Uwaga! Jest to post dla ludzi twardo
chodzących po ziemi. Wytrzymałych na drastyczne nieco sceny, widoki i słowa.
Oto opowieść o realiach życia na wsi. Ci, którzy wolą pozostać w sferze
sielankowych wyobrażeń i marzeń o baśniowym, wiejskim żywocie proszeni są o nie
czytanie poniższego tekstu!
Czytelników tego bloga przyzwyczaiłam do
ukazywania tutaj ładniejszej strony wiejskiej rzeczywistości. Do zachwytów nad
nią i do na poły baśniowych opisów. Sama bowiem wolę tak właśnie postrzegać świat
wokół siebie. Często przymykam oczy na surowe realia i uciekam w sferę
delikatnej poezji oraz romantycznych eksploracji otaczającej mnie przyrody i
dającej satysfakcję, pozytywistycznej pracy na własnej ziemi. Jednak całą sobą uczestniczę
w tutejszym życiu i po ponad trzech latach mieszkania tutaj, chcąc nie chcąc,
widzę coraz więcej spraw, których nie da się nie widzieć. Żyję tu i pracuję,
obserwując codziennie wszystkie plusy i minusy osiedlenia się na wsi.
Ze
wszystkim sobie jakoś radzę. Potrafię być zaskakująco silna fizycznie i
psychicznie. Bywam twarda, uparta, a nawet znieczulona na cienie tutejszej
codzienności. Sama sobie się dziwię, że tak to ze mną jest. Bo przecież przed
zamieszkaniem w domku pod lasem byłam typowo miastową, przyzwyczajoną do
cywilizacji i jej zdobyczy, delikatną a nawet nadwrażliwą kobietą. Nie miałam
najmniejszego pojęcia o tym, co przyjdzie mi tutaj robić, co oglądać, z czym
się zmierzyć, do czego przymusić. Ale nie piszę zazwyczaj o takich sprawach
na łamach bloga. Rozmawiam natomiast o nich z bliskimi i przyjaciółmi. Czasem
opisuję moje twarde realia w listach do blogowych znajomych. I to te znajome
właśnie poddały mi myśl, bym opisała w którymś poście takie zwykłe,
najzwyklejsze życie na wsi. Bez kolorowania i poezji. Czy w ogóle tak potrafię?
To duże dla mnie wyzwanie. Spróbuję zatem!
Zacznijmy od tego, iż Cezary powiedziałby o mnie, że jestem
gospodynią pełną gębą! No bo chyba rzeczywiście jestem, jakkolwiek nieskromnie
by to brzmiało! Oto, co mam na poparcie tych słów:
Przedwczoraj
rano zauważyłam, iż jedna ze starszych kur leży nieruchomo, ciężko oddychając i
spoglądając przed siebie niewidzącym, zamglonym spojrzeniem. Wiem już, że gdy
kura tak się zachowuje niewiele jej już pozostało czasu…Wracając z
popołudniowego obrządku oznajmiłam tę wieść Cezaremu, ale on wzruszył tylko
ramionami, nie przejmując się tym specjalnie. A bo to mało razy widział nieżywe
ptaki? A bo to raz oprawiał zabite uprzednio przez siebie koguty?!
Tak jak się spodziewałam wczoraj rano
znalazłam tę kurkę w kurniku martwą. Biedulka nie dożyła nadejścia obecnej
odwilży i możliwości wyjścia do ogrodu. I podczas, gdy jej bracia i siostry
zażywali porannej radości ogrzewania się w promieniach lutowego słońca ja
wzięłam się za oprawianie rzeczonej kury. Nie jest to przyjemna rzecz, bo w
trakcie tej czynności dość nieprzyjemny zapach wydzielają mokre pióra i
wnętrzności. Sporo jest też krwi, która nie wyciekła, jak to zwykle jest, gdy
się „zacina” kogutka, lecz tężała w żyłach, czekając na wypłynięcie. Oprawiam zatem! Ktoś to przecież zrobić musi! Nie będzie się
tyle dobrego mięsa wyrzucać, podczas gdy w domu jest kilka żarłocznych kotów
oraz najbardziej łakomy na świecie pies – Zuzia!
A dlaczego piszę o mięsie dla zwierząt a nie
dla nas? Ponieważ kura była już zimna i sztywna. Pewnie kilka godzin leżała
martwa w kurniku, mimo przymrozków nocnych będąc już z lekka nieświeżą. A więc
po prostu nie bardzo nadawała się już do zjedzenia dla ludzi w formie mięsa z
rosołu czy pieczystego.
Jak wygląda oprawianie kury? Każda gospodyni
ma zapewne swoją metodę. Ja opiszę Wam mój sposób postępowania. Najpierw na
parę minut zanurzam ją we wrzątku. Dzięki temu łatwiej wyrywa się jej pióra. Po
dokładnym oskubaniu ptaka okazuje się, że to tylko upierzenie tworzyło jego
imponującą wielkość i urodę. Pod spodem kryło się dobrze umięśnione, niemal
zupełnie pozbawione tłuszczu mikre ptaszątko. Kury wolnobiegające nie
prezentują się tak, jak znane Wam kurczaki z delikatesów. Ich skóra jest bardzo
twarda. Żółto – biało - liliowa. Krew i mięso ciemnoczerwone. Ścięgna i kości
bardzo trudne do złamania, przecięcia i pokrojenia. Dodatkowo kury zielononóżki
kuropatwiane nie są dużymi ptakami. Ważą nie więcej niż dwa kilogramy. Dlatego
hoduje się je przeważnie dla znakomitych jaj a nie dla mięsa.
Łysą już zupełnie kurę rozcina się w miarę
delikatnie by wyjąć z niej zgromadzoną w wolu kulkę niestrawionego pokarmu oraz
mieszczące się w brzuchu, pełne cuchnącej zawartości jelita, woreczek żółciowy
(uwaga, by go nie naruszyć, bo nasyci goryczą całe mięso!) i inne
niezidentyfikowane wnętrzności. Wątrobę, serce i płucka wyciąga się
nienaruszone. Żołądek trzeba wyjąć i przeciąć by wypłukać z niego zmieszaną z
kamyczkami i piaskiem wczorajszą karmę.
Następnie odcina się nóżki a nóżkom sine
łapki. Potem pozbawia się kurzy korpus szyi, głowy oraz skrzydeł. I przecina
się sam korpusik na pół. Właściwie to niewiele zdatnego do spożycia mięsa
zostaje po całej operacji oczyszczania. Na koniec płuczę dokładnie zimną wodą
wszystkie te członki a umyte gotuję przez co najmniej dwie godziny na maleńkim
ogniu. Niech tylko woda delikatnie bulba i pyka powolutku.
Rosół z wiejskiej kury czy koguta smakuje i
wygląda zupełnie inaczej niż z tych bladych, sztucznie karmionych kurczaków
sklepowych. Po wierzchu pływa ciemnożółty a nawet pomarańczowy tłuszcz. Zapach
takiego rosołu jest przyjemny i wabiący dla wszystkich domowych mięsożerców.
Podczas warzenia zupy z kury koty śpiące zazwyczaj na ciepłym parapecie okiennym zeskakują i siadają rządkiem przy piecu,
podrzemując oraz czuwając na zmianę i śniąc o dzisiejszej wspaniałej uczcie! A
ugotowane mięso zajadają z takim apetytem, jakby od trzech dni je głodzono! To
samo Zuzia! Zżera wszystko! Tylko kości chrupią! Ilekroć gotuję koguty zielononóżki
nasza psina i koty są w siódmym niebie. A Cezary, narzekając na namolność
naszych milusińskich dzieli się z nimi sprawiedliwie pysznym, według niego,
drobiowym mięsem. Ja jeszcze go nie próbowałam więc nie wiem, jaki ma smak.
Pewnie gdyby nie było nic innego do jedzenia a ja byłabym straszliwie głodna
zajadałabym je z podobną rozkoszą.
Zazwyczaj to Cezary zabija u nas koguty. Dwa
razy robiły to też uczynne, poproszone o to sąsiadki. Czy i ja dałabym radę to
zrobić? Jeszcze rok temu prawdopodobnie odpowiedziałabym przecząco. Dzisiaj nie jestem
już tego taka pewna. Okoliczności wymuszają na człowieku przeróżne zachowania. I po
jakimś czasie staje się naturalne to, co do niedawna wywoływało w nas bunt, niechęć
czy obrzydzenie. Przyzwyczajamy się. Wrastamy w siermiężną, prostą
rzeczywistość, pozbywając się wcześniejszych uprzedzeń i ucząc racjonalnego
postępowania.
Kiedy dwa lata temu na nasze kurki i
kurczęta padł jakiś dziwny pomór i przez prawie miesiąc codziennie znajdowałam
w kurniku po kilka martwych, kurzych ciał przyzwyczaiłam się do dotyku i
zapachu śmierci. Nieraz o poranku wynosiłam z kurników pełne wiadro sztywnych
kurczaków, które jeszcze poprzedniego dnia wyglądały na zupełnie zdrowe. Potem
zakopywaliśmy je z Cezarym albo z braku czasu paliliśmy w piecu. Cały dzień
unosił się potem w domu nieznośny fetor! Analiza bakteriologiczna
przeprowadzona w specjalnym laboratorium w Przemyślu wykazała, iż nasze
zielononóżki padły wówczas ofiarą zarazy przenoszonej drogą pokarmową. Jakiś
dziki ptak załatwił się po prostu w naszym ogrodzie. Kury zjadły to paskudztwo i
zaraziły się wyjątkowo zjadliwą bakterią atakującą nerki. Nie było na to
właściwie rady. Mimo dodawania do poideł leków i wywarów z ziół ptaki padały
masowo. I musiał minąć jakiś czas. Musiało paść kilkadziesiąt kur by sytuacja
wróciła do normy.
Jeszcze długo potem obserwowałam wnikliwie
zachowanie naszych pierzastych, bojąc się żeby zaraza nie wróciła. Kurka, która
źle się czuje odłącza się od stada. Znajduje dla siebie jakieś ustronne,
spokojne miejsce i tam tkwi nieruchomo, kurcząc się oraz wciskając głowę między
skrzydła. Przymyka oczy i nie reaguje na bodźce zewnętrzne. Zastyga w półsennym
trwaniu. Potem przewraca się i leży na boku. Inne kury na początku dziobią ją,
zdziwione i poirytowane jej dziwnym zachowaniem. Próbują krewniaczkę rozruszać.
Szybko jednak dają za wygraną i przestają biedaczkę zauważać, biegając po niej,
wdeptując ją w słomę a nawet załatwiając się na chorą ptaszynę. Umierającą kurką
wstrząsają raz po raz dreszcze. Próbuje otworzyć oczy. Otrząsnąć się. Ale nie
ma już na nic siły. Wreszcie serce kury przestaje bić. Nieruchomieje. Leży
zimna i sztywna. A przecież jeszcze wczoraj biegała ze swymi siostrami po
ogrodzie. A przecież jeszcze rano kłóciła się z innymi, walcząc o najlepsze
kąski…
Na szczęście teraz nasze kury są zdrowe.
Jeśli padają, to tylko ze starości albo z powodu poturbowania przez jakiegoś
dzikiego, drapieżnego ptaka. Często bowiem na tutejsze kurki napadają jastrzębie,
myszołowy i orły. To bardzo łatwa dla nich zdobycz. Szczególnie jesienią, czy
też teraz, zimą. I nic nie pomaga. Ani czujność Zuzi, ani zrobione przeze mnie, zawieszone na śliwach wielkie, plastikowe ptaszyska, ani też strach na wróble. Na tej cudownej, dziewiczej bieli śniegu bardzo dobrze widoczne są
kolorowe, pomarańczowo-złociste sylwetki zielononóżek oraz krwistoczerwone
grzebienie kogutów. Czasem słychać straszliwy krzyk koguta, ostrzegającego swe
żony przed napastnikiem. Niekiedy odważny kogut próbuje walczyć z ogromnym,
spadającym nań znienacka wielkim ptaszyskiem. Nie ma jednak żadnych szans w
takiej potyczce. I jeśli nie zdoła uciec do kurnika zostaje porwany gdzieś w
leśne chaszcze. Zostaje po nim zaledwie kilka barwnych piór, które niekiedy
znajduje Zuzia, gdy idąc na spacer, przechodzimy w pobliżu.
Zdarzyło się też kilka razy, że przegoniony
przez naszego psa drapieżnik nie zdołał zabrać kury a tylko zranić ją
śmiertelnie i porzucić w jakimś kącie ogrodu. Ogród jest duży i zarośnięty,
więc nie zawsze potrafiliśmy znaleźć zabitego ptaka. Bez problemu natomiast
znajdowały go inne kury, które po kilkunastu minutach trwożliwego przycupnięcia
w kurniku wyfruwały na zewnątrz i już po chwili żerowały gromadnie na martwym
ciele swej kurzej siostry. Kury są wszystkożercami, więc ich zachowanie nie
powinno nas dziwić. Zawsze jednak robi się człowiekowi jakoś nieprzyjemnie, gdy
widzi ich kanibalistyczne zachowania.
Mamy od jakiegoś czasu odwilż. Wszystko na
gwałt rozmięka. Spod niewinnej bieli śniegu wychylają się gliniaste grudy ziemi
i Zuzine kupki. Trzeba pogodzić się z tym, że już wkrótce wszędzie zalegać
będzie wszechobecne błoto. Błoto oblepiające buty tak dokładnie, jakby w jego
składzie był butapren i budyń!
Wychodzę rano do kurników obuta jak zwykle w
gumiaki. To najlepsze na tutejsze warunki obuwie. Chociaż staram się iść
ostrożnie wdeptuję na podwórzu w oślizgłą, wszechobecną, burą maź. Omal nie
wywijam orła. W jednej ręce dzierżę prawie dwudziestokilogramowe wiadro z karmą
dla kur, w drugiej tylko trochę lżejszy pojemnik pełen czystej wody. Stawiam to
wszystko ostrożnie przy kurniku i wracam po koszyk z plastikowymi miskami
pełnymi ziarna dla drobiu oraz ziemniaków i marchewek dla kóz. Karmię
i poję wszystkie zwierzęta. Koszyk napełniam drewnem z drewutni z obawą patrząc
na coraz mniejszą jego kupkę. Także pod wiatą niewiele już pociętych klocków.
Nasz piec pożera ogromne ilości opału a w domu i tak chłodno. Większość ciepła
ucieka przez strych i dwa ganki. Trzeba by uszczelnić, ocieplić, ale wciąż brak
na to funduszy…
Dach i rynny wymagają pilnej wymiany, komin uszczelnienia a cały dom generalnego remontu. Na dodatek prawie codzień wyskakuje jakaś nowa usterka. A to kanalizacja sie zapycha. A to założone trzy lata temu centralne ogrzewanie szwankuje i cieknie. Cezary stara się wszystko samodzielnie naprawiać, ale są rzeczy, które przerastają jego umiejętności. Brak też odpowiednich do wykonania takich prac narzędzi, chociaż większość budynku gospodarczego zawalona jest różnego rodzaju ustrojstwami.
Nabywając ten zbyt duży jak na nasze potrzeby, na oko okazały, murowany dom nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wiele roboty trzeba będzie w niego włożyć. Budowali go na szybko z dostępnych w latach siedemdziesiatych, deficytowych materiałów wiejscy niby - fachowcy. Wszystko w naszym domostwie jest krzywe. Potrzebujące przebudowy albo gruntownej renowacji. Nie raz myślimy, iż w zasadzie kupiliśmy tylko stojące ściany domu. A wszystko inne musieliśmy zrobić sami. Wymienić okna. Zrobić wylewki na podłogi. Założyć kanalizację oraz hydrofor. Wyczyścić studnię. Wykonać system centralnego ogrzewania. Wymienić całą instalację elektryczną.Och, to niekończąca się lista!
- Czy starczy nam
drewna do końca zimy? – zastanawiam się znowu, dźwigając koszyk i zmierzając z nim w stronę domu. Moje gumiaki
są ciężkie od błota i kurzego guano, zalegającego przedsionek kurnika. Ciężko
się idzie. Po drodze ocieram podeszwy, o co się da by jak najmniej błota wnieść
do domu. A i tak wnoszę. Codziennie zamiatam przedpokój, ale mimo tego pełno w
nim suchych grudek błota, słomy, siana, kłaków Zuzi, sierści kotów i
rozsypanego owsa. Zdecydowanie inne są tutaj standardy mieszkania niż w
mieście!
- A dom, to przecież nie muzeum! – pocieszam
się.
Z braku piwnicy worki z trocinami, ziarnem,
śrutą, ziemniakami i warzywami trzymam na ganku i w małej wnęce pod schodami. Stoją
tam też kocie kuwety. Zagracony mam właściwie parter, ale dzięki temu wszystko,
co potrzebne jest pod ręką.
Wchodzę do kotłowni, która jest także
pomieszczeniem gospodarczym, gdzie szykuję dwa razy dziennie jedzenie dla
zwierząt. Dokładam drewna do pieca
centralnego ogrzewania. Znów się z niego dymi. Ogromne to ustrojstwo wymaga co
parę dni dokładnego wyczyszczenia, wyskrobania, wymiecenia zeń osiadających na
ściankach pieca sadzy i koksopodobnych stalaktytów. Otwieram okno. Owiewa mnie
zimne, ożywcze powietrze. Przysiadam na starym, odziedziczonym po poprzednim
właścicielu tego siedliska krześle. Odpoczywam przez chwilę. Spoglądam na piękny ogród oraz na cichy,
opuszczony dom zmarłej ubiegłego roku Sąsiadki. Wzdycham z żalem. Wciąż nie
umiem się pogodzić z jej brakiem...
Zaraz wstawię do gotowania owies dla kur.
Potem opróżnię kocie kuwety a ich zawartość, wilgotne trociny wsypię do pieca. Świetnie
się palą, tylko niezbyt dobrze przy tym pachną…
Tu, na wsi nie da się rozczulać się nad
wszystkim. Nie można się przejmować, brzydzić, zniechęcać, uciekać i migać od
roboty. Jakakolwiek by ona nie była. Przecież wszystko, co tu mamy zależy tylko
i wyłącznie od naszej pracy. Od codziennej krzątaniny. Od wstawania skoro świt.
Od pamiętania o wszystkich potrzebach naszych zwierząt. Od wrośnięcia w ten
bliski naturze i surowy bardzo świat…
Może zapytacie, czy nie żałuję przypadkiem
tego osiedlenia na wsi? Czy minusy osiedlenia w domku pod lasem przeważają nad
plusami? W żadnym przypadku!
Kocham i doceniam
to życie. Tę ciężką, monotonną przeważnie pracę. Te powierzone mej opiece
zwierzęta. Przestrzenie, lasy, góry, łąki i czyste powietrze wokół. Ziemię
pielęgnowaną w pocie i znoju, która rodzi dla nas mnóstwo pysznych, zdrowych
warzyw i owoców.
Doceniam, podziwiam i szanuję mieszkających
tu ludzi. Ich codzienny trud i umiejętności radzenia sobie w każdych
okolicznościach. Ich prostotę, twardość i życzliwość.
Cieszę się też tym, że nas oboje z Cezarym na tak wiele stać! Nas, miastowych, wychuchanych inteligentów. Że wciąż się czegoś nowego uczymy, rzeźbiąc nieustannie nasze charaktery, mięśnie i swojską codzienność. A przy tym udowadniamy sobie nawzajem jak silni, odpowiedzialni i wytrzymali jesteśmy.
I wreszcie czas na ostateczną konkluzję. Chociaż powyższy tekst
epatuje niewesołymi, szczerymi do bólu, tak zwykłymi w naszej codzienności,
faktami i opisami mało przyjemnych zdarzeń, to niczym są te wszystkie wywody wobec tego, iż jest to po
prostu moje, nasze ukochane miejsce na ziemi!
.
Tak samo sprawiała kurę moja babcia, a ja się temu zawsze z przyjemnością przyglądałam. Przyglądałam się też, jak tę kurę zabija dziadek.Do dzisiaj pamiętam to wszystko i w razie potrzeby umiałabym. Wiem jak pachnie i z czym się wiąże życie w miejscu "dalekim od szosy". Nie lubiłam jednak takiej rzeczywistości i zawsze chciałam mieszkać w mieście, co niniejszym czynię od uzyskania pełnoletności. To mój wybór, taki jak i Twój :). Pamiętam też, jaką zrobiłam furore kiedyś na przyjęciu u koleżanki, kiedy wstałam od stołu, zmieniłam szpilki na gumowce, zarzuciłam fartuch na elegancką sukienkę i przyniosłam wiadro świeżo udojonego mleka w wymanikiurowanej dłoni. Jeden z wujków chciał się ze mną żenić :D
OdpowiedzUsuńNo właśnie Różo! Najwazniejsze by nasze miejsce do życia było naszym wyborem a nie ponurą koniecznoscią. Z czasem wprawdzie idealistyczne wyobrażenia ścieraja sie z brutalną rzeczywistością, ale póki jeszcze wciąz wierzymy iż będzie dobrze, póki widzimy w takim zyciu sens, wszystko mozna znieść i cieszyc sie tym, co sie ma.
UsuńNie dziwię sie, że tamten wujek chciał sie z Toba żenić, gdy ujrzał jak normalną, potrafiącą wiele i nie wzdragającą sie niczym kobietą. Mało takich! Przeważnie te wymanikurowane są jak hrabiny i wola by to im usługiwać.
Serdecznie Cię pozdrawiam w Twoim wymarzonym, wybranym miejscu na ziemi i zycze by pozostało takim na zawsze!:-)
Zaraz chcialam napisac, ze ja kury nigdy... za zadne skarby! Ale w koncu nie od zawsze sprawione kury mozna bylo kupowac w sklepie. Pamietam jak babcia i prababcia kupowaly na targu zywy drob, zabijaly i sprawialy w domu. Pewnie i ja z czasem bym sie przestawila, podobnie jak Ty i Cezary, bo warunki zycia zmuszaja czesto do zweryfikowania tego, co nam sie mocno wydaje.
OdpowiedzUsuńJednej rzeczy moglabym sie na polskiej wsi obawiac, mianowicie ostracyzmu z przyczyn wiadomych, mocnej niecheci do obcych miastowych, jakiejs zawisci lub czegos w tym rodzaju. Nie kazda wiejska spolecznosc bowiem przyjmuje nowych z otwartymi ramionami, za to umie doszczetnie zniszczyc zycie, obrzydzic wies, z wyprowadzka z powrotem do miasta wlacznie. Z tego, co pisalas, Wy mieliscie szczescie i dosc gladko wsiakliscie w tamta spolecznosc.
Ja znam jeszcze z dziecinstwa te dawna, prawdziwa wies, bez wygod, udoskonalen, a nawet pradu. Dobrze zdaje sobie sprawe, czym jest zycie na wsi. Innym jawi sie ona jako miejsce idylliczne, tym wieksze rozczarownie zasypanymi drogami, kupami na podworkach, blotem, smiercia czy chorobami i dalekoscia cywilizacji.
Wszystko ma swoje dobre i zle strony, na cos trzeba sie zdecydowac, bo nie mozna miec wszystkiego, jesli brakuje srodkow. Wy macie spokoj, ja swoje wygody, a i tak kazde z nas na cos narzeka lub z czegos innego jest zadowolone. Mysle, ze trzeba kochac swoje miejsce na ziemi, a w bilansie ilosc plusow musi przewazac i wtedy juz jest dobrze, jestesmy szczesliwi. Wasze szczescie emanuje z Was, mimo pewnych niedogodnosci zycia na wsi. Wy znalezliscie Wasze mejsce, czas pokaze, czy na cale zycie.
Sciskam Was bardzo serdecznie :***
Nie warto sie nigdy zarzekać, że sie czegos nie zrobi, że cos jest na pewno nie dla nas. Życie wszystko zweryfikuje i nauczy nas pokory.
UsuńA co do ostracyzmu na wsi, to zalezy oczywiście gdzie sie trafi. Do jakiego środowiska. Zawsze jest to wielka niewiadoma. Nam rzeczywiscie udało sie tu trafić na fajnych, i o dziwo dosć tolerancyjnych ludzi. Wydaje mi sie, że ich szacunek zdobyliśmy pracowitościa, uporem w dązeniu do celu, otwartością i szacunkiem dla ich pracy.A nasz światopoglad jest dla nich sprawą drugorzędną.
A co do spokoju w nas, to róznie z tym bywa. Niestety, czasem pracowitosć i upór nie wystarczaja by nie bać sie o swój los.
Szczęscie ma to do siebie, iz to bardzo kapryśny ptak. Przysiądzie czasem na ramieniu. Da sie pogłaskać nawet.Lekkie, kolorowe, oswojone. Cudowne. I ledwo je człowiek zauważy, ledwo się zachwyci, już ulatuje gdzieś w dalekie przestworza, każac za soba tęsknić....
I my ściskamy Cie gorąco i serdecznie Aneczko!:-)***
Przyznam, że z ogromną przyjemnością czytałam ten post. Nic, a nic nie zbrzydziły mnie opisy sprawiania drobiu. Nawet zatęskniłam do tego, by spróbować samodzielnie to zrobić. W pierwszej chwili miałam tylko na ustach pytanie, czy padły drób nadaje się do jedzenia. W następnej kolejności wszystko się wyjaśniło: to będzie karma dla zwierząt. Prawidłowo. Nic przecież marnować się nie powinno. Ten rytuał jest mi dość dobrze znany z dzieciństwa. Dziadkowie chowali kury oraz inne zwierzęta podlegające ubojowi. Sami też musieli wszystkiego się nauczyć, bo podobnie, jak Wy, byli miejskimi inteligentami. Jednak całkowicie wrośli w swoje środowisko, darząc miłością wszystko to, co udało im się własną pracą wyhodować. Piękna, pełna prostoty opowieść o fascynacji pięknem surowej natury. Jednak to wstawanie "skoro świt" jest dla mnie barierą nie do przebycia. Skoro świt jedenasta, to jeszcze rozumiem:-))).
OdpowiedzUsuńNigdy bym nie pomyslała, że ktos może zatęsknić do samodzielnego sprawiania drobiu!:-) Ale widocznie cos, co dla mnie jest niezbyt przyjemną koniecznoscią ,dla kogos może byc atrakcyjne juz z racji tego, że po prostu nie musi tego robic. U mnie wszelkie opory przed sprawianiem kury gasi świadomosc, jak jej mieso uwielbiają moje zwierzęta. Zalezy mi by robic im przyjemnosć. Szczęsliwa jestem, gdy one są szczęśliwe. Najedzone. Bezpieczne. Spokojne. A co do rannego wstawania, to ja od zawsze byłam skowronkiem a wiec przyznam, ze mój dobowy cykl pasuje jak ulał do trybu zycia na wsi. Natomiast wieczorem przychodzi ósma, dziewiata a ja jzazwyczaj uż nie nadaję sie do niczego! Wszak kury spią, wiec i na mnie juz pora!
UsuńSerdecznie pozdrawiam Cię Errato!:-)0
Olu, do takiego życia (z wyboru) na wsi musi się dojrzeć, przygotować, mieć kogoś równie zapalonego jak się jest samemu blisko siebie. Wam się to udaje :))).
OdpowiedzUsuńLudzie coraz bardziej odchodzą od wiejskich realiów na rzecz wygody w mieście... dlugie przecież życie wymaga róznych doświadczeń życiowych, również podróże uświadamiają, że dobrze jednak mieć jakąś stałą przystań i stałe miejsce nie wyklucza podboju egzotycznych krain.
Bezbłotnej wiosny lub odpornych gumiaków życzę :)))). Do wszystkiego można się przyzwyczaić i człowiek uczy się całe życie. Lekko nigdzie nie jest :). Czy musi być?
Nie Echo, lekko wcale nie musi być. Gdyby było lekko, byłoby nudno a tak każdy dzień jest wyzwaniem. Mysle, ze umiejętnosci, które nabyliśmy z Cezarym na wsi przydadzą sie nam w przeróżnych okolicznosciach. Umielibyśmy chyba przetrwać tu bez prądu, gazu, dostępu do sklepów, mediów itp. Ziemia i las zawsze wyzywi. Życzliwi ludzie pomogą. Taka mam przynajmniej nadzieję...
UsuńA czy przestaliśmy marzyć o dalekich podrózach? Chyba nie, ale my nigdy niczego nie wykluczamy. Jeszcze wszystko jest mozliwe. Póki zdrowie jako tako dopisuje, póki jeszcze mamy ciekawośc zycia.Wszak jestesmy wędrowcami. Wszak teraz osiadłymi, ale jakie wyzwania los przed nami postawi? Jaki wiatr nami zakręci? Co z nami będzie? Wszystko sie okaże.
Serdecznie Cię Echo pozdrawiamy!:-)
A ja podjęłam odmienną decyzję i postanowiłam nie majstrować w sobie. Mam w tym miejscu postawioną granicę i póki co nie próbuję jej przekraczać. Być może mogłabym zabijać kury i koźlęta, może nie byłoby to takie, jak sobie wyobrażam?
OdpowiedzUsuńW każdym razie, od 9-ciu lat mieszkania na wsi, skutecznie podtrzymuję mit o sobie :)
Jedno, co bym bardzo chciała umieć, to dobić cierpiące zwierzę. Pokaleczoną przez jastrzębia kurę, czy rozerwanego przez psa, kotka.
Ale jakbym to umiała, to już chyba wszystko inne też?
Podziwiam tych, którzy są pełnymi gospodarzami, jak Wy. Sąsiadki śmieją się ze mnie :)
Co do remontu, a raczej jego braku, finansów, stanu opału, itp. , to mamy Olgo tak samo. Oj boziu, jak bardzo ...
Mamy dzisiaj iść do lasu, okrzesać młode ścięte buczki, wyciągać je z gęstwiny młodnika i układać sągi przy drodze. Idzie nam to tak kiepsko, że wstyd okropny. Stary sąsiad poszedł raz i chyba ze dwie setki wyciągnął, a my we dwójkę - ze trzydzieści ... Widzę naprawdę duże różnice między nami, a miejscowymi :) Raczej to już się nie zmieni. Starzeję się.
Uściski serdeczne!
Ja też widziałam ogromną różnicę między nami a miejscowymi, krzepkość genów inna. I to pomimo zaprawiania się od dziecka w wyrzucaniu gnoju końskiego z podkrakowskich stajni : )
UsuńMagdo, Łucjo! Przy miejscowych jesteśmy cherlakami! O wiele szybciej sie męczymy. Wszystko robimy wolniej. Nie umiemy z taka pokora i stoicyzmem przyjmowac ciosów od losu czy surowej natury, jak robia to oni. Uczymy się wszystkiego, ale czasem ręce opadają, bo wiemy, że i tak będziemy przy tutejszych niczym smieszne przedszkolaki przy ósmoklasistach. Niby duzo umiemy, ale to przeciez wciąż niewiele. Moze i z nas sie smieja, tylko my nie wiemy o tym?
UsuńMadziu!Chyba też nie umiałabym dobic kota, psa czy kozy. Mam z nimi zbyt bliska więź, A co w wypadku, gdy tylko ja mogłabym im w ten sposób pomóc, ulzyć? Może bym sie jakoś przemogła. Dla ich dobra. Zrobiłam juz w zyciu parę rzeczy, o jakie bym siebie samej kiedys nie podejrzewała. Sytuacje ekstremalne tego wymagają.
Człowiekowi tak niewiele potrzeba do szczęścia! Ot, byle tylko zdrowie było, codzienne skromne bezpieczeństwo bytowe, zwierzęta nakarmione, zapasy wystarczające zrobione. Byle móc być blisko swych bliskich i móc im pomóc w razie czego. To niewiele, ale nie moge powiedzieć bym miała to wszystko. zawsze czegoś braknie. Zawsze sie za czymś tęskni, goni, potrzebuje.
I też sie starzejemy. i coraz bardziej codziennosc uświadamia nam, iz nie zawsze chcieć, to móc.
Czasem budzę sie i pytam sama siebie - czy to prawda, że jestem tu, gdzie jestem? Jak ten los mna zakrecił, jak dziwny scenariusz dla mne napisał. Dom na wsi, lasy i łaki wokół. Kury, kozy, koty...Niesamowite! To moja rzeczywistość! A jeszcze pięc lat temu w najśmielszych snach bym tego nie przewidziała!
Całuję Cię Magduś i mysli ciepłe zasyłam!
Zycie na wsi to nie tylko piekne krajobrazy, przestrzenie, wolnosc i zachwyt nad kazdym kwiatkiem. Jest to ciezka praca i tak jak piszesz borykanie sie z wieloma problemami. My mieszczuchy czasami nie zdajemy sobie z tego sprawy. Posiadanie zwierzat to wielka odpowiedzialnosc a nie praca w korporacji gdzie wracasz do domu i masz wszystko gdzies. Tym bardziej Was podziwiam, ze zdecydowaliscie sie na zycie na wsi i prowadzenie gospodarstwa.
OdpowiedzUsuńNajwazniesze jest jednak to, ze Wy jestescie szczesliwi chociaz czasami nie jest latwo. Olu! Dobrze, ze opisalas jak wyglada codziennosc na Waszym Pogorzu, nie ma sciemniania, jest prawdziwe zycie.
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie:)
To, co opisałam to oczywiście tylko część naszej rzeczywistości, zwykłej, wiejskiej codzienności. Mam problem z pisaniem o pewnych rzeczach wprost i chciałam spróbować to w sobie przełamać. Bo przecież nie samą poezją, ptasim mlekiem i wędrówkami przecież człowiek zyje. Czasem jest szaro, trudno i stresująco aż do bólu. Każdy z nas to zna. To jest nasz zwykły, ludzki los. Tylko czasem trudno sie do tego przyznac. Nawet przed samą sobą.Ale widocznie czasami trzeba, skoro tak a nie inaczej napisałam ten post. Zaryzykowałam i ulzyło mi, po przeczytaniu komentarzy. Bo widze, ze otwartość i szczerosć rodzą zrozumienie i bliskość. To jest naprawdę budujące!
UsuńSerdeczne uściski zasyłamy Ci Ataner i wszystkiego dobrego Tobie i Twemu P. życzymy!:-))
Mój tato zawsze mówił mi:"Nigdy nie mów nigdy"Trzymam się tego do dzisiaj,a wieś jak to wieś zawsze ma dwie strony.U mnie nie długo też zacznie się błoto ,ale do miasta nie wrócę za nic.Piękne masz te Zielononóżki.Mam nadzieję,że zdobędę takie w tym roku.
OdpowiedzUsuńWitaj serdecznie Brydziu na tym blogu! Cieszę się, że do nas zawitałaś i że podobają Ci sie nasze kurki. Też uwazam, że są piekne a na dodatek inteligentne i bardzo ciekawe do codziennych obserwacji. Kłócą sie miedzy soba, lubią sie, przyjaźnią, mają swoje ulubione miejsca, smakołyki, zachowania. Życzę Ci Brydziu bys zrealizowała swoje marzenie o posiadaniu tych kurek. I byś mogłą mieszkac w spokoju, zdrowiu i szczęsciu na swojej wsi!
UsuńPozdrawiam Cię ciepło!:-)
Jestem mieszczuchem z krwi i kości. Przeprowadziłam się na wieś 20 lat temu, tutaj wychowałam dzieci i nauczyłam się życia, jakie opisujesz. Chciałabym napisać, że wraz z upływającymi latami wrosłam w krajobraz, ale niestety tak się nie stało. Być może przyczyniła się do tego choroba z którą zmagam się od lat, któż to wie... Mam jednak w tej chwili świadomość, że jest mało prawdopodobne żeby udało mi się tu dożyć późnej starości. Daleko do lekarza, apteki, rehabilitacji. Niekończące się wydatki na remonty, które zaczynają nas przerastać. Ostracyzm, który coraz trudniej znieść... Coraz częściej tęsknię, nie za widokiem lasu, tylko za wygodami miasta, które tak nieopatrznie kiedyś porzuciłam. Wciąż jeszcze nie umiem porzucić tego miejsca, ale zdaje sobie sprawę, że ta chwila jest coraz bliżej...
OdpowiedzUsuńCzy decyzja o przeprowadzce na wieś była słuszna? Nie wiem... Jednak wszystkim, którym marzy się mieszkanie na wsi, radziłabym dobrze to przemyśleć. Starzejemy się bardzo szybko a starość na wsi jest trudniejsza niż ta w mieście.
Wspaniały, szczery post!
Pozdrawiam gorąco!
To wszystko prawda, o czym piszesz Zosiu! Aby spokojnie mieszkać tu i pracować trzeba mieć z czego zyć, trzeba cieszyc sie w miarę dobrym zdrowiem oraz móc tu na kogokolwiek liczyć.To ideał, do któego wciaz dązymy zmagając sie z codziennymi problemami, zwątpieniami i słabościami. I my tak jak i Ty mamy wszędzie stąd daleko. A zimą niekiedy nie da sie stąd wydostać. Wprawdzie w razie jakiegos powaznego problemu ze zdrowiem pogotowie ratunkowe przylatuje helikopterem, ale jak człowiek po prostu ma gorączkę i osłabienie ,to jakos musi sie dokaraskać tę pare kilometrów do lekarza albo leczyc sie samemu. Dlatego mam w swojej apteczce podstawowe leki na takie okolicznosci a takze mnśótwo ziół, w których działanie wierzę..
UsuńNa mojej wsi mieszka duzo starych ludzi. O wiele więcej jest ich niz młodych. jednak oni tu sie urodzili i nie wyobrażaja sobie innego miejsca do zycia. Dzieci przewaznie starają sie im pomagac w najtrudniejszych czynnościach, ale i tak ich los nie jest łatwy. Najgorsza jest samotnosć. Słabość, która jest dla nich czymś bardzo wstydliwym. Wszak treścia ich zycia była zawsze tylko praca. A teraz męczą sie byle czym i upokarza ich własna bezczynność, zdanie na innych...
Co kiedys będzie z nami? Ze mna? Czy umiałabym tu zyc sama? Czy poradziłabym sobie? Byłoby bardzo ciezko...
Zosiu! Bardzo ciepło Cię pozdrawiam. Trzymaj się! Mam nadzieje, że pojawią się jeszcze u Ciebie lepsze dni i jasniejsze myśli!:-))
Nie zabijałam kur, bo nie miałam ich. A z mojego wiejskiego życia pamiętam jeszcze, że nie da się chorować, bo przecież zwierzęta nie będą czekać aż się wyzdrowieje. Pamiętam noszenie drewna z gorączką, pamiętam wykuwanie kloców drewna siekierą. Pamiętam nocne dorzucanie do pieca, szukanie koni, w ciemnościach w smagającym wietrze i śniegu wciskającym się do oczu, ze strachem o pozostawione, śpiące dzieci.Pamiętam prace polowe w upale, kiedy tak bardzo mamił cień pobliskich drzew. Pamiętam, jak mało miałam czasu na rozglądanie się z zachwytem po otaczającym świecie i jak bardzo zaczynał mi obojętnieć. Zbudowaliśmy werandę na której nie było kiedy odpocząć, a każde niedopatrzenie wystawiało rachunek. Pamiętam ból mięśni i ciągłe żądanie ze strony domu i ogrodu mojej gotowości. Pamiętam to wszystko i tęsknie do tego teraz, bo człowiek wieczną w sobie nosi tęsknotę.
OdpowiedzUsuńTak, nie da sie w spokoju chorować. Bo nikt za nas nie zrobi tego, co konieczne jest do zrobienia. Mróz czy deszcz trzeba z domu skoro świt wyjsc i zajac się zwięrzetami. I ja nie zapomne, gdy w zeszłym roku miałam czterdzieści stopni goraczki i nie dawałam rady wstać z łózka. Wtedy mąz zatroszczył sie o wszystko. Ale nazajutrz i on był chory. Wówczas zwlekalismy sie z łoża boleści na zmianę, robiac tylko to, co niezbednie konieczne. A i tak wracalismy do domu po długim czasie, bo pewnych rzeczy nie da sie zrobić szybko i byle jak. Bylismy umordowani, Półprzytomni. Załamani...
UsuńI my czasem nie mamy siły ani ochoty na zachwyty nad tutejszymi krajobrazami. Niekiedy problemy przytłaczają i duszą. Człowiek wtedy pełznie jak robak i nie wierzy, ze dopełznie do jakiegos światełka nadziei...
A potem jednak znowu to światło sie rozświeca i momentalnie leczy duszę. Wraca zdrowie, siły, optymizm, wiara w szczęśćie, w dobre jutro, w sens tego wszystkiego.
Tak wzruszajaco napisałaś Łucjo...Tak prawdziwie. Człowiek nosi w sobie wieczna tęsknotę. Czy gdzieś w ogóle mozna być tak do końca spełnionym szczęsliwym, pewnym, że jest sie właśnie tam, gdzie być sie miało...?
Ściskam Cię gorąco, duzo spokoju, siły i pogody ducha zycząc w Twej hiszpańskiej krainie nowych wyzwań i możliwosci!:-))
Szukanie koni, oh yes! Wiele godzin, na szczęście z dobrym tropicielami. Niech to jasny gwint! :)
OdpowiedzUsuńKoni nigdy nie szukałam, ale kur tak, gdy pouciekały przed jakimś drapieznikiem w pole i schowały sie w gestwinie wielkich traw! Na szczęście Zuzia pomagała! To jest nasz super tropiciel!:-)
UsuńOd trzech lat mieszkam na wsi, równiez w domu pod lasem, na odludziu, ja mieszczka od urodzenia. Wies i całe zycie z tym zwiazane jawiło mi sie kiedyś bardzo idyllicznie, dopoki tu nie zamieszkalam... i nie wpadlam w podobny wir prac, koniecznych do wykonania. Teraz już wiem, ze wieś to naprawdę ciężka, mozolna, codzienna praca, bez niedziel i świąt, bez mozliwości zachorowań... bo zwierzęta przecież nie poczekają!
OdpowiedzUsuńA zimą palenie, przygotowywanie drewna... i spoglądanie z ogromną troską, jak jego zapasy w oczach topnieją!
I niekończące się remonty... które, poza drewnem, pożerają największą część domowego budżetu!
I dobrze Olgo, jak ma się w tej wędrówce przez tę wiejską rzeczywistość drugą, podobnie mysląca i wspierającą osobę, to wielkie śzczęście!
Ja niestety, borykam się ze wszystkim sama, więc podwójnie trudno.
Ale jest to Moje Miejsce do Życia... które wybrałam i które kocham... a czy zostanę tu do końca... zycie samo pokaże... bo przecież nigdy nie wiadomo, czym nas znów zaskoczy.
I te niespodzianki są najlepsze!
Piękny post!
Pozdrawiam Ciebie serdecznie.
Amelio droga! Kiedys przeczytałam od dechy do dechy Twojego bloga. Niektóre z Twych postów odczytałam na głos męzowi, muszac koniecznie podzielić sie swym podziwem, szacunkiem i zachwytem nad Twym stylem pisania i zycia. Przepieknie piszesz! Jesteś niezwykle silna, chociaz tak bardzo wrazliwą, subtelna kobietą. Udowodniłaś sobie samej i nam wszystkim, którzy czytali Twego bloga, na jak wiele człowieka stać. Pokazałaś , ze jeśli bardzo sie czegos chce i wierzy w swe marzenie, to mimo trudnosci na drodze, mimo tylu niemoznosci można osiągnąc cel - byc spełnionym i szczęsliwym!
UsuńNie wiem, czy umiałabym poradzic sobie sama tutaj. Zwłaszcza przygotowywanie drewna na zimę jawi mi się wyjątkowo ciezką robotą. To zwożenie, cięcie, rąbanie. Ale człowiek nie wie na co go stać, póki nie jest przymuszony sytuacja by to zrobić. Wiele dziwnych, wymagających hartu ducha rzeczy robiłam juz w zyciu. A to właśnie głownie od siły ducha zalezy siła miesni. Może bym wiec i dała radę z tym drewnem...? A z samotnoscią...? Nie wiem....Pewnie gadałabym duzo do moich zwierząt (juz teraz lubie z nimi rozmawiać). I wciaz cos bym robiła, by zajac tym sobie czas i mysli.
Najważniejsze, by zdrowie było. Bo bez niego to sie wszystko wali. Wszelkie plany, wyobrażenia, mozliwości.
Amelio! Zdrowia, spokoju i niekonczącej sie wiary w dobro Ci zycze! A także jakiegos cudownego, znacznego zastrzyku gotówki. Bo pieniadze moze szczęścia i nie daja, ale spokój jakis zapewniają i pozwalają zajac sie czymś wiecej poza żmudnymi sprawami bytowymi!:-))
Piękny post, Olu, przejmująco piszesz o rzeczach wzniosłych, ale także o tych znojnych i mocno przyziemnych, ale tak bardzo ważnych.
OdpowiedzUsuńMieszkam w mieście. Czy byłabym w stanie wynieść się na głuchą wieś? Chyba nie. Na mniej głuchą - nie wiem.
Twoje zdjęcia mnie ani nie zszokowały, ani nie zbrzydziły, bo do takich widoków byłam w dziecinstwie przyzwyczajona. Mimo mieszkania w mieście, mieliśmy kury, nutrie, króliki, często widzialam, jak babcia sprawia kurę i zapach też pamietam doskonale. Pamiętam też, że byłam zawsze ciekawa, czy nieżywa kura miala jajko i w jakim stadium rozwoju ;) Ot, dziecięca ciekawość, która nie ocenia, czy coś jest obrzydliwe, czy nie.
Takie posty, jak Twój, Olu są bardzo ważne i potrzebne :)
Zamieszczajac zdjęcia oprawiania kury przy tym poście zastanawiałam się czy dobrze robię. Czy to nie za mocne? Bo nie chciałam epatować tu obrzydliwymi widokami, ale po prostu pokazać cos charakterystycznego dla tutejszej codziennosci. I pomyslałam, że prawie kazdy z nas jada kury, kurczaki, ale nie każdy wie czy widział kiedykolwiek jak postepuje sie z ptakiem by przybrał formę gotowego do gotowania mięsa. Bo to charakterystyczne dla wsi - nie wszystko jest tu ładne i miłe. Ale wszystko jest prawdziwe. A zycie surowe i wymagające. Mimo to jednak piekne i swojskie...
UsuńCieszę sie Lidko, iz uważasz, że takie posty są potrzebne. Myslę wobec tego, ze jeszcze nei raz napiszę cos w tym stylu.
Ciepłe pozdrowienia Ci zasyłam!:-))
Może ktoś kiedyś tu zajrzy i się przerazi tymi zdjęciami, ale jak narazie nic z tego ;)
UsuńPisz, Olu, o tym, jak najbardziej :***
Skoro raz się przełamałam i napisałam prosto z mostu o tutejszych realiach, to mysle, ze często bedę publikować posty w tym stylu. Widze po prostu, ze to ma sens!
UsuńŚciskam mocno!:-))
A dla mnie to życie znojne jest romantyczne, mówcie co chcecie. Takie było w marzeniach, takie jest i teraz na jawie. Nic mnie nie szokuje, umiem wiele i z wieloma trudami dane mi już było się bliżej zaznajomić ( choćby skomplikowane porody przy braku weterynarza). Mam sporo zwierząt do obrządku i prac do ogarnięcia. Większość czasu spędzam sama, palę w piecu codziennie przez okrągły rok, nie mam elektrycznego czajnika, kuchenki i gazu. Wstaję o świcie, a kładę się późno, bo nie samą pracą żyje człowiek. Nie choruję wcale. Widać ktoś nade mną czuwa i nad moimi wszystkimi podopiecznymi. Żyję tak sobie już ósmy rok. I codziennie się zachwycam.
OdpowiedzUsuńJeśli któraś z moich kur straci życie (ze starości), zanoszę ją do lasu lisom. Mamy taki pakt. Na razie obie strony wywiązują się ze zobowiązań.
Bardzo serdecznie Was pozdrawiam
I ja mysle, ze jest w takim zyciu romantyzm, szczerosć i cudowna więź z naturą. Troche jak w starej, rosyjskiej basni...To nieustanne zmaganie sie ze swymi słabościami. To odnajdywanie w takim prostym zyciu szczęscia i dawanie sobie rady wbrew swym zwątpieniom oraz niedowiarkom z miastowego, cywilizowanego świata.Im trudniej, tym piekniej...
Usuń(Czasem tylko są chwile, gdy ulatuje gdzieś baśń i poezja i zostają łzy bezsilnosci i niewiary w lepsze jutro. Bo są lepsze, ale i gorsze dni. Sa marzenia, ale i pozegnania z nimi. I niemozności, o które sie człowiek niekiedy bolesnie obija...)
To wspaniale Owieczko, że nie masz problemów ze zdrowiem, że radzisz sobie ze wszystkim sama i masz niezwykły pakt z lisami. Niesamowite, ze ten pakt działa! Malowniczy i spokojny zbudowałaś sobie Owieczko swój wiejski świat, swoją dobra przystań. Ale i Ty masz marzenia! I Ciebie jeszcze gna! Póki sił w mięsniach i blasku w oczach starcza człowiek szuka swoich szczęsliwch wysp...
Ściskam Cię gorąco!:-)
Pomimo, że miastowa jestem, to "sprawianie" kury wcale mnie nie zszokowało. Moi dziadkowie, również mieszkali na odludziu i wiele razy miałam okazję obserwować ich zmagania z codziennością. Jako nieletnie dziewczę, niewiele mogłam pomóc...ale pamiętam ich ciężka pracę.
OdpowiedzUsuńŚciskam Cię mocno, Olu :)
Prawie każdy z nas ma korzenie na wsi. Dzieki temu moglismy widzieć i uczestniczyć kiedys w takim zwykłym, wiejskim zyciu. Poznac jego blaski i cienie. Zasmakować go albo sie doń zniechęcić. Tesknić za nim albo chcieć być od niego daleko.
UsuńA sprawianie kury nie jest najmilsza czynnością, ale pozyteczna wielce. Jak i wiele innych tutejszych czynności i umiejętności. Ciekawa jestem czego sie tu jeszcze zdołam nauczyć?
Beatko! bardzo serdecznei Cię pozdrawiam i usmiech zasyłam!:-))
I ja kury wiejskie sprawiałam i opalałam i wyciągałam flaki, znam i zapach choć miastowa generalnie jestem, dziadków gospodarstwo jest mi znane z dzieciństwa i młodości wakacyjnej. :) I błoto i ciężką pracę przy sianokosach i żniwach też znam, jeszcze powrósła pamiętam. :)
OdpowiedzUsuńA mnie zainteresowało co robi w tym czasie gdy Ty niesiesz ciężkie wiadra z jedzeniem i wodą Twój mąż, czy on też niesie inne wiadra? Bo ja z noszeniem szykowaniem nie miałabym problemów, gorzej z pieleniem odchwaszczaniem bo kręgosłup i na działce w tej mojej pracy tam jest to najtrudniejsze. Serdecznie pozdrawiam wspaniałą dziewczynę, odważną i odmienną jednak niż reszta wiejskich ludziów. :)
Każdemu z nas przydałyby sie takie jak Twoje doświadczenia w młodosći. Choćby po to by umieć potem doceniać i szanować cudzą pracę i trud.
UsuńI mnie czasem kręgosłup pobolewa. Mojego męza zresztą też. Póżno (może zbyt późno) zaczelismy oboje nasze zmagania z cięzkim, wiejskim zyciem. Nie zaprawieni jestesmy i nie przywykli, jak miejscowi. To i czasem sie kości i mięśnie buntuja.
W naszym domu i w obejściu wciaz jest tyle roboty, ze gdy ja robie jedno, Cezary drugie. Jak jedno czuje sie źle, to go drugie zastepuje. A jak oboje nie mamy siły, to mimo wszystko jakos sie dopingujemy i idziemy do swych obowiązków, bo przeciez krasnoludków na stanie póki co, nie mamy!:-)
Bardzo dziękuję Eluś za Twoje ciepłe, życzliwe słowa!
Serdeczne mysli Ci zasyłam!:-)0
Ufff, to ja jednak mięczak jestem...
OdpowiedzUsuńChyba prawie na pewno skończyłabym w lesie żywiąc się korzonkami
lub czymkolwiek, co oczu nie ma... jem tak mało, że dałabym radę...
Z całą pewnością życie na wsi hartuje ciało i ducha.
Wielu podołało, ale są też tacy, co nie. Z różnych względów.
Często zadaję ludziom pytanie:
gdybyś nie miał ŻADNYCH ograniczeń, gdzie byś zamieszkał i co byś robił?
Nie kiedyś i nie potem, tylko w tej właśnie chwili.
Wiele osób zastanawia się, kombinuje, nie ma sprecyzowanych planów.
Są też tacy, którzy dokładnie wiedzą.
Natomiast faktem jest, że mało kto zdecydowałby się pozostać tam, gdzie właśnie aktualnie się znajduje.
Oleńko, gdybyś nie miała żadnych ograniczeń, co byś robiła i gdzie?
To pytanie dla każdego z nas, aby samemu sobie odpowiedzieć, nikt nie musi wiedzieć...
Ściskam Cię mocno jak nie wiem co :)
E tam, mięczak! No coś Ty Mar?! Gdybyś musiała, to byś dałą radę ze wszystkim! Przeciez wszystko zalezy od siły ducha, a tej na pewno Ci nie brakuje! Zawsze sie Twoją siłą, blaskiem i ciepłem duchowym sycę, ciesząc się, żeś w cudownej, hiszpańskiej krainie, która daje Ci tyle szczęścia, ale i martwiac się, żeś ode mnie tak bardzo daleko!:-)))
UsuńA co do Twego pytania o to, co bym robiła i gdzie, to chyba mam odpowiedź...! Ale przyznam, ze rzeczywiscie niełatwo odpowidzieć na to niby proste pytanie:-))
Mar kochana! Gorące całusy zasyłam do Twojej cudnej krainy!***
Znam to wszystko, Olu, wszak pochodzę ze wsi: zawsze przyglądałam się, jak mama sprawia kogutka na niedzielny rosół, najgorsze było ucinanie głowy, to pomijałam, ale potem było fascynujące rozcinanie brzuszka, obluzowywanie wnętrzności, delikatne wyjmowanie całej gardzieli, żeby nie przerwała się, rozcinanie żołądka, gdzie pod nożem skrzypiały ziarenka piasku ... mamo, co to? to piasek, on pomaga kurze trawić, rozciera pokarm; pewnie dałabym sobie dziś z tym radę, tylko nie umiem doić, ale pewnie nauczyłabym się, moja sąsiadka "powyższa" od kóz nauczyła się z filmików na YT; na wsi jest cały czas praca, zwierzęta nie będą czekać, aż nam się zechce nakarmić je, porządek dzienny musi być zachowany, pojenie, karmienie, wiosną wyrzucanie obornika, bielenie ścian, no i przy zwierzętach uwiązanie, nie wyjedzie się na kilka dni, chyba, że zorganizuje się zastępstwo; i dzieciaki na wsi nie miały nigdy wakacji, praca w polu, na łące, każda para rąk się liczyła; o wszystko trzeba zadbać na czas, pomyśleć o zimie, żeby potem nie zostać na zimę o głodzie i chłodzie, jak ten konik polny z bajki, co to całe lato przygrywał na skrzypeczkach, a potem przymierał głodem i drżał od chłodu; i najlepiej, gdy ma się jakieś źródło dochodu, stałą pracę, bo z samej ziemi ciężko wyżyć, a pieniądze potrzebne są na wszystko; patrzę na moich sąsiadów, szarpią się z życiem bardzo, on musi wyjeżdżać za granicę, ona zostaje sama z dziećmi, tych poniższych już od dawna nie ma, bo zarabiają na dalszy remont gdzieś na Antypodach, a gdzie czas na radośc z mieszkania w pogórzańskiej głuszy, i jeszcze pomysł, żeby ten dom choć troszkę zarabiał na siebie, bo samymi widokami, pięknem otoczenia chleba nie posmaruje; trudne to są bardzo sprawy, i nie dziwię się, że nie wszyscy wytrzymują ich ciężar; pozdrawiam Was serdecznie, Dzielni Pogórzańscy Gospodarze.
OdpowiedzUsuńOlga i Cezary wciąż chodzą po swoich bezkresach, chłoną je i radują się nimi. Na szczęście zgryzoty codzienne, brak poczucia bezpieczeństwa na przyszłość ich nie zatruły. Mój mąż już przestał chodzić ...
UsuńMarysiu! Pochodzisz ze wsi, a więc jakoby naturalnie posiadasz pewną wiedzę, umiejetnosci i nawyki. To widać w opisach Twojej codziennosci na Twym blogu. Jakis spokój, rzetelnosć i ciepło emanuje z Twoich słow.Twoje wypieki, wędzonki,piekny ogród, dbałosc o zwierzeta, o tradycję - to cos wyjatkowego, rozpoznawalnego!
UsuńJa natomiast urodziłam sie w mieście i z prawdziwą wsią nawet nigdy nie miałam do czynienia. Miałam tylko pewne wyobrażenia, marzenia i chęci. Tutaj mierzą sie one z rzeczywistością.
Mnóstwo młodych stąd wyjechało za pracą do Francji, Holandii, Anglii. Rodziny w rozsypce. W czekaniu. W łataniu niedstatków i kredytów. Ech!
Marysiu, Madziu!Bywa cudownie, gdy jest pogoda, człowiek zdrów i płen sił a robota w rękach mu sie pali. Ale bywa i bardzo cięzko, gdy słota albo mróz, w kościach łamie, finanse w stanie załosnym a pomysłu na wyjście z impasu brak. Bywa radośnie i beztrosko, gdy człowiekowi sie cos uda, gdy widzi podziw i szacunek w cudzych oczach, gdy bawi sie ze zwierzętami na łace i biega po lesie. Ale jeszcze częściej troski spać nie dają. I nawet spacery z szalonym wiatrem czasem nie pomagają...Tak, jak piszesz Marysiu problemy egzystencjalne potrafią skutecznie nie raz zagłuszyć poczucie szczęścia.
Madziu - niekiedy i nam kompletny brak czasu, przygnębienie czy znużenie nie pozwalają na korzystanie z piekna natury, z cudownych bezkresów. Jak cos za mocno człowieka przygniecie, to nie da się fruwać...
My tez mieszczuchy, ale życia w mieście już sobie nie wyobrażamy. Jasne, że wieś to nie tylko wąchanie kwiatków i obserwowanie motylków, ale
OdpowiedzUsuń- w mieście czasem nawet dobrze się zmian pór roku nie zauważa;
- im więcej człowiek ma pracy, tym lepiej czasem gospodaruje;
- nam się to życie wydaje jakieś bardziej autentyczne i nie do końca rozumiemy, jak można myśleć, że mięso rośnie na np. jabłonce;
- mieszkanie i praca na wsi - jak zauważyła Magda - nie zmusza do wyrzeczenia się siebie i miastowych nawyków, które są dla nas wartością.
Myślę, że tych najmroczniejszych cieni wsi nie obnażyłaś jeszcze w tym poście... (znaczy my dostrzegamy mroczniejsze cienie, natomiast i tak wolimy wieś :D)
Uściski
Nam też ciezko juz sobie wyobrazić powrót do zycia w mieście. Ale ponieważ życie potrafi zaskakiwać a my przystosowywać sie do róznych okolicznosci, to nigdy nie wiadomo, co jeszcze przyjdzie robic i gdzie los nas kiedys rzuci.Teraz jesteśmy tutaj. I chcemy tu byc. Bo widzimy duzo sensu w tym zyciu. Bo włozylismy ogrom pracy w tę ziemię, dom, w budowanie dobrej codzienności.
UsuńZgadzam się, że zycie na wsi ma w sobie jakis autentyzm, szczerosć, siłę. W więzi z ziemią jest coś mistycznego.Coś wręcz odradzajacego.
Ale gdy praca pochłania człowieka kilkanaście godzin na dobę to prawdę mówiąc niewiele zostaje juz czasu, sił i mozliwości na miastowe nawyki. Z czegoś trzeba zrezygnować. A czasem i rezygnować nie trzeba, bo jakos naturalne się to staje, że nie odczuwa sie braku w poblizu kawiarni, ksiegarni, teatru, kina. Natomiast po pracy, wieczorem siada sie na ławeczce pod czereśnia i obserwuje sie cudownie gwiaździste niebo, słucha sie świerszczy, słowików i pohukiwań sów. I nagle stwierdza się, że to cudowniejsze niż wszystkie zdobycze cywilizacyjne razem wzięte! I ten wieczorny spektakl daje proste szczęście, spokój duszy oraz niezwykła pełnię!
A co do tego, że chyba nie obnazyłam tutaj najmroczniejszych cieni wsi, to macie duzo racji. Może jeszcze o tym napiszę. A może Wy pokusicie sie u siebie o posta na ten temat?
Pozdrawiamy Was ciepło!:-))
a ja mieszczuch z krwi i kości uwielbiam pracę w polu, grzebanie w ziemi, jej zapach, przygotowywanie grządek pod nasadzenia i siew, szum wiatru, ciszę i śpiew skowronka, który tym czynnością towarzyszy... po prostu kocham. Ta praca tak wiele mi dawała i daje.... kocham ten kontakt z naturą i ubolewam, że u nas rolnictwo zanika, że dogorywa, że zniknęło ziemiaństwo, jako warstwa społeczna. Ubolewam, że puste są szkoły rolnicze, że tyle pól leży odłogiem, a mogłyby one rodzić zdrowe warzywa.
OdpowiedzUsuńNasze pola pustoszeją , a z Chin, Hiszpanii, z Włoch itd. jedzie do Polski czosnek i marchewka.......
Nie jest to spór o przysłowiową pietruszkę, ale o nasze być i o nasze zdrowie......
Mam pewną wieś w pamięci i nigdy nie przestanę się nią zachwycać i zawsze będzie mi jej mało. Była i minęła wraz z moimi dziadkami.
Kto powiedział, że mieszkając na wsi trzeba hodować zwierzęta ? Chów zwierząt to już nie moja działka, ale rośliny owszem. Pole do popisu miałabym w ogrodzie.........
Oj nie -nigdy- żadne okoliczności nie wymusiłyby na mnie zabicia zwierzęcia. Ja hodowałabym je dla ozdoby......miałyby swoje imiona.
Rozumiem Ciebie- nie zjada się przyjaciół.....
Olu Ty jesteś sobą, a nie jakąś tam wiejską gospodynią...
Buziaki Kochanieńka...
Och, Zofijanko! Już sobie wyobrażam jak cudownie by Ci było, gdybyś mogła sobie codzień wyjsc rano na spacer po polach, lasach i górach. Odetchnąc świezym powietrzem. Nasycić sie ciszą i spokojem płynącym z bliskości nieskazonej cywilizacją natury. A potem kopać w ziemi, wąchac ją, sadzić, siać, plewić, przystrzygać, podwiązywać, zaszczepiac, przesadzać, patrzec jak rośnie, kwitnie, dojrzewa. I cieszyc sie tym prostym, zwykłym, spełnionym zyciem i wynikającym z niego dobrym drowiem. Może kiedys uda Ci sie to wszystko? Zycze Ci tego kochana z całego serca!***
UsuńA co do tego, ze schodzi na psy rolnictwo nasze a wsie pustoszeja, pola chaszczami zarastają to jest to smutna prawda. Zmienic możemy to tylko my sami wracajac na wieś i tutaj strając sie cos robić. Cieszę się, bo coraz wiecej młodych osiedleńców w moich stronach. Ludzie uciekaja z miasta, wybierając nie rzadko proste i skromne życie, bliskie natury, pełne szacunku i troski o nia. Az serce rośnie, gdy to widzę!
Jestem soba, Zofijanko - niczym są jakies tytuły i na poły zartobliwe okreslenia - tylko i wyłacznie Olą. Ale staram sie sprostac róznym rolom. Stąd i rózne dla mnie miana.Ale w środku ja, wciaz ta sama...
Ściskam Cię gorąco i mocno!:-))
Wiele przeszłaś i wielu rzeczy się nauczyłaś. ja na Twoim miejscu to pewnie czmychnęłabym, nie potrafiłabym tak dzielnie stawiać czoła trudnościom, które na co dzień napotykasz.
UsuńOgarniasz wszystko na swój sposób. Potrafisz, radzić sobie w wielu ciężkich sytuacjach.
Najgorzej, jak choroba człowieka przytłacza..., łącznie z chorobą duszy...
Trzymaj się Oleńko. Niech dobre wiatry dobre wieści i radość niosą
Tak. Na chorobę nie ma mocnych...A czasem zmartwienia, lęki przed przyszłoscią, codzienne stresy potrafią być jak choroba.
UsuńTylko pozytywne myslenie, tylko dostrzeganie we wszystkim jakichś plusów pomaga. Trzeba sobie wmawiac, że kamienie na naszej drodze są po to, by czegoś nas nauczyć. Do jakichs nowych wyzwań przygotować.
Bardzo mocno Cię Zofijanko przytulam, zasyłając mnóstwo tkliwych mysli!:-))
...przez 30 lat mieszkałam na niby wsi...miałam dom, pół hektara ogrodu, żywinę...wiem co to praca od świtu do nocy, dane mi było poznać minusy takiego życia, ale plusy; takie jak cudna przyroda, jak życie podług zegara natury przysłaniały te minusy...dziś za tym wszystkim tęsknie. za chadzaniem boso po rosie, za chadzaniem w chmurach...mieszkam w domu z betonu, nie dlatego, że chciałam, za mnie wybrano...nasz dom i ogród został wykupiony przez państwo, na ich miejscu stoi dziś obwodnica miasta...nie zostało ni, prócz sosny, którą posadził niegdyś mój brat i zmruszałego kamienia...prócz tych dwóch niemych świadków tamtych moich lat...które jakimś cudem się ostały...
OdpowiedzUsuńSerdeczności:)
i pewnie serce zaboli nie raz na widok sosny i tego kamienia....
UsuńMeg! Zofijanko! Tęsknota za krainą dzieciństwa, ból, ze tego już nie ma i nie bedzie...I ja to znam, chociaz moją cudną krainą było zwykłe, blokowe osiedle w miescie. Ale to był beztroski, basniowy prawie czas dzieciństwa. Nie widziałam tam nic smutnego, brzydkiego, sztucznego...
UsuńMeg, kochana! Rozumiem Twój ból i smutek, rozzalenie, gorycz. Przykro mi, ze nie ma już tamtych pieknych miejsc. I tylko sosna, tylko kamien trwaja na straży...Ale uważam, iż obrze, że masz tak piekne wspomnienia, że masz gdzie wracać myslami. To piekne wspomnienia! Nie kazdy takie ma! W Tobie życją te cudne, dawne, sielskie czasy. One ukształtowały Ciebie tak, jaką jestes, wrazliwą, czułą na los innych, potrafiącą dostrzegać to co wartosciowe i piekne.
Meg! A poza tym, możesz jeszcze znaleźc swoje miejsce. Swoja ciepła krainę spokoju, bezpieczeństwa i tkliwych wzruszeń. Może twój los szykuje cos jeszcze dla Ciebie a moze Ty zdołasz pomóc losowi...? Wszystkiego dobrego Ci zyczę. Marzeń, by nigdy Cie nie opuszczały i pieknych wspomnien by pomagały Ci te marzenia kształtować i pielęgnować.
Przytulam Cię serdecznie i ciepłe mysli zasyłam!:-))
Gospodyni Oleńko! A gdzieżeś Ty? Wróć do nas na chwilkę
OdpowiedzUsuńJestem już Magdalenko kochana! Ale mi ciepło na sercu, że mnie tak ładnie nawoływałaś!:-)))
UsuńA ja odpisac nie miałam kiedy bo sporo roboty w ostatnich dniach miałam (korzystajac z ciepłej pogody kurniki czyścilismy). A wieczorem goscie nas odwiedzali. I jeszcze internet co i rusz szwankował. Ale juz chyba jest dobrze (odpukac w niemalowane!)
Całusy Ci serdeczne ślę madziu!:-))
Skąd ja to znam:):):) Olgo- idzie wiosna, będzie może nie lżej, ale cieplej i radośniej:) Duuuuuuuuuuuużo słońca posyłam:)
OdpowiedzUsuńNaprawdę idzie wiosna? W lutym? Nie pomyliło sie to aby co komu?Wprawdzie w dzienniku pokazywali, ze bociany juz zaczeły przylatywać, ale to chyba jakieś zwariowane bociany!
UsuńJaskółeczko droga! Serdecznie dziekuję za Twoje beskidzkie słoneczko! U mnie tez ono świeci ładnie, ale wietrznie od wczoraj i mimo słonka zimno. A błota coraz wiecej! Ale i zielonego na polach. Kozy sie cieszą!
Uściski gorace zasyłam!:-))
Praca ciężka nie tak boli gdy można sobie zrobić chwilę przerwy na herbatkę usiąść na chwilę i spojrzeć w niebo by mięśnie odpoczęły, boli poganianie, bolą przekonania że szybko, bo trzeba już następne czeka a potem usiąść i oglądać kretyńskie seriale. Spokojnie pracować to bardzo lubię, zrobię, usiądę, popatrzę na jabłonkę, na ptaki, idę znów coś tam porobię, podniosę głowę patrzę i banan na twarzy. Tego w miastach i w pracy ośmiogodzinnej nie ma, jest ekonom i patrzenie czy nie siedzi "bezczynnie". Jak mało my ludzie rozumiemy, jak strasznie mało czujemy.
OdpowiedzUsuńOlu ściekam ciepło, dziękując za wszystko o czym piszesz z serca swojego. :)
Też nie lubiłam pracy u kogoś. Tego ośmio, lub więcej godzinnego niewolnictwa.Tego udawania, że cos sie robi, gdy nic do roboty nie było...
UsuńPod tym względem praca na swoim jest czymś wspaniałym. Tutaj rytm prac wyznaczają nam pory roku i dnia a takze nasze potrzeby i samopoczucie.
No tak, tyle ze na etacie są jakies pewne pieniadze co miesiac. Tutaj o nie cięzko. Zawsze więc cos za coś...
Eluś! Zawsze pisze z serca. Inaczej po prostu nie umiem a jak próbuję cos tak na zimno, to nie wychodzi...
Ściskam Cię mocno!:-))
Olu świetny post. Dobrze, że to napisałaś, zwłaszcza dla młodych i " miastowych":-)
OdpowiedzUsuńJa to wszystko znam, bo z oprócz pięcioletniej przerwy na studia dzienne w Krakowie, cały czas mieszkam na wsi!
Ale kur niestety nie mam, bo wszyscy pracujemy zawodowo, więc nie ma takiej możliwości.
A Ty masz wspaniałe koguty! Piękne, prawdziwe zdjęcia i piękny post o codzienności. Bardzo Cię pozdrawiam miejsko- wiejska KOBIETO!
Trochę mnie już zniewalała narzucona przez siebie samą konwencja pisania zawsze o wszystkim w jasnych, poetycznych barwach. Czasem trzeba dotknąc sedna rzeczy. Nie bawić sie w koloryzowanie. Prawda, jakakolwiek by ona nie była i szczerosć to bardzo cenne wartości i uciekanie od nich męczy.
UsuńKoguty mam rzeczywiscie wspaniałe! Ofiarne, odważne i inteligentne.
Dziękuję Basiu za ciepłę słowa i cieszę się, że podobał Ci sie ten post.
Ogromne buziaki zasyłam na Twoją wieś!:-))