Prawie cały okres ciąży Zuzi przebiegał
spokojnie i bezproblemowo. Przez większość tego czasu nie widać nawet było u
niej jakichś wyraźnych zmian w psychice, czy też w wyglądzie. W związku z tym
miałam wątpliwości, co do tego, czy naszej psinie uda się zostać matką. Dopiero
jakieś dwa tygodnie przed rozwiązaniem Zuzia gwałtownie pogrubiała, zwiększyły
jej się wyraźnie sutki, (z których niedługo potem podczas biegu zaczęło tryskać
mleko) a jej zachowanie stało się inne niż przedtem. Psina potrzebowała więcej
snu a mniej ruchu. Znowu zaczęła powarkiwać na Jacusia, który przyzwyczajony do
wspólnych, porannych zabaw nieco zbyt natrętnie ją do nich zachęcał, nie
rozumiejąc, iż jego ukochana przede wszystkim potrzebuje spokoju, przygotowując
się do nowej, najważniejszej w swym życiu roli.
Kilka dni przed porodem, w Zuzieńce obudził
się instynkt macierzyński, który manifestował się instynktownym szukaniem
odpowiedniego miejsca, gdzie mogłaby wydać na świat swoje dzieciątka.
Oczywiście zawczasu przygotowałam jej wygodne legowisko w zacisznej, chłodnej
kotłowni sądząc, iż sunia będzie chciała rodzić w domu, z dala od panującego
wówczas na dworze lipcowego upału. Cóż, okazało się, że nie trafiłam w gusta
wybrednej psinki. Ta upodobała sobie szczególnie wysypany drobnymi kamieniami
kącik w przybudówce naszej drewutni. Tam wygrzebała sobie dołek i mościła się w
nim, kopiąc co dnia coraz głębiej i spoglądając na mnie z takim wyrazem pyska,
jakby mówiła, iż to idealne miejsce do spełnienia dzieła, które zaczęła coraz
wyraźniej przeczuwać.
Jednakże kilka dni przed porodem nagle
odmienił się gust Zuzieńkowy i korzystając z nieobecności koziego stada, które
akurat pasło się wówczas na łące, psinka w najlepsze zasiedliła boks
najmłodszej z naszych kóz - Kruszki. Tam wykopała ogromną dziurę w sianie i słomie
pod starym, betonowym żłobem i ziając rozgłośnie oznajmiała światu, że to
najlepsze, psie gniazdo, jakie można by sobie wymarzyć. Kruszka jednak nie była tego samego zdania,
gdy po powrocie z pastwiska nie mogła jak zwykle wbiec do swego dotychczasowego,
bezpiecznego mieszkanka. Tak łagodna do tej pory i ustępliwa względem kóz Zuzia
warczeniem a nawet rzucaniem się z wyszczerzonymi groźnie zębiskami skutecznie
odgoniła wystraszoną kózkę, która musiała zamieszkać w sąsiednim boksie ze swą
wciąż negatywnie do niej nastawioną matką, Brykuską. Tam zmuszona była znosić
jej szykany i gniewne poszturchiwania. Miałam jednak nadzieję, że w końcu kozy przyzwyczają
się jakoś do siebie, do czego po jakimś czasie, na szczęście doszło (i trwa do
tej pory, gdyż do teraz Brykuska i Kruszka mieszkają razem). Nadal jednak poddenerwowana i agresywna
wówczas Zuzia wściekała się także z powodu owego zbyt bliskiego jej zdaniem
sąsiedztwa kóz. Postanowiłam wobec tego na szybko przystosować jej do porodu i
późniejszego przebywania tam ze szczeniakami boks po naszym capku, Łobuzie
Kurdybanku. Boks od sianokosów wypełniony był aż pod sufit tonami siana, z
którego tutaj o wiele wygodniej było mi korzystać niż z tego zgromadzonego na
strychu budynku gospodarczego. Musiałam to wszystko w try miga wysprzątać,
popakować do worów i w pocie czoła (na dworze było wtedy około 40 stopni)
powynosić wszystkie te worki na ów strych. Ogromnie śpieszyłam się z tą robotą,
bo sądząc po zachowaniu Zuzi mogłam się spodziewać, że poród zacznie się lada
chwila. Oczekiwany moment wciąż się jednak odwlekał a Zuzia coraz bardziej
ociężała, zmęczona i zirytowana snuła się po podwórzu powarkując na zerkającego
na nią z dala Jacusia oraz biegające opłotkami, przestraszone jej złością koty.
W sobotę, dziewiątego lipca nabrałam
pewności, iż sunieczka urodzi właśnie w tym dniu. Nie chciała pójść już ze mną po
gałęzie wierzby iwy dla kóz, nie miała ochoty na żadne jedzenie. Biedaczka już
sama nie wiedziała co z sobą robić. Popiskiwała co jakiś czas i przechodziła z
budy do budy, z kruszkowego boksu do swego kamiennego gniazdka w drewutni chcąc
zaznać jakiegokolwiek ukojenia. Do boksu po Łobuzie Kurdybanku, mimo licznych
moich zachęt, nawet nie zajrzała. A przecież zrobiłam jej tam zaciszny, miły
kącik. Ułożyłam na sianie domowy materacyk ubrany w jej ulubiony dotąd kocyk.
Postawiłam we wnętrzu boksu wiaderko z wodą i suchą karmą, pozabijałam deskami
i pozatykałam sianem wszelkie szpary, przez które mogłyby ją z boku podglądać
ciekawskie kozy. Moja najmilsza psina tymczasem uparcie układała się wśród
ostrych kamyków w drewutni i ze wstrętem odsuwała nosem kolejny kocyk, którym
chciałam jakoś zmiękczyć to nieprzyjemnie twarde leżysko. W końcu dałam za
wygraną i już tylko głaskałam ją, pieściłam, masowałam a jej piękne, błyszczące
oczy mówiły mi, że ukochana Zuzia bardzo cierpi z powodu bólów skurczowych i
doczekać się już nie może końca tej męki. Trwałam tak wraz z Zuzieńką i czekałam,
martwiąc się, jak to dalej z nią będzie…
W niedzielę wcześnie rano zastałam ją w
okupowanej do tej pory przez Jacka budzie-bliźniaku. Widać było, że sunia coś
bardzo gwałtownie liże. Swoim dużym ciałem jednak tak dokumentnie zasłaniała otwór
wejściowy, że nie wiadomo było, co dzieje się we wnętrzu tego psiego domku. Nie
chcąc jej przeszkadzać odeszłam cichutko, lecz potem, co jakiś czas zaglądałam
do rodzącej w nadziei, że coś już da się dostrzec. A tymczasem pogodny, a
właściwie wściekle upalny dzień zaczął coraz bardziej dokuczać nam i wszystkim
żywym istotom, mieszkającym w naszym gospodarstwie. Kto żyw pochował się do
cienia. Tylko nieszczęsna Zuzia wciąż tkwiła w przyciasnej, wystawionej na
największy żar budzie i nie reagowała na moje usilne prośby by wyszła stamtąd a
przynajmniej by napiła się choć trochę wody. Dopiero pod wieczór krańcowo
umęczona gorącem i bardzo spragniona zdecydowała się opuścić na chwilę duszne
wnętrze budy. Korzystając z tej chwili natychmiast zajrzałam do środka.
Znalazłam tam trzy mokre, cieplutkie maleństwa. Dwa ciemne i jedno jasne. Spały
przytulone do siebie. Nic jeszcze o bożym świecie nie wiedzące. Niewinne,
bezradne i zupełnie na swą mamę zdane. W budzie panował potworny żar. Widać też
było, iż z powodu ciasnoty Zuzia nie dała rady wystarczająco posprzątać po
porodzie i maluchy leżały na pokrytym śluzem i krwią sianie. Wówczas podjęłam
błyskawiczną decyzje o ich przeprowadzce. Umieściłam je delikatnie na podołku
swej sukienki i czym prędzej przeniosłam szczeniaczki na czyste, wygodne
legowisko w koziarni, w boksie po łobuzie Kurdybanku. Na szczęście maleństwa
nawet przy tej operacji nie pisnęły, w związku z czym ich matka mogła w spokoju
napić się do syta wody a potem załatwić swoje potrzeby fizjologiczne w
ogrodzie.
Kiedy wróciła do budy i nie zastała tam
swych dzieci okropnie się zaniepokoiła. Zaczęła węszyć, popiskiwać, kopać w
sianie i spoglądać na mnie z niewysłowionym wyrzutem i rozpaczą. Szybko jednak
zawołałam ją do koziarni, gdzie natychmiast przybiegła z ulgą odnajdując tam
swe dzieci i sprawdzając natychmiast czy aby coś złego się z jej maluszkami przez
czas jej nieobecności nie stało. Ale wszystko było w porządku, więc troskliwa
matka wylizawszy dokładnie swe pociechy ułożyła się tak by ułatwić im dostęp do
jej sutek a potem przymknęła oczy z błogości, gdy rozległ się gromadny mlask i
odgłos żarłocznego ssania mleka…
To trwało około pół godziny. Potem Zuzia
znowu zrobiła się niespokojna. Zaczęła się wiercić, kręcić, stękać i popiskiwać
a wreszcie po kilku minutach, na moich oczach urodziło się czwarte, białe jak
śnieg, nieco mniejsze od rodzeństwa szczeniątko. To była otulona lśniącym, przeźroczysto-łososiowym
łożyskiem Misia. Od jej równie białej siostrzyczki od samego początku odróżniał
ją kolor noska. Misiowy był czarny, z delikatną plamką różu pośrodku. Śnieżkowy
zaś prawie cały lśnił jasną różowością. Po tym właśnie przez mniej więcej dwa
tygodnie te dwie psinki od siebie odróżniałam. Później, gdy wyszła już na jaw ślepota
Misi nie było żadnych wątpliwości co do tego, która z nich jest którą…
Dzieło było wypełnione. Wszystkie dzieci
Zuzi przyszły już na świat. Matka dokładnie wylizała i oczyściła z wszelkich
błon najmłodszą ze swych córeczek a potem pyskiem zdecydowanie, lecz delikatnie
podsunęła ją ku sutkom. Malutka przez chwilę trwała nieruchomo, nie wiedząc co
ma czynić a wreszcie zapach mleka, ciepło ciała siostrzyczek, ponaglające liźnięcia
czułej Zuzieńki uświadomiły jej, że najlepsze, czemu może się teraz oddać to
ssanie ciepłego, matczynego mleka… Wówczas moja ukochana Zuzia, ta niedawna
egoistka przeistoczona teraz we wspaniałą mamę, spojrzała na mnie z głębokim
uczuciem ulgi i …wielkiej miłości a potem przymknęła oczy, westchnęła głęboko i
przytulona do swych czworga dzieci nareszcie spokojnie zasnęła…
A to był dopiero dopiero początek
przeistoczeń i cudów dziejących się w naszym Jaworowie. Każdy dzień, każdy
tydzień przynosił zmiany w zachowaniu i charakterze Zuzi. Troszczyła się o swe
maleństwa tak bardzo, że przez kilka tygodni omalże nie opuszczała ich na krok.
Zaakceptowawszy i polubiwszy mieszkanie w kozim boksie, odrzuciwszy swój
materac z kocykiem wygrzebała w sianie wygodne gniazdo i tam urzędowała z
potomstwem, nieraz tak dokumentnie zagrzebując je w puszystej ściółce, że wcale
nie było ich widać. Kiedy maluchy otworzyły oczy i zaczęły żwawiej niż do tej
pory poruszać się po pomieszczeniu ich matka musiała się sporo napracować by
zebrać je do kupy i w tym samym czasie przekonać do posiłku. Dużo roboty miała
też ze sprzątaniem nieczystości po córeczkach oraz z napominaniem ich, gdy zbyt
zażarcie ćwiczyły psie zapasy. W październikowym poście o Misi wspomniałam już,
że nasza psina doskonale wyczuwała, iż z jedną z jej córeczek jest coś nie tak.
Wylizywała jej stale zamknięte oczka i w ogóle poświęcała niewidomej suni o
wiele więcej czasu, niż reszcie.
Pod koniec lipca zdecydowaliśmy z Cezarym,
jakie nadamy maluchom imiona. Misia, jako że najbardziej przypominała nam
niedźwiadka polarnego została mianowana Misią.
Okrąglutka, szaro-bura i podobna do hipopotama sunia otrzymała miano
Hipci. Czarno-białą, najweselszą ze wszystkich i najbardziej ufną psinkę
nazwaliśmy poczciwie Bubą. Natomiast na białą, błękitnooką piękność,
uwielbiającą wylegiwać się na leżaku piesuńkę zdecydowaliśmy się wołać
Śnieżka. Bardzo szybko szczeniaki
przywykły do swych imion.
A kiedy ciekawskie, kilkutygodniowe pieseczki
nauczyły się sprawnie wychodzić ze swego boksu oraz z koziarni zaczął się
kolejny, ciekawy okres w ich życiu – wspólne zabawy, poznawanie ogrodu,
nawiązywanie serdecznego kontaktu z nami, ludźmi, zwiedzanie domu i obsikiwanie
wszystkich jego kątów, próbowanie innych, poza mlekiem smakołyków. A propos
smakołyków, to łakome szczeniaki miały przez kilka tygodni okazję popijać kozie
mleko, które jak się okazuje, jest składem zbliżone do psiego. Dzięki pokarmowi
swej mamy, pożywnemu, koziemu napojowi oraz drobiowemu mięsku z ryżem i
marchewką szczeniaki rosły jak na drożdżach i pociesznie przemieszczały się po
ogrodzie na krótkich nóżkach, unosząc swe okrągłe, hipopotamie brzuszki…
Ach, jak cudownie bawiły się ze sobą
znajdując w malinowym chruśniaku tajemnicze kryjówki, wspinając się z trudem do
bud dorosłych psów, goniąc się wewnątrz i usiłując podkradać sobie nawzajem
wielkie gicze wieprzowe. Najmilej było im jednak zaczepiać do zabawy matkę.
Obgryzały jej ogon, nos i łapy. Właziły na grzbiet. Bezczelnie wkładały
pyszczki do jej wielkiej, krokodylej paszczy. Siłowały się z nią, ciągnąc każde
w swoją stronę jakąś starą szmatę czy patyk. Roześmiany pysk Zuzi mówił nam jak
szczęśliwa jest w takich momentach nasza psina. Smukła i szczupła po ciąży
niczym młodziutki szczeniak uganiała się ze swymi córeczkami po trawie, igrając
z nimi do upadłego. Bawiła z dziatwą w chowanego albo w zapasy a potem zmęczona
układała pod letnim parasolem, tuż przy naszych stopach. Maluchy zaraz
przychodziły do niej skwapliwie by podjeść kapkę a potem zasnąć w pobliżu.
Zuzia jednak nie zapominając o swych matczynych powinnościach najpierw
wylizywała je starannie, wyjmowała spomiędzy ich sierści śmieci, rzepy i grudki
błota. Przewracała na grzbiet i dbała o dokładną toaletę brzuszków i
przyległości. A potem rozkładała się jak najwygodniej, jak najszerzej byleby
córeczki miały jak najlepszy dostęp do białej ambrozji.
Właściwie, do tej pory jej zachowanie
zmieniło się w niewielkim stopniu. Choć już dawno nie karmi a jej córeczki
wkrótce dościgną ją wzrostem, to dobra, czuła mama Zuzia nadal dba o czystość i
bezpieczeństwo swych dzieci. Uczy je szacunku do siebie i do nas, pokazując, co
wolno a czego nie wolno robić. Wyznacza im pewne granice i strofuje, gdy je
przekroczą. Kiedy trzeba łagodna. Kiedy trzeba sroga. Oddająca swym pociechom
własne przysmaki. Pokazująca, które trawki są lecznicze, a które nie warte
zainteresowania. Kopiąca na łące dołki i bez zazdrości pozwalająca ciekawskim
córeczkom zaglądać w ich tajemnicze czeluście. Biegnąca na spacerze łeb w łeb z
Hipcią a zaraz potem cofająca się, by i Misia mogła za nimi nadążyć i pobawić
się razem… Serdecznie witająca co rano swe córeczki, gdy otwieram drzwi
drewutni, która nadal jest ich sypialnią a potem wywijająca wraz ze
szczeniakami na śniegu szalone ósemki. A następnie przychodząca do domu i po
czułym tańcu radości na przywitanie pana cierpliwie kładąca się z boku i
czekająca na swoją kolej w czasie, gdy jej córeczki jedzą śniadanie.
Mogłabym długo tak jeszcze pisać o Zuzi i
pięknie jej charakteru, który podziwiamy coraz bardziej i wzruszamy się,
dostrzegając każdego dnia jak wspaniałą jest matką, jak bardzo wzbogacił i
rozwinął jej psychikę błogosławiony, macierzyński stan, jak serdeczna, mądra i
coraz bardziej przywiązana jest do nas. I pewnie jeszcze nie raz o niej napiszę,
bo mimo tego, że nabrała nieco dostojeństwa oraz powagi, mimo, iż pełni rolę
przewodniczki i opiekunki stada, to nadal przecież jest naszą najsłodszą,
najukochańszą, kapryśną, zwariowaną i czasami humorzastą dzieciną. Co dnia
dostarcza nam powodów do wzruszeń, chichotów, napominań, zamyśleń, rozmów,
zachwytów i zmartwień oraz wciąż poszerzającego się pola do obserwacji...
Teraz jednak kończę tę część i życząc Wam miłej lektury zachęcam do oglądania rekordowej( !!!) ilości załączonych zdjęć.
Zapraszam niebawem do przeczytania kolejnej części, tym razem poświęconej Jacusiowi w roli ojca i towarzysza zabaw…
Fotki można powiększyć klikając na nie...
Teraz jednak kończę tę część i życząc Wam miłej lektury zachęcam do oglądania rekordowej( !!!) ilości załączonych zdjęć.
Zapraszam niebawem do przeczytania kolejnej części, tym razem poświęconej Jacusiowi w roli ojca i towarzysza zabaw…
Fotki można powiększyć klikając na nie...
Wspaniała gromadka. Zdjęcia urokliwe.
OdpowiedzUsuńI ja mysle Basiu, iż wspaniała. A zdjęć mamy tyle, że szkoda byłoby chociaż części z nich tu nie pokazać!:-)
UsuńMasz talent do opisywania takich historii. Urocze szczeniaki, fajne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńDzikuję, Ewo. Takie historie wprost z życia same sie piszą. Wystarczy patrzeć, słuchać i czuć rzeczywistość wszystkimi zmysłami!:-)
UsuńPięknie opowiedziałaś o macierzyństwie Zuzi, a zdjęcia maluchów urocze!
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci Basiu za ciepłe słowa. Jestem taka dumna z moich psiaków, jakbym sama była ich matką!:-)
UsuńTe dwa ciemniejsze szczeniaczki bardzo pojasnialy z wiekiem. Juz sie zastanawialam, skad u nich taka ciemna siersc, bo Zuzia ma tylko fragmenty nieco ciemniejsze, a Jacus jest bialy jak snieg. Chyba jednak dwa szczeniaczki beda od niej ciemniejsze. I po kim to?
OdpowiedzUsuńA w ogole to na male pieski nigdy dosc nie mozna sie napatrzec. Nam pozostaja zdjecia, Wy mieliscie okazje ogladac transmisje na zywo z ich dorastania, sluchac tych dzieciecych piskow, ogladac swawole - do pozazdroszczenia. :)
Zuzia jako szczeniak tebyłą bardzo ciemna. Widocznie ten typ tak ma, że jaśnieje z wiekiem.Bo to, że wszystkie szczeniaki są po Jacusiu a nie po jakimś psim listonoszu to pewne na mur beton!:-)
UsuńTak, patrzeć na szczeniaki, uczstniczyć w ich rozwoju, cieszyc sie ich zachowaniami i swawolami to ogromna radosć. Taka prosta, czysta, codzienna.Dlatego też pisząc o nich i pokazując zdjęcia chciałam sie z Wami podzielic choć trochę tą radoscią!:-)
Piękne są!
OdpowiedzUsuńTak, Aniu - zgadzam sie w zupełności! To istne cuda!:-))
UsuńZuzia okazała się wspaniałą mamą, ciekawa jestem jak Jacuś się sprawuje, czy też się zmienił?
OdpowiedzUsuńa zdjęć wcale nie tak dużo, mogę oglądać jeszcze :)
Jacuś też sie trochę zmienił, ale o tym w następnej części.
UsuńLubisz, jak jest dużo zdjeć i chciałabyś jeszcze wiecej, Elajo?! Taka wiadomosć to balsam dla mej duszy, bo bałam sie, że tym razem przesadziłam z iloscią. Dziękuję!:-))
Słodziaki.
OdpowiedzUsuńNiektórzy ludzie powinni się uczyć od zwierząt miłości, troski, czułości i samej istoty macierzyństwa.
regian
Ale człowiek w dużej mierze zatracił swoje naturalne instynkty, swoją więź z naturą. ogłupiały, zestresowany w codziennym kieracie i natłoku informacji zewszad często nie umie odróznic co dobre a co złe ,co moralne a co nie...
UsuńA moje słodziaki? Cóz, to samo dobro, radosć i piękno.
Dziękuję Ci Regian za odwiedziny i komentarz!:-)
Ależ duchowa uczta! Szczeniaczki nie mają równych sobie. Można patrzeć na nie bez końca. Jakie to szczęście, ze Zuzia nie odrzuciła swojego ostatniego z miotu dziecka.
OdpowiedzUsuńDuchowa uczta? Bardzo sie cieszę, Errato, że tak pozytywnie moje pisanie o pieskach i ich zdjęcia odbierasz.Dziękuję!*
UsuńMoja psina okazała się naprawde dobrą matką. Pragnąc aby doświadczyła pełni macierzyństwa czułam, że tak z nia będzie i nie pomyliłam się!:-)
A ja niezmiennie podziwiam Misię i najbardziej ją kocham z Twoich piesów:)
OdpowiedzUsuńMisia bardzo mnie wzrusza i myślę, iż mozność opieki nad niewidomym psem, obdarzanie go serdeczna troską i czułoscią też w jakis sposób daje mi spełnienie oraz ukojenie.
UsuńUciski serdeczne, ślę Ci Orko!:-)
Hi !!NO CUDAKI JAK NIC !DUZO PRACY -?post dodalas Olu 13-co robilas 35-lat temu ,bo my wrocilismy z imprezy i wczesnym rankiem pobieglismy po naszego syna do mojej mamy a ona Wojna matko ale nas przestraszyla itd tak mi sie przypomialo pozdrawiam siskam p.Gosia
OdpowiedzUsuńHi, Gosiu!Tak, bardzo duzo mam pracy z pieskami, ale i radosci, wiec sie wszystko równoważy!:-)
UsuńA co do tej pamiętnej daty, to dokładnie pamiętam ów niedzielny poranek. Wstałam wcześnie wyspana i w wyśmienitym humorze i chciałam obejrzeć w TV ulubiony Teleranek a tam zamiast mojego programu siedzieli jacyś smętni panowie w mundurach i ogłaszali stan wojenny...Zmroziło mnie to i przeraziło, bo wiedziałam, że moje poniedziałkowe plany legną w gruzach.A plany owe były bajeczne, albowiem od kilku dni statystowałam w pewnym polskim serialu a od poniedziałku miałam uczstniczyc w kolejnych, ciekawych scenach. Dla piętnastoletniej dziewczyny była to wspaniała przygoda. A moze jaka kariera aktorska mi sie szykowała?:-) Piszę o tym oczywiscie z usmiechem, ale okres stanu wojennego to był ponury, przerażajacy czas dla mnie i mojej rodziny...
Cudne misiaczki. Misia i Hipcia w pewnym sensie zastępują Wam wspólne wnuczki, bo nie da się ukryć, że miłość do tych samych istot bardzo ludzi łączy. Według mnie śmiało możecie zacząć obchodzić w styczniu Dzień Babci i Dziadka. Bardzo się rozczuliłam oglądając zdjęcia i szybko odpoczęłam po pracy.
OdpowiedzUsuńTeraz tylko wypada życzyć Wam dużo zdrowia, siły i wielu lat życia, co szczerze niniejszym czynię!
Ha! Świetny pomysł z tymi wnuczkami, Iwonko!:-) Rzeczywiscie, mozna tak na nie patrzeć, bo wyzwalają w nas takie morze pozytywnych uczuć i rzeczywiscie łączą nas w tych uczuciach prawie tak, jakoby dzieciątkami czy wnuczątkami naszymi były.
UsuńZdrowie nam wprawdzie od jakiegoś czasu troche szwankuje, ale mamy nadzieję, że nie damy sietym potworzycom chorobowym i długo jeszcze będziemy naszym pociechom dziadkować!:-))
Dzięki serdeczn Iwonko za tak cudowne życzenia!***
Serdeczności kochani pięknie Olu napisałaś. Obserwowanie jak rosną małe pieski daje radość i zadowolenie no i leczy, bo zwierzęta mają dar leczenia wielu chorób ludzi. Najwięcej leczą serca ucząc przy okazji że uśmiech to największy lek na świecie.
OdpowiedzUsuń♥
Dziękuję Elusiu, za ciepłe słowa i za zrozumienie. Nasze życie bez zwierząt byłoby dziwnie puste i chyba smutne...♥
UsuńDobrze, że tyle zdjęć i na wszystkich takie urocze i szczęśliwe. Nie mam psa, tak mi się ułożyło ale dobrze poczytać i pooglądać u Was jak czule się może układać miedzy ludziami i zwierzami.
OdpowiedzUsuńFajnych zdjęć mamy tysiące i tylko zawsze jest problem z ich wyborem na bloga!:-)
UsuńCo do posiadania psów to od wczesnego dziecinstwa miałam ich kilka przez moje dotychczasowe życie. A w czasie ,gdy nie miałam ( a mało było takiego czasu) zdawało mi sie, że jakiejś waznej cegiełki brakuje w mojej budowli zycia.Ot, co znaczy siłą przyzwyczajenia!
Cieszę się Krystynko, że lubisz oglądać zdjęcia naszej gromadki i czytać o ich losach.Dzięki takim osobom jak Ty, nasze pisanie ma sens! Dziękujemy!:-)*
No i co tu pisać,chcę więcej i więcej.Zdjęcia cudne,radosnei takie ciepłe.Pozxrawiam i łapki dla psiaków.
OdpowiedzUsuńDziękujemy za entuzjastyczny odbiór opowieści i zdjeć. Ściskamy Cię z uśmiechem, Krysiu!:-))
UsuńŚliczne są wszystkie:)
OdpowiedzUsuńI my tak uważamy. Dzięki, Arteńko!:-)
Usuń:)
Usuń