Jadwiga wraz z rodziną mieszkała wśród wysokich wzgórz i rozległych pól, w okazałej, drewnianej, wapnem pobielonej chacie. Miała dwie starsze siostry. Jako dzieci, czasami skoro świt biegały na łąkę, by rwać kwiaty i trawy, szukać świeżych listków szczawiu do żucia, podkradać się cichcem do brzegu brzozowego młodniaka by podglądać sarny i koziołki, które tam miały swoje legowiska. A Jadzia, która uwielbiała rysować przykucała gdzieś z boku i studiowała delikatną budowę maków, bławatków i rumianków. Potem w swym zeszyciku szkicowała ołówkiem kwiaty, zioła, trzmiele albo skowronki. Siostry próbowały zaglądać jej z ciekawością przez ramię, ale ona zasłaniała sobą wszystko i uciekała z piskiem wstydząc się swych bazgrołów. Tylko mamie miała odwagę, by nieraz coś pokazać i zapytać czy to podobne do oryginału. A mama przyglądała się uważnie a potem głaskała ją z dumą po jasnych włosach, dziwiąc się, po kim też córka odziedziczyła takie talenty?
Po półgodzinnej
zabawie na łące dziewczęta chichocąc i przekomarzając się szybko wracały do
domu, bo trzeba było przecież rodzicom pomóc w porannym obrządku. Krowy wydoić
i napoić, kurom karmę zanieść, konika nakarmić. Czekała znojna robota na polu i
przy grządkach. I tak schodziło aż do obiadu. A obiad jadali w chłodnej izbie,
siedząc pospołu przy wielkim, dębowym stole i odpoczywając od lipcowego upału.
Nie chciało im się wracać od razu do roboty, więc przeciągali te miłe chwile
jak najdłużej.
Ojciec wyciągał swoją harmonijkę ustną i
grał skoczne albo rzewne melodyjki. Matka coś nuciła swoim łagodnym, drżącym
jak dzwoneczki głosem. Córki słuchały tego w rozmarzeniu a czasem przyłączały
się i już wkrótce ich chóralny, lipcowy śpiew płynął ciepłą strugą w stronę
lasów i pól…Potem znowu szli do swojej codziennej pracy i aż do wieczora
uwijali się w gospodarstwie i na polu, robiąc to, co trzeba w gorącym czasie
żniw.
Długie i męczące są takie letnie dni na wsi.
Za to wieczory tętnią głosami świerszczy, słowików, nawoływaniami sów i jeleni.
Wieczorami można nareszcie odetchnąć, rozpierzchłe myśli zebrać, powspominać
dawne czasy i baśnie poopowiadać. Rodzina lubiła sobie po zmroku posiedzieć na
ławie przed budynkiem gospodarczym i patrzeć w rozgwieżdżone niebo. Ojciec
znowu coś wtedy grał a matka gładziła włosy córek i z tkliwością spoglądała na
męża. Starsze siostry Jadzi wypatrywały gwiazd, bo wiele miały życzeń do
wyszeptania. A najważniejsze to te, by jak najrychlej wydać się za mąż za
najpiękniejszych chłopaków ze wsi.
I spełniło się to aż za szybko, bo gwiazdy
czasami z wielką życzliwością słuchają marzeń ludzkich. Siostry Jadzi jeszcze
tego samego roku wyprowadziły się daleko, gdyż wkrótce na zabawie w remizie
poznały dwóch przyjezdnych z miasta chłopaków i jesienią odbyły się we wsi dwa
huczne weseliska.
Piętnastoletnia Jadwiga została sama z
rodzicami. Smutno się jakoś w domu zrobiło.
Już nie chciało
jej się samotnie na łąki biegać ani kwiatów rwać. Zresztą, to po prawdzie, i
nie miała na to czasu. Roboty w gospodarstwie było huk a ich zostało teraz
mniej i trzeba było sobie jakoś radzić. Teraz wieczorami nie mieli nawet siły
na siadywanie na ławie i granie na organkach. Zmęczeni szybko płukali się w
misce i z ulgą układali się na swoich pachnących świeżą pościelą łóżkach. Tylko
w pochmurne dnie Jadzia siadywała na zydelku, przy piecu i pilnując ognia, by
nie wygasł, rysowała w swym kajeciku tańczące płomienie, iskiereczki i małych
ludzików, żyjących w świecie ognia…
Następny lipiec, gdy Jadzia skończyła
szesnaście lat nie był podobny do innych lipców. Padało co drugi dzień i trudno
było ściętą trawę na polu ususzyć. Martwili się, co to będzie z ich pszenicą i
żytem. Wszystko stało w takich burych, niewyrośniętych kłosach. Słońca
potrzebowała przyroda i zmęczeni wszechobecnym błotem i wilgocią ludzie.
Aż wreszcie
niebiosa zesłały im słoneczny tydzień i trzeba było wówczas wykonać całą tę
robotę, która stała w oczekiwaniu na dobrą pogodę. Wszyscy tyrali jak woły.
Jeszcze i po ciemku tkwili na polach i zgarniali widłami siano na kopce i
stogi, by przeschło i by móc je jak najszybciej zwieźć do stodoły.
Była godzina piąta po południu, gdy mama
Jadzi powiedziała, że musi lecieć na pole buraczane i sprawdzić, czy czasami dziki
jej buraków nie wyżarły. Przypomniało jej się, że słyszała w nocy ich
pochrząkiwania i nie dawało jej to spokoju. Pobiegła czym prędzej, znikając w
ich jabłoniowym, pachnącym dojrzewającymi malinówkami sadzie. W tym czasie
Jadzia z ojcem uwijali się w budynku gospodarczym z układaniem worków z
ziarnem. Ogromne ich stosy piętrzyły się prawie po sam sufit a trzeba było
znaleźć jeszcze miejsce dla tony owsa, czekającego na omłot.
O ósmej wieczorem
padli oboje zmęczeni na ławę i ciężko dysząc ocierali pot z czoła.
- A nie wiesz
Jadźka, czy mama już wróciła? Coś jej długo nie widać! – powiedział tata i
spojrzał z niepokojem w ciemne okna ich domu.
- Tatku! Ty siedź
sobie i tu odpoczywaj, boś bardziej niż ja zmęczony a ja polecę na pole,
zobaczyć, co tam matuś tak zmarudziła! – zawołała Jadzia i pobiegła na ukos
przez jabłoniowy sad.
- A wracajcie
zaraz, bo robota przecie czeka! – zawołał za nią jeszcze ojciec, uśmiechając
się i myśląc z zadowoleniem oraz dumą o swej najmłodszej, ukochanej córeczce.
Ale Jadzia długo
nie wracała, więc po kwadransie i on podniósł się ciężko z siedziska i poszedł
na buraczane pole. Było to jakieś trzysta metrów od ich domu na lekkim
wzniesieniu. Na połowie morgi dumnie pyszniła się buraczana botwina a spoza
niej wyglądało czekające na żniwa poletko owsa. Rozejrzał się uważnie wokół i
pełen zdumienia oraz powiększającego się z minuty na minutę lęku nigdzie nie dostrzegał
sylwetek żony czy córki.
- Jadźka! Hela!
Gdzie jesteście? Odezwijcie się! – krzyknął schrypniętym, lecz silnym głosem.
Odpowiedziała mu
tylko jakaś spóźniona pszczoła, która zabzyczała tuż przy uchu i odleciała w
dal przerażona jego krzykiem. Gospodarz zbiegł w dół i wpatrzył się w łany
owsa. Jego serce biło tak mocno, że nie czuł własnego oddechu.
- Jadźka, Jadźka,
gdzieś Ty jest?! – zawołał raz jeszcze a ledwo wydał z siebie ten zduszony
obawą krzyk, usłyszał z dala nawoływanie córki:
- Tutaj, tatku!
Tutaj! W sadzie!
Pobiegł z
powrotem w stronę domu. Wpadł między trawy w sadzie. Dobiegł do malinowego
gąszczu i padł na kolana obok spłakanej córki pochylonej nad nieruchomym ciałem
matki…
Parę dni potem za konduktem pogrzebowym szły
trzy, przytulone do siebie siostry i postarzały, przygarbiony ojciec. W tyle
kroczyła w ponurej ciszy dalsza rodzina i sąsiedzi. Było ciepłe, lipcowe
popołudnie. Pachniało łąkami i dojrzałym zbożem. Ptaki wyśpiewywały w najlepsze
swoje letnie melodie. Żółte motyle przysiadały na drabiniastym wozie, którym
wieziono na wieczny spoczynek Helenę, matkę Jadzi. Helenę, która zeszła z tego
świata młodo, bo mając zaledwie czterdzieści cztery lata. Ale przepracowała się
na tym upale kobieta i dopadł ją nagły udar. A słońce od paru dni świeciło
wspaniale i cudownie wysuszyło wilgotne kłosy zbóż. Żniwa były na półmetku a
więc ludzie pospiesznie odmówili obowiązujące modlitwy, złożyli niezręczne
kondolencje rodzinie a potem szybko wrócili do swoich gospodarstw, żeby zdążyć
cos jeszcze zrobić tego dnia. Wszak kończący się lipiec nareszcie pokazywał
rolnikom swoje łaskawe oblicze…
Jadzia została z ojcem sama na gospodarce i
nie dawali już rady ciągnąć tego we dwoje. Sprzedali więc krowę, konia i parę
hektarów pól a i tak nadmiar roboty sprawiał, że nie mieli czasu by przysiąść
razem, pogadać, powspominać…Zresztą, woleli zanurzyć się w tej ciężkiej harówce
i nie myśleć o tym, co ich spotkało. Niekiedy Jadwigę ogarniała jednak tak
przemożna tęsknota za matką, że rady sobie ze sobą dać nie mogła. Popłakiwała
po kątach. Do komory szła, aby wyciągać z matczynej skrzyni na przyodziewek jej
chusty i wtulać się mokrymi od łez policzkami w resztki znajomego, ukochanego
zapachu. A innym znów razem z obawy, że zaczyna zapominać twarz matuli
wyciągała zeszyt i szkicowała matczyne portrety…
Jesienią najęli do pomocy przy wykopkach
ziemniaków parobka. Pogodzili się już z tym, że odtąd zawsze tak będzie. A z
początkiem nowego roku zaczął odwiedzać ich bogaty gospodarz ze wsi w dolinie, silny
i zaradny Walenty. To jemu sprzedali resztę pola i żywiny, sobie zostawiając
tylko sad i łąkę za domem. Młody, na oko niespełna trzydziestoletni Walenty
bywał u nich nie tylko ze względu na interesy. Otóż spodobała mu się cicha,
skromna Jadwiga. Docenił także jej niespotykaną urodę: gęste, kręcące się niesfornie,
wymykające się wciąż spod chustki, jasne włosy, chabrowe, pełne łagodnego
zamyślenia oczy oraz jej wysoką, jakże kształtną posturę. Wiedział, że dziewczyna jest robotna, poważna,
zgodna i zupełnie jeszcze niewinna a taka mu się właśnie na żonę nadawała. Dość
miał już przelotnych miłostek po wsiach, dość zabaw w remizach i bezczelnych
bab, które wmawiały mu ojcostwo swoich dzieciaków. Czas był już najwyższy
ustatkować się. Odciąć od tej szalonej, przyzywającej wciąż jak czary jakie,
pełnej uciech cielesnych i alkoholowych, jurnej młodości. Na wiosnę oświadczył
się o Jadwigę i został przez jej ojca życzliwie przyjęty. Natomiast Jadwiga nie
powiedziała nic, tylko uśmiechnęła się do narzeczonego i podała mu ufnie
dłonie. Spodobał się jej taki wysoki, w ramionach szeroki, z czarnym wąsem i
wesołym, gorącym spojrzeniem. Ustalili, że po ślubie przeniosą się do
Modrzewiowej doliny, gdzie miał swoje ogromne gospodarstwo Walenty, ale będą
często odwiedzać ojca Jadźki i pomagać mu w pracach gospodarskich.
Los jednak miał inne plany i ledwo zaczęło
się lato ludziska ze wsi szli znowu na cmentarz, gdzie kładziono przedwcześnie
zmarłego ojca Jadzi. Parę dni wcześniej, niby zupełnie zdrowy położył się spać,
ale już rankiem nie wstał. Okazało się, że słabe serce miał a od czasu, gdy
utracił żonę wciąż dokuczały mu jakieś słabości i kłucia w klatce piersiowej. –
Do Helenki poszedł! – szeptały do siebie wiejskie baby i spoglądały ze
współczuciem na Jadźkę, która przecież szykowała się właśnie do ślubu a tu taka
tragedia się stała. Ślub odłożono do przyszłego roku a do tego czasu Jadźka
postanowiła zamieszkać z jedną ze swych sióstr w mieście. Nie wyobrażała sobie
tego, by mogła zostać sama w ich wielkim, jakże pustym teraz domu i krążyć po
tych milczących, żałobnie smutnych pokojach…
Cz.2 - "Gospodyni"
Na wiosnę odbyło się w karczmie na rozstaju dróg okazałe weselisko Jadwigi i Walentego. Panna młoda wyglądała przepięknie w bieluśkiej, obszywanej koronką sukni. I wszyscy mówili, jak wielkie szczęście ma Walenty żeniąc się z dziewczyną prawie połowę młodszą od niego a przy tym dobrą, pracowitą i rozumną. Ludzie wiedzieli o jego miłosnych sprawkach i w duchu żałowali nawet Jadźki dla takiego nazbyt gustującego w mocnych trunkach lekkoducha i lubieżnika. Jednak nikt niczego nie śmiał jej mówić. - Co się ma okazać, to się okaże! – gadały baby ze wsi i spoglądały na Jadwigę z mieszaniną współczucia i złośliwości.
Cz.3 - "Żywioły uczuć"
Kilka miesięcy potem, gdy Jadwiga była już w bardzo widocznej ciąży Walenty zaczął na dłużej znikać z domu. Znowu przyzywały go jego kawalerskie upodobania. Chodził nie wiadomo gdzie i czasami wracał dopiero przed brzaskiem, waląc się do łóżka bez słowa, obejmując żonę mocno i zionąc na nią zapachem najgorszej gorzałki. Potem spał aż do południa a ciężarna Jadzia sama uwijała się po gospodarstwie, nie mając nikogo do pomocy. Teściowa rzadko teraz wychodziła ze swej izby. Wprost o mdłości przyprawiał ją widok wielkiego brzucha synowej. Był dla niej widocznym dowodem przewagi, znienawidzonej przez nią młodej kobiety. Czuła się odrzucona i zdetronizowana, chociaż Jadwiga nadal starała się, jak tylko umiała najlepiej, by dogodzić matce, usługiwać jej i pielęgnować staruszkę w chorobie. Nigdy jednak nie usłyszała od niej choćby jednego, dobrego słowa. Na widok Jadzi Rozalia robiła zawsze niechętną, zaciętą minę i mówiła tylko to, co uważała za konieczne. A były to wieczne narzekania na złą kuchnię synowej, na jej panoszenie się, na zaprowadzenie w obejściu nowych porządków. Na domiar złego teściowa zauważyła, że Jadwiga lubi wieczorami coś bazgrać w jakimś zeszyciku i pewnego dnia, gdy synowa zajęta była wieczornym udojem krów Rozalia zakradła się do alkowy młodych i ze skrzyni Jadzi wydobyła schowany tamże zeszyt. Na widok rysuneczków zaśmiała się pogardliwie a potem w przypływie złości po prostu wrzuciła kajecik do pieca…
Cz.5 - "Nowe nadzieje i smutki"
Po kilku latach tłustych w gospodarstwie Jadwigi i Walentego nastały lata chude. Pogoda była kapryśna, niesprzyjająca uprawom, dokuczliwa dla pól i sadów. Pszenica wyrosła marna, owies, żyto i hreczka tak samo a ziarna wysypywały się z kłosów, pomimo tego, iż jeszcze nie były w pełni dojrzałe. Od nieustających, jesiennych ulew i wczesnych przymrozków ziemniaki i buraki zmarniały. Bieda zaczęła rodzinie coraz bardziej zaglądać w oczy. Trzeba więc było coś sprzedać i pomyśleć o jakimś zarobku, bo to przecież dzieci rosły, do szkoły chodziły a więc potrzebowały nowego przyodziewku, książek, zeszytów i mnóstwa tych drobiazgów, bez których obyć się nie mogły..
Na wiosnę odbyło się w karczmie na rozstaju dróg okazałe weselisko Jadwigi i Walentego. Panna młoda wyglądała przepięknie w bieluśkiej, obszywanej koronką sukni. I wszyscy mówili, jak wielkie szczęście ma Walenty żeniąc się z dziewczyną prawie połowę młodszą od niego a przy tym dobrą, pracowitą i rozumną. Ludzie wiedzieli o jego miłosnych sprawkach i w duchu żałowali nawet Jadźki dla takiego nazbyt gustującego w mocnych trunkach lekkoducha i lubieżnika. Jednak nikt niczego nie śmiał jej mówić. - Co się ma okazać, to się okaże! – gadały baby ze wsi i spoglądały na Jadwigę z mieszaniną współczucia i złośliwości.
Jednak przez kilka tygodni po ślubie
panowała w ich małżeństwie niemal całkowita sielanka. Pokochali się mocno i
pasowali do siebie. Oboje wysocy, postawni, pracowici i w siebie jak w obraz
zapatrzeni. Jedyną chmurą na ich niebie była matka Walentego, Rozalia, kobieta
wiecznie na świat obrażona, kłótliwa i szukająca dziury w całym.
Od pierwszego
wejrzenia znienawidziła młodą synową i za wszelką cenę starała się udowodnić
jej, jaką jest niedojdą i głuptasem.
Pierwszy taki przykry incydent między nimi
miał miejsce już miesiąc po ślubie. Rozalia kazała się Walentemu zawieźć do
miasta, do doktora a Jadwidze poleciła, by w tym czasie zrobiła obiad i upiekła
chleb. Jadzia od początku czuła niechęć teściowej do siebie, ale starała się
wszystko bagatelizować i nie skarżyć się, by nie sprawiać przykrości swojemu
ukochanemu Walusiowi. Teraz też zauważyła drwinę i pogardę w oczach Rozalii,
ale w odpowiedzi uśmiechnęła się tylko i odrzekła, że ze wszystkim postara się sprawić.
Największym wyzwaniem był dla niej chlebowy
piec. Ogromna to była budowla, pół kuchni zajmująca i bardzo jakaś w obsłudze
skomplikowana. I tu właśnie leżał pies pogrzebany! Teściowa była pewna, że
synowa sobie z tym piecem nie poradzi. Sama miała z nim kłopoty i chleby, które
piekła były albo niewyrośnięte, albo przypalone. Nikt nigdy teściowej na ten
temat złego słowa nie powiedział, ale ona sama czuła, że dużo jej do
doskonałości brakuje. I oto dzisiaj z pełną premedytacją zażądała od Jadźki przez
nią upieczonego chleba!
Teściowa miała
swą synową za takie łagodne, głupiutkie lelum-polelum. Za pokorne cielę, które
niewiele umie a gdzie je postawić, tam stoi. A tymczasem Jadwiga potrafiła być
twarda i uparta. Wiedziała, że musi udowodnić teściowej, iż nadaje się do bycia
gospodynią oraz żoną jej ukochanego syna. Zdawała też sobie sprawę, że choćby
dała z siebie wszystko, Rozalia i tak tego nie doceni. Dziewczyna była bystrą
obserwatorką a jej milcząca natura nie skrywała wewnątrz pustki lecz dużą
przenikliwość oraz wrażliwość.
Przy piecu - monstrum spędziła godzinę zanim
doszła do tego, co i jak. Rozpaliła w nim jak należy a w tym czasie chleb na
zakwasie rósł sobie spokojnie w ciepłym miejscu. Teraz wzięła się za szykowanie
obiadu. Co tu zrobić, by dogodzić mężowi i teściowej? Może zupę jarzynową, taką,
jak kiedyś robiła jej mama a cała rodzina wręcz za nią przepadała? A na drugie
pierogi ruskie. W ich lepieniu miała długoletnią wprawę. Zawsze robiły je razem
z siostrami, śpiewając przy tym i śmiejąc się serdecznie. Teraz była zdana na
siebie, ale cóż z tego? Podobało jej się to, że może przygotować wszystko sama
i pokazać, że niezła z niej gospodyni.
Pierwsze rozczarowanie – ani w spiżarce ani
w piwniczce nie znalazła żadnych warzyw. Nawet marnej marchewki czy
kapusty! - Dziwne! – pomyślała – Czyżby
nie było już żadnych zapasów od zeszłego lata? Polecę na grządki, może już są
jakieś nadające się do wyrwania marchewki i pietruszki!
Kolejne przykre rozczarowanie! – w tym
gospodarstwie nie istniały grządki z warzywami! Dla potrzeb kuchennych Rozalia
uprawiała tylko ziemniaki i cebulę. Toteż w jej domu na okrągło jadało się
gotowane ziemniaki ze smażoną na słoninie cebulą.
- Biedny Waluś! –
rozmyślała Jadzia – Już ja go teraz dobrze odżywię! Pokażę, co można
przygotować w porządnej kuchni!
I z braku warzyw
zrobiła pyszną kartoflankę doprawioną majerankiem i pieprzem. Na szczęście,
zabrała ze swojego rodzinnego domu trochę przypraw, ogórków kiszonych w
kamionkowych garnkach, miodu z pasieki sąsiada i cały wianuszek czosnku. A więc
teraz to wszystko przyda się jak znalazł! Szybciutko ulepiła pierogi,
doprawiając je po swojemu, na ostro. Chleb piekł się spokojnie i roztaczał swój
wspaniały aromat na całą chałupę. Miała jeszcze czas na posprzątanie w kuchni i
w jadalnej izbie oraz na ładne nakrycie stołu. Pobiegła na pobliską łąkę.
Narwała rumianków i chabrów a potem umieściła je w pękatym, glinianym dzbanie i
ustawiła go na środku stołu. Było pięknie! Teraz nikt jej nie powie, że nie
umie zadbać o dom i męża!
Przed wieczorem furmanka Walentego zajechała
przed dom. Teściowa kwękając i jęcząc zlazła przy pomocy syna z wozu i łypnęła
złym okiem na stojącą w progu chałupy Jadzię. Dziewczynie aż mróz przeszedł po
krzyżu na ten widok, ale szybko pokryła złe wrażenie serdecznym uśmiechem i
rumieńcem szczęścia, gdy Waluś chwycił ją w ramiona i dał jej tęgiego całusa.
- A co tu tak
ładnie pachnie? Co moja żoneczka zgotowała? – pytał, zaglądając serdecznie w
jej oczy i omiatając pożądliwym wzrokiem jej sylwetkę
- A pyszności
same uwarzyłam dla Was mężu! I chlebek dobry upiekłam! Do stołu siadajcie a ja
zaraz wszystko przyniosę!
Rozalia, słysząc
ich rozmowę aż parsknęła ze złości, ale nic nie mówiła, tylko ciężko wtoczyła
się do jadalnej izby i z niechęcią zmełła w ustach jakieś przekleństwo na widok
dzbanka z kwiatami i białych talerzy, stojących na stole.
Tymczasem Jadwiga
wniosła garniec pachnącej wspaniale, gorącej zupy i ostrożnie, by nie poplamić
lnianego obrusa nalała każdemu prawie do pełna. Usiadła obok męża i
niecierpliwie czekając na jakieś słowa uznania z jego strony nie zauważała
dziwnych min teściowej. Tamta czerwieniała i bladła na przemian. Kilka razy
zanurzyła łyżkę w zupie aż w końcu nie wytrzymała i syknęła:
- Ja tego paskudztwa
jeść nie będę! Nie wiem coś Ty tutaj wsypała. Pewnie trutki na szczury. Ale ja
się otruć nie dam! – i Rozalia odsunęła od siebie talerz tak gwałtownie, że aż
zupa rozlała się na obrus a dzbanek z kwiatami przewrócił się i woda spłynęła
po stole prosto na kolana Walentego.
Walenty wstał
szybko i spoglądał ze zdumieniem i irytacją na matkę, nie rozumiejąc zupełnie
jej zachowania.
- Jeśli matce nie
smakuje, to proszę nie jeść, ale według mnie ta zupa jest bardzo dobra i
chciałbym się pożywić w spokoju! – powiedział podniesionym głosem a
jednocześnie popatrzył przepraszająco na żonę. Jadwiga miała oczy pełne łez.
Drżała teraz cała od powstrzymywanego wybuchu płaczu i najchętniej uciekłaby z
izby i zaszyła się w jakimś bezpiecznym, odludnym miejscu. Jednak Waluś
schwycił mocno jej dłoń i nakazał:
- Siedź spokojnie
Jadziu i jedz. Niczym się nie przejmuj. Według mnie ta zupa bardzo ci się udała
i już doczekać się nie mogę na drugie danie, no i na pajdę Twojego chleba ze
smalcem! - powiedział to tonem nie
znoszącym sprzeciwu a jednocześnie serdecznie i pogodnie, więc Jadwidze nie
pozostawało nic innego, jak tylko dokończyć jedzenie zupy, chociaż prawdę
mówiąc, zupełnie jeść się jej odechciało.
Teściowa
tymczasem posapywała wielce wzburzona i z rosnącym gniewem zerkała na bezczelną,
w jej mniemaniu, synową.
- Już ja jej
pokażę, gdzie raki zimują! – obiecywała sobie w duchu – Niech wie, kto w tym
domu jest prawdziwą gospodynią!
Walenty, jak było
do przewidzenia, zachwycił się pierogami i chlebem. Rzeczywiście do tej pory
znał tylko najprostsze, kiepsko doprawione i monotonne posiłki w wykonaniu swej
matki. Nie rozumiał się na kuchennych sprawach, więc nie oponował i godził się
bez szemrania na dotychczasową, monotonną dietę. Zresztą matka zawsze trzymała
dom twardą ręką i kiedyś rządziła ojcem a po jego śmierci synem i córką, która
jak tylko mogła najprędzej za mąż się wydała i wyniosła z domu. Byle dalej od
apodyktycznej, zaborczej matki. Wówczas do dyrygowania pozostał Rozalii jedynie
Waluś i kochając go po swojemu, jemu teraz dotkliwie życie uprzykrzała. Dlatego
tak lubił wymykać się z domu i za dziewkami w wiosce uganiać. Dlatego zbyt
często do kieliszka zaglądał. Teraz jej syn patrzył z podziwem i miłością na
inną kobietę. Rzadko wychodził z chaty,
nareszcie czując się w niej dobrze i spokojnie u boku młodziutkiej żony.
- A
starej matce pozostaje chyba już tylko siedzenie przy piecu i klepanie
paciorków – myślała stara matka paląc papierosa za papierosem i obserwując rosnącą komitywę
między małżonkami – A przecież jestem chora i potrzebuję odrobiny spokoju –
mamrotała sama do siebie, użalając się nad sobą.
Rzeczywiście,
była chora. Miała ropiejące wrzody na nogach, które otwierały się czasami i
dostawała wówczas trudnych do zatamowania krwotoków. Cierpiała też na napadowy kaszel, który omal rozrywał jej płuca oraz silną
neurastenię i nerwicę, a te psychiczne dolegliwości oraz trudny charakter sprawiały,
że jak tylko mogła uprzykrzała życie otoczeniu.
Tymczasem zapadł zmrok. Teściowa poszła do
swojej małej izdebki na spoczynek a młodzi małżonkowie udali się do alkowy. Jak bardzo siebie
teraz potrzebowali! Jak bardzo byli za sobą stęsknieni!
Waluś nieomalże
zdarł ze swej żony przyodziewek i rzucił ją na łóżko. Gwałtowność, żar jego
pieszczot i pocałunków wprost zaparł jej dech. Do tej pory kochali się zawsze
delikatnie i ostrożnie. Doświadczony w miłosnej sztuce mężczyzna nie chciał
zrobić najmniejszej krzywdy swej młodziutkiej, ślicznej żonce, a więc cierpliwie
oswajał ją z sypialnianymi arkanami. Dzisiaj naparł na nią jak burza a ona z
jękiem rozkoszy otworzyła się przed nim i pragnęła, by kochał ją jeszcze
mocniej, jeszcze silniej, jeszcze dłużej! A w bólu, który niechcący jej zadawał
czuła tyle gorącej rozkoszy, tyle szalonej radości i oddania, że raz po raz
szeptała mu tylko do ucha: -Jeszcze, jeszcze Walusiu! Kochaj mnie tak do końca
życia i niech ta chwila nigdy się nie kończy!
I kochali się tak całą noc aż wreszcie
spoceni, obolali i bardzo szczęśliwi zasnęli tuż przed świtaniem a godzinę
potem obudziło ich dziarskie pianie koguta…
Cz.3 - "Żywioły uczuć"
Kilka miesięcy potem, gdy Jadwiga była już w bardzo widocznej ciąży Walenty zaczął na dłużej znikać z domu. Znowu przyzywały go jego kawalerskie upodobania. Chodził nie wiadomo gdzie i czasami wracał dopiero przed brzaskiem, waląc się do łóżka bez słowa, obejmując żonę mocno i zionąc na nią zapachem najgorszej gorzałki. Potem spał aż do południa a ciężarna Jadzia sama uwijała się po gospodarstwie, nie mając nikogo do pomocy. Teściowa rzadko teraz wychodziła ze swej izby. Wprost o mdłości przyprawiał ją widok wielkiego brzucha synowej. Był dla niej widocznym dowodem przewagi, znienawidzonej przez nią młodej kobiety. Czuła się odrzucona i zdetronizowana, chociaż Jadwiga nadal starała się, jak tylko umiała najlepiej, by dogodzić matce, usługiwać jej i pielęgnować staruszkę w chorobie. Nigdy jednak nie usłyszała od niej choćby jednego, dobrego słowa. Na widok Jadzi Rozalia robiła zawsze niechętną, zaciętą minę i mówiła tylko to, co uważała za konieczne. A były to wieczne narzekania na złą kuchnię synowej, na jej panoszenie się, na zaprowadzenie w obejściu nowych porządków. Na domiar złego teściowa zauważyła, że Jadwiga lubi wieczorami coś bazgrać w jakimś zeszyciku i pewnego dnia, gdy synowa zajęta była wieczornym udojem krów Rozalia zakradła się do alkowy młodych i ze skrzyni Jadzi wydobyła schowany tamże zeszyt. Na widok rysuneczków zaśmiała się pogardliwie a potem w przypływie złości po prostu wrzuciła kajecik do pieca…
Jadzia jeszcze tego samego dnia domyśliła
się, że to matka męża ukradła jej własność. Zobaczyła swoje rzeczy w skrzyni
rozgrzebane i rozrzucone byle jak a niebieska chustka, którą zawsze owijała
zeszyt leżała porzucona na podłodze. Dostrzegła też tryumfalny błysk w oczach
teściowej, gdy przed snem poszła zmienić jej opatrunki na nogach. Jakże chętnie
wypłakałaby się teraz w ramionach męża! Ale nie mogła tego zrobić, gdyż Walusia
znowu w domu nie było. Ich ogromne łoże stało puste i zimne a ona z trudem się
położyła, niezdarnie układając się na boku i cicho jęcząc, bo coś zakłuło ją
mocno w brzuchu.
- Żeby tylko z
dzieciątkiem było wszystko w porządku! – pomyślała z nagłym lękiem - Żebym
tylko nie była w domu z Rozalią sama, gdy się już wszystko zacznie…
Kilka dni potem, tuż przed Bożym Narodzeniem
chwyciły ją pierwsze bóle. Na szczęście mąż był wówczas przy niej, więc zaraz
zaprzągł wóz i pojechał do sąsiedniej wsi po mieszkającą tam akuszerkę.
Przywiózł ją ze sobą akurat na czas. Jadwiga klęczała przy łóżku i cicho
jęczała, zaciskając mocno nogi, bo dziecko mocno już pchało się na świat.
Urodziła śliczną,
miedzianowłosą dziewczynkę, która swym krzykiem wypełniła z miejsca cały dom a
rodziców ogarnęło wielkie wzruszenie i zachwyt nad tą maleńką, powstałą z nich
dwojga istotką. Walenty tulił dziecko serdecznie i patrzył na swą zmęczoną, ale
bardzo szczęśliwą zonę z czułością i pokorą. Nagle poczuł wyrzuty sumienia, że
tak ją ostatnio zaniedbywał i postanowił sobie, iż odtąd każdą chwilę będzie
spędzał z żoną i córką.
Ale jego
postanowienie trwało niecałe dwa miesiące i gdy po tym czasie zapragnął kochania
się z nią, a ona, wciąż obolała i zmęczona odmówiła zdenerwował się i wybiegł z
domu. Był mroźny luty i Jadwiga wybaczyć sobie nie mogła, że tak z nim
postąpiła.
- Trzeba było
pozwolić, wycierpieć swoje, byleby w domu został – myślała kołysząc małą Zosię
w ramionach i spoglądając z trwogą w ciemne, pokryte gwiazdkami mrozu okno.
- Chłop swoje
potrzeby ma i lepiej, by je zaspokajał w domu a nie u obcych bab – robiła sobie
nadal wyrzuty i płakała z bezradności, zdając sobie sprawę, dokąd mógł pójść
jej mąż.
To Rozalia nie omieszkała uświadomić ją w
tym względzie. Jakiś miesiąc po porodzie, gdy Walenty poszedł wydoić rano krowy
i nakarmić świnie a Jadwiga siedziała właśnie przy piecu, karmiąc piersią
córeczkę, naraz do izby weszła o lasce teściowa. Sapiąc głośno usiadła na
stołku i bez słowa wpatrzyła się w synową i dziecko.
- Czy myślisz, że
mój syn zawsze Cię będzie kochał? – zapytała nagle, zerkając z niechęcią na
miedziane loki wnuczki.
- O co matuli
znowu chodzi? – szepnęła Jadwiga i spojrzała spłoszona na zaciętą minę
Rozalii.
- Jak to o co? To
nie wiesz, że Twój mąż ma kochanicę we wsi? To nie wiesz, gdzie po nocach łaził?
– odrzekła z satysfakcją stara kobieta i syknęła, bo zapiekły ją mocno nowe
rany na łydkach.
- A jeśli nawet
tak jest, to po co matka mi to mówi? – powiedziała z przykrością Jadzia i
ucałowała główkę Zosi.
- Powinnaś wiedzieć!
A jak skończy z tą dziewuchą, to będzie miał następną! Zawsze taki był. Toś nie
słyszała o tym, idąc za niego za mąż?
- Nie, nie
słyszałam. I nie chcę o tym słyszeć! – zawołała z rozpaczą Jadwiga, budząc tym
niechcący córeczkę. A potem tuląc mocno dziecko do siebie i osłaniając je przed
złym wzrokiem teściowej wybiegła z izby, natykając się w drzwiach na rumianego
od mrozu Walentego.
- Co się stało?
Czy z dzieckiem coś złego? – zapytał trwożnie, wstrząśnięty widokiem jej pełnej
cierpienia twarzy.
- Matki swojej
się zapytaj! – wykrzyknęła ochryple – I zostaw mnie w spokoju!
Schowała się z
Zosią w alkowie i tam drżąca od gniewu i bezsilności stanęła przy oknie,
spoglądając na pokryty śniegiem las modrzewiowy. Kiedyś tak jej się tutaj
podobało a teraz wszystko zdawało się obce, brzydkie, niemiłe. Zatęskniła do
swoich pól i wzgórz. Zapragnęła wrócić do chaty rodziców i wtulić się w kogoś
bliskiego…Ale przecież dom rodzinny stał teraz pusty i nikt tam na nią nie
czekał.
W tym czasie Walenty odbywał z matką trudną
rozmowę. Jedną z wielu, jakie przyjdzie mu jeszcze odbyć, ale jak zwykle
zakończoną bez najmniejszego porozumienia i życzliwości z jej strony.
- Czy matka
naprawdę nie chce bym był szczęśliwy? Musicie to wszystko matko niszczyć? –
mówił podniesionym głosem, chodząc nerwowo po izbie.
- Synku! Jak
możesz tak mówić!? Mlekiem Cię swoim wykarmiłam, do łona tuliłam a Ty mi się
teraz tak odwdzięczasz? – żaliła się Rozalia, pociągając nosem i patrząc z
wyrzutem na syna.
- Ja Cię matulu
poważam i oboje z Jadwigą staramy się o matkę dbać, jak tylko można najlepiej.
Czy to tak trudno zauważyć? Czy może matka nie chce tego widzieć? – krzyczał
wzburzony, szukając po kredensie schowanej tam flaszki wódki.
- Nikt mnie w tym
domu nie rozumie! Chcecie, bym jak pies zdechła i nie robiła Wam już kłopotu! –
narzekała staruszka, czerpiąc dziwaczną przyjemność ze wzburzenia syna.
- A skoro matce
tu u nas tak źle, to czemu nie pojedzie na jakiś czas do Eweliny? Z tego, co
pamiętam, moja siostra nieraz matkę do siebie zapraszała! – odważył się
powiedzieć na głos to, o czym od dłuższego już czasu rozmyślał. Jego siostra
mieszkała w kamienicy w mieście. Wydała się za urzędnika z powiatu
i nieźle jej się wiodło. Na pewno umiałaby zadbać o matkę a przede wszystkim
dać jemu i Jadwidze na jakiś czas odetchnąć od nieznośnego towarzystwa Rozalii.
- Ja tam nigdzie
się nie wybieram! Tu jest moja ojcowizna i tu aż do śmierci zostanę! – zawołała
z oburzeniem staruszka i jak tylko umiała najszybciej wytoczyła swe tęgie ciało
z izby kuchennej.
Walenty został sam i znalazłszy wreszcie
upragnioną butelkę pociągał z niej raz za razem tęgie łyki, przynoszącej
ukojenie gorzałki. Potem, już rozluźniony poszedł do żony i córeczki aby
pokajać się za swoje i matczyne grzechy i obiecać, że odtąd wszystko już będzie
w porządku i żadna przykrość Jadwigi w tym domu nie spotka.
Ale w marcu, jak to w marcu na cały świat
naszło wiosenne ożywienie i miłosne opętanie. Kotki miauczały, wyginając nocą
swe łaknące zaspokojenia ciała. A chłopaki z dziewczynami gziły się po
stodołach, chichocąc i baraszkując aż do świtu. Także i Walentego ciepły czas z
domu wyganiał. Znowu przepadał gdzieś na całe dnie i noce. Znowu wracał, pełen
wyrzutów sumienia i źdźbeł siana we włosach…
A czując, jak
jest nie w porządku wobec Jadzi, wiedząc że okrucieństwem byłoby zostawianie
gospodarstwa na jej tylko głowie, zatrudnił do pomocy dziewkę i parobka.
Jadzia wcale nie poczuła się z tego powodu
lepiej. Cóż jej było po tych obcych ludziach, kręcących się po chałupie, gdy
nie było do kogo się przytulić ani z kim pogadać? Czuła się straszliwie samotna
i gdyby nie Zosia uciekłaby z Modrzewiowej doliny byle dalej od tego pełnego
zgryzot miejsca.
Latem wybrała się z dzieckiem na rękach do
odległego o dwa stajania sklepiku. Miała ochotę odetchnąć innym powietrzem,
zapomnieć o codziennych problemach, spotkać jakichś sympatycznych, rozmownych
ludzi.
Wymieniła parę
życzliwych słów ze sklepową. Kupiła kawę zbożową i cukier. A gdy już miała
wychodzić ze sklepu, ktoś nagle zagadnął ją w dziwny sposób.
- I jak tam się
miewa Rozalia? Nie wspomina czasami o mnie? – zapytała młoda, pszenicznowłosa
kobieta, która stanęła tuż za Jadzią, zerkając zza jej ramienia na śpiącą
Zosię.
- A o kim miałaby
wspominać? Ja nie wiem, kim Wy kumo jesteście – odrzekła Jadwiga, spoglądając z
niepokojem w oczy nieznajomej kobiety i kryjąc przed wścibskim spojrzeniem twarzyczkę śpiącej Zosi.
Tamta zaśmiała się tylko i pociągnęła
Jadzię, by wyszła z nią przed sklep. Tam, w błocie kucała kilkuletnia,
rudowłosa dziewczynka, bardzo kogoś Jadwidze przypominająca.
- To ja miałam
zostać synową Rozalii! Na pewno razem byśmy się jakoś dogadały. Kiedyś bardzo
sprzyjała mnie i Walusiowi! – wypaliła nieznajoma i zawołała do bawiącego się
błotem dziecka:
- A choć tu
Rozalka i przywitaj się z siostrzyczką!
Jadwigę w tej
chwili oblał zimny pot a na twarz wystąpił gorący rumieniec. Ubłocona
dziewczynka popatrzyła na nią wielkimi, piwnymi oczami jej męża a potem
podeszła do obu kobiet, ni z tego ni z owego pytając:
- To ja mam dwie
mamusie?
Jadwiga zadrżała
i nie umiejąc głosu z siebie wydobyć, po prostu odwróciła się i biegiem, z
dzieckiem na rękach ruszyła w drogę powrotną do domu, słysząc za sobą śmiech
tamtej kobiety i dźwięczny głosik rudowłosej dziewczynki.
Pierwszą osoba,
którą spotkała po wejściu do domu była Rozalia, zerkająca na nią z podejrzliwą
ciekawością:
- A Ty, czego tak
lecisz? Diabła we wsi spotkałaś, czy co?! – gonił ją szyderczy śmiech
teściowej.
Jadwiga
ułożyła
Zosię w łóżeczku a potem jak burza wybiegła z chaty, chcąc jak
najszybciej odszukać męża. Oczywiście niegdzie nie mogła go znaleźć. Nie
było go w stodole,
ani w stajni. W drewutni przy układaniu bali drewna jesionowego
uwijał się parobek. Na polu hulał wiatr i kłosy dojrzałego żyta uginały
się z głośnym,
pełnym poddania poszumem. Jaskrawożółty rzepak i wyglądające spoza niego
łany maków układały się w kolorowy, uczuciami tętniący pejzaż.
Coś ją natchnęło,
by pobiec do modrzewiowego lasu. O tej porze roku był on pełen miękkiej,
ścielącej się wszędzie trawy i pachniało w nim oszałamiająco igliwiem i
grzybami. Po jakimś czasie Jadzia zobaczyła słoneczną polankę a na niej szałas
pasterski. Z szałasu dobiegały jakieś śmiechy i szepty. Jadwiga już wiedziała
co, a raczej kogo tam znajdzie, ale czuła dziwną potrzebę by wejść tam i na
własne oczy przekonać się o tym, czego do tej pory tylko się domyślała, lecz
czego tak naprawdę nie chciała przyjąć do wiadomości.
Skradając się
podeszła bliziutko i przez prześwitujące gałązki brzozy, z której zbudowany był
szałas zajrzała do środka.
Zobaczyła
leżącego na suchych liściach Walentego i dosiadającą go okrakiem zupełnie nagą,
czarnowłosą Wiśkę, dwudziestoletnią córkę sąsiada. Oboje półprzytomni, spoceni
i najwyraźniej bardzo szczęśliwi falowali w jednym rytmie
sapiąc, jęcząc i chichocąc na zmianę. Obok nich leżała porzucona biała koszula
Wiśki i jasne portki mężczyzny…
Jadzia wpadła w istny szał. Złapała jakiś
patyk i krzycząc zaczęła nim okładać dziewczynę i męża.
- Jak zwierzęta! Jak zwierzęta się tu gżą!
Wynoście się stąd! Bo pozabijam! Zatłukę jak psy bez litości!
Wiśka zapiszczała
przeraźliwie i okrywając się byle jak swoją koszulą zwiała, co sił w nogach,
oglądając się raz po raz z przerażeniem na wściekłą Jadwigę.
Tamta rozjuszona
nie przestawała okładać swego wiarołomnego męża, który skulony i dziwnie pokorny
bez sprzeciwu przyjmował jej uderzenia. Skończyła go bić chwilę potem, gdy
patyk się złamał a w niej całkiem złamało się serce i ochota do życia. Upadła
na zdeptaną trawę obok szałasu, twarz ukryła w dłoniach i zaniosła się
strasznym płaczem.
Waluś usiadł obok
niej i cicho pojękując, bo bolały go szramy po żoninych razach, gładził ją po
głowie i szeptał bezradnie – A cichajże Jadziu, cichaj…
Cz.4 - "Rodzina"
Po tamtym wydarzeniu Walenty spokorniał,
nigdzie po nocach nie latał i usiłował przymilać się do swej żony, jak pies,
który coś zbroił. Jednakże Jadzia wprost patrzeć na niego nie mogła. Straciła
jakoś zapał i radość życia. Straciła upodobanie do męża i wstrętem przejmował
ją jego widok i dotyk. Jedyne, co ją naprawdę zajmowało to jej malutka Zosia,
która rosła jak na drożdżach i chociaż niespełna dwuletnia, to dzielnie za
matką drepcząca i wciąż o wszystko dopytująca.
Tymczasem Rozalii pogorszyło się z nogami na
tyle, że już wcale nie umiała samodzielnie wstawać z łóżka. Oboje małżonkowie
musieli ją teraz wspólnie pielęgnować. Teściowa była dość gruba i ciężka a więc
sporo się zawsze namordowali, by ją obrócić, umyć, przebrać. Jednego dnia przy
tej robocie Jadźce coś tak w krzyżu strzeliło, że musiała się na kilka dni do
łóżka położyć i Walenty sam w tym czasie gospodarki doglądał. A starał się jak
mógł, żeby zasłużyć na pochwałę żony i na powrót odzyskać jej względy. Nawet
raz pierogi z mięsem zrobił, by zanieść je Jadzi i matce do łóżek. Rozalia na
ten widok parsknęła szyderczym śmiechem, bo rzeczywiście mało kształtne i
trochę rozlatujące się ulepił te swoje pierwsze w życiu pierogi.
- Synu! Toć to
nie męska robota! Każ tej swojej leniwej babie z barłoga się podnieść i do
roboty jakiej brać! – powiedziała, rozdziabując widelcem zawartość talerza i
bez apetytu obracając w ustach kawałek pieroga. Chociaż Rozalia tak wciąż
narzekała na Jadwigę, to jednak przekonała się do jej smacznej kuchni i troskliwej
opieki a teraz dziwnie jej było na tym synowskim, prostym wikcie.
Waluś nie słuchał
dalszych narzekań matki, bo zaraz poleciał do żony, która leżąc w łóżku, tuliła
do siebie Zosię i nuciła jej te same piosenki, które kiedyś z rodzicami,
siedząc pod czereśnią śpiewała.
Mężczyzna stanął w progu. Zasłuchał się,
zapatrzył i jakoś rzewnie mu się na duszy zrobiło. Podszedł do łóżka,
niezgrabnie postawił na szafce nocnej talerz z obiadem dla Jadzi a sam ukląkł
przy łożu i ni stąd ni zowąd rozpłakał się. Nagle jakoś wyraziście do niego
doszło, że całe jego szczęście i cała podpora to te dwie kochane istoty, tak
tkliwie w siebie wpatrzone, tak spokojnie sobie tutaj leżące. Nigdy nie czuł
się przy swojej matce tak bezpieczny i kochany ani tak bezgranicznie
szczęśliwy, jak była teraz jego córeczka szczęśliwa przy swej matuli, przy jego
słodkiej Jadzi. Zrozumiał też wówczas jak bardzo zawiódł swą żonę i jak wiele
szczęścia ma, że po tym wszystkim, co zrobił Jadwiga nie odeszła od niego. I
klęczał tak, łkając i wtulając twarz w pierzynę, jak mały chłopczyk, który
zagubił się w świecie i naraz do domu drogę znalazł.
- Ciemu tatulo
płace? – zasepleniła jego córeczka, podpełzając do niego, tuląc się i z całej
siły obejmując przy tym jego ramię.
- Tatulo nie
będzie już płakał – po chwili powiedziała cicho Jadzia i pogładziła czarne
włosy męża.
- Pomóż mi usiąść
Waluś i te pierogi mi wreszcie podaj, bom strasznie głodna a i Zosia pewnie by
coś zjadła – szepnęła wesołym głosem i z uśmiechem popatrzyła w niedowierzające
w jej życzliwość zapłakane oczy męża.
Od tego dnia wypogodziło się znowu między
nimi i zapanowała dawna harmonia. Nie mówili jednak nigdy o tym, co taką
krzywdą zaległo w sercu Jadzi. Zresztą Waluś zachowywał się teraz tak, jakby
znowu świata poza żoną nie widział. A ona odwzajemniała mu się tak gorąco, że
już w następnym roku przyszedł na świat ich synek, Jędruś. Rok potem wydała na
świat kolejną córeczkę, Jagódkę. I teraz już trójka wesołych dzieciaków po domu
biegała i starej babce dokuczała. A stara babka, chociaż nieco przycichła
ostatnio, w dalszym ciągu potrafiła czasami coś tak powiedzieć, że znowu
wpędzała synową w nastrój przygnębienia i gorzkiego zamyślenia.
Rozalia z wiekiem apetyt straciła, coraz
więcej papierosów paliła i sporo schudła. Zrzędliwa i mamrocząca cos
niewyraźnie pod nosem siadywała często na ławie przed chatą, ćmiła swoje
papierosy i z dziwną lubością popatrywała na bawiące się nieopodal wnuki.
Najwięcej lubiła przypatrywać się Jędrusiowi – tak do Walusia podobnemu, jak
skóra zdjęta. A Jędruś-psotnik często babce laskę gdzieś chował albo
przychodził niby taki przymilny a tak naprawdę, to rzepy jej do chustki
przyczepiający albo żabki na podołek wrzucający. Rozalia wiedziała o tym
wszystkim, ale na niego jednego się nie gniewała. Słodko się jej jakoś na sercu
robiło i wciąż go do siebie pod byle pretekstem wołała. Chłopczyk dotykał swą
ciepłą, małą rączką jej pomarszczonej, suchej jak wiór dłoni a jej jakoś ciepło
i rzewnie się od tego w duszy stawało i nieraz łza błyszczała na końcach jej
rzęs…
Jednak już wkrótce skończyły się te błogie wysiadywania na ławie, albowiem
rany na nogach staruszki stale się otwierały i nieraz dzieci widziały
przerażone jak z kostek babki sikają całe fontanny krwi. Przerażeni tym młodzi
małżonkowie zabronili matce stanowczo wychodzenia z łóżka i martwili się o nią
coraz bardziej, nie wiedząc już jak zaradzić tym krwotokom. Byli nawet u
miejscowej znachorki, chociaż Rozalia, mająca samą siebie za światłą kobietę
stanowczo się temu sprzeciwiała. Znachorka kazała ziółka zaparzać i dawać je chorej
do picia oraz okłady z nich stosować. Ale Rozalię wszystko swędziało, drapało,
irytowało i często lecznicze opatrunki z siebie zrywała, by się nareszcie
poskrobać i choć przez chwilę zaznać jakiej takiej ulgi w cierpieniu.
Jednego dnia Rozalia zasłabła tak bardzo, że
straciła przytomność i Walenty myślał już, że matka umiera. Doktor orzekł, że
babka ma też chore serce i płuca a więc powinna na jakiś czas pójść do szpitala
w mieście, gdzie zajmą się nią fachowo specjaliści i jest szansa, że trochę się
jej poprawi.
Tak się też stało. Miasto było prawie
czterdzieści kilometrów od Modrzewiowej doliny, toteż nie mogli teściowej odwiedzać
tam zbyt często. Na szczęście blisko mieszkała siostra Walentego – Ewelina i
teraz to ona przejęła opiekę nad chorą matką. Codziennie przesiadywała u niej w
szpitalu, pielęgnując ją troskliwie, smakołyki jej tam donosząc oraz papierosy,
bez których Rozalia życia sobie nie wyobrażała. Jednak lekarze stanowczo zabronili
Rozalii palenia a to wywoływało u niej istne ataki wściekłości i pasji.
- Tyle mam
jeszcze z tego życia, co sobie popalę! Co tam te doktory wiedzą?!Konowały a nie
doktory! – wrzeszczała i rzucała w lekarzy czym popadnie. Dostawała więc coś na
uspokojenie i przez jakiś czas leżała nieruchomo, tępo gapiąc się w sufit.
Szybko jej to jednak mijało i znowu wulgarnie złorzeczyła na czym świat stoi,
plując i kopiąc niczemu niewinne pielęgniarki albo wygadując oszczerstwa pod
adresem doktorów. Inni pacjenci wciąż skarżyli się na jej koszmarne towarzystwo,
nie mogąc spać po nocach a wręcz bojąc się tej zwariowanej, nieobliczalnej
babki.
Zatem po dwóch
tygodniach lekarze dali Ewelinie ultimatum: albo zabierze matkę do domu, albo
przeniosą ją na oddział psychiatryczny, gdyż nikt już rady sobie z nią dać nie
umiał. Córka postanowiła więc osobiście zająć się Rozalią. Mieszkała w
śródmieściu i miała stamtąd blisko do przychodni i szpitala. Matka była w
kiepskim stanie zarówno fizycznym, jak i psychicznym, wobec czego w żadnym
razie nie powinna wracać na wieś, gdzie nikt nie miał czasu by zajmować się
chorą na okrągło.
W domu córki sytuacja niewiele różniła się
od tej ze szpitala i już wkrótce Ewelina oraz jej mąż mieli Rozalii serdecznie
dość. Nic jej nie smakowało. Nijak nie można jej było dogodzić i wciąż tylko
wspominała, jak to jej Jadwiga dobre obiadki gotowała i cierpliwie we wszystkim
usługiwała.
Tymczasem w Modrzewiowej dolinie życie
toczyło się po dawnemu. Wypełniała je w większości ciężka praca a w niedzielę
wspólny odpoczynek, zabawy z dziećmi, spacery po lesie i okolicznych wzgórzach.
Jagódka, najmłodsza córeczka Jadzi i Walusia była jak żywe srebro. Wszędzie jej
było pełno. Rozświergotana, rozśpiewana uwielbiała tańczyć i przebierać się w
matczyne spódnice, udając dorosłą. A ponieważ marzyła o prawdziwej lalce, to
pewnego dnia, przy okazji odwiedzin matki w szpitalu Walenty zaszedł do sklepu
i kupił dla córeczki wspaniałą, długowłosą lalkę. Odtąd dziecko każdą chwilę
spędzało na szyciu dla niej ubranek i wymyślaniu historyjek z ukochaną lalą w
roli głównej.
Zosia, najstarsza z rodzeństwa odziedziczyła
po matce cichy, zgodny charakter i upodobanie do rysowania. Jadzia zauważyła
kiedyś, jak córka patykiem coś na podwórku w błocie rysuje. A przyjrzawszy się
bliżej dostrzegła ze wzruszeniem i radością, że to bardzo udatnie oddana
podobizna ich pieska Pikusia. Jeszcze
tego samego dnia Jadwiga wybrała się do sklepu żeby kupić dla córki zeszyty i
ołówki, by dziecko mogło rozwijać swój talent.
Traf chciał, że znowu w pobliżu sklepu spotkała tę samą, co wtedy
jasnowłosą kobietę. Tym razem tamta wcale się nie odezwała a nawet odwróciła
głowę na widok Jadzi, tak jakby czymś zawstydzona.
Jadzia wiedziała, chociaż nigdy nie
rozmawiali o tym z Walentym, że niekiedy zanosi on trochę pieniędzy tej
kobiecie - matce rudej Rozalki. Nie sprzeciwiała się temu, bo przecież ojcem małej
był i należało tamtej jakoś pomóc. Poza tym słyszała, że tamto dziecko wciąż
niedomaga i potrzeba było co chwilę wzywać do niego doktora. Ilekroć Waluś wychodził
z domu i dłużej go nie było, domyślała się, że siedzi u tamtej. A serce jej ściskało
się bólem, goryczą, zazdrością i niepohamowanym żalem. Ale miała tyle roboty w
obejściu i zajęcia przy dzieciach, że wypełniała sobie czas, starając się jak
najmniej myśleć o nieobecności męża.
Mieli dwie krowy, konie, kilka świnek, kury,
króliki. Cały ten zwierzyniec trzeba było dwa razy dziennie nakarmić,
oporządzić. Śniadanie i obiad skoro świt przygotować, bo potem szło się w pole
i nie było mowy, by się od roboty odrywać. A były to czasy, gdy mało jeszcze używało
się maszyn rolniczych. Najważniejsza była siła ludzkich rąk oraz koń, którego
można było zaprząc do pługa i przemierzać z nim od świtu do zmierzchu rozległe
pola. Większość roboty w polu należała do Walentego. Czasem najmował chłopaków
do pomocy, ale przeważnie pomagała mu żona i dzieci, gdy już były trochę
starsze.
Na głowie Jadzi była cała praca w domu i
obrządek zwierząt. Ileż się ta kobieta
wiader z wodą nanosiła, koszy z ziemniakami, worków z ziarnem, naręczy siana i
słomy na podściółkę dla zwierząt! Ileż cebrzyków ziemniaków utłukła dla świń! Ileż
się obornika ze stajni nawynosiła! Ileż się na polu naklęczała, plewiąc i
wyrywając bujnie rozrastające się chwasty! Ileż chlebów napiekła dla tej swojej
stale głodnej gromadki! Dzień za dniem przelatywał a jej dłonie stawały się coraz
bardziej twarde i spracowane a plecy od wysiłku obolałe...
A jeszcze co jakiś czas któreś z dzieci
zachorowało. A to z babką były wciąż kłopoty i Walenty często musiał do miasta
jeździć, aby pomóc znękanej zupełnie siostrze i chociaż trochę uspokoić
znerwicowaną matkę.
Nieraz Jadzia, drżąca ze zmęczenia i
tłumionych emocji kładła się w stodole na sianie i popłakiwała. Ale wiedziała,
że ta chwila nie może trwać zbyt długo. Tyle rzeczy od niej zależało. Tyle osób
na niej polegało…
Na szczęście, Jadwiga wprowadziła tutaj ten
sam zwyczaj, który był w jej domu rodzinnym, aby siadać sobie wieczorami na
ławie, odpoczywać pospołu i nucić piosenki, w gwiazdy popatrując i marzenia
szepcząc. Dzieci uwielbiały te chwile, gdy oboje rodzice byli przy nich a świat
wokół tajemniczy, żabami kumkający, świerszczami cykający i sowami pohukujący,
opowiadał im swoje tajemnicze historie. Wówczas ogarniał ich taki cudowny
spokój i poczucie szczęścia. Walenty szeptał coś żonie na ucho a ona udając, że
się gniewa niby to odsuwała się i odwracała głowę, lecz na policzkach wykwitał
jej rumieniec a oczy lśniły jak w pierwszych miesiącach po ślubie. Potem w
alkowie z tęsknotą i pragnieniem spajali się w jedno, czując w sercach i krwi
ten cudowny żar i blask, dający siłę oraz napęd do kolejnego, ciężkiego dnia…
Cz.5 - "Nowe nadzieje i smutki"
Po kilku latach tłustych w gospodarstwie Jadwigi i Walentego nastały lata chude. Pogoda była kapryśna, niesprzyjająca uprawom, dokuczliwa dla pól i sadów. Pszenica wyrosła marna, owies, żyto i hreczka tak samo a ziarna wysypywały się z kłosów, pomimo tego, iż jeszcze nie były w pełni dojrzałe. Od nieustających, jesiennych ulew i wczesnych przymrozków ziemniaki i buraki zmarniały. Bieda zaczęła rodzinie coraz bardziej zaglądać w oczy. Trzeba więc było coś sprzedać i pomyśleć o jakimś zarobku, bo to przecież dzieci rosły, do szkoły chodziły a więc potrzebowały nowego przyodziewku, książek, zeszytów i mnóstwa tych drobiazgów, bez których obyć się nie mogły..
Jadwiga dużą wagę przywiązywała do dobrego
wychowania dzieci i do rozwijania ich pasji. A każde z nich lubiło co innego.
Zosia z zapałem rysowała i malowała. Oboje rodzice, niezmiernie z córki dumni
wybrali się nawet kiedyś do prawdziwego sklepu plastycznego w mieście i kupili
bloki z białym, twardym papierem, dobre pędzle, ołówki oraz farby. Jadzia,
która od czasu, gdy kiedyś teściowa spaliła zeszyt pełen jej nieśmiałych,
ołówkowych szkiców, nigdy więcej już się rysowaniem nie zajmowała. Ani czasu na
to nie już było, ani też szczególnej ochoty. Jednak teraz to w córce widziała
jakby samą siebie i starała się wspomagać ją w rozwijaniu jej artystycznych
zainteresowań. W prezencie urodzinowym dała jej gruby album z reprodukcjami
malarstwa największych polskich artystów i z dumą obserwowała, jak Zosia
usiłuje czasami kopiować coś z tych dzieł.
Jagódka przejawiała zdolności krawieckie.
Gromadziła przeróżne szmatki i gałganki i szyła z nich pracowicie sukienki dla
swoich lalek. Nawet lalki próbowała własne robić, wypychając trocinami uszyte
wcześniej przez siebie korpusy i główki. Potem z ogromną cierpliwością
haftowała kolorowymi nićmi szczegóły fizjonomii swoich gałgankowych zabawek.
Jadzia marzyła, aby za parę lat Jagódka mogła uczęszczać do szkoły krawieckiej
w mieście a Zosia do technikum plastycznego. A szkoły takie mieściły się w
pobliżu domu jednej z jej sióstr. W razie czego, nie trzeba więc będzie płacić
za stancję i ulokuje się dzieci u rodziny.
Natomiast Jędruś chodził wszędzie za ojcem i
wszystkiemu się pilnie przypatrywał, naśladując tatkę w każdej robocie. Poza
tym to Jędruś pierwszy zawsze wiedział, kiedy ich klacz źrebić się miała. To on
cierpliwie nasadzał kwoki na jajka. To on zauważał, że jakiś skobelek czy
zawias się urywa i prędko brał się sam za naprawę.
Dużo pociechy
mieli z niego rodzice. Dlatego też wymarzyli sobie, że to właśnie Jędruś
przejmie kiedyś po nich gospodarkę a córki wyjadą do miasta i tam skończą
szkoły, co da im lepszy start w przyszłość i pozwoli na ciekawsze,
spokojniejsze i dostatniejsze, niż ich własne życie.
Waluś postanowił wziąć się za uprawę tytoniu.
Ktoś mu opowiadał, jakie wielkie zyski można mieć z hektarowego poletka. Jesienią
dokładnie wybronował ziemię a potem dzień w dzień nawoził ją obornikiem i
wyrównywał. Wiosną mieli sadzić delikatne sadzonki tytoniu i żeby zakupić dobrą
jego odmianę Walenty jeździł aż pod Kraków. Ale mocno wierzył w powodzenie tego
przedsięwzięcia i Jadwiga wspierała męża w jego postanowieniach, pomagając mu
jak tylko umiała. Sama dla siebie niewiele potrzebowała. Pragnęła tylko
spokoju, szczęścia i jakiegoś pewnego bytu dla swoich dzieci… Wiedziała jednak,
że realizacja tych marzeń pociągnie za sobą sporo wydatków. Także leczenie
babki kosztowało coraz więcej a Waluś za punkt honoru wziął sobie pomaganie w
tym siostrze.
Zdrowie
Rozalii było już tak fatalne, że nie było sensu trzymać dłużej
staruszki w szpitalu. Zrobili tam dla niej już wszystko, co się dało.
Chodziło już tylko o to, by mogła spędzić ostatnie dni w domowej
atmosferze, między bliskimi. A ponieważ tak kiepsko się już czuła,
okrucieństwem byłoby odmawianie jej ukochanych papierosów. Mimo tego,
humor miała przewaznie beznadziejny i wciąż umiała innym zdrowo
dokuczyć. A im bardziej się
denerwowała, tym bardziej kaszlała. Jej kasłanie niosło się po
kamienicy, jak
huk ogromnej lawiny kamieni. Bywały noce, że nikt nie mógł oka zmrużyć –
kaszel
babki ucichał na moment a zaraz wracał ze zdwojoną siłą.
Cierpiała coraz
bardziej. Rany na jej nogach powiększyły się tak bardzo, że gdzieniegdzie widoczne
już były gołe kości łydek. Natomiast serce staruszki biło coraz słabiej.
Pewnego dnia, gdy była sama w domu córki
obudziła się nagle z jakiegoś męczącego, koszmarnego snu. Śniło jej się, że
gołymi rękami usiłuje wyciągnąć z ognia jakiś zeszyt. Żar wprost palił jej ręce
i twarz. A ona uparcie rozgarniała gołymi dłońmi czerwone węgielki…Obudził ją
nieznośny ból, który był od wielu lat jej nieodłącznym towarzyszem. Środki
przeciwbólowe właściwie już nie działały. Rozalia jęczała i przeklinała swój psi
los. Ale nie było nikogo, kto by jej odpowiedział. Czas toczył się obojętnie i
omijał ją swym zbawczym ukojeniem czy chociaż otępieniem. Umysł miała jasny i w
szeroko otwartych oczach błyszczały łzy…
Za oknem tętniło prawdziwe
życie. Jakieś dzieciaki śmiały się i dokazywały. Barwne ptaki śpiewały i
frunęły ku swoim ważnym sprawom. A ona tu leżała samotna, opuszczona,
niepotrzebna nikomu…W tej chwili dotarło do niej, że już nic więcej ją w tym
życiu nie czeka, że już nic nie zwojuje i czas jej dobiega końca.
Córka poszła do
sklepu by wystać w kolejce trochę jakiegoś mięsa na obiad. Pewnie nie będzie
jej parę godzin. Syn daleko. Wnukom nie bardzo chciało się odwiedzać babkę.
Była teraz starą, chorą, samotną kobietą, dla której nie liczyło się nic więcej
prócz ulgi w cierpieniu.
Siłą woli, ogromnym wysiłkiem zwiotczałych
mięśni podniosła się z łóżka. Usiadła z jękiem i spojrzała na trzepoczącą w
oknie firankę. Słońce świeciło radośnie i mówiło jej, że świat jest piękny,
dobry, pełen życia i kolorów. Lecz ona była jak wrzód na ciele tego świata.
Była żywym bólem, który czas było nareszcie przerwać.
Wzięła swoją
laskę i ciężko dysząc powstała ze swego łoża boleści. A potem powoli, raz po
raz odpoczywając po drodze dowlokła się jakoś do okna i popatrzyła na ten
rozświetlony promieniami, pogodny październik. Westchnęła głęboko. Zaciągnęła
się zapachem kurzu, liści, wiatru …
Czuła jakiś żal, że to tylko tyle. Czuła
smutek i wstyd, że właściwie nic ważnego nie zrobiła i nikt nie będzie jej
żałował. Popatrzyła w dół. Z wysokości drugiego piętra wszystko wydawało się malutkie
i nieważne, jak dziecięce zabaweczki. Ostatnim wysileniem przysunęła sobie
stołek i wspięła się na niego…
Chwilę potem z dołu dał się słyszeć krzyk.
Sąsiadka, która właśnie wynosiła śmieci pierwsza natknęła się na martwe ciało
Rozalii…
Po śmierci matki Walenty spoważniał bardzo.
Stał się milczący i polubił przebywanie na osobności w drewutni, którą
przerobił na stolarnię. Tam zajmowało go heblowanie drewna, wycinanie piłą
desek i deseczek, zbijanie tego w zgrabną całość i ostateczne szlifowanie stołów,
stołków, kołysek dziecięcych i krzeseł. Odnalazł w sobie pasję twórczego
obcowania z drewnem, tę samą, która niegdyś pochłaniała jego ojca. A ponieważ
miał do tego prawdziwy talent, to często udawało mu się coś ze swoich wyrobów
sprzedać i w ten sposób wspomóc rodzinną kiesę. Trzymał też w drewutni, w
specjalnym schowku butelkę gorzałki i gdy smutek mocno go za serce ścisnął albo
niepokorne wspomnienia opanowały pociągał sobie parę łyków. Niewiele! Ot tak,
żeby trochę w głowie zaszumiało i zagłuszyło dziwne tęsknoty i niedobre
myśli…Zazwyczaj jednak był zupełnie trzeźwy i trzymał na wodzy swoje chętki i
zdrożne myśli. Nie mógł pozwolić sobie na powrót do młodzieńczych wyskoków i na
nieodpowiedzialne porywy serca. Zresztą rzadko kiedy był teraz sam. Jędruś pomagał mu we wszystkim i nieraz obaj siedząc
w stolarni od rana wracali do domu dopiero na obiad zakurzeni od drewnianych
wiór, pachnący drewnem modrzewiowym i sosnowym.
W styczniu matka rudej Rozalki zachorowała
na zapalenie płuc i po kilku dniach majaków wyzionęła ducha. Jadwiga
dowiedziała się o tym od sąsiadki, lecz już wcześniej przeczuwała, iż dzieje
się coś złego, bo Waluś wracał ostatnimi wieczory bardzo czemuś smutny i czymś wielce
zaabsorbowany. Jadzia pierwszy raz wówczas odważyła się porozmawiać z mężem
szczerze na ten bolesny i niewygodny dla siebie temat tamtej kobiety i jej
dziecka.
- Słuchaj Waluś,
trzeba coś z tym zrobić – powiedziała, gdy pewnego styczniowego wieczoru
siedzieli sami w izbie kuchennej a Waluś ciężko wzdychając, ćmił kolejnego
papierosa.
- Twoja Rozalka
ma teraz czternaście lat, prawda? I nie został jej na tym świecie nikt poza
Tobą? – zapytała, patrząc poważnie w oczy zmieszanego jej odezwaniem męża.
- Tak, Jadziu. Po
prawdzie, to tylko matkę miała i jakoś teraz sama próbuje do wiosny w tej ich
biednej chałupinie przetrwać – odrzekł Waluś, głośno przełykając ślinę i spoglądając
z niepokojem w oczy żony.
- Pójdziesz tam
do niej jutro z rana. Rzeczy jakieś pomożesz jej spakować i zabierzesz ją do
nas – powiedziała stanowczym, zdecydowanym głosem Jadzia.
- Po co dziecko
tam samo po próżnicy zimą będzie siedzieć? Niech tu zamieszka. Miejsca jest
dosyć. Jedzenia dla niej starczy. A i do pracy się pewnie jakiej w obejściu
nada – dodała jeszcze, dostrzegając pełen niedowierzania i wielkiej ulgi
uśmiech, wykwitający na ustach Walentego. Nie było jej łatwo podjąć tę decyzję,
bo wiedziała, że ta niczemu przecież niewinna Rozalka zawsze już będzie jej się
kojarzyć ze zdradą męża. Jednak inaczej postąpić nie umiała i uważała, że
dziewczynie należy się troska i ciepło rodzinne. A takiego na pewno jej u nich
nie zbraknie!
Tak więc Rozalka
przeniosła się do nich i szybko znalazła w rodzinie Walentego swoje miejsce.
Była cicha, skromna, pracowita i nie narzucająca się z niczym. Szanowała
Jadwigę i w niczym nigdy nie dała jej odczuć, że jest pierworodną Walusiową
córką. A Jadwiga przyglądała się jej życzliwie i tylko czasami niewyraźnie się
jej na duszy robiło, gdy widziała jak tamta śmieje się w taki sam, jak Waluś
sposób, głowę przechylając na bok i mrużąc śliczne, piwne oczy…
Tak minęła zima – wyjątkowo ciężka i długa.
A na wiosnę Jadzia miała urodzić ich czwarte, bardzo przez oboje małżonków
upragnione dziecko. Czuła, że będzie to chłopiec. Także miejscowa znachorka jej
to przepowiedziała, ale i ostrzegła, by uważała na to dziecko, bo ciąża może
być trudna. Jednak aż do wiosny nic złego się nie działo. Jadzia była pełna siły,
wiary i pogody ducha. Cieszyła się spokojem w rodzinie, ustatkowaniem swego
Walusia, zdrowiem trojga dzieci, zeszytami pełnymi coraz zgrabniejszych
rysunków swej pierworodnej Zosi.
Nadszedł kwiecień. Długo upragniona zieleń
zaczęła ukazywać się nieśmiało w sadzie i na łąkach. Jadwiga zapragnęła wybrać
się na spacer po modrzewiowym lesie. Chciała dojść aż nad rozlewisko potoku i
przypatrzeć się kormoranom, które w ogromnej ponoć liczbie urzędowały tam od
kilku dni, łowiąc ryby, gniazdując i opiekując się świeżo wyklutymi młodymi. Namówiła
też na ten spacer dwunastoletnią Zosię, mówiąc, że kormorany to bardzo
wdzięczne modele do rysowania.
I
poszły tak
obie, wziąwszy się za ręce, szczęśliwe i swobodne jak wolne od trosk
przyjaciółki na wakacjach. Po drodze śpiewały sobie ulubione piosenki i
śmiały
się radośnie. Czasem musiały przekraczać jakieś grube kłody, padłych
dawno
temu, obrosłych mchem drzew. Czasem wspinały się w na wzgórze a potem
schodziły
w dolinkę. Aż wreszcie doszły w pobliże rozlewiska. Potok rozszerzał się
tu w malownicze mokradło, obrośnięte kaczeńcami, niezapominajkami i
miętą.
Jadwiga czuła się bardzo zmęczona tą wędrówką,
oparła się więc o pień brzozy i ciężko oddychając odpoczywała. Zosia podbiegła
do wielkich łopianów, porastających brzeg rozlewiska i rozgarnąwszy je podeszła
do samej wody, wpatrując się w wyrastającą pośrodku wysepkę. Tam, na kikutach
wyschniętych drzew i gałęzi siedziały nieruchomo sylwetki szlachetnie
wyglądających, niezwykłych ptaków z dziobami, zagiętymi w dół i szyjami
podobnymi do szyjki imbryka.
- Mamusiu,
mamusiu! Niech mamusia tu podejdzie! Tam jest kilka takich dziwnych, czarnych
ptaków. Czy to są właśnie kormorany? – zawołała podekscytowana tym widokiem
Zosia, która jeszcze nigdy nie była nad tym rozlewiskiem i teraz stała
oczarowana i zachwycona. Na dźwięk jej głosu ptaki zerwały się spłoszone i
krążyły chwilę nad wodą, po czym znowu wylądowały na swojej ulubionej wysepce i
przysiadły w równie wdzięcznych, co przed chwilą pozach, strosząc piórka,
czyszcząc skrzydełka i wyginając się ku wiosennemu słońcu.
Zosia wyjęła z kieszeni fartuszka swój
zeszyt w twardej oprawie i ulubiony, miękki ołówek. A potem, wysuwając w
skupieniu koniuszek języka, zmarszczyła czoło i rysowała kormorany i ich
maleńką, zarośniętą miętą i trzcinami wyspę.
Nagle usłyszała przejmujący jęk. Drgnęła
gwałtownie. Zeszyt i ołówek wypadły jej z rąk. I nie zdążyła się po nie
schylić, bo odwróciwszy się dostrzegła sylwetkę matki, osuwającą bezwładnie się
na ziemię. Przerażona puściła się biegiem w jej stronę. Potknęła się na
niewidocznej między łopianami grubej, zmurszałej gałęzi. Obiła sobie kolana.
Zmoczyła w błocie spódnicę. Jednak jak tylko mogła najprędzej pozbierała się by
dotrzeć do miejsca, gdzie upadła matka.
Jadwiga leżała na ubiegłorocznych, mokrych
liściach. Twarz wykrzywiał jej straszny ból. Była blada i oddychała z wielkim
trudem.
- Córeńko! –
wychrypiała ostatkiem sił – Zosieńko! Szybko biegnij po ojca. Z dzieckiem
dzieje się coś złego…
Cz.6 - "Otchłań"
Cz.6 - "Otchłań"
…Biegła po śniegu. Była radosna, swobodna,
skoczna jak sroczka. Gdzieś zgubiła rękawiczki i teraz zziębniętymi dłońmi
ocierała kapiący nos. Przed nią biegły siostry. Widziała ich sylwetki, jak
oddalały się coraz bardziej. Okutane w wiele warstw chust dziewczynki. Śmiały
się i skakały tak jak ona…
Jadwiga nie mogła już więcej mieć dzieci. A
zresztą, nawet nie chciałaby mieć. Wszystko wydało jej się wtedy bez sensu…Życie
toczyło się wokół po dawnemu, a ona nie potrafiła się przymusić do jakiegoś
żywszego zainteresowania nim. Większość spraw w gospodarce była na głowie
Walusia i starszych dzieci…A w ich gospodarstwie bardzo źle siedziało, bo przez
jej chorobę Waluś wszystko zaniedbał. Tytoniu nie posadził. Zapożyczył się,
żeby na lekarstwa dla Jadwisi było. I wciąż był przy niej. Doglądał. Jak o małe
dziecko się troszczył. A i tak niewiele jej to wszystko pomagało. Jakaś taka
bez życia była, chociaż starała się, jak tylko umiała. Coś tam robić próbowała,
ale wciąż się zamyślała, w dal zapatrzała, czegoś tam wzrokiem próżno szukając.
Nagle upadła i
nastała głucha cisza. Znikły siostry, oddalił się śnieżny świat. Leżała w
białej pościeli i było jej bardzo zimno. Drżała. Dygotała. Próbowała rozejrzeć
się dookoła, lecz spośród wszystkich tych ruchomych cieni nie potrafiła
rozróżnić nikogo znajomego.
Stała przy niej jakaś staruszka i
pomarszczoną dłonią gładziła jej twarz. Nic nie mówiła tylko delikatnie
głaskała jej policzki i płakała a przy tym wciąż pokasływała…A potem wyciągnęła
z gęstwiny swych spódnic stary zeszyt z rysunkami Jadzi. Ten sam, który dziewczyna owijała kiedyś
błękitną chustą. A zeszyt ten łopotał swymi stronicami, odfruwał, nie dał się
pochwycić i jak gołąb zniknął za oknem. Staruszka, widząc to zapłakała,
rozkaszlała się gwałtownie a potem ucichła i rozmyła się nagle w niewyraźny,
ciemny kształt, wtapiając się w mrok. Kim była ta stara kobieta? Dlaczego
płakała?
Jadwinia była w krainie cieni. Sama jak cień
– niewidzialna i głuchoniema, choć wołała z całej siły: „Przykryjcie mnie!
Zimno! Lodowato! Dajcie pić! Coś ciepłego, proszę!”
Ale cienie
przesuwały się obok, nie dostrzegając jej błagań i nie reagując na szept. I spadała
gdzieś głęboko. W samą otchłań niezgłębionych czeluści piekielnych. Tam
wściekły żar brał ją we władanie i nie pozwalał odetchnąć, wysuszał usta i
toczył z niej kulę ognia. Toczyła się tak i toczyła w ciemność i w jasność.
Poprzez czasy i bezczasy. Bezbronna. Zagubiona w krainie obcych dźwięków.
Zgrzytliwych słów...
Słyszała, jak
ktoś mówił: - „Trzeba czekać. Nie wiadomo, ile to potrwa. Bywa, że pacjenci
nigdy nie wychodzą ze śpiączki…”
- O kim oni
mówią? Kim oni są? – ledwo te pytania przeleciały jej przez głowę już znikały
zagłuszone poszumem ptactwa, które ogarniało ją swoją trzepoczącą chmarą i
zabierało ze sobą na podniebne podróże. Teraz była kormoranem i spoglądała na
swoich pobratymców z radością i wiarą. Poleci z nimi gdziekolwiek! Tak dobrze czuć
ten wiatr i przestrzeń! Tak dobrze nie pamiętać!
- O czym nie
pamiętać? O kim zapomniała? – dręczące myśli znów oblegały ją jak dokuczliwe
pchły. Skakały po niej nie dając chwili wytchnienia. Śmiały się w jej głowie
piskliwymi, ostrymi jak kawałki szkła głosikami.
- Zosia, Jagódka,
Jędruś! – coś w niej krzyczało rozpaczliwie, lecz co oznaczały te imiona?
- Co tam w domu?
Czy mama już zagoniła krowy z pastwiska? Czy tatce nie trzeba pomóc w stajni?
- Mamo, matusiu!
Tak mi zimno! Dajcie mi jakąś pierzynę! Mleka gorącego mi dajcie!
Matka stała obok
niej i głaskała jej rozpaloną głowę. Patrzyła w jej nieprzytomne oczy i mówiła
do siedzącego obok ojca – Źle z nią, mój mężu! Chyba się nie wyliże!
- Jadziu, Jadziu!
Już świt, wstawaj! Biegniemy na łąkę! Skowronki śpiewają, niezapominajki
kwitną! Zobacz jak wysoko już słonko na niebie! – wołały jej siostry i ciągnęły
ją ze sobą a ona opierała się z całych sił i wołała – Ale gdzie Zosia, gdzie
moja Zosia?! Zosiu!!!
Ktoś siedział przy łóżku i delikatnie
gładził jej dłoń. Otworzyła oczy. Zobaczyła obok nieznajomego, szpakowatego
mężczyznę, wpatrującego się z natężeniem w jej twarz i uśmiechającego się przez
łzy.
- Obudziłaś się?
Nareszcie! – westchnął ten człowiek i poczuła, że skądś jednak zna tego
mężczyznę. Tylko skąd?
- Dwa miesiące
czekałem, byś otworzyła oczy! Wszyscy już myśleli, że odeszłaś na zawsze, ale
ja wierzyłem. Wierzyłem, że wrócisz Jadziu moja ukochana! – szeptał ten
mężczyzna a jej nagle zaświtało w głowie jego imię – Waluś! Skąd go zna? Kim on
dla niej jest?
-Siostro!
Siostrzyczko! – wołał ten mężczyzna – Moja żona jest przytomna! To cud,
prawdziwy cud!
O czym ten człowiek mówi? Jaka żona? Jakie
dwa miesiące? A gdzie jest Zosia…?
Zosia, córeczka…Modrzewie,
kormorany, brzoza….Jaki dziwnie płaski ma brzuch? Dlaczego on jest taki pusty?
Gdzie jest dziecko?!
- Gdzie jest moje
dziecko? ! – wykrzyknęła nagle ochrypłym głosem i zupełnie przytomnie spojrzała
na siedzącego przy niej mężczyznę. Ten zmarszczył się, spuścił głowę i nie
umiał przez dłuższą chwilę wydusić z siebie ani słowa. A potem wyszeptał cicho:
- Lekarze
zakazali mówić…
- O czym
zakazali? Jacy lekarze? Przecież ja jestem zupełnie zdrowa! Gdzie ja jestem?
Gdzie jest Zosia, Jędruś, Jagódka? Co zrobiłeś z moimi dziećmi?!
...Znowu zawirowało jej w głowie. Znowu cienie
zabrały ją ze sobą w mglistą otchłań. Krzyczała, że nie chce już tam wracać, że
musi do domu, do dzieci, ale cienie nie słuchały jej wcale i owijały ją
mglistym szalem zapomnienia…
Ocknęła się kilka
dni potem. Zupełnie przytomna znowu ujrzała przy sobie tego mężczyznę –
Walusia…
- Waluś! Jak Ty
posiwiałeś! – zawołała – Jak długo tu leżę? Co się stało?
Waluś ścisnął
mocno jej rękę i powiedział – Lekarze mówili, żebym był ostrożny, że trzeba
poczekać aż dojdziesz do siebie…Wrócimy niedługo do domu, to wszystko Ci
opowiem, Jadwiniu moja najdroższa!
- No to wracajmy!
Dzieci czekają! I wiosna czeka! – szepnęła serdecznie kobieta i z ogromną
czułością pogłaskała stroskane lica męża
Jechali bryczką poprzez brukowane ulice
wielkiego miasta. Mijali bogate kamienice i malutkie domki. Widzieli migające
neonami witryny i błyszczące światła latarni ulicznych. Przejechali przez most
i spoglądali na głęboką, ciemną toń błyszczącej w dole rzeki.
- Dokąd jedziemy
Walenty? – zapytała Jadzia, otulając się ciaśniej wełnianą chustą. Wieczór był
ciepły i pachniało wokół oszałamiająco kwitnącymi właśnie teraz jaśminami i
różami. To już nie była wiosna, ale pełnia wspaniałego lata. Jadzia zrozumiała,
że bardzo długo była chora i przez ten czas wiele rzeczy się na świecie
zmieniło.
- Dzisiaj
przenocujemy u mojej siostry, a jutro z samego rana wyruszymy do domu – odrzekł
Walenty, patrząc z troską na niepewną minę żony.
W odpowiedzi
uśmiechnęła się tylko i przytuliła do niego. Nie chciała teraz już o nic pytać.
Pragnęła tylko znaleźć się w łóżku i odpocząć. Czuła się tak dziwnie zmęczona,
jakby od bardzo dawna oka nie zmrużyła…
Ewelina pościeliła im w gościnnym pokoju i
nie pytając o nic zostawiła małżonków samych. Położyli się w wielkim, obcym
łożu i oboje w tym samym momencie głęboko westchnęli…Niedawna senność gdzieś
przepadła i Jadwiga leżała obok męża, czując między nimi jakieś napięcie i
oczekiwanie. Na co?
Nagle usłyszała
jak jej mąż łka. Przytulił się do niej jak bezradne dziecko i nie mówiąc nic
drżał i płakał coraz głośniej.
- No już,
już…Cichutko, jestem tu mój kochany. Nic złego się nie dzieje. Nigdy już Cię
nie zostawię samego. Nie płacz, mój jedyny… - szeptała, otaczając go ramionami
i scałowując jego łzy z powiek, policzków i wąsów.
- Powiedz mi,
teraz już musisz mi powiedzieć, co się stało Walusiu. To już nie może czekać –
wyszeptała, gdy ucichł i dygotał już tylko w ostatnich wstrząsach łkania.
- Zosia
przybiegła po mnie na pole. Pobiegłem nad rozlewisko. Leżałaś tam nieprzytomna,
krwią brocząca, biała jak ściana. Wziąłem Cię na ręce i jak tylko mogłem
najszybciej zaniosłem do domu. A z ciebie nadal krew tak strasznie ciekła i
ciekła…Rozalka przyprowadziła starą Teklę – znachorkę. A ona obejrzała Cię i
powiedziała, że trzeba jak najszybciej do szpitala, bo ona już nic tu nie może
pomóc.
Rozalka poleciała
do sołtysa, bo tylko on jeden przecież w całej wsi ma telefon. I po godzinie
przyjechała karetka i zabrali Cię taką prawie martwą, taką daleką…
Waluś na chwilę
przerwał opowieść i drżał teraz jak osika, przeżywając na nowo tamte chwile. Jadwiga,
chociaż opowieść dotyczyła przecież niej samej, czuła się tak, jakby była o
kimś obcym. Jak mogła niczego nie pamiętać? Jak mogła narobić wszystkim tyle
kłopotu?
- Lekarze w
szpitalu aż się za głowy chwycili na Twój widok. I powiedzieli, że przy takiej
utracie krwi małe są szanse byś przeżyła. I nawet nie chcieli Cię ratować!
Rozumiesz? Chcieli Cię zostawić żebyś wyzionęła ducha!
Ale ja
krzyczałem, błagałem, prosiłem, groziłem aż w końcu wzięli Cię i do jakichś
rurek podłączyli, do cienkich kabli i przewodów podpięli.
- Dużo krwi Ci
przetoczyli, Jadziu! Ale to pomogło. I przeżyłaś, przeżyłaś, ale dwa miesiące
leżałaś całkiem nieprzytomna, bardziej na tamtym, niż na tym świecie… - szeptał
Walenty, całując ukochaną żonę i przygarniając ją mocno do siebie. Ale ona
wówczas jakby sobie coś uświadomiła. Jakby sobie o czymś przypomniała.
Wyswobodziła się łagodnie z jego objęć a potem usiadła gwałtownie na łóżku i
cicho zapytała:
- A co z
dzieckiem?
- Jeszcze tam,
nad rozlewiskiem urodziłaś ślicznego, ale martwego chłopca. Zosia owinęła go w
swój fartuszek i przyniosła do domu. Następnego dnia kazałem zbić stolarzowi
małą trumienkę i przed wieczorem pochowałem go na naszym starym cmentarzu pod
brzozą…Był tam ze mną tylko ksiądz i Rozalka. Odmówiliśmy razem modlitwy za
wieczne jego odpoczywanie a potem wróciliśmy do domu, do dzieci…
Cz.7 - "Schyłek"
Lato minęło i jesienią trzeba było za wszelką
cenę ratować jakoś ich gospodarstwo, żeby z torbami nie poszli. I wtedy pomógł
im mąż Eweliny. Odnalazł w Ameryce kuzyna Walusia i poprzez niego załatwił dla
męża Jadwigi zaproszenie. Zimą Walenty wyjechał za ocean do pracy…
Po
trzech miesiącach dostała od niego list:
„Kochana Jadziu –
pisał Waluś – nieźle mi się tu wiedzie, ale tęsknię za Wami bardzo. Dostałem
pracę na budowie i większość pieniędzy staram się oszczędzać, ale życie jest tu
drogie a nie mogę wciąż siedzieć na karku kuzynowi. Mogę tu wynająć małe
mieszkanko. Dałbym radę je opłacać i jeszcze odłożyć sporą sumkę na powrót do
Polski. Bardzo bym chciał, byś tu do mnie przyjechała, bo ckni mi się tu bez
Ciebie a wieczorami ciągnie, żeby piwo z chłopami pić. Samotne są tutaj chłopy
i głupoty im tylko do głowy przychodzą. Jakbyś przyjechała, to byś mnie
przypilnowała i nigdzie bym się nie włóczył. Pracę dla Ciebie by się załatwiło
od ręki. Tu potrzebują takich robotnych, uczciwych kobiet do pomocy w domu.
Strasznie dużo wszędzie jest bogatych bab, którym się w głowach poprzewracało i
nie chce im się w domu sprzątać i dzieciakami zajmować. Jakbyś przyjechała, to
byśmy oboje popracowali i po roku najpóźniej do Polski wrócili.
Przed wyjazdem
rozmawiałem z Eweliną o tym, że jakby się tutaj coś i dla Ciebie znalazło, to
ona na ten czas przeniesie się do nas na wieś i dziećmi się zajmie. Krowę
sprzedaj, to będziesz mieć na bilet do Ameryki. Załatwiaj wszystko, co trzeba,
bo żyć mi tu bez Ciebie gorzko i żałko. Tutaj inny, obcy świat. Kolorowy, ale
pusty jakiś. Nie umiem Ci tego wytłumaczyć. Zobaczysz to wszystko na własne
oczy, to zrozumiesz.
Jadziuńku ukochana! Jak najszybciej do mnie
przyjeżdżaj. Kuzyn już Ci zaproszenie szykuje. Wyglądaj listonosza na dniach.
Miłuję Cię z
całej duszy!
Twój Walenty"
I jak Walenty chciał, tak się stało. Już na
wiosnę Jadzia płynęła ogromnym statkiem na sam koniec świata. Niezwykłe to było
dla niej wielce przeżycie, gdyż do tej pory nigdy się dalej nie ruszała niż do
miasta wojewódzkiego, w którym mieszkały jej siostry i rodzina męża. Oszołomiona rozglądała się wokół, nie mogąc
pojąć ogromu tej przestrzeni i tłumu ludzi, swoimi sprawami zaaferowanych,
gadatliwych, emocji pełnych. A ludzi tych było wokół całe mrowie, zarówno bogatych,
jak i biednych. A prawie wszyscy tak samo przejęci i przerażeni tym, co ich za
morzami czekało. Czy jest tam dla nich nowe życie, nowa nadzieja?
Jadwigę na tę podróż pomogła spakować
Ewelina, bardziej w świecie bywała i na nowoczesności się znająca. Miała teraz w
walizce wszystko, co jej mogło być w każdą porę roku potrzebne a ponadto weki
ze studzieliną – ulubioną galaretą Walusia, słoik smalcu ze skwarkami własnej
roboty oraz butelkę soku malinowego. Płaszcz razem nowy z bratową w mieście
kupiły i dzięki temu teraz ciepło jej było na tym rozhulanym wiatrami okręcie.
Głowę ciepłą chustką otuliła a jasny warkocz w kok spięła. Wprawdzie Ewelina
radziła jej, by włosy ściąć, bo tak by było wygodniej, ale Jadzia pamiętała,
jak bardzo Waluś jej długie włosy lubił, jak gładził je zawsze i z lubością przeczesywał,
gdy były świeżo umyte i rumiankami pachnące…
Mąż czekał na nią w porcie i od razu
wypatrzył jej wysoką postać pośród innych kobiet. Rzucili się sobie w objęcia,
stęsknieni bardzo i tak niezwykle sobie bliscy. A wokół świat był dziwny,
hałaśliwy, językami obcymi gadający, światłami aut i reklam na budynkach migający,
straszny i pociągający zarazem. Musieli jeszcze stamtąd odbyć kolejną, długą
podróż do Chicago, miasta, które miało stać się ich domem na kilkanaście
najbliższych miesięcy.
Zamieszkali w ubogiej klitce, wynajętej u
jakiejś wścibskiej Polki w polskiej dzielnicy, Polish Village - Jackowem przez Polaków tutejszych zwanej.
Mieli tam jeden pokoik i małą kuchenkę. Dla nich dwojga w sam raz. Waluś zaraz
po wejściu pochwalił się przed żoną używaną lodówką i tosterem, które to
sprzęty zakupił niedawno z pierwszej, sowitszej niż dotąd wypłaty. Jadwiga
ledwo spojrzała na to wszystko. Uśmiechnęła się niewyraźnie i przepraszając
męża, umęczona po podróży prawie natychmiast padła na skrzypiące, niezbyt
szerokie łóżko, stojące w roku pokoju i spała jak zabita aż do rana…
Kilka dni potem poszła do załatwionej dla
niej przez kuzyna Walusia pracy. Miała sprzątać i gotować u pewnej bogatej
Żydówki, która na szczęście dla Jadwigi, pochodziła z Polski i dość dobrze
jeszcze ojczystym językiem się posługiwała, kalecząc go tylko czasami
naleciałościami angielskiego i jidysz.
Dobrze się tam
Jadzi pracowało, bo jej pracodawczyni nie krytykowała niczego, co kobieta
ugotowała. Wszystko, co przyrządziła smakowało mieszkającej tam rodzinie i nie
raz słyszała pochwały pod swoim adresem a pan domu, w uznaniu dla jej pierogów
ruskich i kopytek wrzucał jej zawsze do fartuszka po parę dolarów.
W niedziele
zawsze miała wolne i wówczas razem z Walentym chodziła do kościoła Świętej
Trójcy, w którym odprawiane były msze w języku polskim. Potem spacerowali po
mieście i oglądali wystawy polskich sklepów, ze wzruszeniem czytając nazwy na
opakowaniach wystawionych tam artykułów spożywczych: „śledź po Gdańsku”, „ogórki
kiszone”, „kiełbasa swojska”, ”musztarda stołowa” „budyń waniliowy”…
Po niespełna roku pracy Jadwigę spotkały w
tym polsko – żydowskim domu dwie, bardzo nieprzyjemne rzeczy, które w efekcie
doprowadziły do tego, iż musiała odejść stamtąd…. Jednego dnia jej
pracodawczyni, nosząca piękne, starobiblijne imię Sara - kazała Jadwidze posmarować się od stóp do
głów samoopalaczem, gdyż kupiła sobie właśnie bikini w jaskrawym, kanarkowym
kolorze i zamierzała nazajutrz paradować w nim na plaży nad jeziorem Michigan.
Jadzia zdumiała się tą propozycją, gdyż jej pani była przy kości i
miała już swoje lata – na pewno była ze dwadzieścia lat starsza od niej – a
mimo to bez żadnych oporów rozebrała się do rosołu i stanęła przed Jadwigą, jak
ją pan Bóg stworzył. Młoda kobieta posłusznie, acz niechętnie, spełniła jej prośbę. Żachnęła się
dopiero w chwili, gdy bezwstydna Sara położyła się na sofie, rozkładając nogi
szeroko i z dziwacznym, półprzytomnym uśmiechem żądając, by Jadzia posmarowała
ją także tam, gdzie była tak łysa, jak nowo narodzone dziecię!
Tego już było Jadzi za wiele i stanowczo odmówiła,
mówiąc, że to wstyd, że jej nie przystoi tam pani dotykać, niech ją lepiej mąż wysmaruje. Starsza
pani zdenerwowała się bardzo i okrywając się różową kapą wybiegła z pokoju,
klnąc pod nosem. A na drugi dzień oskarżyła Jadwigę o kradzież swej ulubionej,
złotej bransoletki.
Na nic zdały się
tłumaczenia, oburzonej do żywego, niesłusznie oskarżonej o to Jadzi. Na
nic zdały
się apele o uczciwość i dobroć serca Sary. Tamta nie chciała o niczym
słyszeć
i krzyczała, że nie zamierza dłużej trzymać pod swym dachem złodziejki,
głupiego kocmołucha, tępej, do niczego nie nadającej się Polki. W
obecności
męża i dzieci kazała przetrząsnąć Jadzi każdy kąt w domu a potem wezwała
policję i przeszukano nawet skromne mieszkanko Jadzi i Walusia.
Oczywiście
niczego nie znaleziono, gdyż Jadzia była czysta i uczciwa jak złoto.
Natomiast
po kilku dniach bransoletka, jak gdyby nigdy nic znalazła się w koszu na
brudną
bieliznę, w kłębie ciśniętych byle jak kolorowych halek Sary.
Pracodawczyni
wycofała oczywiście swoje oskarżenie i policja dała spokój Jadwidze, ale
mimo
przeprosin pani domu, dotknięta i upokorzona Jadzia za nic nie chciała
wrócić
do roboty w tamtym miejscu.
Podejmowała jeszcze kilka razy jakieś
dorywcze prace w bogatych, polskich domach. Ale nie były to dobrze płatne zajęcia i nie
udało się znaleźć nic na stałe. Także na budowie u Walusia trwał zastój. I
siedzieli od dwóch tygodni w Chicago nie pracując już nigdzie, chodząc całe
dnie nabrzeżem jeziora i tęskniąc za Polską, za domem.
Wreszcie podjęli decyzję o powrocie.
Pieniędzy udało im się zaoszczędzić sporo, bo żyli tu nad wyraz skromnie,
obywając się byle czym i każdego centa odkładając do wspólnej kiesy.
Dzięki tym pieniądzom udało im
się dokupić kilka hektarów pola, obsiać go rzepakiem i tytoniem, zatrudnić do
pomocy paru chłopaków ze wsi i polepszyć na tyle swój byt, że w dwa lata postawili nawet
porządny, murowany dom…
Dzieci
wyrosły, szkoły pokończyły. Rozalka
za mąż wyszła za właściciela tartaku z pobliskiego miasteczka. Jagódka,
tak jak
marzyła niegdyś jej matka, została krawcową i w mieście miała nawet swój
zakład, który całkiem nieźle prosperował. Urodziła zdrową, śliczną
córeczkę i
dała jej imię po matce – Jadwiga. Nie miała jednak szczęścia w życiu
prywatnym,
bo mąż jej alkoholikiem okropnym był koleżków spod budki z piwem do domu
co
dzień sprowadzał, wszystkie pieniądze przepijając, za nic mając to, że
jego
żona pracuje ciężko na ich trzyosobową rodzinę. Po paru więc latach
takiej męki
Jagoda rozstała się z mężem i sama zajęła się wychowywaniem córki oraz
zapewnieniem im jakiegoś spokojnego, dostatniego bytu.
Zosia dostała się
na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i po kilku latach wyjechała do Stanów,
gdzie zaproponowano tej uzdolnionej dziewczynie wystawę jej malarstwa. Tam poznała jakiegoś
sympatycznego Amerykanina i została jego żoną. Dom w Nowym Jorku kupili i na
stałe tam zamieszkali.
A Jędruś? Jędruś poza pracą w gospodarstwie
miał jedną wielką pasję – motory!
Pierwszy, używany
motor kupił sobie, będąc jeszcze nastolatkiem za pieniądze zarobione na
plantacji truskawek sąsiada. Potem, już będąc zupełnie dorosłym, wyjechał na
kilka miesięcy do pracy we Francji i wróciwszy natychmiast wypatrzył na
giełdzie samochodowej wspaniałego Harleya Davidsona. Nikt w okolicy nie miał
takiego cudeńka i dziewczyny oczy sobie za Jędrkiem wypatrzały! Jednego dnia
wracał wieczorem z miasta, z odwiedzin u Jagody, której zawiózł od mamy trochę
weków i świeżych jaj. Kilka kilometrów przed zjazdem do wsi, zza zakrętu
wyłoniła się nagle ogromna ciężarówka…
Znowu żałoba zapanowała w Modrzewiowej dolinie.
Tym razem Walenty załamał się zupełnie śmiercią jedynego syna a Jadwiga,
chociaż równie cierpiąca, odnalazła w sobie dość siły, by wspierać Walusia i
codziennie mu jakieś roboty wynajdywać, by miał czym myśli zająć. Jednak Waluś
zmarkotniały, milczący i do niczego już serca nie mający nie umiał niczym zająć
rąk na dłużej. Coś tam jeszcze robił na polu, coś dłubał w drewutni. Głównie
jednak papierosy podłej marki ćmił i na ławie przed domem siedział. Jednego
wieczora bardzo go coś w boku zagniotło. Gorączki wysokiej dostał i bełkotać
coś zaczął aż Jadzia przelęknięta czym prędzej pogotowie wezwała, nie wiedząc
co właściwie mężowi dolega. Lekarka zbadała go na miejscu, orzekając, że to
pewnie zapalenie trzustki i żeby się Jadwiga nie martwiła, bo to się przeważnie
daje łatwo wyleczyć.
Na drugi dzień z samego rana Jadzia wybrała
się do miasta, do szpitala z rzeczami dla męża, bo poprzedniego dnia w nerwach
i roztrzęsieniu niczego w szafie znaleźć nie mogła. Na sali, gdzie miał ponoć
leżeć zastała puste łóżko. Z sercem przepełnionym ogromem złych przeczuć
pobiegła do ordynatora i dowiedziała się, że w nocy Waluś umarł nagle podczas
operacji…
I to tyle…Tylko
tyle…
Jadwiga, pięćdziesięciosześcioletnia wdowa,
została sama w wielkim, murowanym domu z ogrodem i starym sadem jabłoniowym.
Wokół szumiał, jak gdyby nigdy nic, wspaniały, modrzewiowy las a kormorany
zataczały koła nad rozlewiskiem, bo znowu zaczynał się czas ich gniazdowania…
… Jadwiga ma dzisiaj siedemdziesiąt cztery lata.
Choruje poważnie na serce i zakrzepowe zapalenie żył. Żyje samotnie ze skromnej
renty. W gospodarstwie pomagają jej Rozalka i Jagoda, które często do niej z
miasta przyjeżdżają, a jak matka źle się czuje, zabierają ją do siebie.
Latem Jadzia bardzo lubi siadywać wieczorami
na ławie przed domem i wspominać dawne, dobre czasy, wsłuchiwać się w wiatr,
który przynosi jej z daleka śmiechy i przekomarzania jej dzieci, szepty
rozkochanego w niej Walusia a nawet pokasływania starej Rozalii…Niekiedy
siedząc tak, śpiewa cichym, starczym głosem te same piosenki, które niegdyś
nuciła jej matka…
Moi
drodzy czytelnicy! To już koniec tej opowieści. Większość opisanych przeze mnie
wydarzeń miała miejsce naprawdę w życiu dwóch znanych mi, starszych kobiet,
mieszkających w pobliskiej wsi. Połączyłam te fakty w dolę-niedolę jednej,
prostej, dobrej kobiety – Jadwigi z Modrzewiowej doliny. Ale uważam, że życie
każdej z tych dwóch kobiet zasługuje na osobną, długą historię…
Pieknie piszesz Olu i czyta sie z zapartym tchem.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że przeczytałaś tę historię.A tym bardziej się ciesze, że Ci sie spodobała!Dziekuję za ciepłe słowa!:-))
UsuńZaczytałam się...zadumałam się...Czuje się, że to nie fikcja literacka, jesteś dobrą obserwatorką ŻYCIA, i nie jest ważne, czy te wydarzenia, które opisujesz, zdarzyły się Jadwidze czy innej kobiecie, czytelnik odbiera tchnącą z nich Prawdę, pięknie przefiltorwaną przez Twoją wyobraźnię i talent . Kawał dobrej literatury, gratuluje, Olu!
OdpowiedzUsuńNa każdej wsi wiele jest ciekawych opowieści, czekających tylko na słuchacza,na zastanowienie się, na spisanie.
UsuńLudzie cichutko i skromnie plotą w znoju swój codzienny byt a tyle w nim radosci, dramatów, wzlotów i upadków, że byłyby z tego gotowe scenariusze na filmy, sagi, sztuki teatralne, książki wreszcie.
Dziękuję Ci za ciepłe słowa Livio!:-)
Zaczytałam się, zamyśliłam... Kolejna opowieść o ludzkich losach jakże ciepło z wyczuciem przez Ciebie opisana. Napisałam długi komentarz, ale go coś zeżarło :-)), no pewnie mój paluszek omsknął się po klawiaturze tabletu, ciągle mam z tym kłopoty. Pewnie tak miało być.
OdpowiedzUsuńWysłuchiwałam kiedyś opowieści o zyciu przygodnie spotkanych ludzi, pochylałam się nad nimi, zastanawiałam. Przestałam wysłuchiwać kiedy zaczęłam nosić własną opowieść i moje serce nie mogło już udźwignąć trosk i kłopotów nieznanych mi, przypadkowo spotkanych ludzi.
Życie jest jak płaszcz, pokazujemy innym wierzchnią stronę skrzętnie ukrywajac podszewkę. Może łatwiej niektórym ludziom otworzyć się przed obcymi, wysłuchają, pokiwają głową ze zrozumieniem, nie ocenią, odejdą i zapomną. A może nie mają się przed kim otworzyć...
Pogoda dzisiaj brzydka, mam czas by więcej napisać, ale włączył się mój cenzor - umysł, a dusza odeszła zastanowić się nad opisanym przez Ciebie ludzkim losem, w którym znalazła okruchy własnego, a bez niej pisanie mi nie wychodzi.
Pozdrawiam deszczowo niestey, ale wiem, ze to też przejdzie i w końcu znowu zaświeci słońce :-)
Marytka
Hmm...Dziękuję Ci za piękny, pełen głębokiego zamyslenia komentarz, Marytko.
UsuńTo rzeczywiście tak jest, że w pewnym momencie człowiek nie ma już siły wysłuchiwać cudzych historii i przejmować sie nimi, bo sam jest zaprzęgnięty mocno w swoje problemy, bo jest po prostu zmęczony, obolały wewnętrznie i pragnie tylko odrobiny świętego spokoju, niemyslenia o niczym...Ale potem ten stan mija. Jakis cięzar w duszy znika i znowu pojawia sie ciekawosc dla świata i ludzkich historii, odzywa się empatia i jakaś głeboka więź z bliźnimi. Tym bardziej, że ich losy tak do naszych podobne. I nie ma chyba nikogo, kto by całkiem lekko przez zycie przechodził. Choćby ten zewnętrzny płaszcz nieprzemakalny sie zdawał i z bogatej tkaniny był utkany. Ale niewidoczna podszewka tak często podziurawiona. I cera na cerze, i chłód oraz samotność przenika...
Dobrze jest sie czasem komuś przygodnemu, obcemu zwierzyć, dla którego nasze życie jest jak kartka z przeczytanej ksiazki. Nie zaboli go ta lektura, przewróci po prostu kartkę i pójdzie dalej...Czasem łatwiej nawet wyszeptać cos prosto z serca nieznanej osobie niz bliskiemu, kórego nie chce sie obarczać swoimi problemami, wiedzac, że przejmie sie za bardzo, że mu to zaszkodzi...
Co do pogody, to u mnie wczoraj po południu pojawiło sie nagle słońce, dzięki czemu mogliśmy wyjsć z psami na spacer do lasu, napełnic płuca świezym powietrzem. Dzisiaj znowu pada, ale jest cieplej niż wczoraj.Zmienia sie to wszystko bardzo szybko. I liści na drzewach coraz mniej...
Pozdrawiam Cię porannie, Marytko uśmiech życzliwy spoza deszczu Ci zasyłając!:-)
Czytam i uśmiecham się do Ciebie i do tego co napisałaś, myślę podobnie jak Ty! :-) Ucieszyłam się, że wreszcie zaświeciło Wam słoneczko i mogliście nacieszyć się spacerem. A liści na drzewach faktycznie coraz mniej. Powoli nadchodzi kolejna zima... Zmykam na pierwszą stronę bo już tam świezutki tekst czyta żeby się nim nacieszyć :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam również porannie. To na razie :-)
Marytka
Fajnie tak znajdować podobieństwa w odczuwaniu i myśleniu. Jesteśmy od siebie daleko kilometrowo, ale dzięki tym podobieństwom mentalnością i wrażliwoscią blisko!:-)
UsuńI dzisiaj słonko nam sprzyjało, dlatego za nami przyjemny spacer wśród szeleszczących liści!:-)
Na razie, Marytko!:-))
I ja tu zajrzałam...Życie. Czasem bywamy katem, czasem ofiarą, czasem aniołem. I to wszystko jest dobre. Choć trudne. Czasem bardzo. Ale najlepiej się widzi sercem :-) Pozdrawiam Ola.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że i tu zajrzałaś Aniu. Pisałam tę opowieśc z przyjemnościa i pasją. Oparłam ją na życiu trzech znanych mi, tutejszych kobiet. Jedna z nich umarła kilka lat temu, druga owdowiała i bardzo podupadła na zdrowiu tylko trzecia nadal jakoś sie trzyma.Wszystkie trzy były i są mi bardzo bliskie...
UsuńPozdrawiam Cię Aniu serdecznie!:-)