„Kalinowe noce,
kalinowe dni, kalinowe serce, które weźmiesz mi…”Jakiś czas temu zbierając w
mym ogrodzie owoce kalin na sok nuciłam sobie starą piosenkę Kaliny
Jędrusik. Sok ten dobry jest na bóle
gardła i przeziębienia. Kora natomiast łagodzi bóle miesiączkowe i hamuje
krwawienia. Rozrósł nam się przepięknie kalinowy krzew, owocami dorodnymi tej
jesieni obrodził. Grzechem byłoby ich zatem nie wykorzystać, tym bardziej, iż poza
czarnym bzem ten rok poskąpił nam wielu innych owoców. Jednak aby należycie
wykorzystać kalinę należy ją pierwej przemrozić. Dopiero w takim stanie pozbywa
się ona nieprzyjemnej goryczki. Pakując w woreczki foliowe te pąsowe koraliki i
ładując je do zamrażarki przypomniałam sobie jeden z odcinków serialu „Jan
Serce”. Główny bohater rozpaczliwie poszukiwał w nim krzewu kaliny, usłyszał
bowiem od kogoś, że to jedyne remedium na chorobę jego matki. Szukał też od
dawna ukochanej dziewczyny Mgiełki a w końcu odkrył, że jest ona pielęgniarką
na tym samym oddziale szpitalnym, gdzie leżała właśnie jego matka. Wreszcie
znalazł kalinowy, cudowny krzew i wytęsknioną Mgiełkę, która na dodatek dziwnym
zbiegiem okoliczności miała na imię Kalina. I wszystko dobrze się skończyło. Zdrowie
wróciło, zapanowała miłość i szczęście. W życiu jednak nie zawsze tak bywa.
Życie to nie serial ani bajka i choć bardzo się chce, to nie znajduje się
cudownego leku na to, co nieuniknione, na starość, ból i przemijanie…A myśląc o
tym wspominam nasze wrześniowe odwiedziny u tutejszych przyjaciół…
Wojtek i Eulalia
zza lasu żyją w zgodnym, małżeńskim stadle już wiele, wiele lat. Wpadamy do
nich kilka razy do roku a i oni wizytują nas niekiedy w Jaworowie. Chciałabym
napisać, że zmieniają się tylko zewnętrznie, gdyż wiek robi swoje, natomiast
ich dusze nadal są pełne blasku i siły żywotnej. Ale nie, jednak nie…Owo
przemijanie a zwłaszcza związane z nim cierpienia nieustannie rzeźbią wnętrza każdego
człowieka. A zmiany owe dostrzec można tym bardziej, im rzadziej się kogoś
spotyka. Po kilku miesiącach od ostatniego naszego widzenia zauważam z troską,
że Eulalia i Wojtek poszarzali jakoś, przycichli a nawet zmaleli. Widoczne w ich
sylwetkach przygarbienie, jakiś rodzaj znużenia i utrudzenia, specyficzna mgła
łagodnej rezygnacji ma swoje odbicie także w oczach naszych przyjaciół a
zapewne dostrzec je można i w naszych spojrzeniach. Wszak czas każdego z nas przepuszcza
przez swoją maszynkę. W tematach rozmów coraz więcej jest narzekania na stan
zdrowia, lęku przed przyszłością, bezradnością w zetknięciu z twardą
codziennością, w której trzeba sobie jakoś radzić choć i sił coraz mniej do
tego i ochoty...
Zajadamy razem kupione przez nas w pobliskiej
piekarni chrupiące ciasteczka. Popijamy je gorącą, mocną kawą. Próbujemy
wspaniałej ćwikły z chrzanem dopiero co przez Eulalię przygotowanej. Siedzimy w
ciepłej, pachnącej suszonymi grzybami kuchni i nie chce się nam stamtąd
wychodzić. Czujemy się w towarzystwie
tych ludzi swobodnie i spokojnie. Możemy mówić ze sobą o wszystkim, nie
cenzurując w żaden sposób swych wypowiedzi, nie lękając się fałszywego osądu
albo popełnienia jakichś niezręczności. Możemy też milczeć i ciszę przetykać
tylko pełnymi porozumienia westchnieniami. Zapatrzamy się w przekwitające za
oknem róże, w pąsowiejące na krzewach kaliny, w las pełen pohukiwań jeleni, w
mgły ścielące się ponad horyzontem. Nieraz ta wspólna cisza lekka jest, słodka
i czuła, jak wspomnienia smaku waty cukrowej z dzieciństwa a nieraz ciężka i
uporczywa, jakby była potworem zawłaszczającym struchlałe serca…Ale po kilku
chwilach, zazwyczaj, znowu pada jakiś dowcip, coś się komuś z nas zabawnego
przypomina i niedawne milczenie odpływa w dal. Iskierki uśmiechu, rubasznego
żartu, czy wesołego wspomnienia rozładowują atmosferę. Wojtek i Eulalia
potrafią śmiać się długo i zaraźliwie, mimo iż dręczy ich chorobliwy kaszel
oraz igiełki bólu umiejscowione w najbardziej newralgicznych częściach ich
schorowanych organizmów. Tak się to wszystko przeplata, tak sobie wzajem coś o
życiu dopowiada…
Nieco
pokrzepieni spotkaniem z przyjaciółmi zza lasu a jednocześnie zmartwieni ich
pogarszającym się stanem zdrowia ruszamy dalej…W planie mamy bowiem odwiedziny
pół roku temu owdowiałej naszej przyjaciółki,
Stefci. Wieziemy jej kilkudziesięciokilogramowy worek paszy dla kur. Poruszająca
się z trudem po rekonstrukcji stawu biodrowego i znękana arytmią serca oraz reumatyzmem
ponad siedemdziesięcioletnia Stefcia nie dość, że samodzielnie obrabia swoje
poletko i warzywnik, nie dość, że zajmuje się psem, kotem - przybłędą i
stadkiem kur, to jeszcze wzięła niedawno pod opiekę drób poszkodowanego w ciężkim
wypadku, samotnego sąsiada. Tenże od kilku tygodni w łóżku już leży, nogi mając
po przygnieceniu traktorem połamane. Małomówny a często i zmierzły nie ma
nikogo, kto by chciał do niego zajrzeć. Tylko Stefcia poczuwa się do obowiązku.
No bo jakże to samotnego sąsiada w biedzie zostawić? Przecież i on kilka razy jej pomógł po śmierci męża. A
to pole zbronował, a to ziemniaki wykopał a to ogromnego buka z paryi dla niej
wyciągnął. A że nieprzyjemny w obyciu? I cóż z tego?! Małoż to do czynienia
miała z podobnym osobnikiem? Wszak jej mąż także do aniołów nie należał. Ciężki
żywot miała z nim Stefcia. Jednak jej zdaniem obecna samotność jest o niebo od
tamtego małżeńskiego piekiełka dotkliwsza…Dlatego kobiecina drepcze codziennie
do unieruchomionego na łożu boleści sąsiada. O zdrowie zapyta. Chwilę przy nim
posiedzi. Jakąś zupę doniesie, smalcem swojskim się podzieli, czy konfiturami z
malin poczęstuje. I co najważniejsze, drób jego liczny nakarmi. I po to właśnie
był jej konieczny ów przywieziony przez nas worek paszy. Mieszkająca na dnie
głębokiej doliny Stefcia, dla siebie samej stara obywać się byle czym bo też
niewielką ma rencinę i potrzeby na starość coraz mniejsze. Nie sposób jednak
żywiny czymś przynajmniej raz dziennie nie nakarmić. Tym bardziej, że ponoć
ostra zima idzie a wszelkie stworzenia boże czując to mocno jedzą teraz dwa
razy więcej niż wprzódy…
Zastajemy
Stefcię krzątającą się po kuchni w towarzystwie swej młodszej siostry,
mieszkanki miasta wojewódzkiego, co to na kilka dni w odwiedziny do niej wpadła.
Obie dwoją się i troją przy kuchni. Wieszają na nitkach pokrojone w grube
plasterki prawdziwki, kończą gotowanie rosołu i kompotu z rabarbaru, wałkują ciasto
na makaron, dokładają drewienek do ognia, częstują herbatą, o wieści z naszego
gospodarstwa dopytują…I choć słowa te i czynności zdają się całkiem zwyczajne
dostrzegam jednak w ich spojrzeniach jakąś dziwną nerwowość, wyczuwam drzazgę,
która spokoju nie daje. I rozumiem już, iż całe to intensywne działanie jest
tylko przykrywką dla okrutnego smoka, co tylko się czai by z głębi poranionej
duszy wychynąć.
Wreszcie Stefcia
przysiadła przy mnie na wysłużonej, kuchennej kanapie i ciężkie westchnienie
wyrwało się raptem z jej piersi. A zaraz potem szloch, co długo powstrzymywany
wybuchł ze zwielokrotnioną siłą i omalże jak wycie zabrzmiał. Siostra Stefci
przycupnęła na maleńkim taboreciku przy piecu, jej ramiona ogarnął dygot a
broda mocno zaczęła drżeć…
- Stefciu, Stefciu kochana! Co się dzieje? – pytam
przepełniona lękiem i współczuciem. Spoglądam w stronę Cezarego, który zwykle
tak pełen żartów zamilkł teraz zmieszany i bezradny. Nie widzieliśmy jeszcze
naszej przyjaciółki w podobnym stanie. Wszak nawet żałoba po śmierci męża, choć
pełna była smutku, samotności i bolesnego rozpamiętywania nie wywoływała u niej
takich jak obecny paroksyzmów rozpaczy.
- Syneczek mój kochany wczoraj umarł… - wyjąkała
kobiecina i ukrywszy twarz w dłoniach załkała rozpaczliwie.
- On od dawna na raka już chorował. Źle się już czuł na
pogrzebie ojca, ale była jakaś nadzieja, Stefcia się tej nadziei za wszelką
cenę trzymała i mówić o swoim zmartwieniu dlatego nikomu nie chciała, bo
przecież kiedyś już jednego syna straciła. A teraz…Teraz już nie ma się czego
trzymać – wychrypiała Wiesia, jej siostra i głośno wysiąkała nos a potem wstała
i bez wcześniejszej werwy przemieszała bulgoczący apetycznie rosół.
Tuliłam Stefcię
i słowa nie umiałam wykrztusić. Jak tu znaleźć słowa pocieszenia w takiej
chwili? Jak powiedzieć coś, co nie zabrzmi głupio i banalnie? Znikąd
nadziei…Nie istnieje przecież żadna magiczna, żywa woda. I owoce kaliny też nie
pomogą…Nie ma nic prócz okrutnych, nieodwołalnych faktów… Coś tam w końcu zaczęłam szeptać, że rozumiem
dobrze, co ona czuje, bo przecież sama też przed rokiem doznałam ogromnej
utraty, że czas złagodzi w końcu ten
ból…Tak szeptałam, ale myślałam przy tym z goryczą, iż mijający czas wcale nie
zesłał pocieszenia. Niewiele w mojej duszy zelżało. A zdaje się, iż tęsknota
nawet przybrała na sile. I ta
bezradność, że już nigdy nie usłyszę ukochanego głosu, nie poczuję ciepłego
dotyku i niepowtarzalnego, maminego zapachu…
Stefcia oparła
się mocno o mnie. Ja oparłam się o nią. Tkwiłyśmy tak splecione wspólnym przeżywaniem,
jednocześnie bardzo sobie bliskie, ale i dalekie. Bo mimo wszystko każdy jest
samotny w swym smutku, choćby był on bliźniaczo do cudzych smutków podobny. I
każdy musi sobie jakoś sam dać sobie z nim radę, pozwolić mu się do końca
wybrzmieć, choć czasem dobrze jest się wypłakać przy kimś bliskim, bólem swoim
podzielić, lustro w czyichś oczach znajdując…
- A ja to bym chętnie tego waszego smakowitego rosołu
spróbował, bom głodny niczym niedźwiedź na wiosnę! – ozwał się nagle sztucznie
ożywionym głosem Cezary a ze zgromadzonych w pokoju kobiet jakby w jednej
chwili opadł jakiś zły czar. Wiesia poderwała się z taboretu i szczodrze
suszonego lubczyku do zupy dosypała. Stefcia pokuśtykała do sieni po cedzak do
odcedzenia makaronu. A ja spojrzałam z wdzięcznością na męża…
- I tak to właśnie jest… - wzdychałam kilka dni
potem gotując w sokowniku owoce kaliny i przelewając cierpliwie z niego sok do
garnka stojącego na zlewie.
- Na szczęście zwyczajna materia życia
zwycięża, przeważa, dalej się mimo wszystko plecie, choć wciąż coś się bezpowrotnie
pruje i coraz więcej oczek brakuje w jej prostym wzorze…Smak życia to ten
pyszny, choć podlany łzami swojski rosół z makaronem. To ten słodko-gorzki sok
kalinowy. To uśmiech nawet wtedy, gdy w środku mocno coś boli. To przyjaciele,
którzy są na każdą biedę i na każdą radość. To prawda o najzwyklejszej
codzienności, z którą każdy musi się zmierzyć po swojemu i ocalić w niej dla
siebie jakiś najdrobniejszy choćby sens…
Nagle moje
rozmyślania przy sokowniku przerwał dzwonek telefonu. Dzwoniła Stefcia z pytaniem jak zrobić
sok z kaliny, bo bardzo jej ona w tym roku obrodziła a pamięta, że kiedyś dałam
jej butelkę owego karminowego specyfiku i ogromnie jej on wówczas na kaszel
pomógł. Zimą wszak takie domowe specyfiki bardzo się na wsi przydają. Zaskoczona
niezwykłym zbiegiem okoliczności, czy też przejawem czarodziejskiej wręcz
telepatii dotyczącej kaliny, ucieszona, że mogę się swą wiedzą podzielić, z radością podałam jej przepis. Nie
rozmawiałyśmy długo, ale wystarczyło by zauważyć, że Stefcia jest znacznie
spokojniejsza niż ostatnio. Opowiadała o sąsiedzie, który już znacznie lepiej się
czuje. Pytała o sprawy codzienne i błahe…Takie, które swoją zwyczajnością
najlepiej ratują ducha przez bólem i rozpaczą, przed pytaniami o sens…
Skończyłyśmy
rozmowę a w mej duszy pojawiła się jakaś ulga, jakiś leciutki uśmiech zagościł
na ustach. Tracąca powoli swój intensywnie czerwony kolor kalina pyrkotała monotonnie w sokowniku a jej walerianowy
zapach ogarniał cały dom i zsyłał mi marzenie o długim, mocnym śnie. Tymczasem w ogrodzie, obsiadłszy kwitnące wspaniale fioletowe marcinki, roje kolorowych motyli ciesząc się życiem korzystały z ostatnich dni babiego lata...
…I jeszcze a propos tego sensu. Prowadzimy z mężem tego
bloga od pięciu lat. Widać na nim jak zmienia się nasze życie, jak zmieniamy
się my sami. Nieraz słowa płyną tu jak wartki potok. Chce się nam dzielić z
Wami naszymi radościami i smutkami. Chce się nam płynąc w te internetowe głębie i szukać
zwierciadła w Waszych oczach. A nieraz nurt zamiera, coś się zacina, chowamy się
przed światem, oddajemy się zwykłemu życiu, sens pisania gdzieś umyka, czas nie
chce być poganiany…
Spoglądam na
kartki z mojego ściennego kalendarza. Jaka myśl przewodnia widnieje tam dzisiaj?
„Podzielone
cierpienie w ogóle jest połową cierpienia, podzielona zaś radość jest radością
podwójną” – Max Scheler.
No
tak…Po to ma się przyjaciół oraz bliskich aby dzielić się z nimi tym, co dla
nas najważniejsze. Radością i troską, uśmiechem i łzą. Dzielić też wspólnie
nieuniknioność przemijania i oswajać ją prozą oraz poezją codzienności…
Serdecznie dziękujemy,
że byliście z nami przez te pięć lat!♥
I na koniec
jeszcze przepiękna, znaleziona na YT piosenka o kalinie, która rosła w lesie,
nad potokiem. Śpiewała mi ją kiedyś Mama. I ja ją sobie czasem w czasie naszych
wędrówek nucę. Poniżej można tę pieśń usłyszeć w melodyjno-kresowym wykonaniu
Marii Krupowies, folklorystki i pieśniarki zwanej na Litwie "doktorką dusz".
A ja nawet nie wiedziałam, że one są jadalne...
OdpowiedzUsuńAno są - poza sokiem można np. zrobić sobie kalinowy przecier. Bardzo aksamitny i oryginalny w smaku...
UsuńCzlowiek jest zwierzeciem stadnym, czy tego chcemy, czy nie. Dzielimy sie zatem wszystkim, radosciami, smutkami, przytulamy sie, kiedy wali sie swiat.
OdpowiedzUsuńAle duzo jest takich Stefci, skrytych, zamknietych, przezywajacych wlasne dramaty jedynie w duszy, nigdy nie skarzacych sie na swoj los. My tu na blogach wyrzucamy z siebie wszystkie drobnostki, ktore nas uwieraja, uskarzajacych sie na rzeczy niewazne. Bo czym sa te nasze bolaczki w obliczu prawdziwych ludzkich tragedii, utraty calej rodziny, szwankujacego zdrowia i tej rozrywajacej samotnosci na starosc. Ale jeszcze sil i checi wystarcza, zeby niesc pomoc bardziej potrzebujacym, zamiast zasklepic sie w sobie, przezywac wciaz i od nowa ogrom wlasnego cierpienia.
Wzruszajacy post, Olenko.
Dzielenie się radościami i smutkami chyba ma sens.Wszyscy przecież przeżywamy czy też będziemy przeżywać podobne rzeczy...Dobrze, jest jesli jest sie z kim dzielić. Dobrze, jesli to przynosi choć odrobinę ulgi. Bo jesli człowiek nie wierzy w mozliwosc tej ulgi albo nie chce swoimi problemami obarczać innych, którym dosć przecież własnych cierpień - milczy...
UsuńI pomaganie innym ma sens, bo zdaj się, iż tyle tu na ziemi znaczymy, ile dobra potrafimy dać innym...
Oleńko i my z mężem czujemy te zmiany czasami bardzo dotkliwie i choć zakładam codziennie szpilki, maluję paznokcie, dobieram biżuterię, to nostalgia dopada mnie mimo tego!
OdpowiedzUsuńTwój dzisiejszy tekst to prawdziwe rekolekcje, powinni je czytać ludzie, którym się wciąż wydaje, że są niezniszczalni.Serce krwawi gdy napotyka tyle nieszczęścia i biedy, a zarazem serce się raduje, że są tacy wspaniali prości ludzie jak Wasi znajomi, którym dobroć przecieka przez serce niczym kalinowy sok przez palce. I, że Wy z Cezarym jesteście...
Tak, Basiu. Usiłujemy jakos przywyczaic sie do nieuniknionych zmian,oswajać je a nawet polubić, ale nie zawsze to wychodzi...
UsuńBardzo doceniamy to, że spotkaliśmy tutaj tak dobrych, przyjaznych i szczerych ludzi, że zasłużylismy na ich zaufanie, że razem możemy przeżywać nasze dobre i złe chwile...
Ciepłe pozdrowienia ślę Ci Basiu o bardzo chłodnym choć słonecznym poranku!*
U nas też chłodny, wyjechałam z domu po 6, więc jeszcze nie wiem czy dalie przetrwały!
UsuńU nas w dolinach pojawiły sie już przymrozki. Pewnie wszystkie kwitnące rośliny będą teraz szybko marnieć, niestety. Za to symfonia barw liści na drzewach jest coraz wspanialsza!
UsuńZycie plynie nieustannie i dzis nigdy nie jest takie samo jak wczoraj a jutro zawsze nieznane. Dobrze, ze macie takich serdecznych przyjaciol i dbacie o siebie nawzajem w potrzebach.
OdpowiedzUsuńGratulacje serdeczne z okazji pieciu lat pisania i oczywiscie z oczekiwaniem na nastepne, nastepne i nastepne... lata.
Zycie wciąz stawia przed człowiekiem nowe wyzwania. Codziennie zdaje sie egzamin z człowieczeństwa. Przeżywa się mocno swłasne i cudze troski. Jest w tym dużo bólu, ale chyba ten ból wspólnego przezywania lepszy jest niż samotnosć...
UsuńSerdeczne dzieki za gratulacje i życzenia, Marylko!*
Tak duzo na tym swiecie jest ludzkich dramatow. Zycie na wsi zawsze jest trudniejsze, szczegolnie dla ludzi starszych, a jak dochodza choroby tym bardziej. Kocham nature i wiem ze wlasnie zycie na wsi najbardziej by mi odpowiadalo, ale moje choroby, ciagle wizyty lekarskie zupelnie zniszczyly mi marzenia i plany.
OdpowiedzUsuńMasz rację, Teresko. Życie na wsi rzeczywiscie wymaga od człowieka duzo siły fizycznej i zdrowia. Póki człowiek młody i sprawny może wszystko, ale starosć czy choroby nieuniknione są przecież i jesli nie ma kto pomóc, to bywa bardzo cięzko. No i do ośrodków zdrowia zazwyczaj daleko. To nie to, co w mieście, że wszystko jest za rogiem...
UsuńTakie jest życie, dla jednych łatwiejsze, dla innych trudne, smutne, samotne, na starość bywa okrutne, nie ma co pytać o sens, tylko żyć tak, żeby się dało przeżyć i pomagać sobie wzajemnie.
OdpowiedzUsuńAutorem wiersza jest Teofil Lenartowicz, muzykę skomponował A. Komorowski. Kiedyś, w dzieciństwie, umiałam go na pamięć, a piosenkę też znałam.
Tak, Ewo - to ważne by umieć życ tak, by dało się przeżyć i pomagać sobie wzajemnie. Jednak pytania o sens są takie ludzkie, takie najważniejsze i narzucajace się, nieraz trudno przed nimi uciec...
UsuńDziękuję za informację o autorach słów i muzyki do wierza o kalinie. Nie wiedziałam tego.
Olu, pozdrawiam Cię serdecznie i nawet jak nie komentuję, to wiesz, że jestem blisko Was. Jesteście ważni dla Waszych przyjaciół, zrozumienie i obecność jest dla nich pociechą największą z możliwych.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci Łucjo za ciepłe słowa i za tę bliskosć, którą czuję. Myslę, że i Ty czujesz coś podobnego z naszej strony...Ściskamy Cię mocno!*
UsuńSłodko-gorzka opowieść... ale jaka prawdziwa...
OdpowiedzUsuńŻycie składa się z niezliczonej ilosci takich opowieści. Każdy niesie swoją prawdę a ta prawda znajduje odbicie w oczach bliźnich, tych, którzy przeżywają podobnie...
UsuńKiedyś zapytano mądrego człowieka:"Ile jest rodzajów przyjazni"? 'Cztery"-powiedział:są przyjaciele,ktorzy sa jak jedzenie;potrzebujesz ich kazdego dnia.Są przyjaciele,którzy są jak lekarstwo,szukasz ich,kiedy zle się czujesz.Sa przyjaciele,którzy sa jak choroba:szukają cie sami.Ale sa też tacy jak powietrze:nie widzisz ich,ale zawsze są przy tobie.W kroplach dni powszednich potrzebujemy zrozumienia,bliskości,przytulenia.W obliczu śmierci nigdy nie odnajduje słow pocieszenia.Każde zabrzmiało by jak banał.Wolę dotknąć przytulić,czuć oddech....dać ciepło zrozumienia.W ciszy także nie jesteśmy sami,jeśli mamy tę ciszę z kim dzielić.A i rozładowanie atmosfery smutku..."sztucznie ożywionym głosem"jest mistrzostwem.Niektórzy męszczyżni to potrafia.Taki przy mnie trwa."Coż za usposobienie ma ta kobieta,ze jeśli sie o coś nie zamartwia,to ja trapia jakies urojone grzechy"On tego wszystkiego strażnikiem,i na 'ziemię"sprowadza.Miec wokół siebie przyjacoł,to skarb nad skarby.W dzisiejszych czasach to rzadkość,czasami a nawet coraz częściej, zastanawiam się czy jest możliwa.Tak często zawodzą nas ludzie ,ktorych tym zaszczytnym mianem obdarowalismy.Tak więc szukamy tej KALINY ! czasem odnajdujemy,ale nie tak i nie wtedy kiedy tego pragniemy.Czasami chcemy zbyt szybko ,zbyt mocno.....zaburzamy spokój i tajemnice,niedopowiedzenia."Jest na tym świece jeden zawod,jedno jedyne powołanie-byc dobrym dla drugiego człowieka"nawet jesli nie jest się jego przyjacielem!Zawsze z Wami pod wspólnym niebem Basia
Usuńps"Pismo i sztuka"to jedyni świadkowie czasu" Badzie tymi "Swiadkami"przez kolejne piękne rocznice.Dziękuję za radość,wzruszenia,za to że jesteście.
Bardzo trafne są te wypowiedzi mądrego człowieka o przyjaźni, dziękuję Ci za nie Basiu i dziękuję, że trwasz przy nas "Pod tym samym niebem".
UsuńTak, jest wiele jest rodzajów przyjaźni. Nieraz nawet jedna przekształca sie w drugą. Mysle, iż przyjaźń aby była głęboka i prawdziwa wymaga czasu, sprawdzenia sie w róznych okolicznościach, wytrwałosci, delikatnosci ale i umiejętności mówienia prawdy prosto w oczy i nie obrażania sie za to. Przyjaźń powinna być jak wieloletnia, odporna na mrozy i susze roślina. Przyjaźń to nie zakochanie czy fascynacja, która potrafi szybko przyjść, ale równie też szybko zniknąć, jakby jej nigdy nie było. Uczę sie tego przez całe zycie i pewnie nadal będę sie uczyć, tak samo jak poznawać będę samą siebie i dziwić sie nieraz własnym reakcjom, które wypływają podszeptów intuicji, z blizn pozostałych po wcześniejzych doświadczeniach, z ostrożności aby nie ranic i nie być zranioną, a czasem po prostu ze zmęczenia nadmiarem trudnych spraw i emocji, pośród których płynie niekiedy moja łódka...
Tak, niektórzy mężczyźni potrafią rozładowywać atmosferę. Nieważne czy robia to świadomie czy intuicyjnie - wazne, że dzięki ich choćby minimalnemu przestawieniu sterów, nasze pełne trudne emocji łodki przestają przynajmniej na chwilę tak strasznie huśtać się na oceanie zycia.
Basiu, pozdrawiam Cie z ciepłym usmiechem spod nieba, gdzie wciaz spośród chmur przebija się błekit!*
Przeczytałam właśnie jeden z najpiękniejszych, najbardziej poruszających me serce tekstów. Wasz blog jest dla mnie ważny. Jest skarbnicą wiedzy na temat życia. Prowadzą go osoby tak wspaniałe, które wiele przeszły, które walczą o szczęście, które doceniają, które pomagają bezinteresownie innym. Mnie pomagacie. Chce byście o tym wiedzieli. Przeczytałam i jeszcze bardziej doceniłam stan obecny. Moi bliscy są ze mną. Czas leci, jak oszalały, wiele się zmieni, to nieuniknione. Cieszę się chwilą obecną. Poruszyliście mnie całkowicie. Gdybyście napisali książkę, kupiłabym ją. Wiem, że byłaby wspaniała. Bóg pokierował mnie tu i jestem za to ogromnie wdzięczna. Uczę się od Was. Jesteście wspaniałymi ludźmi do naśladowania. Przesyłam Wam najszczerszą miłość i dziękuje, że jesteście!!!! <3
OdpowiedzUsuńI cóz moge odpisać na tak entuzjastyczny dla nas i dla naszego bloga komentarz? Moge tylko Ci tylko Agnieszko gorąco podziękować, ciesząc się, iż nasze pisanie trafia do Twojego serca, że znajduje tak silny oddźwięk, wzruszajac się, że ktoś mysli o nas tak ciepło i nie wstydzi sie tego napisać. Tak dobrze jest wiedzieć, że ludzie po tamtej stronie ekranu komputera czują podobnie....
UsuńDla mnie bardzo ważne jest w pisaniu aby wyrażać w nim myśli, emocje i uczucia, które wypływają z głebi duszy, które są ważne w danej chwili, które są prawdziwe i szczere. Ważne jest też by być wiernym samym sobie, iśc swoja drogą i wierzyc swojemu sercu. No i dzielić się doświadczeniami nie wstydząc sie swoich słabości ani upadków, bo przecież każdy człowiek ma do nich prawo. Trzeba się podnieść i iść dalej, mimo wszystko, wyciągajac z tego jakąś naukę dla siebie...
Agnieszko, oboje pozdrawiamy Cie bardzo serdecznie, przesyłajac życzliwe myśli spod naszego nieba!*
Tak pieknie to napisane ze az nie wiem co ja mam teraz napisac.Ale post sklania mnie do zadumy i przemyslen jakie wartosci w zyciu sa najwazniejsze i tu zgodze sie z Toba Olu ze prawdziwi przyjaciele sa nam bardzo potrzebni.Gratuluje 5 lat blogowania i zycze wielu jeszcze wpisow ns blogu.Pozdrawiam serdecznie:):)
OdpowiedzUsuńI to jest właśnie dla mnie ważne, aby to co piszę skłaniało czytelników do zadumy, przemysleń, do zajrzenia we własne serce. Między ludźmi jest przecież tyle bliskości i obcości, które wciaz zamieniaja sie miejscami. I wciaz człowiek bładzi nieomal po omacku próbujac trafic do czyjegos serca...
UsuńSerdecznie dziekuję Ci Kasiu za gratulacje i życzliwą obecnosc na tym blogu!*
z prawdziwą przyjemnością przysiadłam i przeczytałąm...
OdpowiedzUsuńdzielisz się darem ciekawego opisywania codzienności...
A ja dziś w sceptycznym nastroju:
uśmiechałam się do starszej odemnie Pani, a Ta z grubej rury ironicznie: Pani się uśmiecha... ze mnie czy do mnie. Sprawiła mi przykrość, bo niedawno znajomy xs pytał: ile osób się do Ciebie uśmiecha? czy my Polacy się uśmiechamy....
Jak zwykle miło mi Alis, że przysiadasz na ławeczce pod tym samym niebem, że tutejsze pisanei trafia Ci do serca!*
UsuńA co do tej pani, która tak nieprzyjemnie zareagowała, na zawarte w Twoim usmiechu przesłanie, to pewnie miała zły dzien, ablo też na jej reakcje wpłyneło jakies wcześniejsze, przykre doswiadczenie, które nauczyło ja ostrożnosci i podejrzliwosci w stosunku do bliźnich. Zazwyczaj ktos mocno w środku poraniony zasklepia sie w sobie i wysuwa kolce. Tak na wszelki wypadek...
A czy wobec tego mamy bać sie usmiechać do bliźnich? Myśle, ze nie, bo w końcu trafi sie na kogos, kto ten uśmiech odwzajemni!:-)*
To, ze w takich momentach ktos por prostu jest, to chyba najcenniejsze, czego mozemy od zycia oczekiwac.
OdpowiedzUsuńNastepnych wielu pieciu lat ... :).
Masz rację, Moniko. Czasem po prostu samo bycie przy kimś jest najwazniejsze. A wszelkie słowa są zbędne albo dziwnie kalekie.W życiu ta bliskosc innych ludzi i płynące od nich ciepło i zrozumienie są najważniejszą wartoscią...
UsuńDziękuję, że odwiedzasz to samo niebo, Moniko. Oboje pozdrawiamy Cie serdecznie!*
Wołosatki śpiewały piosenkę, która może być podkładem muzycznym do tego posta:
OdpowiedzUsuńSennym tykaniem zegara, mijania nadchodzi pora,
czasu zamkniętego w słowie nie sposób cofnąć wstecz.
Promieniem zawisło na ścianie ostatnie spojrzenie przed nocą,
powraca szept jak modlitwa, odległy o długość dnia.
To czas mglistych poranków,
to dni rozstań przy wtórze deszczu.
Chwytając babie lato dłońmi,
zatrzymać pragniesz czas.
Słoneczne dni zastępują, słotne, melancholijne,
częste rozmowy przy stole dotyczą deszczowych spraw.
Pamięć o lecie została tylko na fotografiach,
wspomnień nie sposób wymazać, zwłaszcza gdy pada deszcz.
Ja bym chciała podzielić się radością, że nareszcie oba pieski zdrowe!
Tak, Wołosatki pięknie tą piosenką wyrażaja atmosferę, ducha jesieni, dziękuuę Ci za nią...A ja znalazłam inny ich utwór, też jesienny a i górski przy tym.
Usuń"Po Beskidzie błądzi jesień, wypłakuje deszczu łzy, na zgarbionych plecach niesie worek siwej mgły. Pastelowe cienie kładzie zdobiąc rozczochrany las, nocą rwie w brzemiennym sadzie grona słodkich gwiazd, złotych gwiazd... Jesienią góry są najszczersze, żurawim kluczem otwierają drzwi. Jesienią smutne piszę wiersze, smutne piosenki śpiewam ci. Po Beskidzie błądzą ludzie, karę konie w chmurach rżą. Święci pańscy zamiast w niebie po kapliczkach śpią. Kowal w kuźni klepie biedę, czarci wydeptują trakt. W pustej cerkwi co niedzielę rzewnie śpiewa wiatr, pobożny wiatr."
Tak mi sie skojarzyło, bo byliśmy w niedzielę na niezbyt dalekiej, pogórzańskiej wycieczce połączonej z grzybobraniem i przemierzaliśmy trochę inne, niż tutejsze lasy.Pięknie pachniało tam powietrze a poszycie pełne było igiełek sosnowych i jodłowych. Rozciągały siestamtad wspaniałe panoramy na Pogórze Przemyskie i Dynowskie. I tyle juz cudnych, jesiennych barw było w tych leśnych pejzażach...
Cieszę sie Iwonko, że oba Wasze pieski juz zdrowe. Nareszcie lżej Wam na sercu, nareszcie jesień pokazuje Wam swoje przyjaźniejsze oblicze!*
W mojej wyobraźni ciągle wędrujesz w tych zwiewnych szatach tanecznym krokiem w takt melodii Marradiego, niezależnie czy po miękkiej trawie, czy po sosnowych igiełkach, czy po ostrych kamieniach. Chciałabym wiedzieć, kto namalował ten obraz Oleńki...
UsuńTo wyobrażenie mojej duszy wędrującej, i Twojej Iwonko też. Dusza przyjazną duszą w eteryczne, piekne szaty ubrana, w delikatne mgły i barwy otulona, wolna i lekka jak wiatr...
UsuńOj Olu, pzreczytalam. zadumalam sie i...i...no i nie wiem co napisac, chyba tylko ...takie jest zycie...
OdpowiedzUsuńLAdna historia, ludzka, dobra do głębi, szlachetni ludzie, ktorym nie szczedzi sie ani radosci ani smutkow, ktorzy jednak zachowuja swoja piekna osobowosc. A Ty obserwujesz i potrafisz to wzruszajaco zamknac w slowach.
Sciskam serdecznie
Ilekroć piszę na blogu o tak trudnych sprawach, jak starosć, ból, śmierć i przemijanie za każdym razem zastanawiam się, czy powinnam...Bo na blogi ludzie przychodzą głównie po wytchnienie od codzienności, po promień słońca, po uśmiech i odpoczynek od trosk a tymczasem ja tutaj dośc często wychodzę z tymi sprawami pewnie zbyt cięzkiego kalibru...Piszę tak jednak, bo interesuje mnie człowiek w całej jego pełni, w całej marności i wielkości i nie chcę pomijać ważnych aspektów jego zycia a blogi są jego częścią i pewnie dlatego nie potrafię narzucic sobie samej jakiejś lekkiej, łatwo strawnej konwencji...
UsuńI ja ściskam Cię serdecznie, Grażynko, dziękując za ciepłe słowa.
No i masz racje...po prostu stawiasz czola zyciu w calym jego a roznym wymiarze...ja sie musze przyznac, ze uciekam od tych trudniejszych spraw, jestem troche taka, co to glowe w piasek!
UsuńJa też czasem chowam, Grażynko. Nie zawsze przecież ma się siłę, ochotę i odwagę na zmierzenie ze swoimi wewnętrznymi smokami.
UsuńU mnie dżem kalinowy zagościł w tym roku, bo czarny bez sikory zjadły. Nastawiliśmy też ze Ślubnym wino kalinowe i czekamy, co z tego wyniknie. Na razie bulgocze i buzuje.
OdpowiedzUsuńNa śmierć nigdy nie jesteśmy przygotowani, a bólu po śmierci dziecka nawet wyobrazić sobie nie potrafię, choć oglądałam go przez wiele lat- wychowała mnie babcia wiecznie w żałobie po mojej mamie.
Kalinowy dżem i ja czasem robię, mam go jeszcze troche z zeszłego roku. A do mojego wina bzowego dodałam też troche soku z kaliny. Też jestem ciekawa, co z tego wyniknie. Ale dobrze jest czasem poeksperymentować.Życie tak krótkie, że nie ma co ograniczać sie tylko do tego,co znane i wypróbowane.
UsuńA śmierć...zagadka, ból, wyzwanie, tajemnica, nieuniknioność, lęk a czasem pewnie ulga, gdy już człowiek cierpi tak strasznie, że życie mu brzydnie. Tak, Aniu - cięzko sie na to przygotować a tym bardziej pogodzić, zwłaszcza z odejściem najbliższych. Strasznie to trudny temat a jednoczesnie jak bardzo ludzki, wszystkich nas przecież dotyczący...
Eulalia i Wojtek - suszone grzyby, ćwikła z chrzanem, kawa i ciasteczka - jakbym tam była!
OdpowiedzUsuńStefcia - rosół i ciasto na makaron, kuchenna kanapa, szloch i tragedia - i ja tam jestem i przytulam i szeptam.
Piszesz Olu jakbyś malowała, widzi się i czuje.
A to nieprawda, że ludzie wchodzą na bloga po wytchnienie, uśmiech i odpoczynek. Wchodzą po prawdę.
Czasem zawstydzam się, że mój blog taki lekki, łatwy i przyjemny, bo dopiero goszcząc u Was znajduję materiał do przemyśleń i zamyśleń. I też pragnę i czekam na książkę, kupiłabym ją dla siebie, rodziny i przyjaciół. Serdeczności jesienne.
Cieszę się, że napisałaś Krystynko o tej prawdzie, bo i dla mnie jest ona najważniejsza. A można ją rozpoznać sercem i intuicją. Prawda, chyba tylko prawda budzi silny odzew. A poza tym ma ona rózne oblicza, tak jak rózne nastroje panują w naszej duszy i rózne potrzeby uzewnętrzniania tychże nastrojów. Dlatego prawdą przepojony jest dla mnie i Twój blog, Krystynko. Pisałam Ci niedawno, że odnajduję na nim cenne dla mnie uczucia i emocje. Twoja chatta nie jest pocztówkowym, bezosobowym i nudnym przez to miejscem, ale chatką mądrej kobiety, umeblowaną ciepłem, serdecznością, spokojem, dużą wiedzą o życu i dobrem.
UsuńDziękuję Ci Krystynko za życzliwe słowa i w imieniu nas obojga pozdrawiam gorąco.
Wzruszyłaś mnie Olu, myślisz o mnie lepiej niż ja sama. Dziękuję w imieniu swoim i chatki.
UsuńJestem podobna do Ciebie, Krystynko. Też mam problem z samooceną. Ale za to nie mam problemu z dostrzeżeniem dobra i blasku w bliźnich. I gdy to dostrzegam chcę o tym mówić, pisać, szeptać, Wyrażać szczerze swoje odczucia.
UsuńKrystynko, i Ciebie i chattkę Twoją kochaną ciepłym usmiechem otulam!:-)*
Dawno tu nie byłam :) Ściskam Was mocno! :*
OdpowiedzUsuńI my Cię ściskamy, droga O!*
Usuń