Na kartce z
kalendarza na dzień dzisiejszy przeczytałam taką oto myśl autorstwa Ernesta
Hemingwaya: „Młodość jest nam dana po to, żeby czynić głupstwa, a wiek
dojrzały, aby ich żałować”. Hmmm….Zastanowiłam się natychmiast, czy rzeczywiście
żałuję czegoś i czy gdybym mogła zrobiłabym coś inaczej, czy wykorzystałabym tę
szansę. I stwierdzam, że nie! Wszystko w mej młodości i później toczyło się tak,
jak miało się potoczyć. Wydeptane dukty, poplątane, zarosłe chaszczami ścieżki,
labirynty, przepaście, odległe horyzonty. I nawet jakieś ostre kamienie na mej
drodze nie znalazły się tam przypadkowo. Potknęłam się o nie aby się czegoś
nauczyć o sobie, o ludziach, o życiu. I spotkałam takich a nie innych ludzi a
każdy z nich wywarł na mnie jakiś wpływ. I także dzięki nim jestem dzisiaj
taka, jaka jestem. Nie oceniam siebie. Po prostu przyjmuję całą siebie jako
całość, jako budowlę, z której nie chciałabym wyjąć żadnej cegiełki, bo każda
na coś jest w niej potrzebna, tworzy mnie. Te wszystkie cegiełki dokładałam ja,
dokładali napotkani bliźni. W większości byli to dobrzy ludzie, niektórzy
poranieni wewnętrznie i szorstcy, ale umiejący w najważniejszych chwilach
okazać serce. Byli i tacy, którzy swoim bezrozumnym, obojętnym czy złośliwym działaniem
naznaczyli mnie trwałymi bliznami. Ale i to jestem dzisiaj w stanie
zaakceptować, pojąć, że nie takie to inne rysy musiały pojawić się na tafli mego
życia, gdyż nie da się całkowicie uniknąć cierpienia. Także ono czemuś służy, o
ile jest szansa na jego zakończenie, o ile po nim może pojawić się ulga,
zrozumienie i spokój.
Młodość jest po to aby działać niestereotypowo, aby porywać się na
rzeczy śmiałe, szalone a nawet dziwaczne. Młodość potrafi nie przejmować się cudzą
opinią, krytyką, oczekiwaniami. Ona chce frunąć i zrobi wszystko aby ten lot
uskutecznić, nawet gdyby słonce miało jej opalić lotki. Młodość kocha ryzyko.
Biegnie za głosem serca. Dąży ku realizacji marzeń i nie wstydzi się ich, prze
ku własnym, śmiałym celom i nie przeraża trudnościami związanymi z ich
osiąganiem. Pełna jest małych sukcesów i porażek. Ale nie upada, nie zniechęca się
niczym. Prze naprzód, wyrywa się ku słońcu, ku życiu jak trawki na wiosnę, jak pączki krokusów
spod śniegu wyłażące, jak stado żurawi, co z rozgłośnym klangorem powraca na
Pogórze mimo śniegów zalegających tam nadal wielkimi płatami oraz małymi wysepkami.
Młodość to dla
mnie głównie stan ducha. Wiadomo, że ciało musi się zestarzeć. Przed tym
ucieczki nie ma choćby się żyło nie wiem jak zdrowo i rozważnie. Choćby się po
przodkach odziedziczyło najlepsze nawet geny. Ale młodość ducha można
pielęgnować, nie pozwolić jej odejść, nie dać się goryczy, żalowi,
zniechęceniu. O tę młodość ducha trzeba dbać co dnia, niczym o roślinki w
doniczce, niczym o porządek w domu. Jak dbać? Doceniając to, co się ma, ciesząc
się tym, co jest. Sięgając do dobrych wspomnień. Pozwalając sobie na nowe
marzenia i nadzieje. Nie dając się zarazić wszechobecnym malkontenctwem, lękiem
i niechęcią do świata. Starając się mieć do czynienia z pozytywnie nastawionymi
ludźmi. Uczyć się tego od nich a nie irytować ich pogodą ducha. Obcować z
pięknem przyrody, z urodą architektury, z każdym przejawem pozytywnie
działającej mocy natury i ludzkiego ducha. Działać jakkolwiek, nie pozwalając
sobie na stagnację i niewiarę w swe siły.
Czy jest sens czegoś żałować, skoro nie da
się już tego odwrócić, poprawić? Czy nie lepiej zaakceptować to i przyjąć jako
część siebie? Nie jest łatwo zaakceptować siebie, ale gdy się to człowiekowi w
końcu udaje, wówczas w jego sercu zaczyna panować spokój i pojawia się zrozumienie
dla reszty świata. Bo przecież cały świat kieruje się tymi samymi prawami. Po
fali zgryzot, niepowodzeń, zwątpień i frustracji w końcu przychodzi odrodzenie.
Zawsze prędzej czy później przychodzi. Jak wiosna po zimie. I każe na nowo
wierzyć życiu, ufać mu, cieszyć się nim, po raz kolejny odzyskać młodość…
A co ze
śmiercią? Jak pogodzić się z jej istnieniem? Jak mimo jej nieustającej
obecności umieć cieszyć się życiem? To dla mnie największy problem, źródło bólu
i buntu. Stale się z nim zmagam. Na szczęście są chwile, gdy potrafię się pogodzić
z nieuniknionością śmierci a nawet intuicyjnie zrozumieć, że i ona jest
potrzebna, tak jak noc dniowi, jak zima wiośnie, jak deszcz słońcu, awers
rewersowi. Że jest ona ciemną głębią, w której prócz smutku i tęsknoty rodzić się
może zrozumienie dla świata i bliźnich, przybliżać nas do nich, uczyć
współczucia i doceniać ich takich, jakimi oni są. Że śmierć przynosić może ulgę,
pociechę i wyzwolenie oraz początek czegoś nowego…Moim zdaniem taki właśnie
jest sens nadchodzących świąt. Oto po dniach cienia odradza się potęga słońca a wraz z
nim nadzieja na lepsze dni…
Spokojnych, słonecznych chwil wiosennych sobie i Wam życzymy a jeśli pojawią
się w nich łzy, niechże będą to łzy wzruszenia, ożywiające w nas coś dobrego,
pięknego i wiecznie młodego…
pierwszy wiosenny kwiatek Pogórza - lepiężnik