Saheera, Shadi, Tunde, Tihoa, Maneka, Sajuri - oto niektóre z egzotycznych imion kilku niezwykłych
kobiet poznanych przez mnie niegdyś w Australii. Chciałabym o nich napisać póki
jeszcze coś pamiętam, póki polska codzienność nie wymaże zupełnie kolorowych, australijskich
migawek z mych wspomnień i snów. Chciałabym też w ten sposób być jeszcze raz
bliżej nich i przypomnieć sobie najbardziej wzruszające, ciepłe momenty, w
których byłyśmy razem i dzieliłyśmy się swoimi doświadczeniami, wspomnieniami i
marzeniami.
Gdzie je spotkałam? W szkole języka
angielskiego, do której uczęszczałam w rok po przyjeździe do kraju kangurów.
Rząd australijski gwarantuje bowiem każdemu emigrantowi prawo do bezpłatnej,
kilkusetgodzinnej nauki angielskiego. Można szlifować ten język na każdym
poziomie. Można też sukcesywnie poznawać jego podstawy.
Moja angielszczyzna w momencie osiedlenia
się tam była na dość marnym poziomie. W młodych latach chodziłam wprawdzie na
roczny kurs językowy a kilka miesięcy przed przylotem na Antypody przerobiłam
samodzielnie kilka podręczników gramatycznych by przypomnieć sobie cokolwiek.
Zdawałam sobie jednak sprawę, iż w zetknięciu z językiem mówionym moja
książkowa wiedza na niewiele się zda. I rzeczywiście! Zawstydzona i nie
pojmujaca co najmniej połowy z tego, co na miejscu do mnie mówiono baraniałam
zupełnie i czułam się jakbym przebywała na obcej planecie. Najchętniej we
wszystkim zdawałabym się na Cezarego, chowając się wciąż za nim i nim się
wyręczając. Jednak zdawałam sobie też sprawę z tego, że zachowuję się jak
dziecko i powinnam wreszcie przełamać swą nieśmiałość oraz lęk przed kontaktami
z tubylcami. Dlatego wreszcie odważyłam się i zdecydowałam na pójście do owej szkoły
dla emigrantów.
Było to dla mnie niesamowite przeżycie! Sama
przez siebie rzucona na głęboką wodę weszłam pierwszego dnia nauki do
wieloosobowej, wielorasowej klasy, w której nikt nie mówił słowa po polsku a
jedynym możliwym sposobem porozumienia było wydukanie z siebie czegoś w języku
Szekspira oraz pilne wsłuchiwanie się w słowa nauczycieli i zawstydzonych swoją
niewiedzą uczniów.
Trafiłam do grupy dla początkujących,
albowiem na testowej rozmowie z przyszłą nauczycielką z nerwów nie byłam w
stanie wydusić z siebie ani słowa! Usiadłam przy stoliku z dwoma Chinkami,
jedną Wietnamką, Etiopką, Sudanką i Białorusinką! Omal nie zakwiczałam z
radości, gdy Białorusinka robiąc mi miejsce obok siebie odezwała się do mnie
dziwną mieszanką rosyjskiego i angielskiego:
-Izwienitie,
sorry, dawajcie zdies, sit down, siuda proszu!
-Wy gawaritie po
russki?! – wyszeptałam z przejęciem, ciesząc się, że przynajmniej rosyjski
nadal brzmi dla mnie znajomo i lata nauki w liceum oraz na studiach nie poszły
całkiem na marne. Chwilkę poszeptałyśmy do siebie i już zaczęła się pierwsza lekcja.
Powoli opadły ze mnie zbędne nerwy i emocje.
Okazało się, że australijska nauczycielka mówi tak wolno i wyraźnie, iż byłam w
stanie zrozumieć wszystko oraz wykonać bez trudu kolejne ćwiczenia i polecenia.
Z dyskretną ciekawością przypatrywałam się
koleżankom z mego stolika oraz całej, liczącej około dwudziestu pięciu osób
grupie. Zdecydowanie najwięcej było w niej Azjatów i Afrykanów. Otaczały mnie
śliczne Chinki, Tajwanki, Kambodżanki, Tajki i Japonki. Było tam także kilkoro
Europejczyków – Rosjan, Ukrainek, jeden Hiszpan, Portugalczyk i jakaś samotna Bułgarka.
Każde z nich znało parę słów po angielsku, jednak owa angielszczyzna, zniekształcona
ich akcentami oraz dziwaczną artykulacją była zupełnie dla mnie nieczytelna.
Jedyną osobą, która we wręcz czarodziejski sposób potrafiła nas zrozumieć była
nasza nauczycielka, Judith.
Okazało się także, iż najstarsza w grupie
osoba – siedemdziesięciokilkuletnia Wietnamka Tihoa, przebywająca w Australii
już od trzech lat mówi całkiem nieźle a na dodatek chętnie pomaga nieopierzonym
emigrantom we wzajemnym zrozumieniu oraz w przełamaniu wstydu i lęku, będącego
nieodłączną częścią tych pierwszych kontaktów.
Przyjrzałam się jej z ciekawością i
zauważyłam, iż jest niezwykle ciepłą, emanującą spokojem i pogodą ducha osobą.
A nieskończone pokłady jej cierpliwości ośmielały koleżanki, by zagadywać ją
chociażby na migi i prosić o pomoc w rozwiązywaniu językowych łamigłówek.
Pewnie znacie takie osoby? Działające na innych jak blask domowego ogniska, jak
siostrzana, serdeczna dusza, w cieple której chciałoby się przebywać stale i
obdarzać ją w zamian sympatią i szacunkiem.
W czasie przerwy śniadaniowej skwapliwie przysiadłam
się więc do niej. I już wkrótce popijając gorącą kawę jadłyśmy zgodnie nasze
przyniesione z domu wiktuały. Ja pochłaniałam zwykłe kanapki z sałatą i żółtym
serem. Natomiast Tihoa wyciągnęła z koszyka kilka tajemniczych pudełeczek oraz
pałeczki i już po chwili podglądałam dyskretnie, co też moja nowa koleżanka
zajada. Niestety, spośród mnogości tych kolorowych, pachnących rzeczy
rozpoznałam tylko ryżowe kulki oraz paseczki marchewki z selerem naciowym.
Reszta była dla mnie egzotycznym, tajemniczym pokarmem o nieznanym mi zupełnie
smaku. Tihoa bardzo sprawnie posługiwała się pałeczkami a ja, pełna podziwu dla
tej nieznanej mi umiejętności obserwowałam z zapartym tchem, jak ani jedno
ziarnko ryżu czy paseczek ryby nie spada jej z tych azjatyckich sztućców.
Widząc moje zainteresowanie Tihoa wyciągnęła
w moim kierunku największe z pudełeczek i poczęstowała opiekanymi pałeczkami
krabowymi. Skosztowałam także chrupiących, słodkich w smaku łapek kurzych oraz
pachnących anyżem ryżowych ciasteczek. Wszystko to, chociaż całkiem smaczne
było dość dziwnie jak dla mnie przyprawione. Dominował w tym słodko-kwaśny posmak,
zapach orientalnych przypraw i ziół. W zamian zaoferowałam jej jedną z moich
kanapek i zdziwiłam się widząc, jak ostrożnie Wietnamka próbuje i poznaje tak
prozaiczny dla mnie, lecz zupełnie nieznany jej smak chleba z serem.
Wreszcie uśmiechnęłyśmy
się do siebie porozumiewawczo i każda z nas z westchnieniem ulgi powróciła do
jedzenia swoich własnych przekąsek.
I odtąd stało się naszym codziennym
zwyczajem to milczące, wspólne, jedzenie śniadań w kameralnym kąciku sali
jadalnej.
Po kilku dniach przy pomocy prostej
angielszczyzny oraz mowy na migi zaczęłyśmy rozmawiać ze sobą. Ona wypytywała
mnie o zupełnie nieznaną jej Europę i daleką, nie wiadomo gdzie leżącą Polskę.
Ja słuchałam jej opowieści o jej dzieciach i wnukach, do których przyjechała tu
kilka lat temu z postanowieniem pozostania w kraju koali już na zawsze.
- Tęsknisz za
swoim krajem? – zapytałam pewnego dnia, gdy Tihoa zamyśliła się nagle i
zapatrzyła gdzieś w dal a jej codzienny, delikatny uśmiech został wyparty przez
kilka łez, toczących się powoli po pomarszczonych policzkach Wietnamki.
Długo nie
odpowiadała a wreszcie westchnęła głęboko, pogładziła moją dłoń i odparła:
- Tam zostało
wszystko – wspomnienia z dzieciństwa, groby moich rodziców, cudowny zapach pól
ryżowych…
- Masz pewnie
dużo dobrych wspomnień? Ja też Tihoa, ja też… I chociaż jestem tu bardzo
szczęśliwa, to tęsknię za rodziną, przyjaciółmi, polską przyrodą - szepnęłam i
zrobiło mi się jakoś niewyraźnie na duszy.
Tihoa przez
chwilę milczała. Patrzyłam na jej drobną, rumianą twarzyczkę. Na skośne,
błyszczące odległym wspomnieniem oczy. Na całą jej delikatną, kruchą postać.
Czy jeszcze kilka tygodni temu mogłabym przypuszczać, że jakaś stara Wietnamka
stanie mi się tak dziwnie bliska i znajoma?
- Pamiętam czasy
wojny. Trupy na ulicach. Moją umierającą z głodu mamę. Amerykanów, którzy
krzyczeli na nas i odbierali jedzenie. Potem przez długie lata byłam bardzo
biedna. Żebrałam. Musiałam ciężko pracować, ale poznałam męża, urodziłam dzieci
i cieszyłam się życiem. Czułam się u siebie. Tutaj wszystko jest takie obce i
wielkie – zwierzyła się wreszcie staruszka a potem rękawem kolorowej bluzki
szybko otarła oczy i uśmiechnęła się tak, jak zwykle.
- Jestem głupią,
starą kobietą! Mój syn tak się stara by było mi tu dobrze, a ja niewdzięcznica
wciąż tylko narzekam! Opowiem ci lepiej Olga o mojej wycieczce!
- Opowiedz! –
poprosiłam z ulgą, bo głupio mi się zrobiło, że naciągnęłam tę staruszkę na zwierzenia
i teraz niepotrzebnie przeze mnie cierpi.
- Byliśmy wczoraj
w City! Siedzieliśmy nad Yarra River i karmiliśmy kaczki! A potem wnuczek dał
mi to serduszko. Popatrz! – i Tihoa wyciągnęła ze swojego koszyka kartonowe, ręcznie
zrobione czerwone serce z wypisanymi na nim życzeniami urodzinowymi.
- Och, Tihoa! To
Ty miałaś wczoraj urodziny? Wszystkiego najlepszego kochana! Dużo zdrowia i
szczęścia! – uściskałam ją serdecznie a Tihoa znowu się popłakała. Tym razem z
radości.
W grupie z Tihoą spędziłam dwa tygodnie.
Potem przeniesiono mnie do bardziej zaawansowanej językowo klasy. Tam poznałam
następne serdeczne, interesujące kobiety, ale często w czasie przerw
śniadaniowych przychodziłam do ulubionego kącika śniadaniowego. Tam czekała na
mnie ciepło uśmiechnięta Tihoa…
Milczenie we wszystkich znanych jezykach jest zwykle dobrym poczatkiem nawiazania rozmowy... takiej od serca :) Czasem warto powspominac na glos a czasem lepiej znow pomilczec... aby czar wspomnienia nie umknal.
OdpowiedzUsuńPozdr.
To prawda - milcząc można się świetnie porozumiewać. Czasem mowa ciała jest silniejsza niż słowa. W milczeniu jest wspólnota i bliskość, w mowie bardzo często obcość.
UsuńPozdrawiam!
...jakże wiele musimy powiedzieć, by nas usłyszano w chwili gdy milczymy…
OdpowiedzUsuńSerdeczności:)
Nie wiem, czy wszystko da się wyrazić słowami. Uczucia są międzynarodowe, ponad wszelkie językowe bariery i w milczącym w spojrzeniu bardzo zrozumiałe.
UsuńSerdeczności również!:-)
Moje poczatki w Niemczech stanely mi jak zywe przed oczami. Wszystko obce i ten nienawistny jezyk, ale serce pelne nadziei, ze bedzie juz tylko lepiej. Jakos sobie jednak radzilam, mimo ze nie chodzilam na zadne kursy jezykowe, a szkoda, bo na takich kursach mozna nawiazac ciekawe i cenne znajomosci.
OdpowiedzUsuńA za soba zostawia sie cale dotychczasowe zycie. Ja jestem zdania, ze tam serce, gdzie sluchalo sie bajek i chodzilo do szkoly. Ja na zawsze pozostane tu troche obca, ale i Polska przestala byc taka, jaka pamietam i do jakiej kiedys tesknilam.
To bardzo trudne.
Sciskam
Ach, zapomnialam zapytac o portret na wstepie Twojego postu, czy jest to Tihoa i kto to malowal (fotografowal?). Jest bardzo sugestywny.
UsuńTak, to własnie Tihoa. Narysowałam pastelami jej portret z pamięci i cieszę się, bo jest dość podobna do siebie, co nie zawsze udaje mi sie osiągnąc nawet, gdy patrzę na zywy model czy zdjęcie.
UsuńA co do początków emigracji to temat rzeka - trudny, ciekawy i wielowarstwowy. To samo z tęsknotą za krajem dzieciństwa.Zgadzam sie z Tobą Panterko, że tam serce, gdzie słuchało się bajek.
Uściski ciepłe!:-)
W każdym miejscu za czymś tęsknimy ...
OdpowiedzUsuńW Australii za Polską, w Polsce za Australią. I tak te nasze serca się tułają po wspomnieniach.
Wzruszająca opowieść, jak wszystkie Twoje o ludziach.
Czasami chwyta mnie za gardło tęsknota zaniewiadomoczym. Jest chyba najgorszym rodzajem tęsknoty.
Ściskam!
Magdo! I ja czasem tęsknię zaniewiadomoczym, więc rozumiem co to za ból.Ma sie czasem takie uczucie, że jest sie nie na miejscu, ze przegapiło sie cos ważnego, co już nie wróci. Za zyciem się po prostu tęskni młodym, intensywnym,za kolorami papuzimi a tu lata lecą a kontury emocji i uczuć obrastają w mgłę.
UsuńZostają wzruszenia, które są jak bezcenna sól na białym serze życia.
I ja serdecznie ściskam!
Tesknota w takich okolicznosciach powoduje rozdarcie, a to ani nie pomaga, ani nie ulatwia asymilacji w nowym otoczeniu. Na szczescie tesknocie mozna sie poddac, a mozna ja tez odsunac i skupic sie na budowaniu Tu i Teraz.
OdpowiedzUsuńZupelnie swiadomie nie pozwalalam tesknocie zawladnac moim zyciem TU, a teraz mam wiecej wspomnien tu niz tam i tesknota zupelnie nie daje znaku o sobie;))
To dobrze Star, że poradziłaś sobie tak świadomie i mądrze z tęsknotą. Nie każdemu sie to udaje i najczęściej to czas leczy ból tęsknoty, układając powoli nowy obrazek z puzzli naszego zycia.Malując go w nowe kolory i zawłaszczając czas.
UsuńKażdy musi po swojemu, bo każdy jest inny, choć w sumie tak do siebie wszyscy jesteśmy przeciez w uczuciach podobni!:-))
Już się cieszę, na sage o emigrantach. Bardzo ciepła i wzruszająca opowieść Olga..:)
OdpowiedzUsuńMyślę, że starszym ludziom cięzko żyć w nowym miejscu, bo to juz taki wiek i czas gdzie nie korzenie są filarem bytności.
Spotkałam kilka starych osób w Australii zmieniających diametralnie w tak późnym wieku swoje zycie.Róznie układało sie na obczyźnie ich zycie i mimo lepszych warunków bytowych w AU, często tęsknili bolesnie za swoją starą biedą w ojczyźnie... A z drugiej strony czesto bardzo mocno potrafili sie cieszyć wprost bajeczną odmianą swego zycia. Moze wiec lepiej późno niż wcale?!:-)
UsuńZnam ten"bol" Olu, i taka bezradnosc kiedy jestesmy rzuceni w inny swiat, obcy nam i nieznany.
OdpowiedzUsuńPamietam i kiedy wspominam moje poczatki w USA czulam sie podobnie do Ciebie, moze jedynie mialam troszke lepiej, bo moj jezyk angielski nie byl najgorszy.
Tak jak Ty, ja rowniez poszlam do szkoly jezykowej. Poznam kilka fantastycznych dziewczyn z ktorymi do tej pory mam swietny kontakt.
Co czlowiek, to inna historia, inna kultura i inne wartosci.
Mysle, ze mlodszym ludziom jest o wiele latwiej odnalezc sie w obcym kraju.
Z niecierpliwoscia bede czekala na dalszy ciag opowiesci o emigrantkach.
Milego tygodnia Wam zycze:)
Jak dawno i zarazem niedawno było to wszystko! Uczucia to coś, co pamieta się najlepiej. A zwłaszcza tak ekstremalne, jak bezradność i zagubienie w zupełnie nowym miejscu. Na szczęście wszystkie spotkane przeze mnie emigrantki czuły podobnie. Odnalazłyśmy więc dzięki temu specyficzną bliskosć i chęć porozumienia. A to, że pochodziły z róznych krajów i kultur wcale nie sprawiało, że były obce. Myślę, że w środku wszyscy jesteśmy tacy sami. Bardzo ludzcy i potrzebujący czyjegoś ciepła, zrozumienia i uwagi.
UsuńI Tobie dobrego dnia życzymy droga Ataner!:-)
:)
OdpowiedzUsuńAle przyznam Ci się, ze ja nie poszłabym na te kursy, jestem totalnie wycofana językowo, mimo, ze moi rodzice posyłali mnie na język angielski od dziewiątego roku życia, nawet nie to że nie rozumiem, mam po prostu w sobie blokadę, nie odezwę się ani słowem.
Miałam kiedyś taką przygodę, wieki temu, jak byłam jeszcze na studiach. Jechałam do Warszawy pociągiem i kułam angielski z ogromnej książki, a na przeciwko mnie siedział przystojny chłopak, okazało się Niemiec. Po jakimś czasie zaczął rozmowę, a ja mu na to że nic nie rozumiem, spojrzał na mnie, na książkę i się uśmiechnął, dojeżdżając do Warszawy zaczął o coś wypytywać i jakaś kobieta coś mu zaczęła tłumaczyć nieudolnie, ja rozumiałam wszystko o co pyta i nie potrafiłam się odezwać. Wychodził z pociągu za mną i wsunął mi do kieszeni czekoladę. Wiesz to było coś, u nas był to wciąż towar deficytowy :))).
Własnie dlatego poszłam na te kursy, zeby za wszelką cenę sie przełamać. Całe zycie przełamuje sie do tego, czy tamtego. walcze ze soba, bo gdybym tego nie robiła, nie ruszyłabym swego zycia z miejsca. Ale uwielbiam mysie dziury, odludzia takie, jak mam tu i święty spokój - bo tu nie musze sie do niczego zmuszać!
UsuńZ uwagą i przejęciem przeczytałam Twoją opowieśc o niemozności odezwania się do owego Niemca. Jak ja dobrze rozumiem ten stan niemocy i panicznego lęku przed odezwaniem się do gadających w obcych(a czasem i w zupełnie rodzimych językach!
Tak czy siak Jagodo, widać mu sie spodobałaś taka milcząca, skoro czekoladę Ci dał!:-))
Witaj Kochana Oleńko dawno do ciebie nie zaglądałam , wyjechałam na kilka dni do Poznania. Mam nadzieję, że Cezary walczy nadal z nałogiem tytoniowym a wiosna cieszy pięknymi widokami. Oczywiście pracy macie dużo ale kontakt z natura ładuje akumulatory. U nas od rana świeci słońca ja jadę do moich wnuczek by z nimi spędzić dzisiaj Dzień Dziecka. Mieszkałam rok za granicą i pamiętam jak się uczyłam razem z dziećmi języka bo musiałam im pomagać w lekcjach. Poradziłaś sobie świetnie, lubisz wyzwania i tam gdzie jesteś też jest kolejnym wyzwaniem. Pozdrawiam Ciebie i Cezarego bardzo serdecznie, życząc pięknego długiego weekendu.
OdpowiedzUsuńKażdy, kto spedził dłuższy czas za granicą rozumie smutki i problemy nowoprzybyłych emigrantów. Jedni przezywają je mocniej inni słabiej. Jednym mija szybko tesknota za krajem. Inni nigdy sie jej nie wyzbywają. Wszystko to jest ludzkie, bliskie.
UsuńW ogrodzie i na polu nadal wre praca, tylko pogoda w kratkę ostatnio ja nam wciąż przerywa.
Cezary walczy z nałogiem tytoniowym, jak tylko może. Ale czasem ulega słabościom, bo one też są częścia ludzkiej natury.
Za pozdrowienia i zyczenia pieknie dziękujemy i Tobie też cudownego weekendu Alinko zyczymy!:-))
Każdego dnia za czymś lub za kimś tęsknimy, a za krajem dzieciństwa i młodości zwłaszcza.
OdpowiedzUsuńCoś wiem na temat Wietnamu, ale to już przy okazji spotkania.
Czy teraz po powrocie do Polski utrzymujesz z nią kontakt?
Nie, nie utrzymuję teraz kontaktu z Tihoą, ani z większoscia poznanych w Australii dziewczyn. To, co było tak intensywne i bliskie tam, rozmyło sie niestety w czasie i odległosci, w rózniących nas teraz rzeczywistościach i problemach.Każdy poszedł swoją drogą i tak to chyba musi być, choć smutno...
UsuńPozdrowienia ciepłe zasyłam!:-)
Tym razem pomilczę i pomyślę cbwilę.
OdpowiedzUsuńDobrze, Krysiu...
Usuń