niedziela, 13 lipca 2014

Znaki, ziemniaki, kurczaki, czyli lipcowa opowieść z deszczykiem! – Cz.1





   Na deszcz zbierało się od wczesnego rana. Pojedyncze, błękitne dziury w nieboskłonie zasnuwały się pomału pajęczyną sinych kotar i srebrzystych płacht. Dlatego nie wypuszczałam kur z kurnika ani nie wyprowadzałam kóz na pastwisko, żeby nie musieć ich potem ekspresowo zaganiać z powrotem pod dach. W każdej chwili przecież mogło lunąć, gdyż szare firanki mgieł wisiały coraz groźniej nad naszym siedliskiem a z nieba dobywały się jakieś podejrzane pomruki i stęknięcia. Ktoś tam u góry widocznie lewą nogą dziś wstał i wielką pralkę Franię uruchamiał, narzekając na swój podły los i prozaiczne konieczności. Tego dnia wybieraliśmy się przed południem do odległej o prawie 50 km wsi po kilkaset kilogramów ziemniaków, ześrutowaną pszenicę i kukurydzę. Jakiś czas temu udało się nam wypatrzeć w lokalnym portalu ogłoszeniowym ogłoszenie o sprzedaży nowych kartofelków po zaledwie 25 groszy a najwyższa pora już była odnowić zapasy żeby nasze żarłoczne kury miały co jeść. Pożyczyliśmy więc od uczynnego, sympatycznego sąsiada z drugiego przysiółka pojemną przyczepę i ruszyliśmy naszym czarnym rumakiem w daleką drogę. Jechaliśmy między malowniczymi wzgórzami, lasami, wyżynami i polami obsadzonymi dorodną kukurydzą, rzepakiem, kartoflami oraz pszenicą. Chmury płynęły nad nami ruchliwą masą jak liście w bystrym potoku. Chyba spodobało im się gonienie naszego samochodu a może z nudów grały z nami w berka?

- No zobacz Czarek! Tu dopiero co padało a teraz znowu słońce, jak gdyby nic przebłyskuje. A tu z kolei nie kapnęło ani kropli. A przejechaliśmy zaledwie kilometr! Może uda nam się przemknąć między tymi zwariowanymi chmurami i dotrzeć w tę i nazad bez zmoczenia? – zawołałam w zdumieniu obserwując naprzemiennie występujące na szosie mokre i suche połacie.

- Ty lepiej patrz na mapę żebyśmy nie pobłądzili! – mruknął w odpowiedzi Cezary i mocniej nadepnął na gaz, chcąc czym prędzej dojechać na miejsce.

   W odpowiedzi wzruszyłam tylko ramionami i mimo szaroburej pogody zadowolona z wyprawy rozglądałam się dookoła ciekawa wszystkiego jak dziecko. Tak rzadko ruszamy się gdziekolwiek poza własne obejście i okoliczne lasy, że czułam się jakbyśmy mknęli w daleką wyprawę a czekać na nas gdzieś tam miała nowa, piękna przygoda. Humor mi dopisywał także i dlatego, iż bez problemów włożyłam tego dnia na siebie dżinsy z czerwonym lampasem, które miały być miarą mego satysfakcjonującego schudnięcia. Wprawdzie waga nie pokazywała jeszcze czarodziejskiej, wymarzonej liczby, ale jeszcze miesiąc, dwa a i ona będzie mi przyjazna. Byłam tego pewna! Aż chciało mi się podśpiewywać z radości, ale ponieważ coś mnie od kilku dni w gardle pobolewało, dałam sobie z tym spokój.

   Minęliśmy ostatnią na naszej mapce dojazdowej większą miejscowość a potem z braku jakichkolwiek znaków oraz drogowskazów zaczęliśmy wątpić czy uda nam się w ogóle dotrzeć do celu. Mnie się to nawet podobało, bo mogłabym tak jechać i jechać bez końca, ale mina mego męża była raczej nietęga. Najwidoczniej popadł w lekką konsternację, czego znakiem było szybkie i nerwowe puszczanie dymku z papierosa.

 - To chyba już blisko, ale zdałoby się kogoś zapytać. Wokół tylko szczere pola, kruki i gawrony chichoczą szyderczo a tam widać jakiś mały cmentarz. Gdzieśmy właściwie dojechali? – biadał Cezary, wpatrując się w otoczenie i w dziwnie pustą szosę, na której zamarł teraz cały ruch. Z powleczonego granatowym tiulem nieba słychać było ni to złowróżbne szelesty, ni to znaczące chrząkania. Udzielił mi się z miejsca niewesoły nastrój mego męża. Teraz i ja zmarszczyłam brwi, rozglądając się uważnie i nasłuchując niespokojnie podejrzanych, niebiańskich dźwięków. Miałam przy tym coraz silniejsze wrażenie, że cała ta wyprawa mi się śni a zaraz obudzę się pod ciepłą kołderką. Za oknem wydzierać się będą jak zawsze koguty a słonko mile połaskocze mój policzek…

- Jedziemy pod cmentarz! Tam jest jakiś facet! – zawołał tymczasem Cezary i odzyskawszy rezon z piskiem opon zajechał na wybetonowany parking przy kaplicy cmentarnej.

- Nie będę wyłączał silnika! Idź Oluś i zapytaj go o drogę! – poprosił a właściwie zarządził kierowca naszego pojazdu.

 Otrząsnęłam się szybko z błogich wizji i westchnąwszy ciężko wygramoliłam się nieporadnie z samochodu. Bolała mnie pięta (och, te moje ostrogi!) i jak zawsze po długim siedzeniu bez ruchu kuśtykałam przez chwilę, zanim się nie rozruszałam i rączo nie pobiegłam w stronę gustownie pomalowanego na liliowo, nowoczesnego budynku, za którym zniknął ów tajemniczy człowiek.

- Dzień dobry! Chciałam pana tylko o coś zapytać! – wołałam zdyszana, ale tamten raptem przepadł za wysokim żywopłotem. Potruchtałam chcąc nie chcąc za nim.

   Zajrzałam w czeluści ocienionej, pachnącej żywicznie alejki. Zgarbiony, chudy jak szczapa pracownik cmentarza kosił tam trawnik jakąś starą, chrypiącą na cały regulator kosiarką i najwidoczniej nie słyszał mego przywitania. Ale właśnie dwóch innych mężczyzn wynosiło z kaplicy trumnę oraz ogromne, ukwiecone wieńce. Trochę głupio mi było w takiej chwili prosić ich o pomoc. Nie miałam jednak wyjścia…

   Ubrani w stosowne do okoliczności, ciemne stroje mężczyźni przywitali się ze mną życzliwie a udzieliwszy prostych i konkretnych wskazówek wrócili do swych żałobnych, zawodowych czynności. Zerknęłam na długą szarfę, opadającą z wieńca i wijącą się po ziemi. Ujrzałam fragment dedykacji – „Kochanej żonie…”. Na ten widok zimny mróz przeszedł mi po krzyżu i czym prędzej zwiałam stamtąd lękając się swych skojarzeń i dziwnych znaków od losu.
   Z ulgą rozsiadłam się w aucie a tłumacząc co i jak Cezaremu odjeżdżałam stamtąd nawet nie oglądając się na starannie wypielęgnowaną, ale jak zwykle przygnębiającą nekropolię.

   Dróżka wiła się przez kilka kilometrów między zielonymi pagórkami i szczerymi polami obsadzonymi jak okiem sięgnąć kwitnącymi na jasno różowo ziemniakami. Potem pojawiły się nieliczne domy. Wpatrywaliśmy się z natężeniem w numery, nie chcąc przegapić tego konkretnego. Zaczęło delikatnie siąpić i mieliśmy cichą nadzieję, iż niezdecydowane tego dnia niebo na tym poprzestanie.  Wreszcie minąwszy okazały, drewniany budynek remizy odnaleźliśmy nasze miejsce docelowe.

   Ach, cóż to było za gospodarstwo! Najpierw wielki, dwupiętrowy dom z balkonami, tarasami i ogrodem. Za nim kilka budynków gospodarczych, stodół, silosów, parkingów pełnych traktorów, kombajnów, wielkich przyczep i innej żelaznej maszynerii. Z mroków ogromnego garażu wychynęło na nasze spotkanie czterech Budrysów – korpulentny nieco ojciec i jego trzech rosłych synów. Wszyscy oni po kolei mocno uścisnęli dłoń memu Czarkowi a sądząc po pobladłej twarzy mego ślubnego musiał to być zaiste bardzo męski uścisk! Ja zaś, nie bawiąc się w zbędne wstydy i aluzje przywitawszy się grzecznie natychmiast poprosiłam gospodarza o wskazanie drogi do toalety, gdyż po godzinnej jeździe czułam, że najwyższa już dla mnie pora. Wskazano mi metalową, czerwoną furtkę z boku owego garażu i nie tracąc czasu podążyłam tam by sobie ulżyć, nie bacząc przy tym na prowizorkę byle jak skleconego, drewnianego przybytku, niemiły zapaszek oraz towarzystwo wielu pająków gwarzących coś cichutko tuż nad moją głową. Jeden z nich najwidoczniej zamierzał się usadowić na mym czole, gdyż w tempie ekspesowym opuszczał z pułapu swą srebrzystą sieć.
   I właśnie wtedy usłyszałam dziwny szum, stukot i plusk. To niebo podjęło ostateczną decyzję i akurat wtedy lunęło strasznym deszczem. W pośpiechu przemknęłam jak najszybciej do samochodu i schroniłam się w jego ciepłym wnętrzu wycierając rzuconą na tylne siedzenie bluzą kompletnie zmoczone okulary i ociekającą wodą łepetynę . Tymczasem Cezary moknąc jak gdyby nigdy nic, żartował po swojemu dokonując transakcji i wraz z Budrysami liczył kolejno załadowywane na naszą przyczepę worki pełne dorodnych ziemniaków. Zadowolona byłam jak nie wiem patrząc na nie, bo nigdy przedtem nie udało nam się kupić ich tak tanio i tak dobrej jakości.

- Pewnie dlatego te kartofle są takie ładne, bo stosują tu mnóstwo sztucznych nawozów i oprysków – przemknęło mi przez myśl. Machnęłam jednak na to ręką, bo cóż było robić. Kury muszą coś jeść a ziemniakom na naszym polu ani śniło się na razie kwitnąć. Daleka więc droga jeszcze do własnych wykopków!

Deszcz na moment zmniejszył intensywność, dlatego uchyliłam okna z ciekawością przysłuchując się rozmowie zajętych załadunkiem mężczyzn.

- Panie! My tu już od piętnastego maja ziemniaki kopiemy! Drugi raz już zasadzili! Dobra tu ziemia i klimat łagodniejszy niż w waszych stronach! – oświadczył z przechwałką w głosie gospodarz i potoczył dumnym wzrokiem po otoczeniu.

- Samych ziemniaków dwadzieścia pięć hektarów mamy. Poza tym pszenicy, owsa, kukurydzy moc! – dodał jeszcze uśmiechając się szeroko i zliczając na kalkulatorze ostateczną sumę pieniędzy, jaką winniśmy mu zapłacić.

- A dzisiaj u nas świniobicie! Co tatku?! – zawołał radośnie najtęższy z synów i oblizał się łakomie, mając już pewnie na myśli swojskie kaszanki, kiełbasy i boczki.

- Och! Świniobicie?! – zainteresował się raptem nieco zbyt entuzjastycznie, jak na mój gust Cezary. Trzymam go, biedaczka, już od ponad miesiąca na diecie niemal zupełnie bezmięsnej, co świetnie służy naszemu zdrowiu i wadze. Jednak rozsądek sobie a tęsknoty żołądka sobie. I teraz aż żal mi się zrobiło Czarka, patrząc jak zatapia się w wyobrażeniu swojskich wędlin i raz po raz przełyka ślinę.

- A dużo macie w gospodarstwie świń? – zapytał mój kochany łakomczuch opanowując z trudem próżne apetyty i szybko sięgając po swe najlepsze w każdej sytuacji pocieszenie, czyli ukraińskiego papierosa.

- Kiedyś to my mieli setkę! Teraz nie opłaci się tyle trzymać. Ot, cztery mamy i na nasze potrzeby wystarczy! A w ogóle to ja nie pomyślał, żem się na dzisiaj z wami umówił. O jeden dzień za wcześnieście przyjechali! – zaśmiał się nieco zmieszany ojciec Budrysów.
 - Jutro byśmy ugościli, czym chata bogata, a i sprzedać by mogli słoninki czy salcesonu a teraz ino oblizywać się smakiem trzeba! – dodał z niejakim żalem ów sympatyczny mężczyzna a potem w przypływie dobrego humoru i niejako na pocieszenie kazał załadować synom na naszą przyczepę, dodatkowy i zupełnie gratisowy worek żółciutkich ziemniaków.

   Odjeżdżaliśmy stamtąd powoli, widząc jeszcze w bocznych lusterkach pucułowate, rumiane, życzliwe uśmiechnięte twarze najwyraźniej bardzo zadowolonych z życia rolników. Deszcz bębnił jednostajnie o grzbiet naszego rumaka, ale nie była to już ulewa, lecz przyjemne, usypiające nieco, delikatne stukanie drobnych kropelek…


31 komentarzy:

  1. Czy "zesrutowana" pszenica to taka troche zmielona?
    Byly znaki, byly ziemniaki, a nawet dreszczyk z deszczykiem, a co z kurczakami? :)))
    Z zachmurzonej Getyngi nadaje i buziaki przesylam :***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Paneterko! Ześrutowana znaczy grubo zmielona. A kurczaki będą głownymi bohaterami części drugiej tej deszczowej opowieści.
      U nas jeszcze dzisiaj w nocy padało, ale teraz słonko pieknie przyswieca. Oby mu sie znowu nie odwidziało!
      I my zasyłamy Ci Aniu serdeczne buziaki i mimo zachmurzenia, zyczenia udanej niedzieli!:-)***

      Usuń
  2. I jak takie niby prozaiczne sprawy dnia codzeinnego mogą byc powodem ciekawej wyprawy:): Ale szkoda troszke ,że na tego świniaka się nie załapaliście..nie ma jak swojska kiełbasa:): Choć ja wędlin nie jadam to na taką chyba bym się skusiła, choć spróbowac troszkę:):
    Ciesze się,że udało Wam sie z tymi ziemniakiami...
    Jak czytam Waszego bloga to widzę ile to pracy....ile pracy
    Serdecznosci zasyłam
    Jutro wyjeżdżamy!!!
    I tak to jest jedni pracują inni urlopują:):):

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urlopuj sobie Jolu pełna piersią! Cały rok czekałaś na ten dobry, wspólny czas!Wszystkiego dobrego na tych wczasach Tobie i Twym bliskim zycze - odpoczynku, pogody, usmiechu i nabrania oddechu na to, co potem.
      Ściskam Cię serdecznie i do napisania!:-)))

      Usuń
  3. to jakby gospodarstwo gdzieś w okolicach Siedlec;))
    a ta toaleta to rozumiem - wizytówka?
    złośliwa jestem, wiem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie miałam pojęcia, że tacy ziemniaczani potentaci są na Podkarpaciu.I w ogóle miło się dowiedzieć, że jeszcze jakimś rolnikom coś się opłaci. A toaleta? Ach, w sumie nie jest ważne jaka - dobrze, że była jakakolwiek!Bo jak człowieka przypili, to nie poczeka ani chwili!:-))

      Usuń
  4. Toaleta dla gości mnie rozbiła :))) Ale widziało się różne rzeczy w trakcie mojego pielgrzymowania w latach młodości.

    Ciekawie opisałaś Waszą wyprawę, Olu :) A to tylko po ziemniaki jechaliście. Żal mi się Cezarego zrobiło tylko. Z drugiej strony, coś za coś. A Ty też sukces osiągnęłaś, bo zmieściłaś się w określone dżinsy :)) Super :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, nie była taka straszna ta toaleta! W Jaworniku miejski szalet jest o wiele gorszy!
      Tak rzadko stąd wyjeżdżamy Lidko, że w byle ziemniaczanej wyprawie widzę nie wiadomo co!
      Bardzo sie cieszę, że mieszczę się już w moje ulubione spodnie. Często teraz mierzę rózne przyciasnawe dotąd ciuchy i w wiele z nich wchodzę. Warto było pogłodować i trwać przy zdrowej diecie. Nadal zresztą trwamy, bo pora roku bardzo temu sprzyja.
      Pozdrowienia ciepłe zasyłam!:-))

      Usuń
  5. Spotkania z zadowolonymi z życia i zadowolonymi z siebie ludźmi, dają poczucie bezcennego ciepła. Mogą też czasem wzbudzić iskierkę zazdrości, ale nic to.
    Zastanawiałam się ostatnio nad kupnem kukurydzy dla kur. Dawaliście już wcześniej Waszym?
    Wielkie gratulacje z powodu dżinsów testujących!
    Ściskam Cię Olu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest tak dużo tych niezadowolonych, ze radoscią bywa wyłuskiwanie spośród nich jak rodzynek tych, którzy jeszcze cieszą się swoim zyciem, pracą i rzeczywistością. Ci niezadowoleni dobrzy są do wspólnego narzekania, do poczucia, że nie jest sie samemu w trudnym położeniu, ale po jakimś czasie przydałąby sie jednak jaka iskra optymizmu czy lekkiego żartu(choćby i czarnego humoru!) a tamci ponuro nadal trwają wdeptani w ziemię, zapamiętali w swym malkontenctwie i nie wiadomo jak ich z tego stanu choć na moment wyciągnąc...
      Rok temu dawałam kukurydze kurom i było wszystko dobrze. Potem była za droga i nie kupowaliśmy. A u tego rolnika wszystko jakieś tanie, wiec trudno było sie oprzeć.
      Ze schudnięcia cieszę się jak nie wiem - och, jak człowiek potrzebuje najmniejszego choćby sukcesu! Takimi drobnymi rzeczami człowiek pozytywnie rzeźbi swoją rzeczywistośc i przynajmniej na jakis czas oddala sie od poczucia bezsilności i lęku.
      Ciepłe mysli slę Ci Madziu!:-))

      Usuń
  6. No i pięknie :)
    Chciałoby się mieć takich ludzi wkoło :)
    pozdrówki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnikiem sporo tych ludzi wokół, tylko trzeba ich dostrzec. A jak sie człowiek zasłucha w wiadomosci telewizyjne, to wydaje się, że już nic pozytywnego w tej naszej ojczyźnie nie ma. Wszyscy tylko do roboty za granicę wyjeżdżają. Ale ktos tu przeciez zostaje i jakos zyje.
      Pozdrowienia Tupajko!:-))

      Usuń
  7. poczułam się swojsko i miło... nawet czytając o takiej życzliwości można ją poczuć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo i tacy ludzie są wkoło. Trzeba ich tylko dostrzegać i nie pozwalać sobie na zwątpienie w dobrą rzeczywistość i możliwosc godnego, pracowitego, szczęsliwego zycia.
      Pozdrawiam Cię serdecznie Emko!:-)

      Usuń
  8. No i teraz będę nóżkami przebierać niecierpliwie w oczekiwaniu na część drugą :))) Piszesz tak sugestywnie, że czytając miałam wrażenie, że siedzę z Wami w aucie... na drugi raz jadąc obejrzyj się za siebie... a tam cały tłum blogosfery siedzi i czeka w napięciu co dalej :)))
    Mam dokładnie takie same odczucia jak Ty, parę kilogramów mniej a człowiek jakby skrzydeł dostał!
    Buziaki wysyłam i czekam, czekam niecierpliwie na ciąg dalszy! ;-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musze tylko złapać jakąs dłuższą chwile, żeby napisac część drugą. A tu tymczasem pogoda piękna powróciłą i trzeba będzie za robotę się łapać na polu, bo to pole wciaz złaknione opieki jak rozpieszczone dziecko!
      Bardzo sie ciesze Zosiu, ze idziemy łęb w łęb w naszym postanowieniu odchudzania i obie mamy sukcesy. Dobrze mieć kolezankę blogową, która czujac to samo i rozumiejąc jak nikt inny, wspiera na duchu! Niech nam to trwa a skrzydła niech niosa nas do kolejnych sukcesó i nowych marzeń!
      Duzo serdecznych mysli zasyłam Ci o poranku!:-)))

      Usuń
  9. Ja też na ciąg dalszy czekam, tymczasem gratuluję wbicia się w czekające na swoją kolej, spodnie. Spotkania z sympatycznymi ludźmi dają napęd, wiem coś o tym : )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, dobrze sie spotkać z sympatycznymi, zyczliwymi ludźmi. Czasem nawet warto na to bardzo długo poczekac, wiedząc, że za każdym razem będzie tak, jakby sie wczoraj z nimi rozstawało!:-))
      Całusy, kochana Łucjo!:-)***

      Usuń
  10. Bo to przyjemność przebywać z takimi życzliwymi ludźmi, niezmanierowanymi, słownymi, honorowymi; ale zawsze mówię, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie ... wzajemny szacunek, bez prześmiewczej nutki, dotrzymywanie słowa zawsze procentuje; pozdrawiam Was serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, coraz bardziej lubię spotkania i rozmowy z ludźmi prostymi, pracowitymi i otwartymi, dla których tak, znaczy tak a nie, to zawsze nie. Tacy ludzie dodaja wiary w ludzkosc jako taką i budzą ogromny szacunek.
      I my pozdrawiamy Cie ciepło Marysiu!:-))

      Usuń
  11. Ty Olu z każdego wydarzenia potrafisz uczynić poemat!
    Takie spotkania zapadają w serce!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E, tam poemat! To tylko przydługa nieco relacja z naszej wiejskiej codzienności, Basienko!
      Ściskam gorąco!:-))

      Usuń
  12. Az trudno uwierzyc, ze jeszcze komus oplaca sie sadzenie i sprzedaz ziemniakow za 25 groszy, co za czasy. I tak sobie mysle, ze rolnictwo niedlugo bedzie sprowadzalo sie do hobby dla zapalencow.
    Najwazniejsze, ze Wasze zwierzaki beda mialy co jesc, a kazdy wypad z domu to nowe przezycie i doswiadzczenie szczegolnie w milym towarzystwie.
    Gratuluje wytrwalosci w zrzucaniu kilogramow, dzielna jestes i Cezary tez.

    Usciski dla Was:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jednak jakos sie opłaca, patrząc na ilośc maszyn i "wypasiony" dom owego rolnika. W tych czasach trzeba mieć dziesiatki albo i setki hektarów aby opłaciło sie byc rolnikiem. Mali rolnicy ledwo wiązą koniec z koncem. Bez emerytury czy sezonowej pracy za granicą sie nie wyzyje.
      Kury od wczoraj zajadają juz nowe ziemniaczki i bardzo są z tego zadowolone!
      A ja ubrałam dzisiaj na siebie pewna spódniczkę i znowu nie mogłam oprzec sie radości, ze tak dobrze na mnie lezy!
      Całusy zasyłamy serdeczne dla Ciebie Ataner i Twego ukochanego P.!:-))

      Usuń
  13. Oleńko lubię twoje opisy, jechałam z Tobą i Cezarym po te ziemniaki w deszczu i tak jak Cezary oblizywałam się kiedy przeczytałam o tych kiełbaskach, kaszaneczkach smalczyku.
    Pozdrawiam i serdeczności zostawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem dobrze się tak wczuć w cos mocno i przezyc z kimś chociażby w wyobraźni trochę chil. Lepiej sie wtedy pewne rzeczy rozumie. A kiełbaski i smalczyk? Cóz! Na razie z powodu odchudzania szlaban na takie cuda!
      Pozdrawiam ciepło Alinko!:-))

      Usuń
  14. uwielbiam te klimaty.... prawie jak w dzieciństwie :)) dziękuję Olu :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klimaty wiejskie? I ja coraz bardziej to lubię, poznając to wiejskie zycie i ucząc sie go co dnia. A moje dzieciństwo było miejskie, osiedlowe, ale osadzone wśród zieleni, spokoju i beztroski. Chyba wiekszosć z nas wspomina dzieciństwo dobrze, niezależnie od tego, gdzie ono było. To była kraina prostego szczęścia a my dzieci pełne ufnosci i wiary w dobry świat.
      Pozdrowienia ciepłe Basiu zasyłam, ciesząc się, że odwiedzasz mnie i odzywasz się!:-))

      Usuń
  15. A ładnie to tak, biednego Cezarego na diecie trzymać, żeby papieroska za papieroskiem kurzyć tylko musiał:)).
    Niechby pojadło se chłopisko kiełbasy jakoweś swojskie. Co tu dużo gadać, samemu by się pojadło...
    Gdzież te czasy, gdy dziadek świniobicie zarządzał. W kwestii tej śruty jednak dobrym tropem szłam. Pamiętam to z pobytu u dziadków:))).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chłopisko biedne kupiło sobie wczoraj kiełbaski pachnącej majerankiem i szynki, no i dogodziło sobie nareszcie, żeby go chcica całkiem nie zamęczyła. A papieroski zawsze kurzył - niestety! - zupełnie niezależnie od tego ,co jadł.
      A śruta dobra rzecz! Znajomi śrutują sobie pszenicę i jest ona bazą do taniego pozywieni dla ich wielkich psów. Do tego jakies kosci, skórki i jest dobre żarełko!:-))

      Usuń
  16. Olu daj Cezaremu dbrej kiełbachy nie męczgo dietą.

    OdpowiedzUsuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!

Etykiety

Aborygeni afirmacja życia agrest apel apel o pomoc asymilacja Australia autoanaliza bajka bal ballada baśń Beksińscy Bieszczady blackout bliskość blog blogi bór cenzura Cesarzowa Ki Cezary chleb choroba ciastka czarny bez czas czerwiec człowieczeństwo człowiek czułość Dersu Uzała deszcz dieta dobro dom dorosłość drama drama koreańska drewno droga drzewa trawiaste Dubiecko Dwernik Kamień dwudziestolecie międzywojenne dystopia dzieciństwo dzikie bzy ekologia elektryczność erotyk eutanazja fajka fantazja film flash mob fotografie fotoreportaż glebogryzarka głodówka głód gospodarstwo goście góry Góry Flindersa grass tree grill grudzień grzyby Gwiazdka historia historie wędrujące horror humor humoreska idealizm ideologia II wojna światowa informacja inność inspiracja internet jabłka Jacuś Jacuś. gospodarstwo Jacuś. lato jajka Jane Eyre Jawornik Polski jesień jesień życia kalina Kanada kanały kangury kastracja kiełbasa klimat klimatyzm koala kobieta koguty kolędy komputer komunikacja konfitury konflikt koniec świata konkurs konstrukcja kosmos kot koziołek kozy Kraków Kresy kryminał kryzys książka kuchnia kulinaria kury kwiaty kwiecień las lato legenda lęk lipa lipiec lis listopad literatura los ludzie luty łąka maciejka macierzyństwo magia maj malarstwo maliny mantry marzenie maska metafora mgła miasteczko odnalezionych myśli Michael Jackson Mikołaj miłość Misia mit młodość moda mróz mróż muzyka muzyka filmowa nadzieja nalewki nałóg natura niebezpieczeństwo niezapominajki noc nowoczesność Nowy Rok obyczaje ocean odchudzanie odpowiedzialność odrodzenie ogrody ogród ojczyzna opowiadanie opowiastka opowieść Orzeszkowa osa Osiecka owoce pamięć pandemia Panna Róża park pasja patriotyzm pejzaż pierniki pies pieski pieśni pieśń piękno piosenka piosenki pisanie płot początek podróż poezja pogoda Pogórze Dynowskie polityka Polska pomidory pomysł poprawność polityczna porady postęp pożar praca prawda prezent protest protesty przedwiośnie przedzimie przemijanie Przemyśl przepis przetrwanie przetwory przeznaczenie przygoda przyjaźń przyroda psy psychologia ptaki radość recenzja refleksja relatywizm remont repatriacja reportaż rezerwat Riverland rodzina rok rośliny rower rozmowa rozrywka rozum rymowanka rzeka samotność San sarny sąsiedzi sens życia siano sierpień silna wola siła skróty słońce słowa słowa piosenki słowianie smutek solidarność South Australia spacer spiżarnia spokój spontaniczność spotkanie stado starość strych susza susza. upał szadź szczerość szczęście szerszeń śmiech śmierć śnieg świat święta świt tajemnica tekst piosenki teksty piosenek tęsknota tragikomedia trauma truskawki uczucia Ukraina upał urodziny uśmiech warzywnik wędrówka wędrówki węgiel wiatr wierność wiersz wierszyk wieś wigilia Wilsons Promontory wino wiosna wiosnaekologia wirus woda wojna wolność Wołyń wrażliwość wrotycz wrzesień wschód słońca wspomnienia wspomnienie współczesność Wszechświat wychowanie wycieczka wypadki wypalanie traw zabawa zabawa blogowa zachód słońca zapasy zaproszenie zbiory zdjęcia zdrowie zielarstwo zielononóżki zielononóżki kuropatwiane zima zioła zmiany zupa Zuzia zwierzęta zwyczaje żart życie życzenia Żydzi żywokost