Na deszcz zbierało się od wczesnego rana. Pojedyncze,
błękitne dziury w nieboskłonie zasnuwały się pomału pajęczyną sinych kotar i
srebrzystych płacht. Dlatego nie wypuszczałam kur z kurnika ani nie
wyprowadzałam kóz na pastwisko, żeby nie musieć ich potem ekspresowo zaganiać z
powrotem pod dach. W każdej chwili przecież mogło lunąć, gdyż szare firanki mgieł
wisiały coraz groźniej nad naszym siedliskiem a z nieba dobywały się jakieś
podejrzane pomruki i stęknięcia. Ktoś tam u góry widocznie lewą nogą dziś wstał
i wielką pralkę Franię uruchamiał, narzekając na swój podły los i prozaiczne
konieczności. Tego dnia wybieraliśmy się przed południem do odległej o prawie
50 km wsi po kilkaset kilogramów ziemniaków, ześrutowaną pszenicę i kukurydzę. Jakiś
czas temu udało się nam wypatrzeć w lokalnym portalu ogłoszeniowym ogłoszenie o
sprzedaży nowych kartofelków po zaledwie 25 groszy a najwyższa pora już była
odnowić zapasy żeby nasze żarłoczne kury miały co jeść. Pożyczyliśmy więc od
uczynnego, sympatycznego sąsiada z drugiego przysiółka pojemną przyczepę i
ruszyliśmy naszym czarnym rumakiem w daleką drogę. Jechaliśmy między malowniczymi
wzgórzami, lasami, wyżynami i polami obsadzonymi dorodną kukurydzą, rzepakiem,
kartoflami oraz pszenicą. Chmury płynęły nad nami ruchliwą masą jak liście w
bystrym potoku. Chyba spodobało im się gonienie naszego samochodu a może z nudów
grały z nami w berka?
- No zobacz
Czarek! Tu dopiero co padało a teraz znowu słońce, jak gdyby nic przebłyskuje.
A tu z kolei nie kapnęło ani kropli. A przejechaliśmy zaledwie kilometr! Może
uda nam się przemknąć między tymi zwariowanymi chmurami i dotrzeć w tę i nazad
bez zmoczenia? – zawołałam w zdumieniu obserwując naprzemiennie występujące na
szosie mokre i suche połacie.
- Ty lepiej patrz
na mapę żebyśmy nie pobłądzili! – mruknął w odpowiedzi Cezary i mocniej nadepnął
na gaz, chcąc czym prędzej dojechać na miejsce.
W odpowiedzi wzruszyłam
tylko ramionami i mimo szaroburej pogody zadowolona z wyprawy rozglądałam się dookoła
ciekawa wszystkiego jak dziecko. Tak rzadko ruszamy się gdziekolwiek poza
własne obejście i okoliczne lasy, że czułam się jakbyśmy mknęli w daleką
wyprawę a czekać na nas gdzieś tam miała nowa, piękna przygoda. Humor mi
dopisywał także i dlatego, iż bez problemów włożyłam tego dnia na siebie dżinsy
z czerwonym lampasem, które miały być miarą mego satysfakcjonującego
schudnięcia. Wprawdzie waga nie pokazywała jeszcze czarodziejskiej, wymarzonej
liczby, ale jeszcze miesiąc, dwa a i ona będzie mi przyjazna. Byłam tego pewna!
Aż chciało mi się podśpiewywać z radości, ale ponieważ coś mnie od kilku dni w
gardle pobolewało, dałam sobie z tym spokój.
Minęliśmy ostatnią na naszej mapce dojazdowej
większą miejscowość a potem z braku jakichkolwiek znaków oraz drogowskazów zaczęliśmy
wątpić czy uda nam się w ogóle dotrzeć do celu. Mnie się to nawet podobało, bo
mogłabym tak jechać i jechać bez końca, ale mina mego męża była raczej nietęga.
Najwidoczniej popadł w lekką konsternację, czego znakiem było szybkie i nerwowe
puszczanie dymku z papierosa.
- To chyba już blisko, ale zdałoby się kogoś
zapytać. Wokół tylko szczere pola, kruki i gawrony chichoczą szyderczo a tam
widać jakiś mały cmentarz. Gdzieśmy właściwie dojechali? – biadał Cezary,
wpatrując się w otoczenie i w dziwnie pustą szosę, na której zamarł teraz cały
ruch. Z powleczonego granatowym tiulem nieba słychać było ni to złowróżbne szelesty,
ni to znaczące chrząkania. Udzielił mi się z miejsca niewesoły nastrój mego
męża. Teraz i ja zmarszczyłam brwi, rozglądając się uważnie i nasłuchując
niespokojnie podejrzanych, niebiańskich dźwięków. Miałam przy tym coraz
silniejsze wrażenie, że cała ta wyprawa mi się śni a zaraz obudzę się pod
ciepłą kołderką. Za oknem wydzierać się będą jak zawsze koguty a słonko mile
połaskocze mój policzek…
- Jedziemy pod
cmentarz! Tam jest jakiś facet! – zawołał tymczasem Cezary i odzyskawszy rezon z
piskiem opon zajechał na wybetonowany parking przy kaplicy cmentarnej.
- Nie będę wyłączał
silnika! Idź Oluś i zapytaj go o drogę! – poprosił a właściwie zarządził
kierowca naszego pojazdu.
Otrząsnęłam się szybko z błogich wizji i
westchnąwszy ciężko wygramoliłam się nieporadnie z samochodu. Bolała mnie pięta
(och, te moje ostrogi!) i jak zawsze po długim siedzeniu bez ruchu kuśtykałam
przez chwilę, zanim się nie rozruszałam i rączo nie pobiegłam w stronę gustownie
pomalowanego na liliowo, nowoczesnego budynku, za którym zniknął ów tajemniczy człowiek.
- Dzień dobry!
Chciałam pana tylko o coś zapytać! – wołałam zdyszana, ale tamten raptem
przepadł za wysokim żywopłotem. Potruchtałam chcąc nie chcąc za nim.
Zajrzałam w czeluści ocienionej, pachnącej
żywicznie alejki. Zgarbiony, chudy jak szczapa pracownik cmentarza kosił tam trawnik
jakąś starą, chrypiącą na cały regulator kosiarką i najwidoczniej nie słyszał
mego przywitania. Ale właśnie dwóch innych mężczyzn wynosiło z kaplicy trumnę
oraz ogromne, ukwiecone wieńce. Trochę głupio mi było w takiej chwili prosić
ich o pomoc. Nie miałam jednak wyjścia…
Ubrani w stosowne do okoliczności, ciemne
stroje mężczyźni przywitali się ze mną życzliwie a udzieliwszy prostych i
konkretnych wskazówek wrócili do swych żałobnych, zawodowych czynności. Zerknęłam na długą
szarfę, opadającą z wieńca i wijącą się po ziemi. Ujrzałam fragment dedykacji –
„Kochanej żonie…”. Na ten widok zimny mróz przeszedł mi po krzyżu i czym
prędzej zwiałam stamtąd lękając się swych skojarzeń i dziwnych znaków od losu.
Z ulgą rozsiadłam się w aucie a tłumacząc co
i jak Cezaremu odjeżdżałam stamtąd nawet nie oglądając się na starannie
wypielęgnowaną, ale jak zwykle przygnębiającą nekropolię.
Dróżka wiła się przez kilka kilometrów między
zielonymi pagórkami i szczerymi polami obsadzonymi jak okiem sięgnąć kwitnącymi
na jasno różowo ziemniakami. Potem pojawiły się nieliczne domy. Wpatrywaliśmy
się z natężeniem w numery, nie chcąc przegapić tego konkretnego. Zaczęło delikatnie
siąpić i mieliśmy cichą nadzieję, iż niezdecydowane tego dnia niebo na tym
poprzestanie. Wreszcie minąwszy okazały,
drewniany budynek remizy odnaleźliśmy nasze miejsce docelowe.
Ach, cóż to było za gospodarstwo! Najpierw
wielki, dwupiętrowy dom z balkonami, tarasami i ogrodem. Za nim kilka budynków
gospodarczych, stodół, silosów, parkingów pełnych traktorów, kombajnów,
wielkich przyczep i innej żelaznej maszynerii. Z mroków ogromnego garażu
wychynęło na nasze spotkanie czterech Budrysów – korpulentny nieco ojciec i
jego trzech rosłych synów. Wszyscy oni po kolei mocno uścisnęli dłoń memu
Czarkowi a sądząc po pobladłej twarzy mego ślubnego musiał to być zaiste bardzo
męski uścisk! Ja zaś, nie bawiąc się w zbędne wstydy i aluzje przywitawszy się
grzecznie natychmiast poprosiłam gospodarza o wskazanie drogi do toalety, gdyż
po godzinnej jeździe czułam, że najwyższa już dla mnie pora. Wskazano mi
metalową, czerwoną furtkę z boku owego garażu i nie tracąc czasu podążyłam tam by
sobie ulżyć, nie bacząc przy tym na prowizorkę byle jak skleconego, drewnianego przybytku, niemiły zapaszek oraz towarzystwo wielu pająków gwarzących coś
cichutko tuż nad moją głową. Jeden z nich najwidoczniej zamierzał się usadowić na mym czole, gdyż w tempie ekspesowym opuszczał z pułapu swą srebrzystą sieć.
I właśnie wtedy usłyszałam dziwny szum,
stukot i plusk. To niebo podjęło ostateczną decyzję i akurat wtedy lunęło
strasznym deszczem. W pośpiechu przemknęłam jak najszybciej do samochodu i
schroniłam się w jego ciepłym wnętrzu wycierając rzuconą na tylne siedzenie bluzą kompletnie zmoczone okulary i ociekającą wodą łepetynę . Tymczasem Cezary moknąc jak gdyby nigdy
nic, żartował po swojemu dokonując transakcji i wraz z Budrysami liczył kolejno załadowywane na
naszą przyczepę worki pełne dorodnych ziemniaków. Zadowolona byłam jak nie wiem
patrząc na nie, bo nigdy przedtem nie udało nam się kupić ich tak tanio i tak
dobrej jakości.
- Pewnie dlatego
te kartofle są takie ładne, bo stosują tu mnóstwo sztucznych nawozów i oprysków
– przemknęło mi przez myśl. Machnęłam jednak na to ręką, bo cóż było robić.
Kury muszą coś jeść a ziemniakom na naszym polu ani śniło się na razie kwitnąć.
Daleka więc droga jeszcze do własnych wykopków!
Deszcz na moment
zmniejszył intensywność, dlatego uchyliłam okna z ciekawością przysłuchując się
rozmowie zajętych załadunkiem mężczyzn.
- Panie! My tu
już od piętnastego maja ziemniaki kopiemy! Drugi raz już zasadzili! Dobra tu
ziemia i klimat łagodniejszy niż w waszych stronach! – oświadczył z przechwałką
w głosie gospodarz i potoczył dumnym wzrokiem po otoczeniu.
- Samych
ziemniaków dwadzieścia pięć hektarów mamy. Poza tym pszenicy, owsa, kukurydzy
moc! – dodał jeszcze uśmiechając się szeroko i zliczając na kalkulatorze
ostateczną sumę pieniędzy, jaką winniśmy mu zapłacić.
- A dzisiaj u nas
świniobicie! Co tatku?! – zawołał radośnie najtęższy z synów i oblizał się
łakomie, mając już pewnie na myśli swojskie kaszanki, kiełbasy i boczki.
- Och!
Świniobicie?! – zainteresował się raptem nieco zbyt entuzjastycznie, jak na mój
gust Cezary. Trzymam go, biedaczka, już od ponad miesiąca na diecie niemal
zupełnie bezmięsnej, co świetnie służy naszemu zdrowiu i wadze. Jednak rozsądek
sobie a tęsknoty żołądka sobie. I teraz aż żal mi się zrobiło Czarka, patrząc
jak zatapia się w wyobrażeniu swojskich wędlin i raz po raz przełyka ślinę.
- A dużo macie w
gospodarstwie świń? – zapytał mój kochany łakomczuch opanowując z trudem próżne
apetyty i szybko sięgając po swe najlepsze w każdej sytuacji pocieszenie, czyli
ukraińskiego papierosa.
- Kiedyś to my
mieli setkę! Teraz nie opłaci się tyle trzymać. Ot, cztery mamy i na nasze
potrzeby wystarczy! A w ogóle to ja nie pomyślał, żem się na dzisiaj z wami
umówił. O jeden dzień za wcześnieście przyjechali! – zaśmiał się nieco
zmieszany ojciec Budrysów.
- Jutro byśmy ugościli, czym chata bogata, a i
sprzedać by mogli słoninki czy salcesonu a teraz ino oblizywać się smakiem
trzeba! – dodał z niejakim żalem ów sympatyczny mężczyzna a potem w przypływie
dobrego humoru i niejako na pocieszenie kazał załadować synom na naszą przyczepę,
dodatkowy i zupełnie gratisowy worek żółciutkich ziemniaków.
Odjeżdżaliśmy stamtąd powoli, widząc jeszcze
w bocznych lusterkach pucułowate, rumiane, życzliwe uśmiechnięte twarze
najwyraźniej bardzo zadowolonych z życia rolników. Deszcz bębnił jednostajnie o
grzbiet naszego rumaka, ale nie była to już ulewa, lecz przyjemne,
usypiające nieco, delikatne stukanie drobnych kropelek…
Czy "zesrutowana" pszenica to taka troche zmielona?
OdpowiedzUsuńByly znaki, byly ziemniaki, a nawet dreszczyk z deszczykiem, a co z kurczakami? :)))
Z zachmurzonej Getyngi nadaje i buziaki przesylam :***
Tak, Paneterko! Ześrutowana znaczy grubo zmielona. A kurczaki będą głownymi bohaterami części drugiej tej deszczowej opowieści.
UsuńU nas jeszcze dzisiaj w nocy padało, ale teraz słonko pieknie przyswieca. Oby mu sie znowu nie odwidziało!
I my zasyłamy Ci Aniu serdeczne buziaki i mimo zachmurzenia, zyczenia udanej niedzieli!:-)***
I jak takie niby prozaiczne sprawy dnia codzeinnego mogą byc powodem ciekawej wyprawy:): Ale szkoda troszke ,że na tego świniaka się nie załapaliście..nie ma jak swojska kiełbasa:): Choć ja wędlin nie jadam to na taką chyba bym się skusiła, choć spróbowac troszkę:):
OdpowiedzUsuńCiesze się,że udało Wam sie z tymi ziemniakiami...
Jak czytam Waszego bloga to widzę ile to pracy....ile pracy
Serdecznosci zasyłam
Jutro wyjeżdżamy!!!
I tak to jest jedni pracują inni urlopują:):):
Urlopuj sobie Jolu pełna piersią! Cały rok czekałaś na ten dobry, wspólny czas!Wszystkiego dobrego na tych wczasach Tobie i Twym bliskim zycze - odpoczynku, pogody, usmiechu i nabrania oddechu na to, co potem.
UsuńŚciskam Cię serdecznie i do napisania!:-)))
to jakby gospodarstwo gdzieś w okolicach Siedlec;))
OdpowiedzUsuńa ta toaleta to rozumiem - wizytówka?
złośliwa jestem, wiem
Nawet nie miałam pojęcia, że tacy ziemniaczani potentaci są na Podkarpaciu.I w ogóle miło się dowiedzieć, że jeszcze jakimś rolnikom coś się opłaci. A toaleta? Ach, w sumie nie jest ważne jaka - dobrze, że była jakakolwiek!Bo jak człowieka przypili, to nie poczeka ani chwili!:-))
UsuńToaleta dla gości mnie rozbiła :))) Ale widziało się różne rzeczy w trakcie mojego pielgrzymowania w latach młodości.
OdpowiedzUsuńCiekawie opisałaś Waszą wyprawę, Olu :) A to tylko po ziemniaki jechaliście. Żal mi się Cezarego zrobiło tylko. Z drugiej strony, coś za coś. A Ty też sukces osiągnęłaś, bo zmieściłaś się w określone dżinsy :)) Super :)
Ech, nie była taka straszna ta toaleta! W Jaworniku miejski szalet jest o wiele gorszy!
UsuńTak rzadko stąd wyjeżdżamy Lidko, że w byle ziemniaczanej wyprawie widzę nie wiadomo co!
Bardzo sie cieszę, że mieszczę się już w moje ulubione spodnie. Często teraz mierzę rózne przyciasnawe dotąd ciuchy i w wiele z nich wchodzę. Warto było pogłodować i trwać przy zdrowej diecie. Nadal zresztą trwamy, bo pora roku bardzo temu sprzyja.
Pozdrowienia ciepłe zasyłam!:-))
Spotkania z zadowolonymi z życia i zadowolonymi z siebie ludźmi, dają poczucie bezcennego ciepła. Mogą też czasem wzbudzić iskierkę zazdrości, ale nic to.
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się ostatnio nad kupnem kukurydzy dla kur. Dawaliście już wcześniej Waszym?
Wielkie gratulacje z powodu dżinsów testujących!
Ściskam Cię Olu!
Jest tak dużo tych niezadowolonych, ze radoscią bywa wyłuskiwanie spośród nich jak rodzynek tych, którzy jeszcze cieszą się swoim zyciem, pracą i rzeczywistością. Ci niezadowoleni dobrzy są do wspólnego narzekania, do poczucia, że nie jest sie samemu w trudnym położeniu, ale po jakimś czasie przydałąby sie jednak jaka iskra optymizmu czy lekkiego żartu(choćby i czarnego humoru!) a tamci ponuro nadal trwają wdeptani w ziemię, zapamiętali w swym malkontenctwie i nie wiadomo jak ich z tego stanu choć na moment wyciągnąc...
UsuńRok temu dawałam kukurydze kurom i było wszystko dobrze. Potem była za droga i nie kupowaliśmy. A u tego rolnika wszystko jakieś tanie, wiec trudno było sie oprzeć.
Ze schudnięcia cieszę się jak nie wiem - och, jak człowiek potrzebuje najmniejszego choćby sukcesu! Takimi drobnymi rzeczami człowiek pozytywnie rzeźbi swoją rzeczywistośc i przynajmniej na jakis czas oddala sie od poczucia bezsilności i lęku.
Ciepłe mysli slę Ci Madziu!:-))
No i pięknie :)
OdpowiedzUsuńChciałoby się mieć takich ludzi wkoło :)
pozdrówki!
Pewnikiem sporo tych ludzi wokół, tylko trzeba ich dostrzec. A jak sie człowiek zasłucha w wiadomosci telewizyjne, to wydaje się, że już nic pozytywnego w tej naszej ojczyźnie nie ma. Wszyscy tylko do roboty za granicę wyjeżdżają. Ale ktos tu przeciez zostaje i jakos zyje.
UsuńPozdrowienia Tupajko!:-))
poczułam się swojsko i miło... nawet czytając o takiej życzliwości można ją poczuć :)
OdpowiedzUsuńBo i tacy ludzie są wkoło. Trzeba ich tylko dostrzegać i nie pozwalać sobie na zwątpienie w dobrą rzeczywistość i możliwosc godnego, pracowitego, szczęsliwego zycia.
UsuńPozdrawiam Cię serdecznie Emko!:-)
No i teraz będę nóżkami przebierać niecierpliwie w oczekiwaniu na część drugą :))) Piszesz tak sugestywnie, że czytając miałam wrażenie, że siedzę z Wami w aucie... na drugi raz jadąc obejrzyj się za siebie... a tam cały tłum blogosfery siedzi i czeka w napięciu co dalej :)))
OdpowiedzUsuńMam dokładnie takie same odczucia jak Ty, parę kilogramów mniej a człowiek jakby skrzydeł dostał!
Buziaki wysyłam i czekam, czekam niecierpliwie na ciąg dalszy! ;-D
Musze tylko złapać jakąs dłuższą chwile, żeby napisac część drugą. A tu tymczasem pogoda piękna powróciłą i trzeba będzie za robotę się łapać na polu, bo to pole wciaz złaknione opieki jak rozpieszczone dziecko!
UsuńBardzo sie ciesze Zosiu, ze idziemy łęb w łęb w naszym postanowieniu odchudzania i obie mamy sukcesy. Dobrze mieć kolezankę blogową, która czujac to samo i rozumiejąc jak nikt inny, wspiera na duchu! Niech nam to trwa a skrzydła niech niosa nas do kolejnych sukcesó i nowych marzeń!
Duzo serdecznych mysli zasyłam Ci o poranku!:-)))
Ja też na ciąg dalszy czekam, tymczasem gratuluję wbicia się w czekające na swoją kolej, spodnie. Spotkania z sympatycznymi ludźmi dają napęd, wiem coś o tym : )
OdpowiedzUsuńOj, dobrze sie spotkać z sympatycznymi, zyczliwymi ludźmi. Czasem nawet warto na to bardzo długo poczekac, wiedząc, że za każdym razem będzie tak, jakby sie wczoraj z nimi rozstawało!:-))
UsuńCałusy, kochana Łucjo!:-)***
Bo to przyjemność przebywać z takimi życzliwymi ludźmi, niezmanierowanymi, słownymi, honorowymi; ale zawsze mówię, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie ... wzajemny szacunek, bez prześmiewczej nutki, dotrzymywanie słowa zawsze procentuje; pozdrawiam Was serdecznie.
OdpowiedzUsuńTak, coraz bardziej lubię spotkania i rozmowy z ludźmi prostymi, pracowitymi i otwartymi, dla których tak, znaczy tak a nie, to zawsze nie. Tacy ludzie dodaja wiary w ludzkosc jako taką i budzą ogromny szacunek.
UsuńI my pozdrawiamy Cie ciepło Marysiu!:-))
Ty Olu z każdego wydarzenia potrafisz uczynić poemat!
OdpowiedzUsuńTakie spotkania zapadają w serce!
E, tam poemat! To tylko przydługa nieco relacja z naszej wiejskiej codzienności, Basienko!
UsuńŚciskam gorąco!:-))
Az trudno uwierzyc, ze jeszcze komus oplaca sie sadzenie i sprzedaz ziemniakow za 25 groszy, co za czasy. I tak sobie mysle, ze rolnictwo niedlugo bedzie sprowadzalo sie do hobby dla zapalencow.
OdpowiedzUsuńNajwazniejsze, ze Wasze zwierzaki beda mialy co jesc, a kazdy wypad z domu to nowe przezycie i doswiadzczenie szczegolnie w milym towarzystwie.
Gratuluje wytrwalosci w zrzucaniu kilogramow, dzielna jestes i Cezary tez.
Usciski dla Was:)
A jednak jakos sie opłaca, patrząc na ilośc maszyn i "wypasiony" dom owego rolnika. W tych czasach trzeba mieć dziesiatki albo i setki hektarów aby opłaciło sie byc rolnikiem. Mali rolnicy ledwo wiązą koniec z koncem. Bez emerytury czy sezonowej pracy za granicą sie nie wyzyje.
UsuńKury od wczoraj zajadają juz nowe ziemniaczki i bardzo są z tego zadowolone!
A ja ubrałam dzisiaj na siebie pewna spódniczkę i znowu nie mogłam oprzec sie radości, ze tak dobrze na mnie lezy!
Całusy zasyłamy serdeczne dla Ciebie Ataner i Twego ukochanego P.!:-))
Oleńko lubię twoje opisy, jechałam z Tobą i Cezarym po te ziemniaki w deszczu i tak jak Cezary oblizywałam się kiedy przeczytałam o tych kiełbaskach, kaszaneczkach smalczyku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i serdeczności zostawiam.
Czasem dobrze się tak wczuć w cos mocno i przezyc z kimś chociażby w wyobraźni trochę chil. Lepiej sie wtedy pewne rzeczy rozumie. A kiełbaski i smalczyk? Cóz! Na razie z powodu odchudzania szlaban na takie cuda!
UsuńPozdrawiam ciepło Alinko!:-))
uwielbiam te klimaty.... prawie jak w dzieciństwie :)) dziękuję Olu :))
OdpowiedzUsuńKlimaty wiejskie? I ja coraz bardziej to lubię, poznając to wiejskie zycie i ucząc sie go co dnia. A moje dzieciństwo było miejskie, osiedlowe, ale osadzone wśród zieleni, spokoju i beztroski. Chyba wiekszosć z nas wspomina dzieciństwo dobrze, niezależnie od tego, gdzie ono było. To była kraina prostego szczęścia a my dzieci pełne ufnosci i wiary w dobry świat.
UsuńPozdrowienia ciepłe Basiu zasyłam, ciesząc się, że odwiedzasz mnie i odzywasz się!:-))
A ładnie to tak, biednego Cezarego na diecie trzymać, żeby papieroska za papieroskiem kurzyć tylko musiał:)).
OdpowiedzUsuńNiechby pojadło se chłopisko kiełbasy jakoweś swojskie. Co tu dużo gadać, samemu by się pojadło...
Gdzież te czasy, gdy dziadek świniobicie zarządzał. W kwestii tej śruty jednak dobrym tropem szłam. Pamiętam to z pobytu u dziadków:))).
Chłopisko biedne kupiło sobie wczoraj kiełbaski pachnącej majerankiem i szynki, no i dogodziło sobie nareszcie, żeby go chcica całkiem nie zamęczyła. A papieroski zawsze kurzył - niestety! - zupełnie niezależnie od tego ,co jadł.
UsuńA śruta dobra rzecz! Znajomi śrutują sobie pszenicę i jest ona bazą do taniego pozywieni dla ich wielkich psów. Do tego jakies kosci, skórki i jest dobre żarełko!:-))
Olu daj Cezaremu dbrej kiełbachy nie męczgo dietą.
OdpowiedzUsuń