Oj, zimnica prawdziwie jesienna już na dworze,
choć kalendarzowe lato jeszcze przez parę dni ma prawo królować w całej pełni.
Zaczęły się już jednak przebarwiać liście jeżyn, brzóz, dzikiego wina a także kaliny. Kolejna pora roku zbliża się wielkimi krokami. Poranne mgły opadły i kropelki rosy widoczne są na trawie, liściach i kwiatkach.
Wygląda to bardzo ładnie w promieniach słońca przebijających się co jakiś czas
zza chmur. Jednak to późno wrześniowe słonko tylko łudzi swym blaskiem a
odczuwalnego ciepła, niestety, już nie daje. Trzeba się zatem ubierać na
cebulkę a także palić w piecach by ów ziąb nie przenikał przez ściany i nie przyprawiał
człowieka o dygot albo przeziębienie. Od kilku dni rozpalam co rano w moim
kuchennym piecu. I do wieczora dorzucam doń po parę drewienek żeby stale się w
nim żarzyło i przyjemnym ciepłem nas obdarzało. Przy okazji robię też różne
przetwory na zimę, co przy takiej pogodzie jest przyjemnością a nie katorgą,
jak w czas upału. Prawie wszystko co się dało zamknąć na zimę w słoikach i
butelkach, już zamknęłam. Mam wobec tego obecnie więcej czasu i ochoty, by nareszcie
odkurzyć oraz tchnąć kolor i życie w blogowe łamy.
Półki mojej spiżarki
jak zwykle uginają się pod mnogością przetworów. Nie mieszczą się już tam i zawłaszczają
niemal wszystkie wolne regały w domu. Miałam wszak sporo zapasów z zeszłego
roku i sprzed dwóch lat a tu jeszcze doszły nowe. Wprawdzie tego lata nie
obrodziły ani jabłka, gruszki i śliwki ani też maliny, za to mnóstwo było
buraków oraz pomidorów a przede wszystkim czarnego bzu i kaliny. Nie potrafię pozwolić
zmarnować się tym darom natury, tym cudownym lekom z bożej apteki, więc co roku
dokupuję nowe słoiczki i buteleczki a potem pozwalam działać kuchennej magii i
wyczarowuję soki, dżemy albo konfitury, które nie dość, iż bardzo nam smakują,
to jeszcze posiadają wiele prozdrowotnych właściwości.
Odlewając
kolejne porcje soku z sokownika parowego albo mieszając wielką łyżką
ciemnobordowe konfitury wierzę, że poza nami przydadzą się one jeszcze komuś i
będą miłym prezentem dla najbliższych znajomych oraz rodziny a może także uda
się sprzedać trochę poznanym przez bloga, zaprzyjaźnionym czytelnikom. Tak
dzieje się co roku i cieszę się, mogąc podzielić się z innymi tym, co
najlepsze, tym, co jest prawdziwym skarbem pogórzańskiej, wolnej od miejskich zanieczyszczeń,
porośniętej bujnie dziką zielenią ziemi. I właśnie o tych skarbach traktować ma
mój dzisiejszy tekst, bo choć kilka razy pisałam już tutaj o czarnym bzie,
kalinie koralowej oraz żywokoście lekarskim, to myślę, że nigdy dość wiedzy o
tych pożytecznych roślinach i o ich leczniczych własnościach. Moje wiadomości
na temat tychże roślin opieram na własnym doświadczeniu, wieloletnim,
praktycznym stosowaniu oraz na obserwacjach ich działania. Natomiast wiedzę
teoretyczną czerpię z Internetu a także z książek o ziołolecznictwie ( np.„Leki
z bożej apteki” M. Treben oraz z
gromadzonych kiedyś dla mnie latami przez moją śp. Mamę dodatków do gazety
codziennej tworzących opasłe leksykony pt. „Uzdrawiająca moc natury” czy „Zioła
dla zdrowia i urody”. Dziękuję Ci za nie kochana Mamusiu!***
Czarny bez jest pospolicie
występującym na terenie całej Polski krzewem kwitnącym na biało-kremowo w
czerwcu a owocującym na czarno-bordowo od sierpnia czasem aż do późnej jesieni.
Są tacy, którzy uznają dziki bez za wysoce dokuczliwy, plenny i wyjątkowo trudny
do usunięcia chwast. Zwalczają go wobec tego jak tylko mogą i dziwią się a
nawet pukają w czoło, gdy tacy jak my próbują opowiadać im o zaletach tej rośliny
oraz o możliwościach jej wykorzystania. Niestety, większości z tych ludzi nie
da się przekonać do niczego nowego a jako ostateczny, koronny argument
przeciwko czarnemu bzowi przytaczają mrożącą krew w żyłach opowieść o poważnym zatruciu,
biegunce i wymiotach, które dopadły jakiegoś z ich znajomych po spożyciu czarnych
owocków bzu albo po wypiciu zrobionego na ich bazie wina. Nie trafia do nich, niestety,
informacja, że aby czarny bez pozbawić niepożądanych właściwości ( toksycznych
związków zwanych sambunigryną oraz prunazyną) wystarczy poddać go krótkiej
obróbce termicznej. A wówczas zamienia się on we wspaniały surowiec, z którego można
przyrządzać soki, syropy, dżemy, wina czy nalewki. Gwoli ścisłości należy jeszcze
wspomnieć o istnieniu całkowicie niejadalnej, jeśli chodzi o owoce odmiany bzu zwanej
bzem hebd (tylko jego kwiaty mają podobne właściwości jak kwiaty zwyczajnego, dzikiego
bzu). Różni się on głównie tym od bzu czarnego, iż jego baldachy z owocami w
fazie mocno dojrzałej nadal są sztywno skierowane do góry a nie zwisają jak
baldachy zwykłego bzu. W moim ogrodzie bez hebd nie rośnie, nie spotkałam go
też nigdzie w swoich wędrówkach po Pogórzu Dynowskim. Znalazłam w Internecie
bloga, gdzie można obejrzeć wyraźne zdjęcia bzu hebd oraz poczytać więcej informacji
na jego temat. Oto link do niego: http://niepodlewam.blogspot.com/2016/09/dziki-bez-czarny-i-bez-hebd-jak.html
Cóż takiego pożytecznego
znajduje się w dzikim, czarnym bzie i w razie jakich problemów zdrowotnych można
użyć bzowych przetworów?
Czarny bez jest bogatym źródłem
witaminy C oraz A, antyoksydantów, śluzów roślinnych i flawonoidów, kwasów
organicznych, steroli i garbników, pektyn i glikozydów antocyjanowych.
Napar z kwiatów czarnego bzu rozgrzewa, obniża gorączkę,
działa m.in. wykrztuśnie, napotnie i moczopędnie. Poprawia też trawienie. Podobnie działa syrop
z jego kwiatów. Zatem najczęściej kwiaty czarnego bzu mają zastosowanie w przeziębieniach
i grypach czy w problemach z układem moczowym. Wystudzony napar czy też odwar z
kwiatów można stosować jako płukankę na chore gardło albo do przemywania
zaczerwienionych, przemęczonych spojówek i trudno gojących się ran.
Owoce czarnego bzu
działają antybakteryjnie i antywirusowo a także przeciwbólowo, wzmacniają
odporność i ograniczają w organizmie ilość wolnych rodników. Obniżają poziom
cholesterolu i trójglicerydów we krwi. W formie pysznych soków, dżemów, nalewki
czy wina można stosować je zarówno profilaktycznie, jak i przy ich pomocy
zmniejszać oraz niwelować istniejące już stany chorobowe takie jak np. grypa,
zapalenie gardła, niestrawność, zgaga, nerwica, reumatyzm i anemia. Czarny bez działa niczym naturalny
antybiotyk i w znacznej mierze ogranicza konieczność przyjmowania syntetycznych
leków.
Oboje z Cezarym
od lat popijamy pozyskany z czarnego bzu sok i wykonane na bazie owego soku wino,
zajadamy się również bzowymi konfiturami a odkąd raczymy się tymi specjałami
nie ima się nas żadne poważniejsze przeziębienie ani jakiekolwiek zapalenie.
Ostatnio przyjaciele zza lasu poczęstowani u nas proziakami posmarowanymi
białym serkiem oraz bzowymi konfiturami nazachwycać się nie mogli tym oryginalnym
zestawieniem. Na odchodnym dostali więc ode mnie przepis na proziaki oraz kilka
słoiczków tychże konfitur. Niech im idą na zdrowie!:-)
Oto jedna z
ciekawszych stron na temat czarnego bzu, jaką znalazłam w Internecie: https://farmaceuta-radzi.pl/owoce-bzu-czarnego-sklad-dzialanie-zastosowanie/
Kalina
to kolejny, powszechnie występujący na terenie naszego kraju krzew, kwitnący w
podobnym czasie co czarny bez, czyli w maju i w czerwcu a owocujący późnym
latem i jesienią. Jego kwiaty zebrane są w duże, kuliste lub okrągłe, lecz
płaskie kwiatostany. Surowcem leczniczym jest kora kaliny, kwiaty oraz jej
owoce. Podobne do czerwonych korali, pachnące walerianą cierpko-gorzkie owoce
nadają się do spożycia po pierwszych przymrozkach albo po kilkudniowym
przemrożeniu w domowej zamrażarce. Wówczas można z nich zrobić sok, syrop,
nalewkę, przecier albo galaretkę. Da się je też ususzyć by następnie móc robić
z nich lecznicze napary. W kalinowych przetworach już tylko lekko daje się
wyczuć naturalną goryczkę. Są tacy, którzy uważają, że dodaje im ona niepowtarzalnego,
wytrawnego charakteru. Owoce są bogate w pektyny, cukry, kwasy organiczne,
garbniki, karoten, witaminy C i P oraz pochodne kumaryny i substancję gorzką.
Przetwory oraz napary z owoców kaliny stosuje się przy takich problemach
zdrowotnych jak: przeziębienia, stany zapalne gardła, choroby żołądka i
dwunastnicy, hemoroidy, nerwice, bolesne miesiączki, mięśniaki oraz krwawienia macicy.
Zawarte w korze i owocach kaliny składniki działają uspokajająco, obniżająco
ciśnienie, przeciwskurczowo, przeciwzapalnie, przeciwbólowo i moczopędnie.
Co roku robię sporo
soku z kaliny, ponieważ w moim ogrodzie rośnie duży krzew a w razie, gdy
potrzebuję więcej jej owoców wybieram się po nie do sąsiadów albo na
przechadzkę po dzikich bezdrożach w moich okolicach. Ów sok dobrze smakuje pity
zarówno na zimno z wodą, jak i na gorąco z herbatą. Kiedyś robiłam także przeciery
z kaliny, ponieważ ich wielką admiratorką była wówczas moja córka. Kalinowych
przecierów z uwagi na dużą zawartość pektyn niczym nie musiałam zagęszczać a
odpowiadały mej latorośli głównie dlatego, że ich konsystencja była bardzo
gładka, delikatna i jednorodna a smak wyraźnie kwaskowaty. Zjadła ich wówczas
tak dużo, że w końcu się jej przejadły i od tej pory nie muszę już ich robić! I
bez nich przecież moja spiżarka pęka w szwach!:-)
Oto link do
strony zielarza, dr H.Różańskiego na
temat zdrowotnych właściwości kaliny koralowej:
Żywokost
lekarski to bylina wieloletnia rosnąca pospolicie na wilgotnych łąkach,
w rowach i na podmokłych terenach. Ma piękne, fioletowo-purpurowe kwiaty, które
kwitną od maja do końca lata. Surowcem leczniczym jest korzeń i ziele żywokostu.
Żywokost zawiera m.in. alantoinę, śluzy, krzemionkę, kwasy, skrobię, asparaginę,
garbniki, cholinę, żywicę oraz gumy. Z jego korzeni robi się maści, maceraty
oraz nalewki. Preparaty te mają właściwości gojące, przeciwzapalne,
przeciwbólowe i regeneracyjne.
O niesamowitym działaniu maści żywokostowej
przekonaliśmy się właściwie dopiero w tym roku, ponieważ dopiero kilka miesięcy
temu mój narzekający na bóle stawów i kręgosłupa mąż zdecydował, iż najwyższa
pora by znaleźć na te dolegliwości jakiś porządny, naturalny lek. Przypomniał
sobie wówczas o rosnącym w ogrodzie oraz tuż za naszym płotem żywokoście. Obuci
w gumofilce, uzbrojeni w łopaty i zaopatrzeni w kosze wyruszyliśmy oboje na
żywokostowe wykopki. Robota była to męcząca, bowiem żywokostowe korzenie
sięgają głęboko a ziemia na łące wyjątkowo twarda się nam zdawała i ciężka. Po
godzinie udało nam się ukopać pół kosza różnej grubości czarnych korzeni. Potem
Cezary umył je, wysuszył na słońcu i pokroił w cienkie plasterki. Następnie
wziął się za przyrządzanie maści żywokostowej na smalcu oraz nalewki na wódce.
Z tej ilości korzeni wyszły mu zaledwie dwa małe słoiczki maści oraz jeden
słoiczek nalewki. Bardzo szybko okazało
się, iż maść działa wprost rewelacyjnie na obolałe stawy i kręgosłup. Już po
jednokrotnym zastosowaniu wyraźnie zmniejszała ból, napięcie mięśniowe i
opuchliznę. Zachwycony jej cudownym działaniem mój domowy szaman stosował ją
zatem codziennie. Także i mnie smarował plecy ilekroć coś mnie w nich boleśnie
zakłuło. Wkrótce stało się jasne, iż te marne dwa słoiczki maści nie starczą
nam nawet na miesiąc. A tym bardziej, iż Cezary szczodrze smarował nią także przybywających
w odwiedziny do nas, jeszcze bardziej obolałych niż my przyjaciół. Musieliśmy
więc raz jeszcze udać się na łąkę aby wykopać nieco więcej niż ostatnim razem
korzeni i wyprodukować kolejne słoiczki cudownego specyfiku. Umęczeni, bowiem pracowaliśmy
podczas wilgotnej, wręcz tropikalnej pogody wydobyliśmy z ziemi kolejną porcję przydatnych
korzeni. I znowu Cezary zrobił kilka słoiczków maści, z których jedną cześć
przeznaczył dla nas a i drugą dla naszych usilnie błagających o nią tutejszych znajomych.
Z ich entuzjastycznych relacji wnosimy, że maść bardzo im pomaga, co bardzo nas
oboje a zwłaszcza zielarza Cezarego cieszy. Na kilka miesięcy (a przynajmniej do przyszłej
wiosny maści powinno nam wystarczyć). Całe szczęście, bo nie mamy już ani siły
ani ochoty by znowu trudzić się kopaniem. Zachęciliśmy jednak znajomych by póki
trwa pogoda poszukali w pobliżu swoich domów wielkich liści żywokostu i by
samodzielnie zrobili sobie trochę maści. Prawie wszyscy skorzystali z naszej
rady!
I Wy, drodzy
czytelnicy, którzy cierpicie na boleści kostno-stawowo-mięśniowe a wciąż nie
możecie znaleźć na to żadnego skutecznego leku spróbujcie wyruszyć na pola i
łąki w Waszej okolicy by znaleźć żywokost lekarski. A jeśli nie uda się Wam go
nigdzie odszukać, to przynajmniej kupcie sobie w sklepie zielarskim suszony korzeń
żywokostu lekarskiego albo gotową maść żywokostową. I stosujcie, stosujcie
kochani, albowiem żywokost naprawdę pomaga, naprawdę leczy. Przekonaliśmy się o
tym na własnej skórze my i nasi znajomi i dlatego z czystym sercem możemy tę
wspaniałą roślinę polecić.
Poniżej podaję adres strony, gdzie można znaleźć więcej ciekawych
wiadomości na temat działania i zastosowania żywokostu lekarskiego.
Mam nadzieję, że przybliżyłam Wam nieco
informacje o czarnym bzie, kalinie koralowej oraz żywokoście lekarskimi i że
tak jak my zechcecie skorzystać z ich niezwykłej mocy. Gorąco do tego
zachęcam!:-)
Przypominam, iż jeśli
mielibyście ochotę na soki i konfitury z czarnego bzu albo na kalinowy sok, to
chętnie podzielę się nimi z Wami. Nadal mam spory ich zapas w spiżarce!
Zainteresowanych tymi przetworami proszę o maila na adres: wanderers 147@gmail.com
Oboje z Cezarym
pozdrawiamy Was serdecznie z okrytego malowniczymi chmurami Pogórza
Dynowskiego!:-))
Piękne zdjęcia
OdpowiedzUsuńDziękuję, Agnes!:-)
UsuńNawet nie wiedziałam, że owoce czarnego bzu mają tyle właściwości leczniczych. Zresztą ostatnio zauważyłam, że naturalna medycyna wraca do łask. W końcu ludzie przez wieki korzystali z mocy m.in. ziół, bo tylko je mieli do dyspozycji, więc coś w tym musi być. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńI ja uważam, iż cos w tym musi być.Na dodatek przekonuję sie na własnej skórze, że napary i przetwory zrobione na bazie ziół i dzikich owoców mają pozytywny wpływ na zdrowie. Na pewno lepsze jest dla nas to co naturalne, niż to co syntetyczne.
UsuńI ja pozdrawiam Cie serdecznie, Karolinko!:-)
Dobroczynne dzialanie bozej natuty jak ja okreslilas, na pewno dziala. Wszak ziola od lat stosowaly nasze babcie , mamy. Macie to szczescie, ze mieszkacie na pieknym Pogorzu Dynowskim, gdzie ta natura jest jeszcze naturalna. Wiesz Olu, nigdy nie pilam soku z kaliny i bardzo mnie zaciekawilas. I tak sobie mysle, ze pewnie jest lekko kwaskowa i zawiera duzo witaminy C.
OdpowiedzUsuńChetnie bym skorzystała z Twoich przetworow, no ale niestety ta odleglosc jest nie do przeskoczenia.
A u nas lato w pelni, 30C i klimatyzacja chodzi non stop.
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie:)
My, ludzie jesteśmy wszak częścią natury. Powinniśmy wobec tego jak najwiecej dowiadywać sie o leczniczych właściwościach rosnących w pobliżu nas roślin i korzystac z nich, póki jeszcze są.Tak, Pogórze Dynowskie jest oddaloną od wyziewów przemysłowych, zieloną i słabo zaludnioną krainą.Dlatego ufam, że i rośliny z tego terenu są zdrowe. Jak człowiek sam cos zerwie a potem zrobi sobie z tego przetwory, to przynajmniej wie, co je, w przeciwenstwie do tych sklepowych.
UsuńSok z kaliny jest kwaskowaty z lekką nutka goryczy, która wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. I ma walerianowy zapach, bo zawiera w sobie kwas walerianowy.Dlatego kalina ma m.in działanie uspokajające, lekko nasenne.
Szkoda, że jesteś tak daleko, Renatko, bo chętnie bym Cie moimi przetworami poczęstowała!:-)
U Was jeszcze takie gorące lato? Niesamowite! U nas też od wczoraj znacznie sie ociepliło, zrobiło sie przyjemnie.
My także pozdrawiamy Cię serdecznie i mocne uściski zasyłamy!:-)
Wiedziałam o z czarnym bzie i kalinie, ale żywokostem mnie zaskoczyłaś. Wiedziałam, że pomaga przy złamaniach i zwichnięciach. A on bardziej jednak wszechstronny.
OdpowiedzUsuńHobbitowa spiżarka zawsze wpędza mnie nabożny podziw Olu. Tyle Dobra :) Napisałam Dobra, bo wiesz, robione z sercem. To wpływa na jakość
U nas jesień już jest. Takie śliczne, żółte stróżki spływają po brzozach jeszcze zielonych. Lubię. Upały się skończyły, to też fajne.
Więc gniazdkujmy się, tak pora.
Pozdrowienia z Podlasia :)
Żywokost i nas bardzo pozytywnie zaskoczył. Ileśmy juz wcześniej maści stosowali i nie było znaczących efektów! A tymczasem żywokost cały czas cierpliwie czekał na łące aż go docenimy i zastosujemy. Ale zazwyczaj tak bywa, że człowiek szuka daleko czegoś, co ma cały czas pod nosem.Todotyczy, rzecz jasna, nei tylko ziół.
UsuńA co do mojej spiżarki, to przydałaby mi sie co najmniej dwa razy większa, bo nie mam gdzie pakować kolejnych słoiczków i butelek z tymi wszystkimi dobrami. Dobrze, że te wszystkie przetwory są dobrze zapasteryzowane i nawet po kilku latach smakują tak samo jak świeże. Dzięki temu zmarnują się na pewno!:-)
Ja też już byłam zmęcozna upałami.Chłody mi niestraszne. Wolę się ciepło ubrać, niż pocić się i szukać cienia, który i tak nei daje wytchnienia.
Gniazdkowanie, kokoszenie się, spowolnienie dziania, wiecej czasu na myślenie i tworzenie a do tego leciutka, jesienna melancholia - takie jak ja hobbity lubią i doceniają tę porę roku!:-)
Pozdrawiam Cię ciepło, Aniu!:-)
W sprawie konfitur pisałam, ale tutaj domagam się zdjęć piesków :) Koniecznie na kapach kocykach i innych ciepłych miejscach :) I dużo zdjęć Misi :) :* Trzymajcie się! U mnie też nie grzeją kaloryfery, ale leżę pod kocem z kotów :)
OdpowiedzUsuńFajnie, że tak lubisz moje konfitury!:-)
UsuńBędę musiała wkrótce znowu o moich pieskach napisać, bo nie Ty jedna, kochany Kocurku, domagasz sie ich zdjęc.Misia jest przesłodka, to mój puszysty misiaczek polarny, który uwielbia sie pieścic, tulić, a nawet byc brany na rączki, choć swoje waży!
Pozdrawiam Cie serdecznie o poranku!:-)
Zamawiam sesje na rączkach!!!💓💓💓
UsuńZobaczę, co da się zrobić w tej kwestii!:-))♥
UsuńCudnie, że taką aptekę macie an wyciągnięcie ręki :) Tylko brać i korzystać :) Też nie lubię marnować darów Natury, więc czego nie zjemy na bieżąco, jest przerabiane w ten, czy inny sposób. W tym roku rekordowo dużo słoików mamy z przetworami. Cieszą mnie takie widoki :)
OdpowiedzUsuńInformacji na temat dobroczynnego działania roślin nigdy za wiele. Dzięki za przypomnienie o żywokoście, Olu. Nie mam go pod ręką, ale mogę kupić korzeń w aptece.
No właśnie, dobrze napisane! Tylko brać i korzystać. Po to te skarby natura pod nos podsuwa by były zauważone, docenione i wykorzystane.
UsuńTe domowe przetwory mają mnóstwo zalet a najważniejszą jest to, że nie ma w nich żadnej chemii. Fajnie Lidko, że i Ty działasz na niwie przetwórczej.Chyba coraz wiecej osób zaczyna sie tym interesować. Nareszcie wracają do łask przepisy naszych babć a wraz z nimi smaki dzieciństwa.
Żywokost polecam. To roślina pełna mocy. Sąsiadka zza lasu, która od lat cierpi na uporczywe bóle kolan po kilkukrotnym ich posmarowaniu zadzowniła do nas z informacją, że doznała niesamowitej ulgi a ból i opuchlizna zelzały w 90 procentach!
Pozdrawiam Cie serdecznie i pogodnej jesieni życzę!:-)
Bardzo mnie zaintrygowałaś smakiem kaliny, musi być pyszne, lubię kwaskowate. Ostatnio kupiliśmy u rosyjskim sklepie konfiturę z rokitnika, znam te piękne korale podobne do jarzębiny, ale nie sądziłam, że są jadalne. Żywokost jest pomocny w tak zwanych chorobach kobiecych, to wspaniale, że Wasza maść tak dobrze działa. I nic tak nie cieszy jak pomoc innym i uznanie. Twoje półki pełne przetworów okropnie mi imponują, piękny widok. Jesteś bardzo pracowita. dobrze, że w końcu odpoczniesz Olu. U mnie na tyle chłodniej, że już można mieć okno otwarte do 11:00 i w nocy! Może trudno Ci w to uwierzyć, ale z rozrzewnieniem wspominamy polską jesień, pieczone jabłka, inne światło i zapachy w powietrzu. A przy piecu jest na pewno bardzo miło, tyle, ze zanim się ogień rozpali mróz biega po kostkach. Serdecznie pozdrawiam Oleńko i bardzo podziwiam za taką wiedzę i wysiłek:))
OdpowiedzUsuńTak, kalina ma fajny, kwaskowaty smak. A wiesz, że ja też bardzo lubię mocno kwaskowate owoce i przetwory?!:-) Np. rok temu zrobiłam nalewkę z pigwy. Wszystkich poczęstowanych nią znajomych aż wykrzywiło od kwasoty a mnie ona wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie!:-)
UsuńNie jadłam jeszcze konfitury z rokitnika. Nie mam tego krzewu w ogrodzie, ale wyobrażam sobie, że przetwory z niego są smaczne. Jak i z wielu krzewów owocujacych teraz swoimi soczystymi koralami.
Masz rację, bardzo człowieka cieszy, gdy może komuś pomóc i gdy ten ktoś to docenia. Tutaj, na wsi większosc naszych znajomych to starsze, spracowane osoby. Wszyscy cierpią na dolegliwosci reumatyczne. Dla nich taka naprawde dobrze działajaca maść to istne zbawienie.
Tutaj wszystkie gospodynie mają dobrze zaopatrzone spiżarnie. Niektóre znacznie lepiej, niż moja!:-)
Dobrze, że wreszcie nieco ochłodziło sie u Ciebie, Marylko. Spanie przy otwartym oknie i możliwosc oddychania bardziej rzeźkim powietrzem jest istnym dobrodziejstwem po upalnym dniu.
Nie dziwie się wcale, że z rozrzewnieniem wspominasz polska jesień, tutejsze smaki, zapachy, światła. Też tak miałam, będąc w Au. Człowiek będąc z dala od czegoś, co wcześniej stanowiło jego zwyczajną, mało nawet zauważaną rzeczywistość, będąc od tego daleko tym bardziej to docenia.
Od rana palę w piecu i suszę w piekarniku pomidory.Pięknie pachnie nimi w domu i cieplutko jest przy okazji. Mogę siedzieć przy komputerze w koszuli nocnej i nie marznąć!:-)
Marylko, gorące uściski zasyłam Ci i pełne życzliwości myśli!:-)*
Oj tak, polskie gospodynie są niesamowite. Jak one to robią i znajdują czas, nie mam pojęcia. Na wsi powód prosty, wykorzystać dary ziemi i nakarmić rodzinę, oszczędność. Dopiero za granica zobaczyłam, że można mieć miłe święta z jednym głównym daniem i nikt z tego powodu potępiony nie będzie. Stare nawyki ciężko wyplenić, jednak lepiej mieć na twarzy usmiech niż żądzę mordu w oczach za nadludzkie trudy:) Na Was dwoje to naprawdę imponująca spiżarnia. rokitnik okazał się trochę przesłodzony, ale smak bardzo przyjemny. Fajnie, że też lubisz kwasotkę. Bardzo lubię pić zakwas buraczany, smakuje jak najlepsze wino i jest kwaśny jak trzeba. Własne suszone pomidory będa fantastyczne! A ja się cieszę, że tęsknię, kiedyś wrócę i nacieszę się polską jesienią. Tymczasem wciąż podlewam kwiaty i to też jest fajne.
UsuńPolskie gospodyni, szczególnie te na wsi, nie wyobrażają sobie życia bez pracy,w tym bez zaopatrzania co roku spiżarni.Nie potrafią odpoczywać ani wypełnić czymś innym niż praca swego czasu. Surowo oceniają same siebie i boją sie też byc surowo oceniane przez innych. Jakby wciąz brały udział w jakimś wyścigu. Jakby chwila spowolnienia była przestępstwem.
UsuńI ja, jak wiesz, coraz mniejszą wagę przywiązuję do wyprawiania świąt. Minął mi już ten czas intensywnego starania i przepracowania w imie tradycji. Ot, dni, jak każde inne. Przeminą. A zołądki w tym czasie przecież sie nie powiększą do rozmiarów megabalonu!:-)
Oboje z męzem uwielbiamy kwas buraczany. Muszę jeszcze zakisić buraków, bo wciaz mi ich sporo rośnie w ogródku.
Pierwszy raz w tym roku suszyliśmy pomidory. Ciekawa jestem jakie będą po wyjęciu ze słoików. Dodałam do nich mnóstwo ziół prowansalskich i czosnk. Chyba powinny być dobre!:-)
Cieszysz sie, że tęsknisz? Bo chyba przepracowałaś w sobie inne uczucia, oddaliłaś od siebie żal, bunt, gniew i inne, tego typu negatywne emocje. I dobre uczucia ostatecznie zwyciezyły. Myslę, że zawsze zwycięża dobro, niewinność, miłość, piękno i nadzieja.Oraz tęsknota, która jest prawdziwym docenieniem tego, co najwazniejsze. Zmieniamy sie całe życie. I to jest wspaniałe.
A tymczasem, podlewaj kwiaty kochana. Niech rosną jak latem i cieszą Twe serce zanim i u Ciebie nastanie prawdziwa jesień!:-)
Spiżarka imponująca. Nie straszna będzie dla Was nadchodząca zima, kiedy tyle zapasów. jesteś Olu bardzo pracowita i za to Cię bardzo podziwiam. A ja dzisiaj ździebko przypaliłam powidła ze śliwek, ot taka ze mnie gospodyni. A może to tylko gapiostwo, bo zapatrzyłam się na mecz siatkówki i tak wyszło. U nas jeszcze zielono, chociaż susza nie sprzyja początkom prawdziwej jesieni. Jedynie nocki już bliżej zera. Pozdrawiam Was serdecznie i ciepło.
OdpowiedzUsuńWiele tutejszych gospodyń ma o wiele bardziej imponujące od mojej spiżarki. Kobiety tu są pracowite, zapobiegliwe i skrzętne. Staram sie je naśladować!:-)
UsuńW sprawie przypalonych powideł sliwkowych, to zwierzę Ci sie oleńko, że i mnie często zdarza sie je przypalać, ale uważam, że ten lekki posmak przypalenizny tylko wzmacnia ich smak, tylko dodaje charakteru, więc nigdy sie przypaleniem nie martwię!:-)
Tak, noce juz chłodne sie zrobiły, ale dni znowu cieplejsze, słoneczniejsze. Pięknie jest!:-)
Pozdrawiam Cie z serdecznym uśmiechem!:-)
Mam mnóstwo ubiegłorocznych soków z czarnego bzu, ale dopiero dziś dowiedziałam się Oleńko o tym " złym bzie" i teraz nie mam pojęcia jakie bzy były pod moją ręką. Muszę pójść w tamtą okolicę i sprawdzić je w tym roku.
OdpowiedzUsuńJa też niedawno dowiedziałam sie o tym złym bzie i zaraz sprawdziłam czy nie rośnie on przypadkiem w moim ogrodzie. Na szczęście nie. Uff! Mogę zatem spokojnie korzystać nadal z dobrodziejstw moich bzowych przetworów. Życzę i Tobie, Basiu tego samego.
UsuńPozdrawiam Cie serdecznie w niedzielny poranek!:-)
Będę pić w małych ilościach:-)
UsuńBędzie tak chyba najbezpieczniej!:-)
UsuńKalinę poznałam dzięki Janowi Serce:) a jej smak dzięki Tobie. Już nie mogę się doczekać tych smakołyków. Buziaki Olu
OdpowiedzUsuńBardzo lubię serial "Jan Serce", wiec cieszę się, że kojarzysz go ze mną. Kalina to naprawdę pożyteczna roślina a trochę zapomniana.
UsuńPowoli kompletuję wszystko do Twojego zamówienia.Buziaki gorące zasyłam Ci Gabrysiu!:-)*
Widzę, że świetnie przygotowani do zimy jesteście :) U mnie jeszcze zielono, dopiero co się zaczyna przebarwiać. U Was już prawdziwa jesień :)
OdpowiedzUsuńPrzygotowania do zimy nadal trwają. Miejmy nadzieję, że będzie nadal słonecznie i na tyle ciepło, by móc pracować w ogrodzie. Najbardziej intensywne przebarwienia liści dopiero przed nami. Chyba w październiku będzie można zobaczyć za oknem istną feerię barw.Albo w Bieszczadach. Ach, Bieszczady...
UsuńPozdrawiam serdecznie, Agatko!:-)
A toś mnie zaskoczyła tym bzem hebd... Bardzo ciekawy wpisy, skarby od Matki Natury to jest piękna sprawa. Pozdrawiam! ;)
OdpowiedzUsuńSama niedawno dowiedziałam sie o istnieniu bzu hebd. Podzieliła sie tą informacją ze mną jedna z życzliwych czytelniczek, za co jestem jej wdzięczna, bo to ważne. Dlatego i ja napisałam o tym na blogu żeby wiecej ludzi wiedziało.
UsuńPozdrawiam Cię Maksie!:-)
Nawet nie wiesz Olgo jak mnie wzruszyłaś swoim wpisem. Przypomniałam sobie że jako dziecko chodziłam z Mamą po polach i lasach i zbierałyśmy razem czarny bez i kalinę. I potem Mama to wszystko przetwarzała. Potem też jako dorosła osoba z nią wędrowałam.... Ale to już bardzo dawno temu było.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię najserdeczniej...:-)
Jak cudne są wspomnienia z dawnych lat, zwłaszcza te, łączące nas z naszymi kochanymi śp. Mamami.Też mam takich mnóstwo, więc rozumiem Stokrotko i podzielam Twoje wzruszenie.
UsuńI ja pozdrawiam Cię i tulę najserdeczniej, jak potrafię!:-)
Los dziwnymi ścieżkami chadza. Ostatnio nie piszę, rzadko czytam blogi ale weszłam na Twój i proszę ... o żywokoście, który też u mnie rośnie. Zaprzyjaźniłam się z nim jakiś czas temu ale teraz się nie rozstajemy, ponieważ złamałam nogę. Wspominam Twoje pyszne konfitury z bzowych owocków, sama w tym roku zaczęłam je robić, ale zdążyłam( przed złamaniem)dwa słoiczki. : ) Wyślę więc maila, może się załapię. Pozdrawiam Was bardzo i ściskam. Łucja
OdpowiedzUsuńTak, nitki losu dziwnie sie czasem splatają, duzo podobieństw przynoszą ze sobą, bliźniaczych spostrzeżeń i potrzeb. Żywokost jest jednym z naszych najwazniejszych odkryć, jeśli chodzi o pożyteczne zioła. A i dla Ciebie stał sie bardzo ważny w podobnym czasie. Niezwykłe to wszystko!
UsuńOj, zmartwiłaś mnie Łucjo tą złamaną nogą. Pamiętam, że kilka lat temu też miałaś problem z nogą. Mam nadzieję, że nie z tą samą!
Pewnie, że z radoscia podziele sie z Toba moimi przetworami. Zaraz odpiszę Ci na maila.
Oboje ściskamy Cie serdecznie!:-)*