewając sobie trzeci kubek
lipowego naparu – Dam tylko jeść kotom i Zuzi a potem z przyjemnością do ciebie
dołączę!
Ledwo nakarmiłam zwierzęta niebo zaciągnęło
się grubą kotarą w kolorze ciemnego indygo i po krótkiej serii odległych
grzmotów lunęło jak z cebra. Czym
prędzej pobiegłam więc po pasące się na łące kozy. Już nieraz miałam okazję
przekonać się, jak bardzo nie lubią one deszczu. Także i teraz na mój widok
zameczały rozpaczliwie. Zabrałam je do suchej stajni. Powkładałam do paśników
świeżego siana. A ponieważ i tak byłam już przemoczona, to poszłam sprawdzić,
jak zachowują się w taki deszcz kury. Okazało się, że większość z nich nic
sobie z tak podłej pogody nie robi. Niektóre siedziały we wnętrzu zbudowanego z gałęzi i
kukurydzianych łodyg wigwamu. Inne mokre, ale szczęśliwe człapały jak gdyby
nigdy nic po błocie i wyszukiwały dżdżownice, które w taką pogodę pchały się na
powierzchnię ziemi i natychmiast wpadały w dzioby łakomych kur. Pomyślałam, że
chwilę popada i na pewno przestanie. Ja tymczasem przebiorę się w suche ubranie
i odpocznę obok Cezarego. Śpiąca się zrobiłam, jak gdyby późny wieczór był.
Najwidoczniej spadło ciśnienie. A niebo ciemne i tajemnicze otulało Pogórze
coraz bardziej skłębioną materią groźnych, nieprzewidywalnych chmur.
Weszłam na górę i zajrzałam do męża.
Spał i chrapał donośnie. W telewizorze napuszeni jak koguty, wyelegantowani posłowie
i rozemocjonowani, żądni szybkiego zrobienia kariery dziennikarze krążyli po
sejmowych korytarzach, o czymś się wzajemnie przekonując w głębokim
przeświadczeniu, iż to co mówią i robią wpłynąć może na dzieje świata.
Delikatnie wyjęłam z dłoni męża pilota, by ściszyć to hałaśliwe pudło. Wtedy
obudził się i przewracając na drugi bok zupełnie przytomnie wyszeptał:
- Oluś! Mogłabyś
zadzwonić do tego sąsiada od przyczepy i zapytać go, czy nie zrobi mu różnicy,
jak zawiozę mu ją jutro? Bo nie mam siły dźwigać teraz tych ziemniaków a poza
tym leje, jak licho.
Zadzwoniłam. Niestety, sąsiadowi przyczepa
była potrzebna już nazajutrz z samego rana.Chcąc nie chcąc musieliśmy zabierać
się do roboty. Zeszliśmy na podwórze i ładując na taczki po trzy worki
ziemniaków zawoziliśmy je do drewutni. Trwało to ponad dwie godziny. Upaprani
byliśmy ziemniaczanym błotem jak nieboskie stworzenia. Zziajani i spoceni. Tymczasem
deszcz wzmógł się tak bardzo, że przemokliśmy do nitki i prawie nic nie
widzieliśmy na oczy.
- Dobry wieczór!
Może wam pomóc? – usłyszeliśmy nagle młode, życzliwe głosy i w dwojgu
zakapturzonych wędrowcach z trudem rozpoznaliśmy naszych przyjaciół – Anię i
Kubę, którzy po pracy na polu wracali do swego siedliska.
- Dziękujemy wam
kochani, ale chyba zaraz skończymy! – zawołałam z trudem przekrzykując szum
nieustępliwego deszczu – Biegnijcie lepiej do domu, bo wygląda na to, że ta szalona
ulewa potrwa kilka godzin!
Coś zawołali na
pożegnanie, ale nie dosłyszałam co i szybko zniknęli w mglistej oddali. My
tymczasem dźwignęliśmy ostatnie pięćdziesięciokilowe worki z przyczepy.
Następnie rozładowaliśmy samochód i przysiadłszy na ławie w drewutni, dysząc
ciężko spoglądaliśmy z zadowoleniem na imponującą górę ziemniaków.
- Umyję przyczepę
i odwiozę mu ją zaraz. Będziemy mieć już to z głowy! – sapnął wreszcie Cezary.
- W podzięce za
życzliwość trzeba by dać sąsiadowi wiadro ziemniaków! Wybierzesz mu Oluniu
jakichś ładnych?! – poprosił mnie mąż, polewając obficie przyczepę wodą z węża.
Tak też zrobiłam
a chwilę potem Cezary odjechał w gęstniejący z minuty na minutę złowróżbny mrok
wzmagającej się ulewy i unoszących się nad nami mgieł.
- To chyba jakieś
oberwanie chmury albo koniec świata! – szeptałam do siebie, stojąc pod okapem
drewutni i bez nadziei na poprawę pogody spoglądając na szaleństwo żywiołów.
Gdzieś blisko błysnęło i huknęło. W lesie drzewa zaszumiały przerażonym
poświstem. W dole wsi jakiś pies zawył i zaskowyczał żałośnie. Kozy
przestępując z nogi na nogę meczały w swoich boksach i wyciągały w mą stronę głowy bym je
pieściła i pocieszała w ten straszny, niepojęty dla nich czas burzy. Zuzia nie
odstępowała mnie na krok i chowała się za mną drżąc rozpaczliwie oraz tuląc ogon
i uszy po sobie. Mimo, że do prawdziwego zmierzchu było jeszcze dość daleko, to
miało się wrażenie jakby noc postanowiła przyjść tego wieczoru wcześniej i
zmusić wszystko, co żyje by pochowało się do swych kryjówek, nor i bezpiecznych
zakamarków.
Tymczasem kury wciąż były w ogrodzie.
Postanowiłam, nie czekając na Cezarego zagonić je do kurników. Nie było sensu
by nadal łaziły po dworze, gdy nie zapowiadało się na jakąkolwiek poprawę
pogody tego wieczoru. Ich przemoczone, zmalałe od deszczu sylwetki widoczne
były pod krzakami dzikiego bzu i kaliny. Stały tam przycupnięte i drżące, jak
gdyby zapomniały drogi do domu a może w tej ciemności już jej po prostu nie
widziały? Trzeba było zatem obudzić je z tego dziwnego letargu i pomóc w
podjęciu decyzji o schronieniu się w bezpiecznym, suchym wnętrzu kurnika. Z
dorosłymi kurami nie ma przeważnie problemu z zagonieniem, gdyż wyćwiczone są by
reagować na pewne, charakterystyczne nawoływania i okrzyki. Woła się wówczas do
nich coś w rodzaju: „Ciiii, siaaa, ciii, sia, sia, sia!” A one słysząc to umykają
gromadnie i już za chwilę można zamknąć za nimi drzwiczki. Tym razem jednak
zielononóżki biegały jak błędne owce po ogrodzie. A co jedne weszły do
kurników, to drugie w tym czasie wyszły.
Błoto i płynące zewsząd potoki wezbranej
wody utrudniały mi gonienie za nimi. Poślizgnęłam się raz i dwa. Wylądowałam na
pupie, paprząc się dokumentnie w mazistej breji i żałując, iż nie zdążyłam się
przebrać w jakieś gorsze ciuchy. Przecież wciąż miałam na sobie ukochane dżinsy
z czerwonym lampasem.
- Jeszcze połamię
tu nogi albo i kark! I to będzie odpowiedzią na dzisiejsze znaki od losu! –
pomyślałam, wstając z trudem i ocierając czarne, lepiące się od błota dłonie w
tak ładne do niedawna spodnie.
Wtedy usłyszałam warkot naszego
powracającego samochodu. Dokaraskałam się jakoś do Cezarego i zawołałam by
pomógł mi zagonić kurczaki, bo tu same tragedyje i hekatomby się dzieją.
Przybiegł z długim kijkiem by zaganiać spod krzewów bzu dygoczące tam pisklęta.
Kilka z nich udało mi się złapać, ale parę przelazło w metalowych oczkach płotu
na nasze pole i tam ukryło się w dorodnych zagonach pasternaku oraz buraków.
Pobiegłam za nimi, z trudem unosząc gumiaki oblepione kilogramami gliny i słomy.
Wypłoszyłam ptaszęta z warzywnika a Cezary zaganiał je szybko w stronę kurnika.
Niestety, w drodze do niego zboczyły z obranego prawidłowo kierunku i znowu
schroniły się w ciemnościach wigwamu. Cóż było robić! Na kolanach wpełzłam tam
za nimi. Na głowę posypało mi się mnóstwo jakichś śmieci i listowia. Po kolei
wyłapywałam mokre i popiskujące ze strachu kurczęta i podawałam je stojącemu
obok Cezaremu. Wreszcie wydało się nam, że złapaliśmy wszystkie. Z ulgą
zamknęliśmy kurniki i podążyliśmy w stronę domu, by zdjąć w końcu z siebie
przemoczone ciuchy, napalić w piecu, wykąpać się i odpocząć po całym tym
męczącym dniu.
Na drugi dzień
okazało się, że niestety, jednego z kurczaków przegapiliśmy w ogrodzie, na
skutek czego został tam samiuteńki i bezradny na noc. Rano znalazłam go, biedaczka,
utopionego w ogromnej kałuży powstałej tuż obok kurzego karmnika…
- Cóż, takie
rzeczy w gospodarstwie dzieją się często! -
westchnęłam z żalem, nakładając następnego ranka karmę do karmników. Każdego
roku kilka czy nawet kilkanaście kurczaków pada z różnych powodów. To natura dokonuje w ten
sposób selekcji naturalnej by przeżyły te najsilniejsze. Te potrafiące
konkurować o pokarm i pozycje w stadzie.
Zaczynał się nowy, zwyczajny dzień. Cezary rozpalał w parniku by nagotować kurom świeżo zakupionych ziemniaków. Szpaki
wyjadały na trześni ostatnie, nieopadłe jeszcze owoce. Kury rzuciły się
żarłocznie na jedzenie, nie pamiętając już wcale o wczorajszej nawałnicy. Kozy
czekały niecierpliwie by wyprowadzić je na łąkę. Zuzia leżąc w ich pobliżu zachęcająco machała ogonem i popatrywała na nas z nadzieją, że zaraz pójdziemy na spacer do lasu. Karpie w napełnionym po brzegi oczku wodnym
radośnie poruszały płetwami. Koty wpatrywały się w nie jak urzeczone, kryjąc
się po mokrych chaszczach porastających brzegi stawiku. Ważki unosiły się migotliwie nad wodą a żaby gromadnie wskakiwały w jej ciemnoniebieskie tonie. Po
polu przechadzał się dostojnie bocian. Niebem przepływały stadami niewinne,
pierzaste obłoczki.
Jesteś niesamowitą Kobietą!
OdpowiedzUsuńTyle rzeczy do zrobienia, tyle spraw na głowie, a Ty myślisz najpierw o Waszych zwierzętach a dopiero potem chowasz się w ciepłym domku :)
Na wsi inaczej sie nie da. Kazdy tu najpierw mysli o potrzebach zwierząt. Jest sie przecież za nie odpowiedzialnym nieomal jak za dzieci.A żeby schować sie w ciepłym domku, to trzeba mieć poczucie, iż zrobiło sie wszystko, co do nas należy. Inaczej niepokój o to niezrobione nie dał by zasnąć. Na pewno przezywasz podobne stany w mieście Sylwio. Jak się ma cos na głowie, to robi siewszystko co w naszej mocy, by sprostac wszystkim zadaniom. Potem mozna dopiero swobodnie odetchnąc. Aż do nastepnego dnia, gdy pojawiaja sie nowe wyzwania!:-))
UsuńOlenko, z miastowej intelektualistki zrobila sie z Ciebie wiejska gospodyni pelna geba! Zapobiegliwa, twarda, nie poddajaca sie przeciwnosciom, samowystarczalna, gospodarna, pracowita do bolu, nie bawiaca sie w sentymenty, odporna na codzienne male dramaty.
OdpowiedzUsuńJak to okolicznosci ksztaltuja nasze charaktery, czynia silniejszymi fizycznie i psychicznie...
Sciskam mocno :***
Zupełnie niedawno rozmawialismy z Cezarym na ten temat jak bardzo sie tu na wsi zmieniłam. A może nie tyle zmieniłam, co warunki zycia i okolicznosci obudziły drzemiące we mnie dotąd głęboko cechy charakteru i ciała. Człowiek rzeźbi sam siebie przez całę zycie. A im wiecej na nim pociągniec dłutkiem, im wiecej wiór z niego leci, tym mocniejszy sie staje a przy tym i innych lepiej rozumie. Mysle, ze i Ty Aniu cos na ten temat wiesz!
UsuńSerdecznie i mocno ściskam Cię kochana!:-)***
a po nocy przychodzi dzień
OdpowiedzUsuńa po burzy spokój
......
cudnie! tylko kurczaczka szkoda :( :***
A po spokoju nastepna burza! Wczoraj znowu była ulewa ze straszliwymi grzmotami i błyskawicami. I życie codzienne nadal sie toczy w rytmie zmiennej pogody i towarzyszących im zmian nastrojów. Koguty pieją co sił od rana a słonko ukazuje się powoli spoza rózowych mgieł.Ech, niech to będzie dobry dzionek!
UsuńSerdeczności zasyłam Emko!:-)***
rytm pracy rolnika nic się nie zmienił. Czytając, wróciłam do domu mojego dzieciństwa, gdy dziadek po południu kładł się na krótką drzemkę a babcia starała się ogarnąć gospodarstwo, usiekać kurczakom jajka z pokrzywami, nastawić kwaśne mleko na ser, nakarmić cielę, a nad lasem ciemniało od burzowych chmur i szybko-szybko ze wszystkim, bo zaraz lunie
OdpowiedzUsuńpięknie piszesz
Dopiero teraz widzę, Klarko, jak bardzo napracowała się moja mama; my odpoczywaliśmy w południe po pracy w polu, a mama ogarniała trzodę, ptactwo, tak samo wieczorem, zupełnie jak w Twoim domu; i ciągłe wyścigi z pogodą, zwłaszcza w sianokosy i żniwa ...
UsuńTak, Klarko - kobiety wiejskie krzątają się bez ustanku.Każdą chwilę trzeba jakoś wykorzystać, nie zmarnować, bo przeciez nikt niczego tu za nas nie zrobi. A choćby i biegać kilka razy szybciej po obejściu, to i tak zawsze robota jakaś czeka i o uwagę sie dopomina.
UsuńBardzo mi miło, czytając, ze podoba Ci sie Klarko moje pisanie.Dziekuję za te słowa!:-))
No właśnie Marysiu! Póki jestesmy dziecmi wiele spraw nie dostrzegamy. Pełni energii beztrosko spedzamy czas i nie widzimy jak w tym czasie dorośli ciezko pracują. Dopiero smai będąc dorośli i starając sie robić wszystko, co trzeba wiemy jak dużo siły na to trzeba i ile czasu to wszystko zajmuje. Ale po to jest dzieciństwo własnie by sie takimi rzeczami nie kłopotac. Na zmagania z trudami zycia i tak zawsze przyjdzie pora. Na każdego...
Usuńoj pobudzasz wyobrażnię Olga..:) tak jakbym tam z Tobą była i na wpół zgięta ganiała te kurczaki w błocie po kolana:)
OdpowiedzUsuńAno widzisz Sznupciu! Dzięki temu, ze czytasz tego bloga choć wirtualnie możesz zaznać uroków mieszkania i pracy na wsi. Czasem trzeba sie tu porzadnie napocic i nabrudzic. Nie ma wyjścia! Ale to ma sens!:-))
UsuńAleż wspaniale się czytało!
OdpowiedzUsuńZ prozaicznej i pełnej znoju (dosłownie!) pracy potrafiłaś zrobić przygodę, do śmiechu i do łez ;)
Jak to dobrze, że każda burza w końcu przemija...
Pozdrawiam ;)
Serdecznie witaj Inkwizycjo na tym blogu i w moim pogórzańskim przysiółku!:-))
UsuńW sumie, to niewiele sie tu dzieje, chociaz przecież dzieje sie mnóstwo tych drobnych, codziennych czynności. Rzadko stąd gdziekolwiek ruszamy.A chcąc opisywac nasze tu zycie, opisuję to, co jest. To, co sie dzieje w obejściu, w naszych sercach, marzeniach i wspomnianiach.
A burza z ogromną ulewą jest tu tego lata nieomal codziennie. I stanowczo robi sie za mokro na grządkach, bo mi niektóre roslinki zółkną!Ale nie narzekam (odpukuję w niemalowane), bo jeszcze susza przyjdzie a wtedy jeszcze gorzej!
Pozdrawiam Cie serdecznie Inkwizycjo, ciesząc sie, iz zawitałaś w me progi!:-))
Tak podejrzewałam, że to gdzieś od Was ta nawałnica zbliża się; zawsze w takich wypadkach myślę, a gdzież podziewają się te biedne ptaki, pisklęta, trochę kryje się u nas pod dachem, a reszta gdzieś w gałęziach; uwielbiam placki ziemniaczane, świeże z patelni, chrupiące, chociaż znam taką osobę, która wkłada je do garnka i przykrywa, żeby odeszły, są potem jak ślimaki; znam też taką osobę, która nienawidzi placków ziemniaczanych, dla mnie niepojęte; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBlisko siebie w sumie mieszkamy, to i podobne zjawiska atmosferyczne obserwujemy Marysiu. Mysle,iż poza sąsiedztwem mnóstwo innych rzeczy nas łączy i może kiedyś sobie o tym pogadamy przy złocistym napoju czy lipowej herbatce!
UsuńA placki ziemniaczane wyszły z tych ziemniaczków świetne. Zlociste i bardzo chrupiące. Całą micha ciasta była i przez dwa dni zajadalismy sie placuszkami! Najlepsze wychodza jak trę kartofle na troche grubsze wiórki! A slimatych tez nie lubię - lecz moje koty i Zuzia przepadaja za plackami w każdej odsłonie!
Pozdrawiam ciepło, Marysiu!:-))
No ale Wam się przytrafiło, a kurczaczka szkoda...
OdpowiedzUsuńNic to Agatko!:-)Takie rzeczy na wsi sie czasem dzieja, nie ma rady, zycie bywa trudne,bolesne, ale i bardzo piekne...
Usuń....
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam cały post, a nawet oba (bo i ten poprzedni), a co mi zostanie w głowie? No co? Placki ziemniaczane!!!
Dziś na obiad !!! Aaaaa!!!!!!!!!!!!!! Zrobiłam się śmiertelnie wręcz głodna. Tylko po cebulę jeszcze się przejdę.
Placki ziemniaczane są dobre w każdy czas i z każdych ziemniaków. Mogłabym je jeśc na okragło ,tylko moja sylwetka bardzo by na tym ucierpiała, wiec sie musze troszkę powściągac. Ale i tak wkrótce znowu nasmazę placków. Wszystkim smakują w domu a goście też sie zawsze jacys na nie załąpią!:-))
UsuńFantastycznie to wszystko opisujesz! Każdy detal, każda myśl i uczucie, jakie się pojawiły. Chciałabym umieć tak pisać, jak rzeka.
OdpowiedzUsuńPosikałam się raz w życiu. We dwie, z przyjaciółką. Wiłyśmy się ze śmiechu i kucałyśmy i wstawałyśmy i kucałyśmy aż .... :) Na szczęście stało się to w nocy, w nadmorskim lesie.
Moje kury w ogóle nie przejmują się deszczem, nic a nic! Chociaż może solidna ulewa by je zagoniła pod dach. Ja im po prostu zostawiam otwarte drzwi od kurnika i niech robią co chcą. Wy pewnie macie osobno (tzn. oddzielone) wybieg dla kur i budynki.
Zachwyciły mnie wigwamy dla kur, a zwłaszcza ich fotografie! Przypomniały mi się czasy, gdy Paweł organizował warsztaty survivalowe i budowali podobne szałasy, tyle, że w ludzkich wymiarach :)
Placki ziemniaczane uwielbiam!
Pozdrawiam serdecznie!
Wszystko zalezy od czasu i nastroju Madziu.Jesli cos budzi we mnie duże emocje i przerózne uczucia, to bardzo długo o tym pamietam i łatwiej mi sie takie zdarzenia i stany opisuje. A nieraz jestem tak zmęczona, czy czyms zmartwiona, ze mam jakąs mgłę w mózgownicy i jednego zdania sklecic nie umiem.
UsuńMoje kury nie mogą biegać wszędzie. Mają odzielony wybieg w ogrodzie.A my, chcąc sie juz na dobre schronic w domu i zajac sobą, musieliśmy je najpierw zagonić, żeby jakis lis czy kuna nie miały w nocy uzywania.
Wigwam sie juz nieco nam rozlatuje. Trzeba będzie w tym roku koniecznie zbudować ze dwa nowe.
Placki są najpyszniejszym jedzonkiem. A do tego szybkim i tanim! A jak sie ma jeszcze do nich zsiadłe mlego, cyz hefir to szczęście jest pełne!
Ściskam Cie goraco Madziu i dobrego dnia zycze!:-))
Biedny kurczaczek! Na takie błocko to już tylko mogłaby zaradzić ... stara, poczciwa "frania". W pierwszej chwili pomyślałam, że Cezary ma pomagać w tym oswabadzaniu:))).
OdpowiedzUsuńOch, Errato!Nie mam, niestety Frani a przydałaby się tutaj bardzo. Wszystko piorę w automacie i mam nadzieje, że długo jeszcze wytrzyma ten ogrom brudnych ciuchow, które pcham w niego od czterech lat.
UsuńKurczaczek już gdzieś sobie ćwierka w kurzym raju. Bo jakos mi sie zdaje, że dla każdego jest gdzies tam jego wysniony raj!:-))
wspaniale sobie radzicie - ma pewno fantastyczni z Was ludzie :)) pozdrawiam ciepło :))
OdpowiedzUsuńStaramy się, jak możemy Basiu. Co do wielu spraw jestesmy bezsilni. Innym jakoś dajemy rade podołac. Ot, zwykła, wiejska codziennosc i zanurzonych w niej dwoje zapaleńców - wariatów, którzy widza w tym zyciu urok i głeboki sens, wiekszy niz przeszłę zycie w mieście.
UsuńPozdrawiamy Cie oboje serdecznie!:-))
Piękna opowieść Olu :) a przecież piszesz o zwykłych rzeczach i codzienności Waszej. Już wcześniej zachwycił mnie ten kurzy wigwam, ale przed kunami się w nim nie ochronią, biedaczki. Kury to dziwne stworzenia, tak naprawdę ;) Kiedyś, u nas na osiedlu każdy je miał - my też, teraz już nikt ich nie trzyma. Chociaż, zapuściłam się niedawno z kijkami w inna ulicę, na jednej działce stoi niewykończony dom, a po ogródku biegają sobie kurki z białym kogutem :)
OdpowiedzUsuńA te placki ziemniaczane to robisz na słodko, czy ostro? Bo ja dopiero jako dorosła osoba dowiedziałam się, że wiele osób je owe na ostro :)) Bo u nas tylko na słodko.
Miłego dnia, Olu :)
Mysle Lidko, iż w codziennosci kazdego z nas dzieje sie mnóstwo ciekawych, godnych opowiedzenia, spisania historii. Trzeba miec tylko na to czas i nastrój. I na moment przytrzymać tę chwilę w pamięci, żeby nie przepadłą jak miliony innych...
UsuńTak, kiedyś przy domkach jednorodzinnych prawie każdy trzymał kury. Opłącało sie mieć swoje jajka, swoje mieso od świeta. Teraz supermarkety zabiły w większosci ludzi te potrzeby. Po co sie męczyć z hodowla, gdy wszystko mozna kupic? Kury to naprawdę dziwne stworzenia. I bardzo mądre i głupie jednoczesnie - chociaz moze to nieprawda - one tylko nam ludziom wydają sie głupie a z ich punktu widzenia cos jest racjonalne i słuszne, pomaga im przetrwać, osiągnąc jakiś cel.
Placki zawsze robie na ostro - z cebulka, czosnkiem, pieprzem ziołowym, czasem z selerem albo lubczykiem. Nigdy nie jadłam ich na słodko i dziwię się, jak niektrozy z moich gosci takie pocukrzone placki zajadaja z duzym apetytem. No ale w każdym domu sa rózne nawyki i tradycje. Łaczy nas jednak to samo - miłosc do placków ziemniaczanych jako takich. Pal sześc z dodatkami!
Ciepły usmiech zasyłam Ci Lidko o zachmurzonym poranku!:-))
Ano własnie, po co się męczyć. Tak samo jest z robieniem przetworów. Po co robić, stać przy garach, kiedy w sklepach wszystko jest. Tylko, gdy czytam skład, to włos się na głowie jeży ...
UsuńW zwiazku z tym, co napisałas bardzo mało kupuje gotowych rzeczy.Coraz bardziej szanuję zdrowie i staram sie o nie dbać, jak mogę. A poza tym na wsi wygodnie miec w domu przetwory i zapasy warzyw, bo do sklepu daleko. A zimą czasem wydostanie się stąd jest niemozliwe!:-))
UsuńOleńko zawsze czytam Twoje opowieści na jednym wdechu. Masz wielki dar przekazywania w czystej pięknej formie przeżyć dnia. Czuje jakbym była z tobą , zaganiała kury do kurnika i taplała się w błocie po burzy. Kocham przyrodę, miasto mnie przytłacza, jeśli tylko mogę uciekam z niego.
OdpowiedzUsuńPlacki ziemniaczane uwielbiam, popsuł mi się malakser do ścierania, a ja mam po operacji tę rękę niestety felerną i najwyżej jeden dwa ziemniaki mogę zetrzeć.
Pozdrawiam i serdeczności zostawiam.
Dziekuję Ci Alinko za zyczliwe słowa o moim pisaniu. Wiesz, to jest tak, ze jesli cos we mnie samej budzi spore emocje, to wiem wówczas, iz będę umiałą opowiedzieć to komus własnie po to by te emocje i uczucia przekazać. A spisanie takich historii dodatkowo wycisza mnie, pozwala na wiele rzeczy spojrzeć z dystansu.
UsuńPlacki ziemniaczane są prostym, ale przepysznym daniem. Zresztą coraz częściej dochodze do wniosku, ze im cos prostsze i naturalniejsze tym lepsze.
Alinko, zycze Ci byś szybciutko zdołała sobie kupic jakis malakser czy sokowirówkę i mogłą znowu radosnie sycic sie domowymi plackami ziemniaczanymi!
Ściskam serdecznie!:-))
Strach się bać, tej opowieści ;-) :-) często robię placki ziemniaczane, tym bardziej teraz z młodych ziemniaczków, ale do tego muszę mieć gęstą śmietanę... :-) pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńNo własnie! Okazuje się, że i we własnym obejsciu człowiek moze sie bać i przezywać nie wiadomo jak duże emocje!
UsuńA co do placków, to chyba sa pyszne w każdej postaci, z dodatkami i bez. Byleby były chrupiace i gorące.Mniam!
Ciesze się, ze zajrzałas na tego bloga Mino!
Pozdrawiam Cię ciepło, mnóstwa pysznych placków, tudziez innych swojskich smakowitosci zycząc!:-))
Oluś jakbym siebie widziała siedzę obok męża tak samo jak Ty i szukamy drogi. Ostatnio byliśmy na Mazurach gdzie dwoje głuptaków - tak nazwala ich córka życzliwie, bo ja ich nazwałam oszustami, postawili piękną ofertę na siedlisko, tak ono chyba wyglądało 20 lat temu gdy był tam gospodarz. Te duże "dzieci" tak gdzieś po trzydziestce sporo leniwe wymyśliły to straszne coś sprzedadzą za 200 tysięcy, na zdjęciach było to piękne z wielką kamienną oborą siedlisko, w rzeczywistości ech nie warto mówić nawet, chwasty zamiast opisywanego warzywniaka i 4 krzaki agrestu jako opisywany sad. Przejechaliśmy tak 800 kilometrów w tamtą stronę i z powrotem bo sie nie chcialo nam zatrzymywać by przenocować. tak oboje byliśmy wkurzeni.
OdpowiedzUsuńAle patrzyłam i patrzyłam na ten świat cudowny. Mazury są piękne .
Czytając Twoją opowieść podziwiając Twój dar słowa i oddawania emocji przezywałam z Tobą i tego biednego kurczaka i tę burzę i to błocko i nawet właściwie to wręcz widziałam panów rolników. Dziękuje kochana za możliwość przezywania emocji z Tobą. :)
A ostrogi moja droga to sól kłodawska i moczenie w misce lub w wannie na wannę 1 kilo soli kłodawskiej gdy będzie potrzeba dam telefon do górnika :) z Kłodawy wyśle. Dwa razy do roku kupujemy u niego różową sól w kryształkach cudowna rzecz. Sprzedaje po 7 zł na targach Inter Stone. :) Serdeczności Oluniu. :)
No to rzeczywiscie poszaleli tamci ludzie z Mazur, zeby chcieć 200 tysięcy za takie marne coś. No chyba, ze sam fakt iż jest to na Mazurach tak podnosi atrakcyjnośc i cenę tego miejsca? Wczoraj Cezary rozmawiał z człowiekiem, którego siostra chce sprzedać drewniany, oszalowany dom, połozony w centrum sąsiedniej wsi (stodoła, pole). Cena niezbyt duza.Tyle, ze to centrum wsi, a wiem, ze Ty Elu wolałabys jakieś ciche ustronie...
UsuńNa ostrogi to mam juz kilka wypróbowanych przez inne, cierpiace na to osoby przepisów. Tylko brakuje mi konsekwencji i cierpliwosci by zastosowywać wobec siebie te przepisy. Parę razy cos zrobie a potem zarzucam, bo mi sie nie chce czegos przygotowywac, albo po prostu brak czasu...Ale w sumie moczenie nóg w soli kłodawskiej wydaje sie być najmniej kłopotliwe z tego wszystkiego. Dziekuję Ci bardzo za informację o niej.
Serdeczne mysli zasyłam Ci Eluniu i zyczenia dobrego dnia!:-))
Córka z wnusią jedzie na wakacje, mnie zostaje opiekowanie się Leilą, znajdę czas na zakupy, bo nic nie będę musiała oprócz wyprowadzania psa na spacer trzy razy dziennie. Mnie też się to przyda, mam blisko lasek.
UsuńPięknego dnia, bo pogoda i niebo iście egipskie.
A u mnie Alinko pogoda prawdziwie tropikalna! Uparnie, parno a po południu leje. W lesie szaleją komary i muchy - trzeba sie czyms spryskać, żeby odstraszać te wampiry i inne latające paskudy!
UsuńBuziaki zasyłam!:-))
Niezła przygoda ! Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z kurą na podwórku u Babci - koniecznie chciałam ją nakarmić . Skończyło się na wielkim siniaku na dłoni... krzykiem i ucieczką ;) Moją, rzecz jasna, bo kura nawet nie drgnęła... Pozdrawiam - M.
OdpowiedzUsuńOj, kury a zwłaszcza koguty potrafią mocno dziobnąć!
UsuńPozdrawiam ciepło Maszko!:-))
I jak spodnie, ocalaly po taplaniu sie w blocie?! Alez Ci zazdroszcze, sama chetnie potaplabym sie zaganiajac kury do kurnika.
OdpowiedzUsuńI nie dziwi mnie Twoja reakcja, bo tez pekalabym ze smiechu:)
Bocian zachwycajacy.
Buziaki:)
Nic sie na szczęście spodniom nie stało! Uprane czekają na nastepne upapranie w błocie!:-))
UsuńA bociana widujemy tu często. Cicho tu, spokojnie, żabek mnóstwo, to i bociek ma uzywanie.
Ściskam serdecznie, kochana Ataner!:-))
Szkoda malucha ale te placki?
OdpowiedzUsuń