Psu się nudziło. Nie umiał wysiedzieć spokojnie w domu. Wyspany i żądny ruchu zaczepiał nas do zabawy, ciągnąc za ręce i za nogawki spodni. Chcąc nie chcąc, pogoda nie pogoda trzeba z psiną codziennie wyjść z domu chociaż na godzinny spacer po lesie. Przy okazji i nam dobrze to robi. Od kiedy zamieszkaliśmy na wsi prawie wcale nie chorujemy. Ogorzali od słońca i wiatru, zahartowani na wszelkie warunki atmosferyczne brniemy po błotnistych bruzdach ziemi, skaczemy przez kałuże, ślizgamy się na błocie i śniegu, wdychając ostre, świeże powietrze górskie.
Nie spotykamy prawie nikogo po drodze. Tylko w okresie grzybobrań słyszymy w lesie nawoływania grzybiarzy lub mijamy się z nimi w przesiekach czy paryjach.
Najważniejsze, że psina jest zadowolona. Skacze jak zając po polu. Wwąchuje się w ślady pozostawione przez dzikie zwierzęta. Znika nam z oczu czasem na bardzo długo, by potem pojawić się radośnie w całej swej zasapanej, sympatycznej postaci.
A my, ocierając mokre nosy i poprawiając czapki podziwiamy widoki wokół, pochylając się czasem nad jakimś ciekawym listkiem czy trawką i uwieczniając to na zdjęciach.
Po powrocie nieodzowny jest kubek gorącej herbaty i własnej roboty ciasteczka do przegryzienia. Często przy tym oglądamy zrobione właśnie zdjęcia albo wracamy do starych folderów z fotografiami, będącymi pamiątką po dawnych spacerach.
Jeszcze dwa lata temu nasza Zuzia (tak ma na imię rzeczona psina) była małym, grubym, nieporadnym szczeniaczkiem. Nie potrafiła sama wrócic z lasu do domu. Trzeba było wziąć malca na ręce i nieść słodki ciężar, póki nie odpocznie i nie nabierze sił do dalszej wędrówki.
Dzisiaj Zuzia bez zmęczenia przemierza kilometry dróg i bezdroży. Na spacerach jest uosobieniem energii i szczęścia. Interesuje ją wszystko, co się rusza i nie raz już pogoniła za jakąś sarenką czy zającem. Przysparza nam tyle radości, że nie wyobrażamy już sobie życia tutaj bez niej.
Teraz, gdy to piszę psina śpi na kanapie w pokoju obok. Pochrapuje, poruszając łapkami i strzygąc uszami. Pewnie śni o dzikich gonitwach i zabawach na śniegu. Dzisiaj było go jeszcze niewiele, ale nadal pada więc jutro będzie pewnie zupełnie biało. I Zuzia znowu pobiegnie przed siebie lekko i szybko jak młody wilk a my, niezgrabne istoty dwunożne odziane w nieodzowne gumofilce poczłapiemy za nią...
Tośmy Was, Sąsiedzi kochani, namierzyli! :D Już się nas tak łatwo nie pozbędziecie. :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy z samego środka totalnego młyna. :D
(I będziemy nadrabiać zaległości. :D)
Go, Rado i Cyprian
Tośmy się Was, kochani Sąsiedzi nareszcie doczekali!Witajcie serdecznie i wpadajcie do nas jak Was tylko ochota najdzie - toć to rzut beretem!
OdpowiedzUsuńA co to za młyn Was w swe ramiona totalne pochwycił? Czy aby ta machina i po resztę Kosztowej zachłannie nie sięgnie?!
Wytchnienia życzymy i zdrowia do walki z młynami tudzież innymi wiatrakami!
Pozdrowienia i uśmiechy zasyłamy!
Olga i Cezary
Och, to parszywy młyn cywilizacyjny, z którego mąki nie ma... Taki, na szczęście, Kosztową omija i stąd pewnie nasza do niej miłość i tęsknota :D
OdpowiedzUsuńPzdr.
Kosztowa i jej siostra Drohobyczka (żyjemy właściwie na styku tych dwóch wsi) uparte są i na tanie chwyty cywilizacyjnych młynów prawie zupełnie odporne. Ludzie żyją tu nadal podług pór roku i wyznaczonych przez przodków tradycji. W miedzielę na obiad zawsze jest rosół - stąd wiadomo w poniedziałek, że to własnie ten dzień, bo wczoraj był rosół!
UsuńP.S. A u nas - dziwaków osiedleńców - rosół był dzisiaj! Uch, może to niedziela?!
Niech się Wam kochani jak najszybciej ta tęsknota za naszą kosztowską wsią zaspokoi. Życzymy Wam tego z całego serca, jak i jedzonego już tutaj, na swoim rosołu!
Pozdrowienia i kciuków trzymania za realizacje Waszych zamierzeń!
Heh, rosół w Kosztowej ma tę przewagę nad innymi, że jest w nim lubczyk z ogródka :DDDD
OdpowiedzUsuńPzdr.
Jakbyście zgadli! Lubczykiem mrożonym doprawiam rosoły tudzież inne zupki. Dostałam go sporo od sąsiadki i używam ile się da. Posadziłam też w tym roku własny - mam nadzieję, że latem będzie pachniało nim w ogródku. No i że się nam kurza gromadka jeszcze bardziej rozrośnie - odurzona lubczykowym narkotykiem! Byle nie dotyczyło to kotów!
OdpowiedzUsuńTak... Jem ten lubczyk na okrągło, w poprzek i w paski. Jedno wiem, że od pewnego czasu zzieleniały mi oczy. Nie potrafię wytłumaczyć mojej obecnej żonie, że dodawanie lubczyku do każdej potrawy nie zmieni już stanu zakochania i uwielbienia, bo jak tak dalej pójdzie to wskazówka na liczniku wygnie się od nasilenia. Ach Kobiety...
UsuńFantastyczny blog. Dodaje do ulubionych :)
OdpowiedzUsuńTo fantastycznie, że uważasz go za fantastyczny! A jeśli jeszcze ulubiony to, ho, ho!
OdpowiedzUsuńTo fajnie, że ktoś to czyta i nie milczy w tym internetowym kosmosie lecz odważnie "daje głos".
Dzięki!
Pozdrowienia z deszczowej wsi podkarpackiej!:)
Z przyjemnością czytam Waszego bloga.
OdpowiedzUsuńCieszy nas to,Krysiu!:-)
Usuń