…Nigdy drugi raz nie jest taki, jak pierwszy. Choć oczekujesz
tego, choć powtarzasz coś właśnie po to by znowu odczuć to samo, co odczułeś
kiedyś. Ciągnie Cię niewidzialna nitka jak lunatyka, który podąża ku magicznemu
światłu księżyca, ale ten księżyc świeci już inaczej, o czymś innym chce Ci
szeptać, nieznane jeszcze mgły rozgarniać, a zamiast przedłużać dawny sen, czymś
odmiennym owiewa, budzi. Budzi nowe myśli i uczucia, ku którym nie dążyłeś, ale
które były i czekały jako kolejny zakręt na Twojej ścieżce, jako głębia o nowej
wymowie i kolorycie, jako całkiem odmienna karta opowieści…
Piątkowy świt
powitał nas gęstą mgłą. Nie widać było od nas domu sąsiadów ani nawet górki po
drugiej stronie drogi. Wszędzie tylko mgła, niczym gęsto pleciona, mleczno -
siwa kurtyna oddzielająca nas od barw świata i realizacji kolejnego marzenia. A
tym marzeniem było ponowne wyruszenie w Bieszczady, zdobycie kolejnego szczytu,
poczucie znowu tej radości, wolności, uskrzydlenia i mocy. Jednak rozciągająca
się dookoła mgła kazała nam zwątpić w możliwość realizacji tego pragnienia.
Kazała się zatrzymać i zastanowić nad sensem wyprawy oraz zrewidować zupełnie
swoje plany. No bo jakże tu jechać w góry, skoro po pierwsze przy braku
widoczności szalenie niebezpieczna to będzie jazda a po drugie, po cóż tam jechać,
skoro na miejscu też pewnie niczego nie da się zobaczyć? Mocno rozczarowani
mglistą pogodą (a jak wynikało z prognoz miał to być ostatni pogodny dzień
przed zmianą aury) poczuliśmy się jakby ktoś spuścił z nas powietrze. Zamiast
się pakować i szykować do podróży, jak było zaplanowane, siedliśmy przy
komputerach i zaczęliśmy wertować strony z prognozami pogody na ten dzień,
wpatrywać się w szarą nicość widoczną z zainstalowanych na bieszczadzkich
stokach kamerek, wychodzić do ogrodu w oczekiwaniu na najmniejsze choćby
przejaśnienie, na nadzieję…
Ale nie, wszechwładna
mgła trwała w najlepsze i tylko ciemność wczesnego świtu ustąpiła jaśniejszym
odcieniom budzącego się dnia. Jak zupełnie inna była to pogoda niż ta słoneczna
wczorajsza i przedwczorajsza, gdy wędrowaliśmy w towarzystwie psów po naszym lesie i wystawialiśmy twarze ku słońcu rozpinając bluzy i zdejmując mokre od potu czapki!
Jak szybko i bez zapowiedzi jesień przebrała wielobarwną,
lekką sukienkę i odziała się w gruby, szarością mgły, nagłą nagością gałęzi w
ogrodzie, nieustępliwym dżdżem i przenikliwym chłodem tkany płaszcz…
I tak minęło
kilka godzin. Psy spały pokotem na kanapach i fotelach a my popadając w coraz
silniejszą niemoc i usiłując się z niej wyrwać popijaliśmy kawę, potem herbatę
z miodem i imbirem, słuchaliśmy muzyki, oglądaliśmy zdjęcia z poprzedniej
wyprawy, zjedliśmy po zupce chińskiej, krzątaliśmy się niemrawo po domu oddając
się oraz bardziej we władanie pajęczyny zniechęcenia…A tak inny miał to być
dzień…
- Czarek! Jedźmy gdziekolwiek, bylebyśmy jechali!
Przecież to nie muszą być Bieszczady. Zresztą na nie chyba już za późno, bo
dziesiąta dochodzi. Wybierzmy się na jakąś krótką wycieczkę. Może przynajmniej
uda nam się zrobić jakieś ciekawe zdjęcia na naszym Pogórzu? Może nad Sanem
będzie ciekawie? W końcu i mgła może być przecież interesująca – zawołałam
wreszcie stoczywszy pierwej w sobie walkę z wszystkimi za i przeciw.
- No dobrze, jedźmy! Mnie też się chce gdzieś z domu
ruszyć! – zgodził się skwapliwie mój mąż – Zerknę tylko na mapę i pomyślę, w
którą stronę najlepiej byłoby pojechać.
- A ja zrobię nam w tym czasie trochę kanapek na drogę.
Zapakuję plecak i hajda na spotkanie nowej przygody! – odparłam zadowolona z
takiego obrotu sprawy i z nową energią zabrałam się do roboty.
Kilkanaście
minut potem, pożegnawszy rozżalone naszym odjazdem psy, powoli staczaliśmy się srebrnym
autkiem krętą i stromą dróżką w dół wsi. Stamtąd natomiast wzięliśmy kierunek
na Dynów. Z niego zaś nieznaną nam dotąd szosą podążyliśmy na Starą Birczę.
Mgła w tamtych okolicach to rzedła, to gęstniała na zmianę. Nie była jednak tak
nieprzenikniona jak w naszym górskim przysiółku. I nie jechało się tak źle, jak
można się było spodziewać. Cieszyliśmy się, żeśmy mimo wszystko z domu się jednak
wyrwali. Wpatrywaliśmy się w mgliste przestrzenie i rosła w nas ciekawość, co
jeszcze się zdarzy, co zobaczymy i jakie refleksje będą naszym udziałem tego
dnia…
W pewnym momencie
ujrzawszy z daleka otulone mglistym oparem ruiny jakiegoś zamku postanowiliśmy przy
nim właśnie zrobić pierwszy postój i dowiedzieć się czegoś o tym tajemniczym
miejscu, sfotografować je jak najlepiej…
Były to ruiny
dworu obronnego Starzeńskich, jak głosiła umieszczona przy wjeździe na zamkowy
parking tablica. Ród ten był w posiadaniu zamku od dziewiętnastego wieku.
Natomiast wcześniej budowla ta, wraz z przyległym do niej parkiem i wsią
należała do Kmitów (XV w.), potem od połowy XVI w. do Stadnickich, następnie Ossolińskich,
Podolskich i Parysów. Zamczysko to rozbudowywano przez wieki. Każdy
zamieszkujący go ród dodawał coś od siebie. Dbał o park, powiększał zasoby
biblioteki i archiwum, dokładał kolejną kartę w historii tego miejsca,
przetykając ją nićmi fascynujących legend i mrożących krew w żyłach opowieści o
niesnaskach, zemstach i krwawych zatargach między sąsiadami, o wojnach
przewalających się przez okolice, o powstaniu styczniowym, w czasie którego
ukrywali się tu jego przywódcy – generałowie Marian Langiewicz i Ludwik
Mierosławski.
A propos ciekawych
legend…Podobno zamek wybudowała królowa Bona dla swego kochanka wojewody
Firleja. Przez długie lata tu właśnie spotykali się w tajemnicy przed
wszystkimi. Na pamiątkę tych czasów dwie baszty zamkowe do dziś noszą ich
imiona…Kolejna legenda opowiada o jednym z właścicieli zamku, Stanisławie
Stadnickim, zwanym diabłem łańcuckim. Był on typem awanturnika, zbójnika i
pieniacza znanym w całej okolicy a nawet w Małopolsce. Nieustępliwie dokuczał swemu sąsiadowi Wapowskiemu, który
niebacznie opowiedział się przeciw niemu w sporze z innym sąsiadem. Stadnicki mścił
się raz po raz i najeżdżał dobra tamtego w Dynowie. Natomiast syn Stadnickiego,
zwany diablątkiem łańcuckim wymyślił jeszcze perfidniejszą formę zemsty. Kazał
zbudować bowiem ogromną tamę na płynącym nieopodal Sanie. Na skutek tego rzeka
kompletnie zalała dobra do Wapowskiego należące…
Oglądałam tajemnicze
ruiny z mieszaniną fascynacji i smutku dumając jak zwykle w takich miejscach o
tym, iż kiedyś trwało tu i tętniło życie, zwykłe, codzienne, przezwyciężające
wichry historii i wyroki Losu. Wyobrażałam sobie jak wielkie przetaczały się tu huragany ogromnych namiętności
i romantycznych miłości. Myślałam też, iż swą nitkę wiła tu nieustannie codzienna, nieraz pewnie
nudna dla ówczesnych, ale dająca złudzenie trwałości, powtarzalność. Ówcześni panowie,
podkręcając zawadiacko wąsy wyjeżdżali na polowanie w okoliczne, obfitujące w płową
zwierzynę bukowe lasy albo strzelali do kaczek w mokradłach nadsańskich. Bladolice,
wytworne panie, ubrane w długie, ciężkie suknie dostojnie przemierzały zamkowe
krużganki, spoglądając w dal i marząc o poznaniu tajemnic przyszłości. A może
nosząc pod sercem swe dzieciątka pragnęły dla nich tylko spokoju i
niezmienności? A potem te maleństwa otulone w atłasy i koronki spały
bezpiecznie w drewnianych kołyskach w komnatach na piętrze pod opieką nianiek,
które nuciły im do snu stare, znane tu
przez wszystkich kołysanki i bajanki pogórzańskie…? Gdzieś tam w dole panny
służące kucając nad brzegiem Sanu wytrwale tłukły pranie drewnianymi pałkami a
następnie wieszały je gdzieś przy zamku od południowej strony, żeby szybko
wyschło w życzliwych promieniach słonka. Pachołkowie przekomarzali się ze sobą
wesoło opowiadając o rumianych dziewkach kuchennych, dając obroku zadbanym
koniom i przeczesując ich piękne grzywy. Kupcy z dalekiego świata przekraczali
bramy zamku przywożąc ze sobą zamorskie przyprawy, mieniące się złotem tkaniny
i dużo ciekawych opowieści. Kowal mocno bił w kowadło a echo niosło ten dźwięk
po całej okolicy. Dzwony kościoła odmierzały kolejne godziny zwyczajnego
trwania. Chmury różnej wielkości i barwy przepływały nad tym miejscem
przynosząc poprawę albo pogorszenie pogody. Komuś nadzieję dając a komuś odbierając.
Rozmowy, szepty, śmiechy, westchnienia, nawoływania, dziecięce gaworzenia, śpiewy, żarty i szlochy – te
odgłosy zwyczajnego życia trwały tu od setek lat i nic nie zapowiadało by miało
się to nagle zmienić…
A jednak wszystko skończyło się nieodwołalnie
wraz z wybuchem drugiej wojny światowej. Najpierw zamek zawłaszczyli Niemcy,
potem Rosjanie, profanując, grabiąc i niszcząc tutejsze skarby bez opamiętania.
W proch rozwiało się ogromne archiwum i bogata biblioteka zamkowa. A w 1947
roku bandy UPA ostatecznie dokończyły
dzieła dewastacji wysadzając wszystkie tutejsze budowle i zamieniając je w kupę
ruin. I chyba nie pozostała po zamku nawet żadna fotografia, żaden szkic mogący
oddać prawdziwą urodę tej wspaniałej budowli…Tylko pracujący tu od kilkunastu
lat archeolodzy, odkopując pracowicie kamień po kamieniu próbują domyślić się rzeczywistego
kształtu zamczyska i wszystkich przylegających doń budynków. A miejscowi
włodarze oraz pasjonaci i wielbiciele regionalnej historii usiłują ochronić
posiadłość przed postępującym nadal zniszczeniem oraz rozsławić to unikalne
miejsce i zdobyć fundusze na jego utrzymanie. Na przykład w 2013 roku
zorganizowano w ruinach zamku wspaniałą imprezę plenerową, w której brało
udział mnóstwo miejscowej młodzieży oraz przyjezdnych, zainteresowanych
krzewieniem wiedzy o dawnych dziejach. Można na ten temat poczytać tutaj. Dla
mnie i Cezarego dodatkowym smaczkiem tej historii jest fakt, iż jeden z
organizatorów tejże imprezy, pan Zbigniew Rojek, odwiedził nas niespodziewanie w styczniu 2015 roku w
Jaworowie, opowiadając wówczas o swoich zainteresowaniach i dotychczasowych
kolejach losu. O tych odwiedzinach przeczytać można tutaj…
Ale wróćmy teraz
do jesieni 2017 roku. Mgliste, tajemnicze pejzaże wokół zamku zdawały się
wymarzonym miejscem dla nakręcenia jakiegoś horroru czy napisania powieści
grozy. W zupełnej ciszy chodziliśmy jak zaczarowani po tym pełnym cmentarnego
nastroju miejscu. Brodząc w mokrych, jesiennych trawach i oglądając marne
resztki dawnej świetności tego dworu obronnego fotografowaliśmy co się dało,
wydobywając z mgły pozostałości ceglastych baszt, murów i porastających je
chaszczy, podziwiając nadal prezentującą się wspaniale, skąpaną we mgle aleję
grabową…
- I co teraz? – zapytałam po kilkunastu minutach uciekając przed chłodnym, melancholijnym dotykiem mgły i pakując się z ulgą do przytulnego, ciepłego wnętrza naszego samochodu. Zmarzłam trochę a moje ulubione, stare trampki były prawie zupełnie przemoczone. Wcisnęłam szybko nogi pod siedzenie samochodu, żeby Cezary nie dojrzał owych mokrych butów i aby w trosce o mój stan zdrowia nie zadecydował o zbyt szybkim końcu dzisiejszej przygody…
- Możemy jechać dalej. Mam wrażenie, że mgła zaczyna
powoli zanikać. Zobaczysz, że zaraz zrobi się piękny, ciepły dzień. To co,
Oleńko? Jedziemy? – odparł dziarskim głosem mój mąż i z apetytem skonsumowawszy
kanapkę z żółtym serem odpalił silnik naszego starego rumaka.
- Jedziemy! Byle dalej przed siebie! – westchnęłam po raz
ostatni oglądając się na ukryte we mgle ruiny zamku Starzeńskich. I już za moment zostawiając za sobą posępne
mury zamczyska a zanurzając się w kolejny, mleczny opar mknęliśmy odważnie w
kierunku nieodkrytych jeszcze miejsc, w stronę falującego nieustannie woalu mgły a przede wszystkim w stronę upragnionego
słońca…
c.d.n.
Zazdroszcze Wam mozliwosci takich spontanicznych wycieczek. U mnie raczej wszystko musi byc zaplanowane, glownie z powodu korkow na drogach. Zeby wyjechac z miasta potrzebujemy godzine i to poza szczytem ruchu na drogach i tylez samo zeby do tego miasta a wiec do domu wrocic.
OdpowiedzUsuńJak wyjezdzamy to zwykle o 4-5 rano bo o 6tej to juz grozi utkniecie w korkach i wyjazd z miasta moze sie przeciagnac z godziny do nawet dwoch.
To jest ta bardzo ujemna strona mieszkania w ogromnej metropolii, ale sie pocieszam, ze jak sie przeprowadzimy (kiedykolwiek to nastapi) to wlasnie tak bedziemy mogli spontanicznie wsiasc do samochodu i jechac gdzie oczy poniosa:)))
Olenko, podziwiam niezmiennie i nieustannie te Twoja wyobraznie. Jak Ty potrafisz malowac w glowie obrazy przeszlosci, jak potrafisz ozywic miejsca, ktore juz dawno w sumie umarly, albo chociaz sa wyciszone. Serio powinnas pisac jesli nie powiesci to chociaz opowiadania.. oj tak, wiem, kazda Twoja notka tu na blogu to opowiadanie, ale chodzi o to zeby zebrac to wszystko i wydac w formie ksiazki, taki zbior opowiadan Jaworowej Oli:)))
Bardzo rzadko mam okazje widziec mgly, ostatnio wlasnie jak jechalismy do Finger Lakes i wlasnie wyjechalismy o godzinie 4:30 to w czasie podrozy juz w terenie, poza miastem jechalismy przez gorzyste tereny i w dolinach byla mgla, ktora wielokrotnie siegala do polowy wysokosci gor.
Cos pieknego...
Dziekuje i buziam:***
I my do niedawna nie wycieczkowaliśmy prawie wcale - zawsze cos przeszkadzało, a to praca, a to koniecznosc opieki nad zwierzakami. Teraz postanowiliśmy chociaż trochę pojeździć, bo okazuje się, iż jednodniowe wycieczki są całkiem przyjemne a do wielu miejsc mamy blisko.
UsuńPewnie i Ty tak będziesz robic, gdy już zamieszkasz na wymarzonych peryferiach!:-)
W górach mgła to częste zjawisko. Trwa nawet po parę dni. Ma sie wtedy wrażenie zupełnego odcięcia od świata, co jest i piękne i troche straszne. Mgła jest bardzo malownicza i fotogeniczna, ale trudno jej zrobic dobre zdjęcie.
A co do pisania to robie to dla przyjemnosci, dla zachowania w pamięci jakiejś chwili. I blog chyba całkowicie zaspokaja moje potrzeby w tej kwestii. A ksiązka własnego autorstwa? Jakos już mi to marzenie odeszło. Na pewno taka ksiązka fajna rzecz, ale równie dobrze mogę się bez niej obyć. Tym niemniej dziekuję Ci kochana Marylko za życzliwe słowa!♥)
Pozdrawiam Ci gorąco z deszczowego, pogórzańskiego przysiółka!:-)))
Oleńko, dziękuję, czytam jak piękną książkę, Twoje opowieści są niezwykłe. A miejsce też niezwykłe...
OdpowiedzUsuńCieszę się, że opowieść Cię zainteresowała, Basiu...
Usuń"Nic dwa razy się zdarza...." dlatego musimy cieszyć się chwilą,tą niepowtarzalną.Wasza spontaniczna wyprawa znalazła nową CHWILĘ,która Twoim słowem,obrazem przenosi w "zaczarowanych bajek{legend}świat"Czytam{słucham}jak niezwykłą snujesz opowieść po raz wtóry....i ja tam jestem:)Przebieram nóżkami w oczekiwaniu na cdn.dziękując za doznania Basia zza mgieł:)
OdpowiedzUsuńNic dwa razy sie nie zdarza...Tak, i w pewnym sensie to dobrze, bo zdarzyć sie może za każdym razem coś nowego. Jednak człowiek - wiadomo - tęskni i wspomina, porównuje, przewartościowuje...
UsuńWszędzie mozna znaleźć coś ciekawego. Blisko i daleko. W słońcu i wśród mgły. Grunt to móc ruszyć sie gdzieś z domu a jeśli ruszyc sie nie da, to chociaż przeczytac relacje z jakiej interesującej podrózy, z odwiedzin jakiegoś miejsca albo spotkania z kimś, kto ma coś ciekawego do powiedzenia. Tyle opowieści drzemie dookoła. Tylko trzeba trafic na ich ścieżki, tylko je obudzić i z mgły choć na chwilę wydobyć...
Pozdrawiam Cię z ciepłym usmiechem, Basiu zza mgieł!:-)
I pieknie, i smutno. Jesien nastraja malo optymistycznie, pol biedy, kiedy swieci slonce, ale to niestety rzadkosc o tej porze roku.
OdpowiedzUsuńDzieki turystycznym wpisom na blogach czlowiek zwiedza sobie Polske i swiat (Stardust), nie ruszajac sie z domu.
Jesień to zmienna pogoda i zmienne nastroje. To czas na snucie nieco dłuższych opowieści. A że nie zawsze mają one optymistyczny wydźwięk? No cóz, c'est la vie...
UsuńŚciskam Cię tak delikatnie Aniu, żeby Twe lumbago sie nie odezwało boleśnie!
Nie można wejść dwa razy do tej samej wody (rzeki), czyli powroty w to samo miejsce nie zawsze się udają. Spontaniczna wycieczka może się okazać wspaniałą przygodą.
OdpowiedzUsuńCzeka,na ciąg dalszy, co Wam jeszcze odsłoni mgła.
Ano nie mozna, choć nieraz tak bardzo by sie chciało. Życie płynie naprzód i trzeba jakoś korzystać z tego, z czego sie da - nawet z mglistej pogody...
UsuńBardzo miło się czyta :)
OdpowiedzUsuńCzekam na dalszy ciąg!
PS. Udało się Netflixa jakoś odpalić? Pierwszy miesiąc jest za free :)
Pozdrawiam ciepło!
I pisz, pisz, bo choć ja mam "Przygody kocie domowe" (i dentystyczne, ale o tym milczmy bo to dentystow nikt nie lubi) to o wyprawach takich chętnie poczytam!
Tak mnie ostatnio zafascynowały Bieszczady, Pogórze Dynowskie i tutejsze okolice, że tylko o nich czytam, tylko reportaże o nich oglądam, tylko piosenek bieszczadzkich słucham. Dlatego, prawdę powiedziawszy, Netflix wraz ze swymi serialami odpłynał na razie na inną planetę. Może przyjdzie czas i przypłynie z powrotem...
UsuńCieszy mnie, że czytasz moje opowieści, Kocurku, że mam sie z kim dzielić moimi fascynacjami!:-)
Jak zwykle opisałaś wszystko tak, że się to widzi, słyszy, czuje, a świetne zdjęcia pomagają przenieść się w te miejsca. Masz dar pobudzania wyobraźni, byłam tam razem z Wami, widziałam tych ludzi, ich krzątaninę, słyszałam ten gwar życia. Pozostały tylko kamienne ściany, swiadkowie ich życia i przemijania.
OdpowiedzUsuńDziękuję za piękną wycieczkę!
I czekam na ciag dalszy:-)
A tak nawiasem mówiąc nie przepadam za mgłą, ma w sobie coś czego nie lubię, zimna, lepka i nic nie widać brrr...
Słoneczka wytęsknionego życzę :-)
Marytka
Bardzo chciałam by w mojej opowieści tamte czasy, tamci ludzie choć na moment ożyli. Te kamienie i ruiny po nich pozostałe zawierają w sobie mnóstwo ich uczuć, marzeń i tamtej dawnej codzienności. Na pewno więcej jest w nich tego, niż gdyby ktos ów zamek odbudował. Niż gdyby przebrałsie w jakieś krasne szatki dla turystów i stał sie hotelem, restauracją, czy czymś w tym stylu - jak to sie z wieloma obiektami zabytkowymi teraz dzieje.Taki nietknięty współczesnością, taki nagi i surowy w swym ceglasto-mglistym wcieleniu przemawiał do mnie bardzo mocno...
UsuńI dzisiaj u nas mgła, jakby to juz listopad był a nie październik. Ale to jesień przecież...
Uśmiech serdeczny zasyłam Ci Marytko!:-)
Dziękuję Olu :-) A wiesz, że nie pomyślałam o tym. I wiesz co? Po zastanowieniu przyznaję Ci rację, przerabianie takich ruin na hotele to jakby tworzenie...no przyszła mi do głowy jedna myśl, to jakby tworzenie zombi. A skąd taka myśl? :-)
UsuńMarytka
Myslę, ża bardzo dobrze Ci sie takie przerabianie skojarzyło z tworzeniem zombie. Czegoś takiego jak piękne opakowanie, zapowiadajace z zewnątrz cuda niewidy, ale nie zawierajace w sobie duszy, głębi, uczuć, prawdy.Tak w ogóle, to duzo takich rzeczy dostrzegam w wytworach obecnej kultury, w krajobrazie. Przewaga formy nad treścią. Króluje, niestety, odpustowość, landrynkowatosć, tandeta a do tego jeszcze irytujący snobizm i hałaśliwa reklama. A tymczasem człowiek łaknie ciszy pełnej znaczeń i zapachów przeszłosci, wyjątkowości, szeptu historii, wzruszenia i pokrytego patyną czasu, unikalnego, prawdziwego piękna...
UsuńUściski serdeczne ślę Ci, Marytko z nadal zamglonego przysiółka!:-)
Ciekawa, nastrojowa opowieść, dziękuję i czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuńMgła znowu do nas przypłynęła dzisiaj w towarzystwie przenikliwego chłodu i wiatru. W czas takiej mgły dobrze siedzi sie w cieple pieca, słucha muzyki i pisze...
UsuńPiękne zdjęcia i magiczna opowieść. Dobrze, że ciąg dalszy nastąpi, bo jestem ciekawa dokąd jeszcze zaprowadził Was dzień tak piękną mgłą rozpoczęty.
OdpowiedzUsuńMgła nadaje zupełnie inny nastrój otoczeniu i opowieściom niż blask słońca. A więc i mgła jest czasami potrzebna, bo choć jedno zakrywa, to drugie na jaw wydobywa...
UsuńDziękuję za życzliwe słowa, Anno!:-)
Też tak mam, zwłaszcza w takie niepewne pogody, wybieram się niemrawo a jak już wypalę to nigdy nie żałuję. Mieliście tajemniczą wyprawę a to tylko I część. Zdjęcia cudne i melancholijne a nie jest łatwo uchwycić ten klimat. Najbardziej mi się podoba to okno i aleja grabowa.
OdpowiedzUsuńŚwiat jest jednak mały, pamiętam dobrze ten post z odwiedzin Pana Zbyszka u Was.
Ano właśnie, Krystynko! Nieraz cięzko się człowiekowi wyrwać a jak już pofrunie, to nie chce sie wracać. Jakąś magnetyczną moc ma droga, przyciąga kolejny zakręt, nowy widok, tajemniczy zarys czegoś we mgle.
UsuńTeż mi sie to okno spodobało najbardziej. A i stara aleja grabowa ma swój urok. Na jej końcu jest odnowiona kaplica rodu Starzeńkich, ale nie dotarliśmy tam ze względu na te nieprzyjemnie mokre trawy i liście...
Ciekawa jestem, czy Pan Zyszek czyta jeszcze naszego bloga...
Taka mglista pogoda powoduje, że nie mam chęci na nic... moim motorem jest słońce. Ale Twoja opowieść przełamuje mój opór :)
OdpowiedzUsuńDobrze sie w taką pogodę siedzi w domu, ale okazuje się, że dobrze jest też gdzieś wyruszyć i zobaczyć coś poprzez mgłę...
UsuńPozdrawiam serdecznie, Wietrzyku!:-)
Cieszę się niezmiernie, że i Was "zawirusowało" pogórzańskimi wędrówkami, tyle jest ciekawostek, że naprawdę warto, a jeszcze w Twoich opisach odnajduję tyle ciekawostek, bo przecież każdy wpis opatrzony jest bogatą historią, a to trzeba znaleźć w przepastnych czeluściach, czy to netu, czy gdzie indziej; czekam, gdzie Was oczy poniosły dalej; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńAno "zawirusowało" i to bardzo. Zwłaszcza mnie! Dużo teraz czytam o pogórzu i Bieszczadach. Oglądam filmy, słucham piosenek Bieszczadzkich, interesuję sie ludźmi gór. Wchodzę w to głębiej i głebiej. Tyle jest jeszcze nieodkrytych ścieżek!
UsuńSerdeczne myśli zasyłam, Marysiu!:-)
Tak nastrojowo, pieknie wszystko opisujesz. Zamek i ruiny bardzo tajemniczo wygladaja we mgle. Smutne ze takie piekne kiedys miejsca zostaly zniszczone przez ludzi. Dobrze ze znajdujecie czas na takie podroze i dobrze jest tak dojechac do ciekawego miejsca i powloczyc sie, nie ma to jak natura.
OdpowiedzUsuńZawsze lubiłam zwiedzać ruiny, ale nigdy jeszcze nie było mi to dane w czasi mgły. ta mgła bardzo potęgowała doznania.
UsuńTak, szkoda że to miejsce jest zniszczone, bo napewno w czasach swej świetnosci było piękne i monumentalne. Jednak lepiej, że stoi tak w postaci ruin, niż gdyby ktos miał to odbudować i wypacykować. Te ruiny, takie jakie są, przemawiają bardzo mocno do człowieka...
Pozdrawiam Cie serdecznie, Teresko!:-)
W takim mglisty dniu wszystko sie wydaje jeszcze bardziej tajemnicze :). Czytajac, mialam wrazenie, ze to Pajeczyca snuje swoja opowiesc... ;).
OdpowiedzUsuńLubię ten nastrój tajemniczosci. Mgła nadal u mnie króluje a więc nierealny świat za oknem dziwnei mnie nieco nastraja...
UsuńA Pajęczyca? Czas by ją było wkrótce obudzić bo śpi sobie w najlepsze niby zaklęta królewna, tylko gdzie sie znajdzie jaki królewicz, co by jej buziaka chciał dać?!:-))
"Jedziemy gdziekolwiek, byleśmy jechali" - skąd ja to znam? Kochana, tak wspaniale opisałaś wycieczkę do ruin dworu obronnego Starzeńskich, iż miałam wrażenie, że sama w niej uczestniczę. Bardzo ciekawa ta legenda o tym, że zamek został wybudowany przez królową bonę dla swojego kochanka. Ach, cóż to były za czasy...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Tak czasem człowieka gdzieś gna, prawda? Za nic nie moze na miejscu usiedzieć.Byleby przed siebie...
UsuńJa dopiero zaczynam odkrywać ciekawostki z mojego Pogórza. Myslę, że podobnie interesujących miejsc jak zamek Starzeńskich jest więcej. A więc wszystko przed nami!:-)
Pozdrawiam Cie ciepło Karolinko, dziekując za odwiedziny!:-)
Takie spontaniczne wyjazdy to dreszczyk emocji, a później radość z odkrywania nowych miejsc pełnych swoich historii :) Osobiscie bardzo lubię oglądać ruiny, maja te swoją tajemniczość, człowiekowi pracuje wyobraźnia. Zawsze gdy jestem w takich miejscach mam wrażenie, ze nie jestem tam sama :) Serdecznosci Oleńko zasylam z mojego mglistego polskiego Orszulkowa, gdzie wiatr snuje poranne opowieści ❤️
OdpowiedzUsuńTroszkę sie zasiedzieliśmy w naszym Jaworowie przez lata i zachciało sie nam w końcu nadrobić braki, znowu zamienic sie w wędrowców. A tyle jest ciekawych miejsc do obejrzenia, że aż sie człowiek pali by podróżować i zwiedzać. Byleby zdrowie jako takie było, no i pogoda.A ruiny, tak jak piszesz, rzeczywiście maja swoją tajemniczość i coś do człowieka szepczą, trzeba sie uważnie wsłuchać...
UsuńPozdrawiam Ciebie Orszulko i Twój wiatr z zamglonej wioseczki pogórzańskiej!:-)♥
Zajrzalas na bloga Aleksandry ? :) Ola odwiedziła mnie wczoraj i zrobiła śliczne zdjęcia mojej wsi :)
UsuńWłaśnie przed momentem tam zajrzałam, zachwyciłam się i wzruszyłam. Piekne miałyście spotkanie z Aleksandrą. A zdjęcia Twojej naprawdę są prześliczne!:-))
UsuńUps! Zjadłam słowo! Chodziło mi o zdjęcia Twojej wsi Urszulko, rzecz jasna! Górskie wioski mają niezwykły urok. Zdaje się, jakby czas mniej w nich na gorsze zmieniał a ludziom po swojemu zyć pozwalał...
UsuńProszę, nawet nie trzeba daleko wyjeżdżać, a coś ciekawego można zwiedzić i miejscem się zachwycić :)
OdpowiedzUsuńPogoda pasowała do ruin, w sumie :)
To prawda, Lidko! Nieraz całkiem blisko mozna znaleźć fascynujące miejsca. A określona pogoda może stać sie ciekawym dopełnieniem, dodatkowym smaczkiem takiej wycieczki!:-)
UsuńSam początek mnie wzruszył. Czuję się, jakbyś mnie znała od lat i wiedziała czego akurat mi potrzeba. Wspaniała historia. Będę teraz zupełnie inaczej patrzeć na stare budowle. Jesteście świetni. Nie poddajecie się aurze. Ruszać w świat, odkrywacie i tym inspirujecie, by robić to samo. Ty naprawdę bardzo dużo mnie uczysz na temat życia. Zawsze piszesz to, czego ja akurat potrzebuję. Dziękuję. <3
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest, że ludzkei myśli, skojarzenia i potrzeby idą podobnymi torami. Chyba jest tak dlatego, bo wszyscy jesteśmy do siebie podobni, z jednej nici uwici, a tylko drogi nasze rozeszły sie na chwilę...
UsuńNie ma co poddawać się aurze. Życie jest za krótkie by to robić. Świat jest ciekawy a jego tajemnice wabiące. I tak nie ze wszystkim sie zdązy.Więc póki ma siew sobie zapas energii i ciekawosci świata trzeba poznawać ten świat. Robić to albo na własnych nogach albo czytajac o nim, oglądajac filmy, słuchajac muzyki...Jest tyle pięknych dróg!
Pozdrawiam Cię ciepło, Agnieszko i dziekuje za Twe życzliwe słowa!:-)*