Cezary gotuje…
Mam takie kobiece dni, kiedy nie wiem, co z sobą począć. Psa nie pogłaskam,
Olgi nie przytulę, a jak paczka robi się pusta to jadę po mandarynki. Zawsze
kupuję dwie lub najwyżej trzy paczki wierząc, że ostatnie. Droga skuta lodem,
autem zarzuca w każdą stronę, koleiny tak głębokie, że podwoziem szoruję po
lodzie. Ale najważniejsze są mandarynki. Podczas ostatniej wizyty w sklepie nie
kupiłem tych prawdziwych mandarynek. Podrożały o sto procent, ba! Snując się
pomiędzy regałami zauważyłem coś zielonego o obłych kształtach. Kapusta,
najzwyklejsza i na dodatek niewiadomego pochodzenia. Rozmarzyłem się o
gołąbkach przełykając głośno ślinę. Ekspedientka popatrzyła na mnie z
politowaniem. W imię czego odmawiam sobie gołąbków? Kupiłem wszystko, co trzeba
i hajda do domu. W drodze powrotnej uprzejmy Cezary jadąc pod górę i chcąc
uniknąć czołowego zderzenia zjechał do rowu. I ani do przodu, ani do zadka.
Kolejny samochód zatrzymał się i kierowca uśmiechając się pośpieszył z pomocą. W tym dniu zapomniałem o gołąbkach…
I dopiero dzisiaj wziąłem się za gotowanie. Olga nie
przepada za gołąbkami twierdząc, że każdy produkt da się zjeść osobno i tak
samo wymiesza się w żołądku bez trudów ich przygotowania. Można i tak… Olga i ja
nigdy nie gotujemy z przepisu. Improwizacja gwarantem niepowtarzalności.
Najpierw wziąłem kilogram ryżu i napoczętą torebkę. Wrzuciłem do gara, zalałem
wodą. O dziwo woda zrobiła się mętna. Po odlaniu i kolejnym zalaniu było
dobrze. Garnek postawiłem na małym gazie, to znaczy przesunąłem go w odległy
kąt kuchni Jawor opalanej drewnem. Ryż nie może się rozgotować. Ma napęcznieć
po zawinięciu w liść kapuchy i rozepchać go, tak by po wyjęciu nie rozlatywał
się. W międzyczasie namoczyłem parę garści suszonych prawdziwków i też postawiłem na
małym gazie.
Użyłem około kilograma grubo pokrojonej cebuli. Smażymy tak, by spodnia warstwa
dobrze zbrązowiała, a góra była blado złocista. Takie przygotowanie gwarantuje
delikatny smak cebulowy bez przesady.
Psy pokładły się pokotem na kuchennej posadce i bacznie obserwowały każdy ruch,
co nie ułatwiało krzątaniny. Liczyły na ochłapy ze stołu, a przecież miski
zawsze są pełne do połowy. Delikatnie stwierdziłem, że psiaki nie były na
spacerze. Olga ulitowawszy się zabrała je na godzinne bieganie po lesie. Wróciły szybciej niż się spodziewałem. Zawsze mamy
problem z zagonieniem czeredy za bramę, lecz tym razem wszystkie pojawiły się w
kuchni, jak na komendę. Magiczna woń gołąbków drażni nawet ich nozdrza, a co
dopiero Cezarego.
Najgorzej jest z przygotowaniem kapusty. Zewnętrzne liście wyrzucamy, głąba,
jak to głąba należy wyciąć bezpowrotnie. Dało się do połowy i szlus. Wcześniej
zagotowujemy gar wody, tak, by kapusta nie sięgała dna, ma pływać, jak rybeńka.
Następnie liść po liściu prowadzimy akcję rozbierania, aż do zupełnej nagości. Liście
układamy wypukłością do dna talerza i na nim kładziemy kolejny. Potem odwracamy
i nożykiem wycinamy grzbiet, by liść bezpowrotnie zgubił sztywność. Ma być
plastyczny, by akcja zawijania farszu zakończyła się powodzeniem. Nic nie ma
wystawać.
Mamy ryż, cebulę, grzyby i mielone mięso w ilości około 2 kilogramów. Do tego
torebka czarnego pieprzu i sól do zaspokojenia.
A teraz to, co Olga lubi najbardziej czyli mieszanie gołymi rękoma. Robi to tak
zamaszyście, że bałem się o integralność ziaren ryżu.
Zanim rozpoczniemy zawijanie należy przygotować największy gar, jaki jest w
obejściu. Mamy taki, przeważnie służy do wekowania słoików. Na dno kładziemy
kilka liści, a na nie mięso z kością, np. żeberka i znowu pokrywamy liśćmi
kapusty. Tak przygotowane mięso w kolorze różu jest czymś najlepszym, co mogło
spotkać człowieka. Niestety tym razem mogłem dostać tylko wędzone kości i to w
wymiarze mini. Nie dość tego, że psy zjadły połowę, to jeszcze wędzone.
Zobaczymy, jak to smakuje…
Zawijanie jest dziecinnie łatwe. Kładziemy liść na
dłoni grubym końcem do siebie i łyżką nakładamy farsz. Zakładamy cienki koniec
i potem lewa-prawa strona pod spód. Gotowe. Starannie układamy jeden na drugim
i zalewamy wodą lub wywarem, co kto lubi. Na górę kładziemy talerz, a na niego
garnek wypełniony wodą lub maszynkę do mięsa, dla obciążenia. Gotujemy długo i powoli. Najlepsze są na drugi dzień. Smacznego!
Nie doczekały się. Olga o dwudziestej drugiej, leżąc już łóżeczku poprosiła o jednego, potem o drugiego. I co tu dziwić się zaokrąglonym biodrom?!:-)
Wirtualna restauracja otwarta!
Piękna lekcja poglądowa robienia gołąbków. Aż u mnie zapachniało. Bardzo lubię gołąbki jeść, robić wcale.
OdpowiedzUsuńJak widać zapachy potrafią pokonywać znaczne odległości, a wyobraźnia pogłębia ich intensywność. Zawsze bacznie przyglądam się zawartości talerza, co do pewnego stopnia idealizuje posiłek, przeważnie. Smakuje lepiej i trawienie przebiega bez skutków ubocznych. Rzeczywiście parogodzinne stanie przy kuchni jest uciążliwe, ale co się nie robi, by…
UsuńGotowanie z miłością daje najlepsze efekty!
OdpowiedzUsuńZ tą miłością to nie jest tak łatwo. Przymierzałem ją do największego gara, ale za skarby nie chciała się zmieścić. Trafiłem na jakiegoś olbrzyma. Użyłem nie tylko całej siły, ale perswazji też i co, nic. Słyszałem tylko syk; nie ugotujesz mnie, sam natchnąłeś mnie i jestem tym czym jestem. Spasowałem! :)
UsuńPodobnie robię, tylko bez grzybów. No i patent na mięsko pod kapustą - wart wypróbowania :)
OdpowiedzUsuńCieszy mnie, że mamy podobne metody kucharzenia; w tym przypadku. Specjalnie użyłem dużej ilości grzybów, by zrobić miejsce na nowe. Prawie codziennie chodzimy po lesie i ja w okresie zimowym bezsumiennie zaglądam pod krzaki. A może jednak… bezowocnie. Niestandardowość czyni(może) mistrza, a mięso z dna gara jest bezkonkurencyjne i w smaku i zapachu. :)
UsuńNie dziwię się, że tak smakowała!!!! To chyba na Walentynki.
OdpowiedzUsuńNie świętujemy Walentynek tudzież innych. Po prostu zbiegło się. A może Olga poczuła się samotna w olbrzymim łożu i gołąbki były pretekstem. Staram się nie analizować zawiłości kobiecych postępowań i zawsze mówię; tak kochanie. Tym razem skończyło się na gołąbkach!
UsuńCezary co raz czesciej podejrzewam, ze jestes z moim Wspanialym z tej samej prywatki:)) On tez na wszystko "tak kochanie" czesto tak na wyrost nawet zanim wyslucha co mowie:))
UsuńMiło wiedzieć, że gdzieś tam jest bratnia dusza, nawet w obliczu braku bezpośrednich powiązań. Być może istnieją w innej formie, ponad przestrzennej, a już na pewno ponad oceanicznej. Kojarzenie Cezarego ze Wspaniałym może być kłopotliwe. Wyobraź sobie, że budzisz się w środku nocy i mówisz do Wspaniałego; Cezary mam ochotę na gołąbka, a on odpowiada; tak kochanie. Pewnie pomyślałby, że w przerwanym śnie byłaś Cezarową Wspaniałego imperium i stąd niefortunne skojarzenie. Też tak mam i dlatego nie napycham się gołąbkami tuż przed snem. :))
UsuńHaha my oboje nie jestesmy zazdrosni:)) A ja i tak na wszelki wypadek kazdego mezczyzne nazywam Honey. W razie czego nie mozna sie pomylic:)))
UsuńJasne! Życie należy upraszczać, nie komplikować… Cały jestem confused! To w końcu czy Wspaniały to Great Honey czy tylko Honey. Powinien być wyróżniony, jako naczelny. Już wiem, nazywasz go Wspaniałym na użytek bloga, a w domu zwracasz się do niego Honey. Trochę to pomieszane, jak na mój gust… ale Olga też inaczej zwraca się do mnie. Pełna konspiracja!
UsuńJakas konspira i tajemnica musza byc. Moja babcia miala na to brzydkie powiedzonko, az mnie swierzbi zeby napisac, ale.... chyba sie jednak zachowam przyzwoicie i zamilcze:)))
UsuńTajemnice Cezarego są skrzętnie skrywane pod snopkiem słomy i udaje chochoła. A to, co widać to dodatkowa zmyłka.
UsuńAle musialo tego byc dla calego batalionu wojska...zawsze robie z pol kg ryzu i pol kg miesa, i jemy caly tydzien! Grzyby dodaje, ale ten kawal mieska na dnie garnka jest do skopiowania...poza tym przykrywam galabki szczypta kwasnej kapusty..czasem podduszam dlugo tak jak Ty, ale lubie piec w piekarniku.
OdpowiedzUsuńCzytalam opis jak najpiekniejsze opowiesc ...bardzo mi sie spodobala!
To jak wielka ta rodzina jest? Wiem, że masz męża. Policzmy; żona + mąż = 2. Jeśli tak przygotowany posiłek wystarcza na tydzień, to spożywacie w miarę duży w poniedziałek… i następny to chyba w niedzielę. Zazdroszczę figur i konkretnie porozmawiam z Olgą. Da się. Cezary, da się. :)
UsuńOlga lubi te niedogotowane, twarde. Przeżuwanie to jej kolejne hobby. Podobno pieczone gołąbki same lecą do gębusi. Tak gadają na Podkarpaciu!
Na ogol wychodzi mi okolo 20 golabkow, ja zjadam dwa! a moj maz....a moj maz jednego!!!! wychodzi na okolo 6 dni!!! maz szczuply, ja moze mniej ale moze byc!
UsuńMAz Wenezuelczyk to i tak wielki cud ze je kapuste! nawet lubi...
UsuńJasne. Jedzenie jest porównywalnym nałogiem z np. piciem alkoholu. I jedno i drugie w nadmiarze szkodzi. Nie napiszę ile zjadamy gołąbków na jeden posiłek. Jeśli z tej ilości na trzeci dzień da się odsmażyć kilka to zakrawa na cud. Ale… u Jaworów obiad w uznanej konfiguracji nie koniecznością dnia. Czasem tylko zupa, czasem kanapki zrobione naprędce.
UsuńMąż Wenezuelczyk? Miłość bez granic, cudownie. Dla miłości da się polubić nawet kapustę i to akuratnie rozumiem.
A ja nawet polubilam krewetki, ktore maja zapach o wiele gorszy nie kapusta, patrzac z mojego punktu widzenia Polki...tym bardziej,zem wychowana w Polsce, w ktorej nawet sie nie snilo o takich cudakach morza jak te rozowe robaczki...Co prawda uplynelo wiele lat zanim je sprobowalam, ale da sie zjesc.
UsuńŻe też wspomniałaś krewetki! Oryginalność zapachu i smaku pozostaje na długo w pamięci. Był to nasz ulubiony przysmak, Olga i ja przepadaliśmy za nimi żyjąc jeszcze tam… i dodam, że kilogramowa paczka ledwie starczała na jeden posiłek. W chińskich restauracjach zawsze zamawialiśmy kaczkę w sosie słodko – kwaśnym i królewskie krewetki pod każdą postacią, takie olbrzymy. Pewnego razu postanowiłem kupić „surowe”(ale nie zielone) krewetki z odwłokiem, oczkami i długaśnymi wąsami. Olga długo wpatrywała się w wyłupiaste oczęta. W końcu dała się przekonać i rozpoczęła akcję, a jednak zjem cię(krewetki) pod warunkiem, że więcej nie kupimy ich. Jestem przekonany, że w naszym krótkim życiu mając możliwość należy spróbować dokładnie wszystkiego. No prawie…
UsuńI masz rację, kochamy z całym bagażem i nie opuszczamy aż do śmierci przez jakieś tam krewetki.
Krewetki bardzo lubie a jeszcze bardziej lubie kraby, szczegolnie te z miekka skorupa co to sie chrupie w calosci:))
UsuńTakie krewetki z oczami tez lubie, ja chyba wszystko lubie dopoki nie patrzy na mnie i nie mowi "prosze cie nie zjadaj mnie", wtedy bym sie chyba powstrzymala:))
Czyli, jak będę patrzył Star prosto w oczy to uniknę pożarcia. Masz to, jak w banku.
UsuńHaha prosto w dno oka i do tego musisz mowic "babo paskudna nie zzeraj mnie":))
UsuńNa dnie oka mógłbym odkryć nową galaktykę „Stardust” i pewnie zaniemówiłbym z wrażenia.
UsuńJa jeszcze zawiniete golabki podsmazam na zloty kolor i dopiero gotuje w sosie pomidorowym. Jeszcze wiecej roboty, ale warto dla tego niepowtarzalnego smaku.
OdpowiedzUsuńZjadlabym golabka, ale robic mi sie nie chce. :))
Niepowtarzalność… chęć bycia oryginalnym, by zaspokoić własne pragnienia. Coś w tym jest, masz moje pełne wsparcie. Też tak mam, powiedział bardzo skromny Cezary.
UsuńJeśli dobrze rozumiem, to farsz i liście muszą być prawie gotowe, by potem gotować(krótko) w sosie pomidorowym. Kiedyś spróbuję i będą to gołąbki a la Pantera. Zabrzmiało tajemniczo…
Teść robił gołąbki, ten smak do dziś czuję, ryż, mięso bez przesady wielkiej (muszę dodać, we Lwowie w pewnym okresie był głód, oszczędność składników szczególnie mięsa, od zawsze teścia charakteryzowało, nawet już w Polsce) i trochę cebuli, wszystkie składniki można było wyczuć przy jedzeniu żaden nie dominował, wyłożone naczynie liśćmi kapusty, wstawione do piekarnika polane po wierzchu tłuszczem, bez żadnych pomidorów które według mnie, niszczą, zdominują smak kapusty, ryżu i mięsa. Och ale mi się zatęskniło. Pierogi ruskie najlepsze robiła teściowa, ostatnio odkryliśmy taki dosłownie taki sam smak pierogów, w pewnej restauracji, robi je starsza pani, są cudowne, babcine.
OdpowiedzUsuńKiedyś pokusiłam się oz robienie potrawy którą tylko teść robił i której nie spotkałam nigdzie, to na wigilię tak zwany szary sos. Męża zagoniłam do przecierania przez durszlak i wyszła nam niezła podróba ojcowego sosu. Ma ten sos jedną właściwość, kto raz go spróbuje, za chwilę sięgnie po dokładkę. :) Tak mi się powspominało. A Twoje gołąbki wyglądają i na pewno bardzo były smaczne i pewnie niejedna dokładka była. :).
Olę ściskam Ciebie serdecznie pozdrawiam.
Moje marne zdolności kulinarne powstrzymują mnie od dawkowania przypraw i zawsze proszę moją połowicę o pomoc. Cały w tym ambaras, by nie przedobrzyć i dodawać przyprawy w odpowiednim czasie i wiedzieć, kiedy skończyć. Tyle już wiem! I rzeczywiście sztuką jest dobór, ilość, czas, by każdą z przypraw dało się smakować w całości i osobno.
UsuńTradycja zastępowania składników czymś niby pomniejszym kwitnie na naszych terenach do dzisiaj. Jadłem już pierogi i gołąbki z ziemniakami u sąsiadów. Da się zjeść i nawet smakuje. Jednak mięsożerny Cezary ma swoje preferencje ukształtowane na antypodach, gdzie mięso to podstawa. Szybkie w przyrządzaniu, a smażenie krwistego steku trwa pojedyncze minuty.
Gołąbki lubimy saute, te świeże przynajmniej i trzeciego dnia jeśli dotrwają to podsmażane na świeżo stopionej słoninie. Piękny zapach i chrupiące skwarki… Liść lekko przyrumieniony. Pycha!
No to już nie możesz uściskać Cezarego… Pozdrowienia przyjęte.
Ja tez gotuje bez przepisow, kazda potrawa dzieki temu ma zawsze nieco inny smak. Robie golabki prawie identycznie, zawijam inaczej tzn. wszystko tak samo, skrawam te gruba zyle liscia itd. Ale jak juz lisc mam na dloni to mieso nakladam od nasady dloni podluznie az pokryje 2/3 dlugosci liscia. Wtedy zawijam boki a potem roluje. Dlatego Twoje golabki wygaldaja jak duzo nadzienia i tylko ledwie zawiniete w lisc, moje po przekrojeniu na pol wygladaja jak slimak:)) I na pewno moj golabek ma mniej nadzienia niz Twoj, bo lisc jest "wkrecony" w nadzienie.
OdpowiedzUsuńNo i zasadnicza roznica, czyli to mieso z koscia na dnie gara, miedzy lisciami z kapusty. Tego nigdy nie robilam i musze sprobowac. Cos mi mowi, ze ten smak gotowanego na dnie miesa nasacza dodatkowo golabki i musze tego sposobu sprobowac.
Jesli chodzi o sos, to robie go osobno jako zwykly sos pomidorowy, z tym ze zageszczam liscmi z kapusty. Po prostu te male liscie tuz przy glabie, ktore sa za male zeby je nadziewac a juz ugotowane przez dlugie prazenie w wodzie, wrzucam do blendera a potem do sosu pomidorowego.
Golabki podaje z sosem w osobnym naczyniu niech sobie kazdy dogadza w/g upodobania i rowniez w osobnym naczyniu podaje wysmazone na chrupko kawalki plasterkow boczku.
Barzo lubie taki chrupiacy boczek jako wykonczenie sosu, ale musi byc chrupiacy wiec podany osobno, jak juz zmieknie w sosie to nie smakuje tak dobrze.
Mmmm mam jeszcze kilka zamrozonych golabkow, kto wie moze jutro na obiad, bo dzis juz mam obiad zaplanowany, a jutro golabki moga sie przydac bo jade do doktora i nie bede miala czasu gotowac:)
Usciski i serdecznosci przesylam:)
Star, gratuluję nie wyboru schematycznych przepisów i nieścisłego stosowania się do narzuconych więzów. Jest jednak pewne niebezpieczeństwo. Zawsze żona/mąż może powiedzieć; kochanie w ostatnim tygodniu serwowane danie było lepsze. I co? Ja używam perswazji i w kwiecistych opowieściach przedstawiam zalety nowej wersji posiłku. :) Można też serwować „podobne” obiady raz w miesiącu i tłumaczyć tym, że było to dawno i nieprawda. Twoje wrzecionowate gołąbki mają bliżej nieokreślony podtekst… Zapachniało mi. Trafia do męskiej wyobraźni też. Następnym razem poćwiczę system zawijania w bardziej wymowny sposób.
UsuńCzy na pewno piszesz o boczku, czy o bekonie? Bardzo popularny w Stanach, serwowany wszędzie i do wszystkiego. Olga uwielbia jego chrupkość i nieprzejednany smak. Bekon w naszych stronach jest niedostępny, a szkoda.
Mamy prawo do wszystkiego i w tym do dogadzania sobie, nawet gdy to coś jest tylko namiastką… Osobiście nie przepadam za sosem pomidorowym poza używaniem go do spaghetti, a poza tym mam problemy trawienne z przerobionymi pomidorami.
Dodawanie mięsa na spód gara ma sens. Można wtedy gołąbki zalać samą wodą, a rosołowaty wywar dodaje unikalnego smaku. Reakcja gotowanej kapusty z mięsem powoduje zmianę koloru na pupciano – różowy i jego delikatność przebija każdy inny smak. A chodzi nam o niepowtarzalność.
Cieszę, że przynajmniej Star przesyła uściski i serdeczności bez… Star, odwzajemnione!
Wspanialy juz od dawna wie, ze nawet jak gotuje cos co juz gotowalam to i tak nigdy nie bedzie takie samo danie:)) Na poczatku probowal mnie namowic do spisywania tego co robie czy ile czego dodaje, ale szybko zrezygnowal.
UsuńI tak sie ostatnio cieszy, ze nareszcie po tylu latach zaczelam podpisywac pojemniki z tym co zamrarzam bo jeszcze rok temu to mielismy "mistery dinners" bo ciezko po kilku miesiacach rozpoznac przez scianki pojemnika co jest wewnatrz:))
Co do zawijania, to moja mama tak robila i ja sie tak nauczylam:)
Masz racje, chodzi mi o bekon, chociaz boczek tez moge kupic, ale najczesciej uzwyam bekon. Boczek czasem pieke jako wedline do chleba w postaci rolady.
Nie znam sie ale tak na pusta glowe mysle, czy jakby uwedzic boczek to wyjdzie z tego bekon?
Ja tez nie przepadam za sosem pomidorowym, ale taki wlasnej produkcji z czosnkiem i bazylia moge raz na jakis czas zjesc. Ja nawet meatballs robie rzadko wlasnie ze wzgledu na sos pomidorowy. Te kupione sa za esencjonale (czytaj: kwasnie) dla mnie. Ja robie mniej kwasne i dodaje zawsze odrobine cukru (bardzo niewielka odrobine tak na zlamanie tej kwasnosci.
To tez nauczylam sie od mamy, do zup i sosow pomidorowych odrobina cukru.
Na pewno nastepnym razem zrobie golabki na tej wkladce miesnej, bo musze tego zasamakowac:)
Kobieca ekspertyza odnośnie gotowania nie ma w sobie równych! Nie rozumiem dlaczego w restauracyjnych kuchniach pracują prawie sami faceci(jak ja nie lubię tego określenia), a domu ma być równouprawnienie. Tu gotujemy z miłością i pozytywna rywalizacja, kto doda jej więcej do posiłku jest, jak najbardziej usprawiedliwiona, choć czasami testowanie trutki na szczury też ma miejsce. Wrr… Mam podobnie, jak Wspaniały, ciągle pytam Olgę o lokalizację produktów, bo to ona upycha je po szafkach. Tradycje rodzinne są bezcenne(?). Łapię się na tym, że niekiedy mówię sam do siebie; a moja mama robiła to tak. Star, należy ułatwiać współmałżonkowi poruszanie się po kuchni, bo wtedy podział „obowiązków” jest niewymuszony i bardziej miłosny. Często wołam Olgę i proszę o wskazanie lokalizacji czegoś tam wiedząc dobrze gdzie coś znajduje się. Wtedy mam okazję przytulić ją i powiedzieć, tak kochanie. Mała kuchnia gwarantem zbliżeń! Zawijanie i rozwijanie na kuchennej płaszczyźnie nabiera swoistego smaku, a doprawianie np. pieprzem może stać bestsellerem dnia.
UsuńPrawie każdy kraj ma inne schematy odnośnie podziału zwierząt gospodarskich. W Polsce mamy krajowy boczek, a bekon jest z importu(?). Przede wszystkim jest długi i może sięgać ponad metr. Najlepszy to krótszy niż pół metra i wcale nie trzeba go dzielić. Kurczy się w zastraszającym tempie ze względu na astronomiczną zawartość wody. Takie mamy czasy! Idealny byłby taki, który pod wpływem temperatury wydłuża i rozszerza się, ba. :)
Staramy się przetworzonych produktów, ale czy da się? Nieraz kupujemy mrożonki warzywne półgotowe do innych potraw, ale to już inny temat.
Dodawanie cukru(miodu) do potraw ma sens. Kwasowości nie da się złamać perswazją. Próbować można tłumacząc; kochanie popatrz jaki jestem słodki/słodka, bo do każdej z nich dodajemy część siebie. Zasmakuj Cezarowego dodatku, warto!
U nas jest wyrazny podzial prac domowych, ja gotuje, Wspanialy sprzata. Ale on i tak lubi mi sie platac po kuchni. Za to jak on zmywa naczynia to ja mu robie masaz plecow:)))
UsuńDzieki temu, ze oboje jestesmy w domu, mimo, ze Wspanialy ciagle pracuje to teraz z przetworzonych kupujemy czasem tylko wlasnie pomidory w puszkach i czasem fasole lub groch, bo sie szybciej gotuja niz te moczone na noc.
Mrozone warzywa i owoce nie traca nic z wartosci odzywczych i witamin, wiec tez sa bezpieczne. Cala reszta polproduktow niestety czesto nafaszerowana badziewiem.
Takie czasy :((
Masaż pleców na stojąco? Musi być exciting! Zauważ, że nie dopominam się o szczegóły…
UsuńRzeczywiście zaletą mrożonek jest łatwość w przygotowywaniu posiłku. Te ostatnie, które kupiłem były prawie gotowe do spożycia. Albo podgotowane albo z dodatkiem substancji zmiękczających czyli z pełną tablicą Mendelejewa. U nas w domu panuje pełna „demokracyja”. Każdy robi według możliwości, chęci w danym czasie… taka przekładanka. I nikt nie ma pretensji, wzajemnych… tak jakoś ułożyło się.
Gołąbki to drugie moje ulubione danie po placuszkach ziemniaczanych i też nigdy nie gotuję z przepisu. Sos grzybowy albo pomidorowy, alibo tylko w sosie własnym. Ryż albo kasza, mięso albo grzyby, zawsze duuuużo cebuli podsmażanej tak jak u Ciebie i na złoto i na rumiano i na blado. Zawijanie nieuważne, jak się rozleci to zjeść się da.
OdpowiedzUsuńOleńka chyba rada i zadowolona!
Zgonie z podkarpacką tradycją rosół jest na pierwszym miejscu, a gołąbki w różnej postaci na drugim. Zdarzyło się. Pytam chłopa jaki dziś dzień, a ten podrapał się po czapce i mówi; zaraz, zaraz, wczoraj był rosół na obiad, to mamy poniedziałek. Proste. Samo nadzienie nie musi bazować na ryżu. Wymieszany z kaszą(jakaś biała) czy pęczakiem uatrakcyjnia posiłek. Pęczak odkryty niedawno przez Jaworów jest np. fantastycznym dodatkiem do zup i nie tylko. Podtrzymujmy dobre tradycje i nie dajmy zaczarować gotowymi posiłkami.
UsuńOleńka jest i była rada. Serdeczności.
mam tak samo jak Ola - wystarczyłby mi sam ryż z grzybami albo sama uduszona kapusta, ale robię czasem gołąbki bo domowy domownik i zadomowe domowniki lubią, to robię. Też w ilości "dla pułku".
OdpowiedzUsuńPrzesyłam serdeczności!
Ach te kobiety, te podobieństwa! Czyli jeśli dobrze zrozumiałem, to zadomowieni domownicy w formacji pułku jedzą gołąbki, a gotująca sam ryż. No czasem z grzybami. Teraz rozumiem dlaczego „pułk” nie buntuje się i nie tłucze łyżkami po talerzach. My odliczamy do dwóch i tworzymy pułk dwuosobowy. Nie da się policzyć, jak psiaki wmieszają się w szereg. Ciągle się mylą i każdy z nich chce być naczelnym. Tragedia!
UsuńSamych serdeczności Klarka!
Ale mi apetytu na gołąbki narobiłeś.
OdpowiedzUsuńregian
Czuję się winny za windowanie apetytu. A gołąbki naprawdę udały się. Zostało jeszcze kilka, tych największych z samego dna.
UsuńWlasnie dowloklam sie do domu po skomplikowanym dniu uwieczonym dwoma nasiadówkami, psychicznie i fizycznie zmaltretowana, wyglodniala, jak wilk samotniak i co widze? Golabki, grrrrr... Skrzetnie omijam wszelakie blogi kulinarne, coby mnie na pokuszenie nie wodzilo, a tu takie wspanailosci. Ja sie tak nie bawie.. ;).
OdpowiedzUsuńSkomplikowane nasiadówki z fizycznym zmaltretowaniem powinny redukować poczucie głodu, a tu zupełnie odwrotnie. Przypomina to kawał o górniku, który po szychcie zamienił obiad na… i kolację też. Widzę, że nie tylko Cezary przepada za gołąbkami. Biedak stał parę godzin przy kuchni w imię zaspokojenia wyszukanych(?) potrzeb. Pretensje proszę kierować do Olgi, to jej pomysł na powyższy post. Cezary przeważnie nie odmawia i lubi zabawy.:)
UsuńWitacie oboje po tak długim milczeniu,ale siadl mi tablet/ ktoś go zepsuł a nikt się nie chce przyznac/.Twojegołąbki wyglądają bardzo apetycznie chętnie jednego bym przyjęła pozdrawiam Was serdecznie no i uściski dla psiej rodziny.
OdpowiedzUsuń