Mapa naszej podróży w obie strony
Centrum Melbourne
Był wtorek, 30
grudnia 2008 roku. Czekała na nas wspaniała wyprawa do Sydney. Czekały nieznane
barwy i widoki. Wielkie miasta i maleńkie miasteczka wschodniego wybrzeża
Australii. Tajemnicze zakręty drogi, fascynujące, górskie przestrzenie. Nasza
wielka, noworoczna przygoda!
Ja i Cezary wstaliśmy
bardzo wcześnie, nieco zmaltretowani po zbyt krótkim, jak zwykle przed
jakąkolwiek podróżą, śnie. Ożywczy zapach nocy i pojedyncze głosy ptasie zza
okna mówiły nam, że zaraz zacznie świtać. Przemyliśmy zaspane oczy, ogarnęliśmy
się jakoś, snując się początkowo po domu, jak jakieś Marki po piekle... Przed
nami było całe to pakowanie mnóstwa maneli, które zawsze mogą się przydać.
Ubrań i picia na czas jazdy samochodem, dużej lodówki podróżnej, przykryć,
okryć na wszelkie warunki i pogodę, plecaków z aparatami fotograficznymi, z mapami,
kosmetykami, sprejem na muchy i lekarstwami na każdą ewentualność...Uff! Zawsze
dużo z tym roboty, ale we dwójkę uwinęliśmy się błyskawicznie.
Chyba doszliśmy
już w tym wybieraniu się w podróż do jakiejś wprawy, bo chociaż na tak długo,
jak teraz nie wyjeżdżaliśmy stąd jeszcze nigdy, ale jedno, dwu, lub trzydniowe
wyjazdy były normą i naszym weekendowym zwyczajem.
A pamiętam, że
kiedyś wcale nie było tak sprawnie i łatwo. Było tak zanim nie nastąpił między
nami jakiś wyraźny podział obowiązków i spokojne, rzeczowe komunikowanie się na
każdym etapie pakowania. Kiedyś bywało, że zapominaliśmy o tym lub tamtym. Na
przykład wówczas, gdy wybierając się nad rzekę Murray River zapomniałam zabrać
dla siebie majtek na zmianę( trudno raczej się obyć bez zmiany majtek przez
kilka dni!) i jakiejkolwiek koszuli z długim rękawem dla Cezarego. A w czasie tutejszych upałów nie da się jechać
samochodem bez okrytych długim rękawem ramion i rąk. Słońce przypieka nas bezlitośnie
poprzez okna auta i jeśli się przed nim należycie nie zabezpieczymy, to zawsze
jesteśmy jednostronnie spieczeni na raka. Ja cierpię wówczas na niezbyt ozdobną
czerwoność skóry po mojej lewej stronie, a Cezary po prawej –wynika to z miejsc, w jakich
siedzimy w samochodzie, w kraju o ruchu, jak wiadomo, lewostronnym... Co do
zapomnianych majtek to w jednym z przydrożnych domów towarowych, gdzieś hen na
trasie, zakupiliśmy spory ich zapas. Natomiast bez koszuli z długim rękawem Cezary
obywał się do końca tamtej wyprawy i
dzielnie znosił bezustanne ataki promieni słonecznych. Cóż – koszule nie są tak
tanie jak majtki, a na czymś trzeba oszczędzać, jak mawia mój kochany mąż...Dałabym
mu swoją koszulę, ale czy zmieściłby w nią, chociaż jedno ramię? Bardzo
wątpliwe...
A już wracając
do teraźniejszości, to wydawało się, że wszelkie problemy i zaćmienia pamięci
dzisiaj nie będą nas dotyczyć. Pobożne życzenia!
Zadowoleni z
siebie pozanosiliśmy wszystko, co trzeba do samochodu i właściwie byliśmy już
gotowi do wyruszenia w drogę. Mogliśmy sobie jeszcze teraz usiąść przy stole w
dużym pokoju, by spokojnie, tradycyjnie wypić kawę, albo i dwie oraz zjeść małe,
co nieco. Pootwieraliśmy jeszcze wszystkie okna żeby się porządnie wywietrzył
ten nasz domek( poprzedniego dnia paskudnie przypalił się nam bigos, który przecież
sam w sobie jest daniem nader wonnym, natomiast przypalony pachnie tak, że
wprowadza w stan narkotyczny wszystkie okoliczne muchy, które ciągną oczywiście
do tego nieznanego w Australii przysmaku niczym pszczoły do lepu).Przeciąg
wydął jak żagle firanki w naszym living roomie. Zapachniało eukaliptusami i
oceanem. Oby ten zapach nie został zduszony przez odór przypalenizny. Tak
dobrze się zawsze wraca do wywietrzonego, pachnącego świeżością domu.
Na dworze
tymczasem okazało się po świtaniu, że pogoda jest niezbyt zachęcająca do
dalekich wyjazdów– było szaroburo, chłodno i deszczowo. Popatrzyłam, więc na
ten zalany deszczem, australijski poranek bez entuzjazmu i spodziewanego
podniecenia mającą nastąpić podróżą.
A przy tym Cezary nie za dobrze się poczuł.
Jakiś taki był słaby i jakby rozgorączkowany a w głowie mu się kręciło.
Czy zatem w
ogóle pojedziemy? Czy nie należałoby odłożyć naszej podróży na potem? Ale
przecież Nowy Rok na nas nie poczeka i jeśli chcemy go spędzić w Sydney – och,
jakie śmiałe zamierzenia! – to powinniśmy wyruszać tak czy siak. Zrobić, więc trzeba było wszystko, by się
otrząsnąć ze złego samopoczucia, z niechęci do pochmurnej pogody, no i z
prostego lęku przed tak daleką wyprawą (przecież zamierzaliśmy przemierzyć
prawie trzy tysiące kilometrów!). Dla mnie tak daleka wyprawa to była zupełna
nowość, ale dla Cezarego jak gdyby przypomnienie jego dawnych przygód. Bo mój
miły już nie raz przemierzał tę trasę. I nie raz już szykował się do takiej
podróży. Teraz jednak przed nami ta wielka, wspólna, wymarzona podróż. Poprzez różne stany Australii, poprzez
niezmierzone jej równiny, wyżyny, góry... Wyruszamy na nią młodzi duchem,
odważni i mam nadzieję, rozważni...Zbierając przeróżne doświadczenia i
przeżycia, ucząc się, jak to jest być ze sobą w nowych dla siebie
okolicznościach i warunkach, dowiadując się o sobie samych, jacy jesteśmy w różnych,
czasami ekstremalnych momentach i sytuacjach...
A wracając już
do tego grudniowego poranka przed wyjazdem, to Cezary trochę sobie poleżał,
odpoczął, tabletkę przeciwbólową łyknął i jakoś wreszcie doszedł do siebie. W
tym czasie śmieciarze opróżnili nasze śmietniki (zawsze robią to we wtorek), a
było to dla nas ważne, bo kosze na śmieci wystawia się na skraj ulicy, a
opróżnione zabiera do przeznaczonego dla nich miejsca – przydomowego śmietnika.
Nie zabranie koszy z ulicy oznaczać by mogło dla ewentualnego, bystrego
złodzieja, że nie ma nas w domu.
A nie
chcielibyśmy zastać po powrocie naszego domku ogołoconego ze wszystkiego, bo
chociaż dużo nie mamy, to przecież tego, czy owego byłoby nam jednak żal... Tutaj,
bowiem, w tym bajkowym kraju na końcu świata, też nagminnie zdarzają się
bezczelne kradzieże, chociaż nikt z tego powodu nie zakłada krat w oknach, jak
to jest w zwyczaju w Polsce. A do niedawna było tutaj zupełnie inaczej. Ludzie niegdyś
w Australii beztrosko zostawiali mieszkania otwarte, jak i pozostawiali swoje
samochody oraz rowery niezabezpieczone przy sklepach, na parkingach. Bo
kradzieże były ongiś w tym kraju rzadkością. Bo wszyscy żyli sobie niczym w
dużej, spokojnej wiosce...Dlaczego to się zmieniło? Pewnie główną przyczyną
jest napływ wielu cudzoziemców z całego świata. Osób o podejrzanej przeszłości
i nieznanej moralności. Teraz strach zostawić nawet na zewnątrz samochodu
stalowego haka na rowery. Też skradną...
A co do naszych
koszy na śmieci, to byłam też pewna, że chociaż zostawiamy je puste, to po naszym
powrocie zastaniemy je załadowane przynajmniej w połowie jakimiś anonimowymi
reklamówkami pełnymi śmieci. Któryś z naszych sąsiadów, będący zanadto leniwy i
zanadto wygodny, by zapełniać i opróżniać własne kosze od dawna już wrzucał
swoje brudy do naszych pojemników. A przecież nie założymy kłódek na kosze i
nie będziemy czuwać od świtu do nocy, by zdybać złoczyńcę na gorącym uczynku.
Rzecz to nie warta naszego starania i czasu, ale będąca kolejnym przyczynkiem
do rozważań na temat znanej wszem i wobec praworządności Australijczyków. Na
zewnątrz niby tacy prawi i uczciwi, tacy wpasowani zgodnie w tutejszą, ustaloną
normami i przepisami na każdą okoliczność czy rzeczywistość. A w środku, tacy sami
jak reszta ludzkości. A może tylko zepsuci przez tę resztę...Nie wiem.
No i wreszcie decydujemy
się zamknąć dom na cztery spusty i wsiąść odważnie do naszego wiernego, załadowanego
po brzegi jeepa... Jest godzina, mniej więcej, dziewiąta rano. Korki uliczne,
tworzące się wczesnymi rankami z aut Australijczyków, spieszących do pracy,
były już chyba poza nami. Przed nami rozpościerała się szeroka, wygodna autostrada
i nic tylko mknąć i mknąć...
Kilka dobrych
kilometrów było już za nami i nagle naszło nas, oblewające zimnym potem
przypomnienie – portfel ze wszystkimi pieniędzmi, kartami kredytowymi i prawem
jazdy mojego męża został w domu...! A więc w tył zwrot. Oby to nie był zły omen
– pomyślałam – niechże się nam wreszcie ta podróż zacznie bez przeszkód, bo jak
tak będzie dalej, to wreszcie nigdzie nie dojedziemy. Ale nie potrzeba nam
zwątpień i zabobonów. Do odważnych świat wszakże należy.
A więc cierpliwie
i wytrwale wróciliśmy do naszego domku. Zabraliśmy stamtąd, co trzeba,
posprawdzaliśmy raz jeszcze wszystkie palniki czy wyłączone a okna czy zamknięte
i ruszyliśmy ponownie przed siebie. Nad nami rozpościerały się ogromne, szare
chmury, przed nami widoczne były gdzieś daleko zamglone góry Dandenonskie, w
kościach natomiast nareszcie zaczęło się nam rodzić pragnienie podróży w
nieznane i nowej przygody.
Mknijmy, więc
byle dalej i dalej. I miejcie nas w opiece wszystkie bogi aborygeńskie i każde
inne. A wszelkie koty za płoty. Jedziemy!
No tak –
ruszyliśmy w drogę, ale nie napisałam jeszcze ile kilometrów mieliśmy do
przejechania i w jakim czasie, no i którędy w ogóle zamierzaliśmy jechać. Nasza
trasa wiodła z Melbourne, poprzez Yarragon, Moe, Traralgon, Sale, Bairnsdale,
Lake Entrance i ostatnią w stanie Victoria – Mallacootę, aż do Sydney, nie
omijając oczywiście żadnych miasteczek i miast leżących po drodze. Plan
imponujący, bo założyliśmy sobie, że przez dwa dni przejedziemy 1160 kilometrów,
z jednym zaledwie noclegiem w tym czasie – właśnie w owej ładnie brzmiącej z
nazwy Mallacoocie.
Gdyby nasza
jazda przebiegała w Polsce trwałaby zapewne kilka dni i kosztowałaby nas o
wiele więcej nerwów, zmęczenia a także i pieniędzy ( np. nieporównywalnie
większą ilość benzyny musielibyśmy zużyć na nie najlepszych, polskich drogach,
na wielogodzinnych przestojach w korkach i na kluczeniu w objazdach). Ale w
Australii drogi na ogół są komfortowe, szerokie, nie zatłoczone, czyli po
prostu dobre. Tak, więc pewnie z punktu widzenia typowego Australijczyka
przejechanie takiej odległości w jeden dzień nie jest niczym nadzwyczajnym.
Natomiast dla mnie było to nie lada wyczynem, bo oto przemierzyć mieliśmy dwa
stany Australii i dotrzeć w tempie błyskawicznym do nieznanego mi, a budzącego
ogromne zaciekawienie Sydney. Sydney – miasta ikony, miasta będącego na całym
świecie wizytówką swojego kraju. Do Sydney najbardziej znanego poprzez swoją
niezwykłych kształtów operę. Występującego w wielu widzianych przeze mnie
filmach fabularnych jako główne miejsce akcji. Miasta nowoczesnych wieżowców,
imponujących mostów i pięknych plaż. Tyle mniej więcej wiedziałam o nim mknąc
jeepem razem z moim mężem w ten zachmurzony, wtorkowy poranek. Ale interesowało
mnie oczywiście wszystko, co po drodze. Jednakże niemożliwością było przecież
dokładne zobaczenie wszystkiego. W takim przypadku nasza podróż musiałaby trwać
nie tydzień a co najmniej miesiąc. Tak, więc wiele miejsc oglądaliśmy tylko w
przelocie, mając zaledwie czas na pstryknięcie paru zdjęć i na chwilowe
rozprostowanie kości gdzieś na trasie. Dlatego też nie napiszę o każdym
miasteczku, o każdym ciekawym miejscu, przez które przejechaliśmy a tylko o
tych, które czymś szczególnym utrwaliły się w mojej pamięci, czymś szczególnym
zachwyciły lub zadziwiły.
Lecz oto wciąż
jeszcze był początek naszej jazdy. Chmury tworzyły nad naszymi głowami
imponujące, ogromne baldachimy. Co i rusz wjeżdżaliśmy w strefy ulewnego
deszczu, by po chwili jechać już zupełnie suchą drogą, od dawna już nie
pamiętającą żadnych opadów atmosferycznych. Spoglądałam przez okna na ten nieco
monotonny obraz płaskiej, pokrytej niską zabudową Australii i po raz kolejny
dziwiłam się tym przestrzeniom, tym wszechobecnym, ogrodzonym zewsząd pastwiskom,
polom i lasom.
Irytujące dla
nas już nie raz były te australijskie płoty i zasieki. Ileż to razy chcieliśmy
z Cezarym dostać się bezskutecznie do jakiegoś pięknego miejsca? Do
modrzewiowego, tak rzadkiego tutaj lasu, do orzeźwiającej w letni upał rzeki,
do malowniczych wzgórz czy plaż. Odstraszały nas przed tym wszechobecne napisy
w stylu: private property lub private road. A nie opłacało się nam za bardzo
łamać tych zakazów, bo pewnie jakiś farmer rozsierdzony wtargnięciem na jego
teren wyrzuciłby nas stamtąd natychmiast bez żadnego patyczkowania się, a jakby
był wybitnym nerwusem mógłby nas nawet postraszyć swoją wiatrówką lub nasłać na
nas policję.
Miałam
nadzieję, że mimo wszelkich tych spodziewanych ograniczeń i obostrzeń uda się
nam jednak zobaczyć dużo dzikich, nie zadeptanych jeszcze miejsc, no i że nie
napotkamy tam tłumów wszechobecnych Azjatów.
Pamiętam, jak w
zeszłym roku byłam przykro zaskoczona tłumami turystów w okolicach Twelve
Apostols. Zwłaszcza dużo tam było właśnie Chińczyków, Japończyków oraz
wszelkich innych skośnookich. Przywożeni i rozwożeni po atrakcyjnych
turystycznie miejscach w tym kraju sprawiali wrażenie, że jest wszędzie ich o
wiele więcej niż ludzi innych ras i nacji, albo że za ich przyczyną Australia
już wkrótce stanie się drugimi Chinami.
Wówczas przy
Twelve Apostols pierwszy też raz zaatakowały nas w ogromnych ilościach tutejsze
napastliwe, uparte muchy. Muchy, które siadają na człowieku wszędzie i nie
omieszkają wleźć mu nawet do nosa, ust i do oczu. A jaka na nie rada? Tylko te
oblepiające całe ciało, odstraszające wszelkie owady spraye, albo też okrycie
się od stóp do głów czymś, co by przed muszyskami owymi chroniło. W zeszłym
roku nie mieliśmy niczego takiego, a więc nawet na zdjęciach zrobionych w tych
malowniczych miejscach wyglądamy jak osoby chore na czarną ospę. Oblezieni,
oblepieni przez hordy nieznośnych owadów...
Dlatego też tym
razem zapobiegliwie wieźliśmy ze sobą odpowiednie preparaty oraz ubrania. I nie
baliśmy się niczego poza tym, że coś nieprzewidzianego mogłoby sprawić byśmy na
czas, czyli na Sylwestra nie dotarli do Sydney. Ale nic czegoś takiego, na
szczęście, nie zapowiadało a my, dzielni wędrowcy, zbliżaliśmy się wytrwale do
miejsca przeznaczenia.
Monotonna i
wyczerpująca jest taka wielokilometrowa jazda. Momentami oczy same się
zamykają, co w moim przypadku, jako pasażerki nie było żadnym problemem,
natomiast w przypadku Cezarego – kierowcy stawało się niebezpieczne. W
rozproszeniu tej monotonii pomagało pożeranie kanapek i jabłek, które zabraliśmy
z domu, nasze rozmowy, wspólne śpiewy i słuchanie ulubionej muzyki z kaset.
Ostatnio na tapecie była wciąż Łucja Prus i jej piękne piosenki autorstwa
Agnieszki Osieckiej. A więc odśpiewaliśmy po raz nie wiadomo już, który znane nam
przeboje, napełniliśmy już żołądki domowymi smakołykami, opowiedzieliśmy sobie
po raz kolejny najciekawsze momenty z całego życia a tymczasem deszcz wciąż
monotonnie siąpił i siąpił, jeep szumiał po swojemu i szumiał i znowu zaczęła
napływać znajoma senność i otępienie...Dlatego nawet krótkie zatrzymanie na siku
albo na kawkę były dla nas miłym przerywnikiem i wytchnieniem.
A pierwszy taki
postój zrobiliśmy dopiero w McDonaldsie gdzieś między Traralgon a Sale(ok. 200
km od Melbourne). W Mc Donaldsach dostać zawsze można zadziwiająco dobrą, mocną
kawę oraz skorzystać z czysto utrzymanego przybytku odosobnienia. Zatem zrozumiałe
jest, iż ta sieć restauracji, chociaż nie grzesząca zbyt wyszukanym jedzeniem
czy wystrojem, była na naszej trasie dość częstym miejscem odwiedzin.
Zresztą z
ubikacjami w Australii nie ma żadnego problemu, gdyż są dosłownie wszędzie: w
najbardziej nawet zabitej głuszy, na szlakach, na szczytach gór, w miejscach
gdzie diabeł mówi dobranoc. I są one zazwyczaj czyste, wysprzątane, bezwonne,
zaopatrzone w bielutki papier toaletowy lub w jednorazowe chusteczki
higieniczne.
Po niezbyt
długiej przerwie znowu wsiedliśmy do naszego jeepa i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszy, dłuższy postój zamierzaliśmy zrobić dopiero w Lake Entrance,
wypoczynkowym miasteczku nadmorskim, ciekawie położonym na terenie południowo
wschodniego wybrzeża Australii. Wybrzeża, wyżyny i pojezierza zarazem, gdyż
ilość jezior, które upiększają tamtejszy krajobraz jest imponująca i kompletnie
nie przystająca do wyobrażenia Australii jako krainy suchej, płaskiej i
monotonnej. W Lake Entrance byliśmy już kilka miesięcy temu, ale mieliśmy
wówczas pecha natrafić na pogodę chłodną i szaroburą. A tymczasem my, jako
zapaleni fotografowie pragnęliśmy słonka, jaskrawych, wyrazistych kolorów i
turkusowo błękitnych widoków tamtejszych jezior i zatok. Ogromny,
wielotysięczny zbiór zdjęć, które do tej pory zrobiliśmy aż prosił się o
kolorowe i po prostu ładne zdjęcia z tamtej okolicy. No tak, ale czy dzisiaj się
nam to uda? Wszak pogoda jak na razie nie dawała większych nadziei na
poprawę...Jednakże tak to już często w tym kraju bywa, że pochmurny poranek i
południe wcale nie zapowiadają całego dnia w tym właśnie kolorycie. I oto na
wiele już kilometrów przed Lake Entrance łaskawe niebo pojaśniało i na jego
lazurze tkwiły już tylko gdzieniegdzie bardzo malownicze, pierzaste chmurki...
Zatrzymaliśmy
się wreszcie tuż przy drodze, w bardzo wysoko położonym punkcie widokowym, skąd
wspaniale widać było rozpościerające się w dole całe Lake Entrance.
Wraz z naszymi
nieodłącznymi aparatami fotograficznymi wygramoliliśmy się z samochodu wprost w
objęcia radośnie powiewającego tam wiatru. Przystanęliśmy tuż przed barierkami,
odgradzającymi nas od przepaścistych i zapierających dech w piersiach widoków
jezior, zatok, wielokolorowej, bogatej roślinności tutejszych drzew i krzewów. Karmiliśmy
nasze oczy tymi turkusowo, zielono, niebieskimi, niekończącymi się połaciami
wód. Tym bezkresem i sięgającym w niezmierzoność widnokręgiem. Napełnialiśmy
płuca ożywczym, pachnącym powietrzem morskim, obecnym tu mimo bezpośredniej
bliskości szosy szybkiego ruchu i tych setek aut, mijających nas z głośnym świstem.
No i rzecz jasna cały czas fotografowaliśmy te cuda, robiąc ujęcia panoramiczne
i szczegółowe. To jedno z tych miejsc, gdzie można by stać cały dzień, by
podziwiać, by robić zdjęcia, by malować to wszystko.
A stał tam właśnie w pobliżu pewien malarz,
który najwyraźniej specjalizował się w oddawaniu na płótnie uroków tamtych
okolic. Tuż przy drodze wystawił też na sprzedaż kilka swoich olejnych obrazów,
moim zdaniem bardzo udatnie przedstawiających specyfikę tego australijskiego
pojezierza. Wpatrzyłam się w jego dzieła i westchnęłam sobie w duchu, że gdzież
mi tam do takiego poziomu malowania. Nawet delikatne, cieniutkie wierzchołki
eukaliptusów wyglądały na jego malowidłach jak żywe, nie mówiąc już o
srebrzystych rozbłyskach fal jezior i precyzyjnie oddanych kształtach łódek i
stateczków, płynących sobie beztrosko tam, w dole...Ale, o dziwo, nikt od
malarza żadnych płócien w tym czasie nie kupił, więc pewnie to jego malowanie,
chociaż przynoszące mu tak wiele radości i doznań estetycznych, jest jednak
ciężkim kawałkiem chleba w kraju, w którym ludziom niezbyt śpieszno do
nabywania oryginalnych, współczesnych dzieł sztuki. Tu, tak jak przeważnie
wszędzie na całym świecie, obywatele najpierw muszą myśleć o tym, czym napełnić
własne żołądki, w jakie podstawowe sprzęty wyposażyć swoje mieszkania, a
dopiero potem, ewentualnie mogą planować jakieś jego estetyczne przyozdobienie.
A może ten malarz jest rencistą czy emerytem i tylko tak sobie dorabia, nie
przejmując się zanadto brakiem zbytu? Dumałam postanawiając, że mimo, iż żadna
ze mnie artystka, to jednak i ja nadal będę wytrwale fotografować i malować, bo
po prostu robienie tego sprawia mi ogromną przyjemność. A pamięć ludzka jest
zawodna i nie jest się w stanie zachować na kliszy wspomnień nawet jednej
dziesiątej tego, co się w życiu widziało i przeżyło...
Po mniej więcej
półgodzinnym postoju ruszyć musieliśmy dalej, bo chociaż nader szybko udało nam
się przemierzyć te 309 km, to przed nami było zaplanowane na ten dzień prawie
drugie tyle.
Tuż za Lake
Entrance zaczęliśmy wjeżdżać w teren typowo górski. Zaczęło się robić coraz
cieplej i widać było, że chociaż w tych okolicach zupełnie niedawno padało, to
by napoić spragnione wody rośliny, potrzeba by było znacznie więcej tych
opadów.
Na szczęście
piękne, asfaltowe drogi górskie niezależnie od wszelkich deszczy lub ich braku
wiły się przed nami nieskazitelne i wygodne, opatrzone białą, przerywaną linią
na środku oraz słupkami ze światełkami odblaskowymi po bokach, znacznie
ułatwiającymi na przykład górskie podróże nocne. Zresztą, w takich podróżach
nocnych zawsze najbardziej liczą się umiejętności i doświadczenie kierowcy i
podczas tej obecnej naszej wyprawy będę miała nie raz jeszcze okazję, by
przekonać się jak dobrym kierowcą jest mój mąż, także i nocą...Ale o tym potem.
Jedziemy tymi
górami i jedziemy, a nasza szosa wciąż tak samo nudnie nieskazitelna, a po bokach
wciąż busz eukaliptusów. Znowu opanowuje nas znajome zmęczenie i senność. Można
wprawdzie umilać sobie drogę chwilowymi przyśpieszeniami na wirażach, można się
trochę pościgać z równie zmęczonymi monotonią drogi innymi kierowcami, ale
przecież wciąż istnieje świadomość, że za następnym zakrętem będzie czekał na
nas wóz policyjny i wlepi nam taki mandat za przekroczenie szybkości, że aż
miny nam zrzedną.
Z tutejszymi
policjantami nie ma, co dyskutować i próbować ich przekonać do zmiany zdania.
Oni wiedzą swoje i wypełniają swe obowiązki niczym sprawne, nie znoszące
sprzeciwu cyborgi. Pojawiają się ni stąd ni zowąd w swych ozdobionych
biało-granatową kratką samochodach albo w zupełnie niewinnie wyglądających
prywatnych pojazdach i zatrzymują auta podróżnych pod byle pretekstem. A już
nagminne jest, ze stoją sobie na poboczach, takie na oko zupełnie nieszkodliwe,
przeciętnie wyglądające prywatne autka a tymczasem w środku są zakamuflowane
radary do pomiaru prędkości jazdy. A potem do tego i owego, nieświadomego
oczywiście niczego kierowcy, przychodzi do domu koperta z zawiadomieniem o
zapłaceniu w określonym terminie sporego mandaciku. I tym oto sposobem budżet państwa
australijskiego nie będzie cierpieć nigdy na brak świeżego napływu funduszy. Wszak
tutejsze, wspaniałe drogi aż się proszą o rozwijanie większych szybkości, o
szybsze przemierzanie tych ogromnych, pustych połaci...
Kilka miesięcy
temu, właśnie w drodze powrotnej z Lake Entrance złapał nas nagle jeden taki niższej
rangi oficer policji i pod pretekstem, że o kilkanaście kilometrów
przekroczyliśmy dozwoloną tam szybkość wypisał mandat na niebagatelną sumę
prawie trzystu dolarów. I zapłaciliśmy, cóż było począć, chociaż Cezaremu
wydawało się wówczas, że jechał z dozwoloną tam prędkością 110 km/h. Hmm...A
może to nasz licznik pomiaru szybkości się myli? Już kilka razy mieliśmy, co do
niego takie podejrzenia.
Tymczasem
dziesiątki kilometrów umykają wciąż spod kół naszego niezwyciężonego jeepa i
jesteśmy coraz bliżej dzisiejszego celu podróży, czyli położonej na samiutkim
skraju Wiktorii Mallacooty.
Wjeżdżamy już na tereny oznaczone symbolami parków
narodowych. A właśnie na terenie jednego z nich, zwanego Croajingolong National
Park położona jest Mallacoota – podobno śliczna i zaciszna miejscowość
nadmorska. Taka przynajmniej zapisała się w pamięci Cezarego od czasów, gdy
nocował w niej kilkanaście lat temu. Ale już za kilkadziesiąt kilometrów mój
mąż będzie mógł zrewidować swoje wspomnienia. Ja natomiast będę mogła zobaczyć
na własne oczy miasteczko znane dotąd tylko z zapisu na mapie...A tyle się tej
mapy nastudiowałam, tyle się napatrzyłam na te wszystkie tajemniczo brzmiące,
aborygeńskie nazwy, że aż dziw mnie bierze, że oto nadszedł czas realnego ich
zobaczenia i poznania.
Wcześniej
jednak zajeżdżamy do maleńkiej osady zwanej Gipsy Point. Stąd już bardzo
niedaleko do Mallacooty, a jeśli byłyby tu możliwe jakieś niedrogie noclegi, to
moglibyśmy właśnie tutaj zostać do jutra.
Cichutko i
spokojnie w tym Gipsy Point. Duże stado kangurów pasie się beztrosko na terenie
czyjegoś trawnika. I sporo tu pięknych, ze smakiem wybudowanych domów,
otoczonych niezwykle kwiecistymi, zadziwiająco zielonymi ogrodami. Ta żywa, nie zgaszona suszą zieleń jest w
Gipsy Point możliwa ze względu na korzystne usytuowanie tego miejsca. Leży
sobie ono w zacisznej dolince, z dala od wielkich aglomeracji miejskich, z dala
od ciekawskich tłumów. Oblewają to miejsce wody przejrzystego jeziora, które
zasilane jest wciąż dopływami świeżej wody rzecznej, no i blisko jest też do
oceanu, a więc duża tu wilgotność terenu i roślinności. Widać to nawet w tak
ciepły dzień, jakim był tamten grudniowy wtorek.
Pospacerowaliśmy sobie z Cezarym
brzegiem tego jeziora, z przyjemnością obserwując jego wody i napawając oczy
otaczającą nas bujną, żywiczną, nietypową jak na letnią Australię zielenią.
Obserwowaliśmy jak nieliczni wędkarze, kajakarze oraz inni wczasowicze nieśpiesznie
i pogodnie wypływali właśnie na szerokie, spokojne wody jeziora. Słychać było z
dala ich śmiechy i przekomarzania. Widać było jak wspaniale się tu czują. Jezioro
lśniło łagodnie i zachęcająco. Bardzo przyjemny chłodek owiewał nasze zmęczone
twarze i naprawdę nie mieliśmy nic przeciw temu, by właśnie w Gipsy Point zażyć
dzisiaj zasłużonego odpoczynku i wzorem tu obecnych turystów skorzystać z
dobrodziejstw jeziora. Można by chociaż zamoczyć nogi w jego chłodnych nurtach,
posiedzieć sobie przy molo, albo i połowić jakieś ryby (Cezary zawsze woził ze
sobą wędki – tak na wszelki wypadek).Jednakże w jedynym tutejszym, zresztą
bardzo luksusowym, jak na nasze kieszenie motelu, nie było żadnych wolnych
miejsc. Tak więc, westchnąwszy z żalem, że nie każde marzenie da się, niestety,
ziścić musieliśmy znowu wpakować spocone ciała do jeepa i jechać dalej, tak jak
uprzednio było zamierzone.
Ach, jakże
rozbudowała się i rozrosła przez te lata Mallacoota - rzekł na pół z żalem na pół z niedowierzaniem
mój mąż, gdy już wreszcie wjeżdżaliśmy do tej maleńkiej i nieznanej niegdyś
nikomu mieściny. No tak – kiedyś była tu
podobno tylko jedna niepozorna stacja benzynowa, prowadzona zresztą przez
jakiegoś Polaka. Dzisiaj było tych stacji już kilka. Popyt, jak wiadomo rodzi
podaż. A przecież turystyką Australia stoi, turystyką żyje. W centrum miasta
zobaczyliśmy tłumy turystów. Także wszelkie Caravan Parki i pola namiotowe, nie
mówiąc już o motelach były zajęte i zatłoczone. No tak – to przecież wyczekane,
australijskie lato. Mnóstwo tubylców na ten czas właśnie zaplanowało sobie
urlopy i pewnie na kilka miesięcy wcześniej zarezerwowali sobie noclegi. To
tylko my z Cezarym, przyzwyczajeni do tego, że zawsze i wszędzie z łatwością
znajdywaliśmy miejsca do spania i trochę tym, niestety, rozpuszczeni, i tym
razem nie zadbaliśmy o żadną wcześniejszą rezerwację. A zresztą to przecież nie
w naszym stylu. Jak przygoda, to przygoda. Jak niewiadoma, to nie wiadoma. My,
wiecznie młodzi, zwariowani wagabundzi, nie zniewoleni żadnymi terminami czy
umowami wierzymy w naszą dobrą gwiazdę i zwyczajne szczęście, a więc tak łatwo
się nie poddamy.
Niezmordowani,
więc i nie zniechęceni niczym dojechaliśmy w Mallacoocie do ogromnego pola
namiotowego położonego tuż nad jeziorem, bezpośrednio zresztą, (co tutaj
częste), łączącego się z oceanem. Niesamowity widok! Morze kolorowych
namiocików i łódek tuż obok przepięknego, dzikim sitowiem obrośniętego jeziora,
upstrzonego maleńkimi wysepkami i wystającymi gdzieniegdzie z jego toni
powalonymi, suchymi drzewami. A wśród tej zieloności mrowie dzikiego ptactwa: pelikanów,
mew, dzikich kaczek, czarnych łabędzi, perkozów i nieznanych mi z nazwy
szpiczastodziobych, łażących po przybrzeżnym mule ptaków. Pięknie...Ale jakim
cudem te ptaszyny wytrzymują towarzystwo tych nazbyt głośnych, wszędobylskich
turystów, tych watah dzieciaków, które mknąc po plaży robią hałas nie gorszy
niż pewnie panuje na przerwach w ich rodzimych szkołach...? Czy to, zatem
miejsce sprosta naszym oczekiwaniom i tak niewyszukanym potrzebom, jak potrzeba
ciszy i spokoju w nocy a przy tym maleńkiego, chociaż odosobnienia? Mieliśmy,
co do tego duże wątpliwości i chociaż okazało się, że na owym polu namiotowym
jest jeszcze, o dziwo, kilka miejsc wolnych na postawienie swojego namiotu (a
na pierwszy rzut oka było tam tłoczno jak na wielkim bazarze), to
zrezygnowaliśmy z idei rozbijania tam naszego namiotu i z niejakim żalem, bo
mocno już czuliśmy zmęczenie w głowach i kościach, znowu ruszyliśmy dalej.
A więc to nie Mallacoota pokaże nam dzisiaj swoje nocne, ukojone senną
atmosferą, oblicze. Wielka niewiadoma znowu usiadła nam na karkach i swoim
łaskotliwym skrzydłem dodawała siły do dalszych eksploracji wschodniego coraz
bardziej już na północ wybiegającego wybrzeża Australii....
Było już grubo po
piątej po południu a my wciąż nie mieliśmy pojęcia, gdzie ostatecznie przyjdzie
nam dzisiaj zanocować. Humory nam jednak dopisywały, mimo iż nawet zapasy
żywnościowe na drogę zostały już przez nas pochłonięte i w brzuchach mocno
burczało. A przecież oboje jako łakomczuchy i niezłe żarłoki do tej pory kiepsko
znosiliśmy uczucie głodu.
Po początkowym
moim wybrzydzaniu na australijskie jedzenie, teraz się wręcz w nim
rozsmakowałam, niestety ze szkodą dla mojej figury i co za tym idzie, małych
rozmiarów moich ubrań. I kiedy jeszcze kilka lat temu na zdjęciach,
przedstawiających moją osobę widać było kobietę w miarę kształtnie zbudowaną i
elegancką, to teraz fotografie przedstawiały zadowolonego z życia, rumianego
grubaska, zazwyczaj uczesanego w parę filuternych warkoczyków w stylu Pippi
Langstrumpf. Czyżbym z wiekiem nie tylko
tyła, ale i młodniała? – uśmiechałam się czasem na widok takiej odmienionej Oli
i, o dziwo, nawet nie bardzo przejmowałam się swoim przytyciem. Jeszcze zdążę
się odchudzić i wyrzec wszelkiej tak miłej żołądkowi kaloryczności. Już nie raz
i nie dwa w tym życiu dzięki swojej silnej woli i uporowi zmieniałam gabaryty i
rozmiary ubrań. A teraz po prostu, porzucając na jakiś czas swe nieodłączne,
neurotyczne humory i poczucie winy, cieszę się życiem i wszystkim tym, co się z
nim wiąże. Także i jedzeniem...Mmm – czy aby nie wszystkie grubasy właśnie w
ten sposób się usprawiedliwiają...?
A wracając do
tego wtorkowego, pogodnego wieczoru, spędzonego, jak na razie, w drodze, to po
prostu szkoda też nam było teraz czasu na zatrzymywanie się i szukanie jakiegoś
miejsca na piknik. Zresztą w ważnych chwilach człowiek dostaje od swojego
organizmu dodatkowy zastrzyk adrenaliny a co za tym idzie siły, dzięki której
robi i waży się na rzeczy zadziwiające. A myśmy chcieli gdzieś dzisiaj za dnia
dojechać i tyle. Skromny przecież, ale wymagający wytrwałości plan.
Nie
chcielibyśmy za nic przecież zostać bez dachu nad głową a wokół nas ciemna noc,
kangury, jaszczurki i węże...Mieliśmy wprawdzie ze sobą nasz namiot i śpiwory,
ale przecież nie wolno w Australii rozbijać ich byle gdzie, a tylko w ściśle
wyznaczonych do tego miejscach. Porządku strzegą w najbardziej nawet dzikich
rejonach, a zwłaszcza w parkach narodowych tutejsi „rangerzy” – czyli ktoś w
rodzaju strażnika przyrody i leśniczego oraz szeryfa w jednej osobie. I gdyby
nas taki ranger złapał, to nie dość, że by przegonił, to pewnie i jakiś mandat
wlepił...
Zresztą, prawdę
mówiąc, strach byłoby rozbić namiot gdzieś na dziko. Zdarzają się wciąż w
Australii bandyckie napady na turystów, zdarzają się tajemnicze zaginięcia...
No a do tego wszystkiego tego dnia już nie bardzo mieliśmy siłę i ochotę na
wszystkie te czynności związane z rozbijaniem namiotu, pompowaniem materaca
itp. Niekiedy oboje z Cezarym stawaliśmy się po prostu bardzo wygodniccy i
leniwi(może to kwestia naszego wieku albo braku wprawy w campingowym stylu
podróżowania i życia?). A wieczorami nie chciało się nam już nic poza
odpoczynkiem w schludnym, wyposażonym we wszystko, co potrzeba turyście,
motelu. Toteż właśnie, dlatego nasz namiot do tej pory tylko raz był użyty
zgodnie ze swym przeznaczeniem i stało się to w warunkach, gdy już absolutnie
nie było żadnego wyjścia i żadnej innej możliwości zanocowania. Było to jakiś
czas temu w Castelmaine, ślicznym, górniczym miasteczku położonym w pobliżu
Ballarat, około 200 km od Melbourne.
Nieświadomi tego, że w okolicy właśnie odbywał się jakiś festiwal
muzyczny pierwszy raz bezskutecznie szukaliśmy wówczas noclegu w motelach.
Wszystko było zajęte przez entuzjastów muzyki i innych turystów a dni, jako że
była to wczesna wiosna, były jeszcze krótkie i szybko się zmierzchało. Ostatecznie,
więc ucieszyliśmy się wówczas, gdy cudem udało nam się znaleźć miejsce na polu
namiotowym i spaliśmy wtedy jak susły pod dachem namiotu szczęśliwi, że mamy
gdzie przyłożyć na noc głowy do poduszki.
A tymczasem
nadal był wtorek trzydziestego dnia grudnia, noc zbliżała się coraz bardziej, a my mknęliśmy szybko do
następnego na naszej trasie miasteczka – Edenu, położonego już po stronie New
South Wales. Podobno miasteczko to nie jest tak popularne w sezonie letnim jak
Mallacoota, a więc tam jest jakaś szansa na znalezienie dla nas i naszego
rumaczka ustronnego, przyjaznego miejsca na nocny postój.
Zawsze ciekawe
było dla mnie przejechanie granicy stanu i wychwytywanie jakichś widocznych
różnic pomiędzy owymi stanami. Teraz też wydało mi się, że z miejsca takie różnice
widzę. Na przykład tutaj rzuciły mi się w oczy inne oznaczenia tablic
drogowych. Z wiktoriańskich zielono-białych zmieniły się w biało-niebieskie.
Niedaleko też po przekroczeniu granic stanu dostrzegliśmy przy drodze
prześliczny, zachęcający wprost do odwiedzin budyneczek, mieszczący w sobie
ubikację publiczną. Tak ładnych przybytków nie widziałam dotąd w Wiktorii, mimo
iż przyzwyczajona byłam do ich wszechobecności i higieny wnętrz.
A tymczasem
przed nami już był Eden i chociaż zaiste rajskie tam były widoki, to jednak
wolnych miejsc w motelach także nie było i tym samym okazało się, że nie dla
nas te cuda na ziemi. I znowu tylko w przelocie oglądaliśmy tamtejsze
zabudowania i plaże. Na kilku polach campingowych, gdzie zajrzeliśmy w
poszukiwaniu wolnego domku campingowego znowu powitały nas tylko tłumy ludzi i
bezradnie rozkładane przez właścicieli owych pól ręce. „Przepraszam, ale
wszystko już zajęte. Może jutro, pojutrze, coś się zwolni, ale dziś,
niestety... – No cóż, jutro i pojutrze to my już będziemy bardzo daleko stąd i
tylko bladym wspomnieniem będzie to edeńskie miasteczko, znane między innymi z
tego, że kiedyś odbywały się tutaj masowe połowy wielorybów, a do dzisiaj jest muzeum poświęcone wielorybnictwu właśnie. O
tym wszystkim dowiedziałam się z gromadzonych skrzętnie folderów turystycznych,
bezpłatnie wykładanych we wszystkich punktach informacyjnych w mijanych przez
nas miastach. Podobno do tej pory, w okresie wiosennym wieloryby nadal
podpływają w pobliże Edenu, stanowiąc nie lada atrakcję turystyczną. Na
szczęście nikt już dziś w Australii na wieloryby nie poluje i nareszcie,
przynajmniej na wodach terytorialnych tego kraju mogą wieść swoje rajskie,
spokojne życie. Jaka szkoda, że podobny los nie jest ich udziałem na wodach
terytorialnych Japonii! I wciąż opinia publiczna jest szokowana widokiem rzezi
tych ogromnych, pięknych ssaków...
Ale oto wkrótce
zacznie zmierzchać a my oraz nasz wierny rumak - jeep nadal nie mamy pojęcia
czy i gdzie zanocujemy tego dnia. Ale już przed nami następne, maleńkie
miasteczko, w którym znowu jest jakaś nadzieja i szansa na nocleg. To Pambula i
jej oblicze oświetlone zbliżającym się
ku zachodowi słońcem.
Jedziemy już
teraz bardzo wolno, by nie przegapić niczego ważnego, żadnego napisu
informacyjnego o wolnych miejscach. Mijamy kilka moteli, ale tam świecą się, ku
naszemu rozczarowaniu, napisy głoszące „no vacancy” (brak wolnych miejsc). A
więc nawet nie ma po co tam wchodzić i pytać. W końcu, w samym centrum
miasteczka natrafiamy na pub połączony z hotelem. I chociaż nie są to może dla
nas jakieś wymarzone warunki, bo z pobliskiej restauracji dobiegają ostre wonie
jakiejś smażeniny a z pubu głośne rozmowy tamtejszych gości, to jednak z
radością lokujemy się w malutkim pokoiku motelowym i możemy z ulgą nareszcie
odetchnąć i odpocząć już po tym bardzo długim i męczącym dniu.
Ale myliłby się,
kto by sądził, że natychmiast poszliśmy owego wieczoru grzecznie do łóżeczka!
Otóż my po błyskawicznym wstawieniu do pokoju naszych maneli zapragnęliśmy
napić się zimnego i orzeźwiającego piwka, bowiem nie ma nic lepszego po długiej
podróży na przepłukanie znużonego australijskim kurzem gardła, jak szklanka lodowatego
piwa. Taka tutejsza szklanka do piwa nie ma jednak nic wspólnego z polskim kuflem.
Jest mała, wąska na dole a rozszerzana ku górze i mieści się w niej chyba tyle
samo, co w zwykłej szklance. Nie da się, więc taką ilością piwa upić, a zresztą
australijskie piwo z reguły jest bardzo jasne i dość słabe.
A więc
posiedzieliśmy sobie oboje z rozkoszą przy kontuarze pubu, przy naszych
wilgotnych od chłodu szklanicach, popijaliśmy pyszny, złocisty napój i
obserwowaliśmy australijskich bywalców tegoż przybytku, którzy takoż jak my
sączyli swoje piwo, palili na tarasie pubu papierosy i wiedli długie,
przeplatane żartami i głośnymi śmiechami rozmowy. Patrzyłam na ich osmalone
wiatrem i słońcem twarze, na kowbojskie kapelusze z szerokim rondem, na
kraciaste, zawinięte nad łokciem koszule i myślałam sobie, że pewnie niewiele
się tu przez ostatnie stulecie zmieniło.
Zresztą sama
Australia mało się zmienia zewnętrznie w porównaniu z wiecznie rozbudowującą
się, zindustrializowaną i pożerającą własne przestrzenie Europą. W Australii prawdopodobnie
tam, gdzie kiedyś były pastwiska, tam są też i dzisiaj. A lasy eukaliptusowe
szumią tak samo mocno, chociaż co parę lat są trawione przez żarłoczne
płomienie pożarów. W Australii wręcz rygorystycznie przestrzega się wszelkich
zasad, dotyczących ochrony środowiska i genetycznej czystości rodzimej roślinności.
Natomiast mało dba się chociażby o europejskie w swym rodowodzie drzewa. Bez pardonu
i zmiłowania wycina się lasy modrzewiowe i świerkowe i naprawdę coraz większą
rzadkością stają się one w pejzażu australijskim.
Rozrastają się
oczywiście miasta i miasteczka ( chociażby tak, jak wspomniana wcześniej
Mallacoota), ale peryferia miast i samo country wciąż pozostaje niezmienne.
A tymczasem
nasze piwka już były wypite i trzeba było postanowić, co począć dalej z tak
cudownie rozpoczętym wieczorem. Nie chciało się nam jeszcze spać, więc
postanowiliśmy, że skoczymy jeszcze na wieczorny spacerek do położonej
nieopodal Merimbuli, ulubionego miejsca wypoczynkowego Australijczyków. Co w
niej aż tak urzeka, że gotowi są przemierzać te ogromne odległości? Co
sprawiło, że także i mój mąż wspomina je jako najpiękniejsze w Australii,
zobaczone dotąd przez niego miejsce?
Byłam tego wszystkiego
ciekawa i niecierpliwie wypatrywałam przez otwarte szeroko okna samochodu
pierwszych zabudowań Merimbuli.
Podczas, gdy
wjeżdżaliśmy do owego miasteczka właśnie zaczynał się pomarańczowo-czerwony
zachód słońca i ukazywał nam wody ogromnego jeziora, a właściwie dwóch jezior(
Top Lake i Merimbula Lake), jako mieniące się złotem i szlachetnym granatem
zaczarowane, nierzeczywiste przestrzenie. Niecierpliwie, bo spieszyło nam się
do robienia zdjęć, przejechaliśmy zatem przez most, łączący ze sobą przedzielone
wodami jezior miasto i zaparkowaliśmy pojazd na betonowym nabrzeżu. Tego dnia
chmury dodawały niezwykłego uroku wszelkim pejzażom, natomiast tu, w Merimbuli
ich odbicia na wodzie wyglądały wręcz bajecznie. A tymczasem miasteczko,
malowniczo usytuowane na okolicznych wzgórzach odbijało delikatnie swymi oknami
ostatnie błyski słońca i wyglądało jak żywcem wyjęte z baśni, albo ze starej,
retuszowanej pocztówki.
Ogromne
eukaliptusy, wyrastające spoza widnokręgu prześwietlały się przez zachód słońca
czarną koronką gałęzi i gałązek. A my przyglądaliśmy się temu wszystkiemu i
zapisywaliśmy naszymi aparatami fotograficznymi te ulotne, niepowtarzalne
momenty oraz kolory. Na nabrzeżu, przed nami stali nieruchomo wędkarze, którzy,
niczym mosiężne statuetki wrośli na zawsze w ten pejzaż. Pachniało rybami i wodą
rzeczną, a tutejsze świerszcze grały zapamiętale swój wieczorny koncert. I nie
chciało się nam za bardzo stamtąd odchodzić, ale ponieważ zachód nadal malował
zmienne barwy na niebie a chmury nadal przemieszczały się po nim tworząc
fantastyczne kształty, postanowiliśmy pojechać na drugi brzeg jeziora i stamtąd
zrobić jeszcze kilka fotografii.
I znowu
zostaliśmy zauroczeni spokojem, łączącej się tu z zatoką rzeki i znów wpatrzeni
w rozległe, lśniące srebrem i fioletem wody staliśmy na molo i bez końca
fotografowaliśmy to wszystko. I tak aż do zupełnego zmroku, do pogrążenia się
wody w cieniu i w atmosferze słodkiego, nocnego
odpoczynku...
A tymczasem
nasze wyposzczone żołądki rozgłośnym burczeniem dawały o sobie coraz silniej
znać i stwierdziliśmy, że przecież nam ta Merimbula nie ucieknie, że będziemy
ją jeszcze mogli podziwiać jutro, już za dnia. A teraz, skoro potrzeby ducha
zostały tak wspaniale zaspokojone, to cokolwiek należy się także naszym
wygłodzonym ciałom.
A co by tu
zjeść wieczorem w tym wczasowo-rybackim siole? Oczywiście nasze ulubione fish
and chips, dobre na każdą okazję i prawie wszędzie smakujące podobnie, bo
sporządzane według tej samej receptury. Nie raz obserwowaliśmy jak się tutaj
smaży rybki i nawet sami nauczyliśmy się jak je sobie przyrządzać w domu. Nic
trudnego – rozrabia się mąkę z jajkiem i wodą i w tej zawiesistej panierce
nurza się dokładnie filety ryb a następnie wrzuca do gorącego oleju. Po kilku
minutach wyjmuje się je z tej kąpieli rumiane i chrupiące. Jednym słowem -
pyszne! Wprawdzie podczas naszych podróży po różnych rejonach Australii
zdarzyło się nam kilkakrotnie zjeść rybkę przesmażoną, przypaloną lub
przesoloną, ale były to zazwyczaj niechlubne wyjątki od reguły. Reguły głoszącej,
że jest to danie dobre, szybkie i w miarę tanie.
Szybko
znaleźliśmy w Merimbuli sympatyczną smażalnię ryb, w której zamówiliśmy dwie
porcje naszego ukochanego smakołyku a po dziesięciu minutach oczekiwania
pałaszowaliśmy go wraz z nieodłącznym tutaj, jako dodatek do ryb, sosem
tatarskim. Tym razem z naszymi rybkami i frytkami wszystko było w porządku.
Smakowały tak, jak należy, przyrządzone były znakomicie, zatem cieszyły nasze
żołądki ogromnie.
Od czasu do
czasu zagadywał do nas kucharz z owej smażalni i opowiadał, że przez cały rok
zwykle jego smażalnia świeci pustkami a cały zarobek dokonuje się tutaj właśnie
latem, gdy tłumy głodnych turystów zawalają nieprzeliczonymi rzeszami spokojne
zazwyczaj miasteczko. I rzeczywiście - przez te kilkanaście minut, gdy
zaspokajaliśmy swój głód kilkanaście osób złożyło swoje zamówienia w smażalni.
Jednak wszyscy poza nami zabierali swoje pudełeczka z jedzeniem ze sobą i
odjeżdżali gdzieś w dal swymi cudownie błyszczącymi w światłach neonów, drogimi
samochodami. Merimbula nie jest, bowiem miejscem wypoczynkowym dla każdego.
Trzeba mieć spory zapas gotówki w kieszeni lub w znaczny sposób uszczuplić
swoją kartę kredytową by spełniać tu wszystkie swoje wczasowe zachcianki.
Droższe, niż w mijanych dotąd miejscowościach są tutaj noclegi. A widać to było
nawet z zewnątrz po merimbulskich, w europejskich stylu wybudowanych domach
wczasowych i noclegowych.
Na szczęście
dla nas ryby z frytkami kosztowały tu niewiele więcej niż w Melbourne, więc
najedzeni i zadowoleni wstaliśmy wreszcie od jedynego, ustawionego przed
smażalnią stolika i podążyliśmy w stronę czekającego na nas wiernie jeepa.
Jeszcze tylko wstąpiliśmy do czynnego całą noc supermarketu – Safeway’a, by
kupić dla Cezarego jego ulubione cygara - Amanda. Wiem, wiem – on nie powinien
palić a ja nie powinnam temu jego paleniu sprzyjać. Jednakże cygara Cezarego
pachną tak słodko a on rozkoszuje się nimi z takim wdziękiem i radością, że
naprawdę trudno sobie odmówić tej wspólnej przecież przyjemności. Zresztą pali
teraz naprawdę rzadko i mało tylko te swoje ulubione, grube cygara. Wygląda
wówczas jak jakiś pewny siebie, przystojny, tajemniczy, amerykański mafioso. A
to nieodmiennie budzi mój uśmiech, zachwyt i wzruszenie...
Wracamy już
teraz szybko do hotelu i kończymy ten długi dzionek spokojnym, paleniem cygara,
błyskawicznym prysznicem a potem już mocnym snem w pokoju hotelowym w Pambuli.
I śpimy jak zabici po tej całodziennej podróży. A snu nie zakłócają nam ani
żadne zapachy, ani dźwięki. Za oknem świat odpoczywa przed jutrzejszym, pełnym
niespodzianek i kolorów dniem. Przed ostatnim dniem 2008 roku...
Cz.3 - "W dzień sylwestrowy"
Obudziliśmy się
wyspani i rzeźcy w pogodny, ciepły, wczesny poranek środowy i zaraz z
ciekawością wyjrzeliśmy na zewnątrz. Okna naszego pokoju z jednej strony
wychodziły na stację benzynową a z drugiej na zabudowania pubu. Pub jeszcze
sobie smacznie spał i spali pewnie jeszcze głęboko wszyscy jego wieczorni
goście. Zapewne biesiady i popijawy trwały w nim poprzedniego dnia do późnej
nocy, co nie dziwi w miejscu nastawionym na turystów, w miasteczku, w którym
jedyną, wieczorną atrakcją jest taki właśnie pub, jego sala gier automatycznych
i wielki, plazmowy telewizor, w którym można obserwować jakieś rozgrywki
sportowe w krykiecie albo w footbolu australijskim. Australijczycy są wielkimi
fanami tych dwóch dyscyplin sportowych i kilka razy w roku na czas finałów czy
mistrzostw gremialnie jadą na stadiony sportowe by wspólnie i zażarcie
kibicować swoim drużynom. A potem przez wiele dni to omawiać, przeżywać,
komentować...Natomiast ci, którzy zostają na miejscu pilnie obserwują zawody
sportowe w swoich telewizorach. A w tym czasie ulice australijskich miast i
miasteczek są kompletnie wyludnione. I nawet najpiękniejsze plaże świecą
pustkami...
Teraz zaś przed
stację benzynową, co chwilę podjeżdżały nowe pojazdy Australijczyków
śpieszących się do pracy albo na poranne wędkowanie ( częsty był widok wędek,
sterczących z tylnych okien ich pojazdów). Z ciekawością zapatrzyłam się na
parkującego pod naszymi oknami starego, zdezelowanego Kingswooda ( to marka nie
produkowanych już dzisiaj, ale bardzo wytrzymałych i cieszących się tutaj dobrą
opinią samochodów). Właściciel samochodu wszedł na stację i zostawił swój
pojazd otwarty a wówczas wybiegły z niego dwa psy i radośnie ulżyły swym
potrzebom na pobliskim słupie. Duży, spasiony ponad miarę ni to kundel, ni to
owczarek niemiecki i maleńki psiak w typie ratlerka obiegły auto z wesołym
poszczekiwaniem i w ten sposób zaznaczyły swoje terytorium. Ten duży i
widocznie starszy pies szybko zagonił do samochodu malucha a sam usiadł przed
nim dumnie, jak na straży i pilnie wbił wzrok w drzwi, wiodące do wnętrza
stacji benzynowej. Po chwili powrócił jego właściciel a pies oparł się
przednimi łapami o jego pierś i dokładnie wylizał mu twarz, a właściwie to, co
dało się na owej twarzy wylizać. Mężczyzna miał bowiem zarost imponujących
wprost rozmiarów. Brodę i wąsy rosochate, gęste i długie po pas, a przy tym
zupełnie bielusieńkie. Na jego głowie tkwił oczywiście nieodłączny tutaj
kapelusz kowbojski, natomiast na nogach miał gumowe klapki w typie: japonki.
Bardzo często
widywałam już w Australii mężczyzn z wielkim zarostem, ale tak ogromnego jak
ten, nie widziałam jeszcze nigdy. Także i te klapki na nogach nie były dla mnie
niczym dziwnym, albowiem większość tubylców przez cały rok, niezależnie od
temperatury i celu, do którego zmierzają chodzi ubrana bardzo cienko, luźno i
niedbale.
Ileż to razy
zauważałam w supermarkecie osoby bose lub odziane w kapcie, wyciągnięte
podkoszulki, wytatuowane, zakolczykowane i fantazyjnie rozczochrane, albo
przyozdobione zapomnianymi chyba wałkami do włosów. Mało się w tym kraju tak naprawdę dba o
konwenanse i pozory. Liczy się wygoda i dobre samopoczucie i chyba tylko świeżo
przybyli z Europy emigranci, zwracają jeszcze uwagę na wygląd i styl ubrania.
Zresztą i ja zaczęłam się pomału uczyć takiego właśnie luzu, czesząc się teraz
najczęściej, jak już wcześniej wspominałam w dwa wygodne warkoczyki albo kucyki
i zupełnie nie wstydząc się tak chodzić po ulicy. Czy zdobyłabym się na to samo
w Polsce? W moim wieku...?!
Brodaty
Australijczyk wytarmosił tymczasem pieszczotliwie oba swoje pieski, dał im po
kawałeczku jakiegoś batonika, zagonił psie bractwo do środka, po czym zapuścił
silnik samochodu i z fantazją odjechał ku swemu przeznaczeniu. A z okien jego auta widać
było dwie, roześmiane psie mordy, których kłaczki i uszy wesoło powiewały na
wietrze...
I na nas też
był już czas. Szkoda każdej chwili na
siedzenie w pokoju, gdy tyle było przed nami do zobaczenia, do przejechania, do
zachwycenia. Dzisiaj mieliśmy dojechać do Sydney. Przed nami były zatem 474 km
drogi.
Chcieliśmy
jednakże zobaczyć, co ciekawego ma do zaoferowania turystom sama Pambula, więc szybko
wypiliśmy kawę, zjedliśmy śniadanie ( ukochane jajka na twardo), zapakowaliśmy
się do jeepa i pojechaliśmy na tutejszą plażę.
Wszystko zapowiadało, że będzie to upalny, bezchmurny dzień, bo chociaż było jeszcze dość wcześnie, to na plaży lokowało się już sporo ludzi, którzy na żółciutkim piasku układali porządnie swoje ręczniki, parasolki, koce i namiociki. Natomiast kilkunastu wędkarzy tkwiło zapewne cierpliwie już od świtu na tutejszych, przybrzeżnych skałach. Ale ponieważ niczym szczególnym się ta plaża nie wyróżniała, postanowiliśmy pojechać jeszcze na pobliskie mokradła – wetlands – miejsca chronione i bezcenne ze względu na żyjące tam endemiczne gatunki ptaków oraz roślin.
Już nie raz
bywaliśmy z Cezarym na tego typu terenach, ale zawsze byliśmy ich ciekawi i po
prostu lubiliśmy sobie po nich spacerować, by odetchnąć panującą w nich
świeżością i wilgocią. Takie wetlands dość często napotyka się w pobliżu rzek,
oceanu, albo jezior. Czasami tętnią
gwarem śpiewów ptasich i kumkaniem żab. Czasami pachnie w nich bagienną
wilgocią i zgnilizną. Jest w nich wówczas bardzo zielono i niezwykle rzeźko. A spaceruje się tam wtedy nieomal jak po
mazurskich albo kaszubskich lasach. Często jednak te wspaniałe mokradła wysychają,
co jest normalne w tym kraju cierpiącym wciąż na niedosyt wody i opadów. W
czasie suszy wszystko żółknie, zamiera, cichnie, jak gdyby hibernuje się w
oczekiwaniu na zbawczy deszcz. A obserwatorowi przyrody robi się po prostu
smutno i przykro na widok tych pustych, wyschniętych stawów, oczek wodnych,
koryt rzek i potoków. Bezużyteczne są wówczas postawione tam domki do podglądania
ptactwa wodnego, bezużyteczne stają się też mostki nad nieistniejącymi
strumyczkami i bagniskami. Przyroda wytrwale czeka na wielką ulewę i na
odrodzenie wszelkiego życia...
Na szczęście
pambulskie mokradła nie cierpiały w tym czasie na brak wody. Wkroczyliśmy zatem
szeroką dróżką na cudownie zielone, przestrzenne tereny porośnięte, kochającą
wilgoć roślinnością. Nad błyszczącym z daleka stawem straż trzymała
cudownie rozłożysta wierzba płacząca, a spoza niej dochodziły głosy
szczęśliwej, kaczej rodziny, zażywającej właśnie beztrosko porannej kąpieli.
Czarny łabędź kroczył dostojnie przy brzegu, pośród świeżo ściętej, pachnącej
trawy a potem przysiadł sobie na jakiejś kupce liści i schował szlachetną głowę
pod skrzydło.
A my z Cezarym
z przyjemnością spacerowaliśmy sobie mostkami i ścieżynkami, wczytując się w
postawione na zakrętach tablice, informujące nas o tym, jakie rośliny i jakie
zwierzęta możemy na owych mokradłach napotkać i co ciekawego można tam robić.
Była tam szansa na przykład na zobaczenie stad kangurów, wysłuchanie koncertów
żabich, obserwację bagiennych, maleńkich krabów, wyprawienie sobie pikniku w
otoczeniu pachnącego czystą, słodką wodą sitowia i trzciny.
Ale tego dnia
nie dla nas były te rozkosze. Przecież trzeba było jechać dalej, do kolejnego,
wyznaczonego na mapie celu i tylko od czasu do czasu zatrzymywać się, by
podziwiać przydrożne pejzaże i ciekawostki. Nawet żartowaliśmy sami z siebie,
że oto uprawiamy typ turystyki amerykańskiej. To znaczy jedziemy bez ustanku
poprzez kilkaset kilometrów, by wreszcie zatrzymać się chociażby na siku,
zrobić w tempie ekspresowym parę zdjęć na tle samochodu, coś zjeść, coś wypić i
ruszać dalej...Może nie było z nami aż tak źle, jak z owymi zwariowanymi na
punkcie błyskawicznej eksploracji swego kraju Amerykanami. Tym niemniej
wyznaczyliśmy sobie przecież tydzień czasu na przejechanie kilku tysięcy
kilometrów i na zobaczenie najciekawszych miejsc po drodze. I chociaż nie raz
serce nas bolało, że znów trzeba jechać, że czegoś nie zobaczyło się dokładniej
i nie zagrzało nigdzie dłużej miejsca, to jednak inaczej nie można było
przecież, bo Australia jest ogromnym krajem i aby zobaczyć w niej wszystko,
życia by nie starczyło.
Ale zanim na
dobre przyciśniemy gaz do dechy, to jeszcze raz odwiedzić chcemy Merimbulę, by
poznać jej oblicze oświetlone tym razem blaskiem przedpołudniowego słonka.
I już wkrótce
wjeżdżamy serpentyną na wzgórze, skąd będzie widoczna zatoka i całe miasteczko.
Już od Mallacooty obserwować mogę to niezwykłe połączenie widoku gór z morzem.
Ale tam podziwiałam z dala wszystkie odcienie srebrzystej zieleni wzgórz,
widocznych spoza jeziora połączonego z oceanem. Tutaj sama stoję na szczycie
wzgórza i z zapartym tchem spoglądam w dół. A tam turkus we wszystkich
możliwych odcieniach. I jeszcze różowo-fioletowe skały przebijające się spod
przejrzystej wody, wyglądające jak potrzaskana, ametystowa posadzka w otoczeniu
amarantowych ruin jakiegoś zamczyska.
Chcę zobaczyć więcej, więc jak dziecko biegnę w dół. Ale uwaga, bo oto stoję na bardzo stromym wybrzeżu i muszę zważać, by stopy nie obsunęły mi się w dół. Gdzieś za mną przywołuje mnie Cezary, który bojąc się o mnie a jednocześnie samemu cierpiąc na lęk wysokości, nie może spokojnie znieść tak bezpośredniej bliskości tej przepaści w dole. A ja chociaż staję się bardziej ostrożna, to jednak chęć fotografowania pcha mnie wzdłuż wąskiej, biegnącej między cyprysami ścieżki. W innym miejscu widzę niesamowitej białości piasek plaży wyłaniający się spod fal odpływu. Wszędzie rosną ogromne, wspaniałe eukaliptusy i niesie się oszałamiający zapach oceanu, trawy, kory drzew i jeszcze czegoś bliżej przeze mnie niezidentyfikowanego, co jest w tej zapachowej mieszance czymś tak ważnym, jak pieprz w rosole.
I stoję tam
zauroczona z przymkniętymi powiekami i mocno przeżywam cudowność tego miejsca.
Czy widziałam już w życiu piękniejsze? -
pytam samą siebie. I już nie dziwię się Cezaremu, że kiedyś zakochał się
w tej
okolicy i tak dobrze pamiętał ten swój zachwyt do dziś. A tymczasem
wczasowicze
wszelkiej maści korzystają tam w dole bardzo aktywnie z uroku tej
zatoki.
Pływają, kąpią się, wiosłują, jeżdżą na skuterach i nartach wodnych,
chlapią
się przy brzegu i po prostu brodzą sobie beztrosko po tym niebiańskim
turkusie. A mewy siedzą spokojnie na gałęziach i kikutach pieńków i
beztrosko kontemplują otoczenie...
Oboje z Cezarym patrzymy na to wszystko z lekką zazdrością. To jedno z tych miejsc, gdzie mielibyśmy ogromną chrapkę by zostać na dłużej, by po prostu poleniuchować. Ale ponieważ zdajemy sobie doskonale z tego sprawę, że jeśli to zrobimy, to nie zdążymy na wieczór do Sydney, godzimy się z naszym losem wagabundów i nie marudzimy dłużej Zjeżdżamy jeszcze w dół, by dotrzeć w Merimbuli do miejsca zwanego Fishing Wharf. Na trochę dłużej parkujemy samochód i idziemy na niewielkie molo.
Oboje z Cezarym patrzymy na to wszystko z lekką zazdrością. To jedno z tych miejsc, gdzie mielibyśmy ogromną chrapkę by zostać na dłużej, by po prostu poleniuchować. Ale ponieważ zdajemy sobie doskonale z tego sprawę, że jeśli to zrobimy, to nie zdążymy na wieczór do Sydney, godzimy się z naszym losem wagabundów i nie marudzimy dłużej Zjeżdżamy jeszcze w dół, by dotrzeć w Merimbuli do miejsca zwanego Fishing Wharf. Na trochę dłużej parkujemy samochód i idziemy na niewielkie molo.
Tam widzimy niezwykły strumień wypływający z ciemnoróżowych skał wprost do morza. Na powierzchni skał woda tworzy tam perliste kaskady. Amarantowe kamienie różnych dziwnych kształtów wyłaniają się z przybrzeżnych wód, ukazując błyszczące między nimi maleńkie zatoczki i sekretne rozpadliny. I tu, jak na każdym molo wędkarze niezmordowanie zarzucają swe wędki i cierpliwie wpatrują się w drgającą na wietrze żyłkę, chcąc wychwycić moment, gdy ryba wreszcie weźmie. A ponieważ na molo tkwiła ogromna tablica informująca o tym, jakie to mianowicie ryby i inne żyjątka można wyłowić w tych okolicach, to z zaciekawieniem się w nią wczytałam i oto, co m.in. tam zobaczyłam.
Ze znanych Polakom ryb pokusić się tu można o złowienie tuńczyka,
makreli i flądry. A poza tym powszechnie występują w tych wodach krewetki,
ostrygi, małże i jadalne kraby. Na tablicy widniały kolorowe rysunki wielu
nieznanych mi, a popularnych w Australii ryb np. : bluefish, snapper, marlin,
kingfish. Nazwy pięknie brzmiące, prawda? A niektóre z tych ryb wyglądały przy
tym na bardzo groźne, bo uzbrojone w kolce, ostre jak brzytwa płetwy i ogony,
oraz w zębiska, jakich nie powstydziłby się nawet rekin.
I znowu przychodzi pora pożegnania z tym widokiem. Kolorowa, ożywiona na chwilę pocztówka Merimbuli oddala się a my jedziemy dalej górską, widokową drogą wiodącą przez parki narodowe.
Specjalnie wybieramy
trudniejszą, ale ciekawszą trasę, bo chcemy jadąc w pobliżu oceanu móc
podziwiać okolice i tutejsze parki oraz miasteczka. A właśnie wjeżdżamy w
kolejny taki park, noszący znowu z aborygeńska brzmiącą nazwę: Bourunda Park.
Przy tej okazji
wypytuję Cezarego o ciągle niezbyt jasny dla mnie sposób i ideę powstawania
tychże parków. Mój mąż tłumaczy mi cierpliwie, że to rząd australijski wykupił
i nadal wykupuje od prywatnych właścicieli ogromne połacie terenu, robiąc to w
trosce o ochronę specyficznej fauny i flory osiedlonej tamże. I właściwie w
Australii jest tak, że nie ma terenów niczyich, nie przeznaczonych do użytku
gospodarczego lub do ochrony. Prędzej czy później nieużytki, dzikie lasy, busz,
wielusethektarowe pastwiska zostają włączane w skład parków narodowych i od tej
pory nie wolno tam prowadzić żadnej działalności gospodarczej, budować niczego
bez zezwolenia rządu, ani w żaden sposób eksploatować tej ziemi. Czasem zdarza
się, że Aborygeni zgłaszają swoje prawo własności do jakiegoś terenu. Wówczas
sąd na specjalnym posiedzeniu przeważnie im te ziemie przyznaje. Chwilę potem rząd
odkupuje od nich te ziemie i natychmiast ogłasza je parkiem narodowym. W ten
sposób Aborygeni zyskują z zadowoleniem środki do życia, a na dodatek satysfakcjonujące
ich przekonanie, że ich rodzimym ziemiom na pewno nie stanie się pod ochroną
rządu żadna krzywda.
Do parków
narodowych można z reguły swobodnie wchodzić i zwiedzać je, korzystając przy
okazji z infrastruktury, w którą są wyposażone: ze schludnych ubikacji, miejsc
na piknik, gdzie przeważnie mieszczą się elektryczne, gazowe lub opalane
drewnem grille, ze stoliczków, ławeczek i wyraźnie oznaczonych tablicami
ścieżek i szlaków. Można tam zazwyczaj swobodnie wjeżdżać samochodem i
przemierzać ciekawe traki, kręte nieutwardzone drogi, przejeżdżać brody rzek i
strumieni a gdzieniegdzie nawet, na specjalnie rzecz jasna oznaczonych
campingach, obozować. Nie wolno tam oczywiście polować na zwierzęta ani
niszczyć żadnej roślinności, dzięki czemu dzika przyroda Australii ma się
bardzo dobrze i nic nie zapowiada tego, by się to zmieniło.
- A co ze znanymi
opinii publicznej okrutnymi polowaniami na kangury? - zapytałam znów Cezarego.
Przecież sama widziałam takie widoki na filmach w typie „Krokodyl Dundee”. I
dowiedziałam się, że polowania na kangury są dozwolone na terenie prywatnych
farm, o ile farmerzy wydadzą zgodę na polowanie tamże. Sami farmerzy mają też
prawo do odstrzału wadzących im w jakiś sposób kangurów, ponieważ te zwierzęta
na farmach uważane są po prostu za zwykłe szkodniki. Farmer może więc po prostu
zabić te kangury, które wyjadałyby jego krowom i owcom za dużo, tak cennej
tutaj trawy, albo gdy te torbacze są zanadto agresywne.
No tak,
przypomniało mi się, że nie raz widywałam już w tutejszych sklepach spożywczych
mięso czy kiełbasę z kangura. Sama nie miałam i nie sądzę bym kiedykolwiek
miała ochotę na wypróbowanie tego specjału. Tyle się napatrzyłam na pasące się
beztrosko i leniwie ogromne stada tych z reguły łagodnych zwierząt. Tyle razy
podziwiałam je z daleka i z bliska robiąc mnóstwo zdjęć kangurzym matkom,
oseskom i wielkim samcom. Obserwowałam ich zwyczaje godowe, zabawy i bijatyki, wzruszałam
się ogromną czułością i troską macierzyńską, z jaką kangurzyce pochylały się
nad główkami, wyglądających z ich przepastnych toreb kangurków.
Zresztą
podobnie rozczulałam się nad króliczkami, masowo rozmnażającymi się w tym
sprzyjającym im klimacie. Niekiedy drobne, spiczastouche figurynki owych małych
ssaków tkwiły nieruchomo przy drodze i wygrzewały grzbiety w promieniach zachodzącego
słońca. A potem nagle wystrzelały jak z procy i umykały w gęstwę krzaków tak
szybko, że widać tylko było ich bielejące z oddala kuperki.
A tymczasem
właśnie dojeżdżaliśmy do Tathry – nadmorskiego, wypoczynkowego miasteczka.
Jednego z wielu, przez jakie tego dnia będziemy przejeżdżać. W większości z
nich nawet się nie zatrzymywaliśmy, bo czas nas gonił. Od czasu do czasu jednak
jakiś punkt na mapie, wyróżniający się
na przykład niezwykłą rzeźbą terenu, ładną nazwą, skojarzeniem czy wspomnieniem
sprawiał, że grzechem byłoby nie przystanąć tam chociaż na chwilę by odetchnąć
atmosferą i kolorytem danego miejsca.
A właśnie Tathra była takim miejscem, po pierwsze dlatego, że Cezary już kiedyś tu był a nawet nocował, a po drugie podobała mi się tatrzańska nazwa miasteczka i chciałam zobaczyć, czy jest tu cokolwiek, co by się z polskimi górami mogło skojarzyć. Ach, ta moja wieczna skłonność do szukania ukrytych znaczeń, szyfrów i przesłań! Większość nazw w Australii ma pochodzenie aborygeńskie i jako takie pewnie coś ważnego w ich języku oznacza. Nam jednak, nie znającym ich języka przybyszom ze środkowej Europy, pozostaje tylko domysł i snucie swoich własnych, najczęściej bzdurnych wyobrażeń. Może kiedyś jakiś urzędnik, mający talent do słowotwórstwa administracyjnie ponadawał nazwy miejscowościom i ulicom? I nie było w tym ani nic tajemniczego ani romantycznego? Jednakże ja, wolę myśleć, że dawno, dawno temu dotarł tu jakiś polski góral i z tęsknoty, albo z miłości do swoich rodzinnych stron nazwał to miejsce Tathrą.
Podjechaliśmy
na najwyższy chyba punkt widokowy w tym mieście i podziwialiśmy z daleka plaże,
kamieniste wybrzeża, żółte piaski i schowane pomiędzy skałami zatoczki.
A potem
zaparkowaliśmy samochód przy zielonym, równiutko przystrzyżonym trawniku sąsiedniego
wzgórza i idąc wspaniale zadbaną aleją wśród krzewów i kwietników
przeczytaliśmy tablicę informującą nas o tym, że znajdujemy się oto na
cmentarzu, na którym pochowani są m.in. żołnierze, weterani drugiej wojnie
światowej. Nie było tam jednak żadnych grobów ani pomników lecz tylko maleńkie
płyty nagrobne, umieszczone bezpośrednio na usłanym kawałkami kory podłożu. Ten
skromny lecz pełen szacunku sposób potraktowania zmarłych zdziwił mnie trochę,
ale nie zgorszył. Pomyślałam sobie, że przecież najważniejsza jest pamięć o
tych, co odeszli a ta pamięć nie zależy od okazałości grobów lecz od tego, kim
był zmarły i czy kogoś kochającego, pamiętającego po sobie zostawił. Obok
większości płytek nagrobnych leżały piękne, świeże kwiaty. To mówiło samo za
siebie.
A w pobliżu
cmentarza olśnił nas kolejny wspaniały widok na ocean, długie molo w dole, na
odległe plaże i na kolorowe, śliczne stateczki płynące po wodzie jak zabaweczki
małych chłopców...
Jedziemy dalej
widokową, zawiłą trasą położoną cały czas w bezpośredniej bliskości
oceanu. Jedziemy tędy, bo to znacznie ciekawsza dla nas droga, niż
przebiegająca kilkanaście kilometrów stąd autostrada Princess HWY –
szybka, wygodna, ale i straszliwie nudna.
Zanim
dojedziemy do następnego miasteczka – Bermagui - zatrzymujemy się wielokrotnie oszołomieni
pięknem, kolorytem i dzikością okolicy. Przystajemy w pobliżu rozlewających się
szeroko rzek i jezior. Jest gorąco i bardzo słonecznie, a więc odziani w
kapelusze z szerokim rondem wybiegamy wraz z naszymi nieodłącznymi aparatami
fotograficznymi na spotkanie kolejnej uczty dla oczu.
Najbardziej urzeka nas swą barwą jezioro Cuttage Lake oraz jego rozlewające się aż do plaży morskiej płytkie, zielonkawo żółte, cieplutkie wody. Taplamy się w nich z rozkoszą. Obserwujemy ławice drobnych, srebrzystych rybek, przepływających migotliwie między naszymi stopami. Brodzimy na przestrzeni wielu metrów a woda sięga nam zaledwie do połowy łydki. Jakiś pies szczęśliwy, że nareszcie może swobodnie pobiegać bez smyczy ogromnymi susami przemknął obok nas, wzniecając przy tym perliste kaskady wody. Po tym niespodzianym prysznicu śmiejemy się zadowoleni i machamy życzliwie dłońmi do przepraszającego nas za wybryk psa jego właściciela.
Najbardziej urzeka nas swą barwą jezioro Cuttage Lake oraz jego rozlewające się aż do plaży morskiej płytkie, zielonkawo żółte, cieplutkie wody. Taplamy się w nich z rozkoszą. Obserwujemy ławice drobnych, srebrzystych rybek, przepływających migotliwie między naszymi stopami. Brodzimy na przestrzeni wielu metrów a woda sięga nam zaledwie do połowy łydki. Jakiś pies szczęśliwy, że nareszcie może swobodnie pobiegać bez smyczy ogromnymi susami przemknął obok nas, wzniecając przy tym perliste kaskady wody. Po tym niespodzianym prysznicu śmiejemy się zadowoleni i machamy życzliwie dłońmi do przepraszającego nas za wybryk psa jego właściciela.
Ze
strefy słońca wkraczamy na chwilę w strefę
cienia, mieszczącą się pod długim, wąskim, białym mostem. Mostem, po
którym za
chwilę przyjdzie nam jechać, bo właśnie tamtędy wiodła nasza dalsza
droga. Ale
póki co poruszamy się boso, nieśpiesznie w tym cienistym raju pod
sufitem z pachnącego
starym drewnem mostu. Dalej rozlewisko gwałtownie się zwężało i skręcało
w delikatny, seledynowy strumyk biegnący ledwie widocznym korytem wśród
białych, nadmorskich piasków w stronę bezkresu oceanu.
Niechętnie znów
wsiadamy do niezmordowanego, nagrzanego jeepa. Chciałoby się tak brodzić w
nieskończoność. Chciałoby się zwiedzać bez żadnego pośpiechu wszystkie te
tajemnicze ścieżki i zatoczki. I znowu żal, że to nie tym razem...
Zatrzymujemy
się jednak niedługo potem, bo widzimy, ze tuż przy drodze ciągną się malownicze
mokradła i zarośla. Jakże tu ich nie sfotografować, jak nie przyjrzeć się z
bliska tym tak szczodrze ofiarowywanym nam przez naturę cudownościom. Lśniące
granatem, błękitem i zielenią wody bagnisk, okalają gęste trawy i trzciny.
Między nimi rosną podobne do kaczeńców kwiatuszki, uwijają się rzesze ważek i
motyli. Pokryte jasnozielonym, mięciutkim mchem wysepki lądu na tych mini
stawikach są miejscem lęgu kaczek i łabędzi.
Czujemy się trochę jak odkrywcy nieznanych lądów, bo te najbardziej się nam podobające miejsca, nie są w żaden sposób szczególnie wyróżnione na mapie, zaznaczone chociażby gwiazdką dla turystów. Daleko stąd do zabudowań miejskich, do tych wszystkich pizzerii, McDonaldsów i smażalni ryb. Daleko do zgiełkliwych i męczących tłumów ludzkich. Od czasu do czasu dociera tu pewnie jakiś rybak albo złakniony odludzia turysta. A poza tym jest spokojnie i nieomal zupełnie cicho, a tę ciszę zakłócają jedynie przejeżdżające tędy od czasu do czasu samochody. Jesteśmy z Cezarym jak gdyby w naszym prywatnym Edenie i tak wyróżnieni przez sprzyjający los i dobrą pogodę z wielką przyjemnością samotnie kontemplujemy to dzikie piękno.
Ściągamy nasze wygodne, skórzane klapki, w
których zwykliśmy zawsze podróżować i znowu boso idziemy po gorącym piasku
graniczącej z tymi mokradłami, bezludnej plaży.
Spoglądamy z zachwytem na łagodne grzbiety wydm. Nie ma na nich najmniejszego
śladu bytności ludzkiej. Tylko wszędobylskie mewy krążą dookoła i przysiadają
na tej niepokalanej, złocistej wyżynie. We mnie znowu wstępuje duch małej
dziewczynki i biegnę z radością po tej ogromnej, żółtej, piaskowej przestrzeni
w stronę oceanu. Spoglądam na wyłaniające się z morza skały, tworzące w oddali
niedostępne wysepki. Wyobrażam sobie, że to pewnie idealne siedliska dla ptaków
i fok, ale jestem za daleko, by cokolwiek stąd zobaczyć.
A oto przed
nami już Bermagui. Jesteśmy z Cezarym trochę głodni, więc tym razem mniej
zwracając uwagę na uroki tegoż miasteczka a bardziej na potrzeby swych
żołądków, szukamy dla siebie elektrycznego albo gazowego grilla. Chcemy kupić w sklepie spożywczym surowe steki albo
kiełbaski i samodzielnie je sobie upiec gdzieś nad morzem, w cieniu...Och, to
marzenie ściętej głowy. Cienia nad morzem nie znajdujemy nigdzie, takoż i grilla.
Brak cienia nas nie dziwi – w końcu to Australia w środku lata. Ale nie możemy
się nadziwić brakowi jakiegokolwiek barbaque.
Melbourne i w ogóle stan Wiktoria zdążył nas już przyzwyczaić do tego,
że grille to powszechne, bezpłatne i ogólnie dostępne dla Australijczyków wynalazki. Typowy Australijczyk chyba nie wyobraża sobie
weekendowej wyprawy za miasto bez tradycyjnego grillowania i wielogodzinnego
biesiadowania przy nim. Czasem nawet
wydaje mi się, że jedzenie jest ulubioną i najważniejszą rozrywką Ozzich (tak
nazywają sami siebie Australijczycy)...
Jednak w tym przepięknie położonym tuż nad oceanem Bermagui, małym miasteczku stanu New South Wales nie znajdujemy tego dnia niczego, na czym dałoby się upiec nasze wymarzone steki czy w ogóle cokolwiek. Może szukamy zbyt chaotycznie a może jesteśmy zbyt zmęczeni? Tak czy siak, po zrobieniu na głodniaka serii panoramicznych zdjęć w tych okolicach ruszamy dalej i obiecujemy sobie solennie, że w następnym miasteczku już koniecznie coś sobie przekąsimy. A więc w drogę!
Jednak w tym przepięknie położonym tuż nad oceanem Bermagui, małym miasteczku stanu New South Wales nie znajdujemy tego dnia niczego, na czym dałoby się upiec nasze wymarzone steki czy w ogóle cokolwiek. Może szukamy zbyt chaotycznie a może jesteśmy zbyt zmęczeni? Tak czy siak, po zrobieniu na głodniaka serii panoramicznych zdjęć w tych okolicach ruszamy dalej i obiecujemy sobie solennie, że w następnym miasteczku już koniecznie coś sobie przekąsimy. A więc w drogę!
Zaczyna się już
robić późne popołudnie i na niebie zbierają się podejrzanie wyglądające chmury.
Czyżbyśmy mieli tego wieczora i nocy moknąć w Sydney? Chyba i ciśnienie
atmosferyczne gwałtownie zaczęło się obniżać, bo ziewamy z mężem na potęgę i
przecieramy zmęczone oczy. Mijamy Tilbę, Naroomę i Bodallę i w ten sposób
dojeżdżamy do miasta Moruya, gdzie postanawiamy zrobić sobie dłuższy postój i
trochę odetchnąć.
W barze przy
głównej ulicy zamawiamy sobie po wielkim hamburgerze
z wszelkimi możliwymi dodatkami.
Do tego frytki i zimny napój gazowany. W oczekiwaniu na pożywienie
siedzimy
sobie wygodnie, w cienistym zakątku na zewnątrz baru i dyskretnie
obserwujemy
innych ludzi. Jako, że coraz mocniej burczy nam w brzuchach, to ze
szczególnym
zainteresowaniem przyglądamy się temu, co i jak jedzą. A młodzi ludzie
przy
sąsiednim stoliku pożerają właśnie ogromne porcje kurczaka z frytkami
oraz
nieśmiertelne fish and chips. Nie używają przy tym żadnych sztućców (co
jest tu
częste, albowiem obsługa, nie poproszona żadnych sztućców nie kwapi się
dawać).
Młodzi Ozzi jedzą, oblizują z apetytem palce i hałaśliwie żartują.
Wszyscy mają
bose stopy i wilgotne ubrania, z czego wnoszę, że właśnie wracają z
plaży lub
znad rzeki. Wiele osób, a zwłaszcza dzieci chodzi tu latem po ulicach i
sklepach zupełnie boso. To chyba nie dziwi nikogo w kraju, gdzie średnie
temperatury latem oscylują w granicach trzydziestu paru stopni, a
dostępność do
plaż jest ogromna (długość wybrzeża Australii wynosi ok. 34 tysiące
kilometrów)
. Sama Moruya także posiada szeroki dostęp do oceanu. Ma też tutaj
ujście rozgałęziająca się pięknie rzeka także zwana Moruyą. To raj dla
rybaków, wędkarzy, małych stateczków, łódek i kajaków.
Wreszcie i my
się doczekujemy jedzonka. I nam dane jest napełnić puste studnie naszych
żołądków. Wsuwamy te wielgachne hamburgery bez żadnego problemu. Nie
przejmujemy się estetyką ani jakimikolwiek normami. Bezwstydnie się po prostu
obżeramy i wzorem młodych Australijczyków oblizujemy wytłuszczone palce. Dopychamy
się jeszcze frytkami i wreszcie syci i zadowoleni odpoczywamy sobie spokojnie. Cezary
pali swoje ulubione cygaro, ja wącham z lubością jego dym, no i robi się nam
tak błogo, że aż sennie...
Trzeba by zatem
wypić jakąś kawę na orzeźwienie, ale w tym momencie jesteśmy zbyt pełni by coś
więcej móc jeszcze w siebie wepchnąć. I chociaż po drugiej stronie ulicy kusi
nas ogromny szyld z napisem „cafe”, to ledwo żywi z przejedzenia pakujemy się
do jeepa i ruszamy dalej.
Po
kilkudziesięciu minutach zatrzymujemy się w Ulladulli, miasteczku oddalonym od
Melbourne o 820 km, za to dość bliskim Sydney (około trzy godziny jazdy stąd).
W
Ulladulli
chcemy się napić naszej upragnionej kawy, ale okazuje się to sprawą
niełatwą,
gdyż w większości kawiarń i restauracji w tymże miasteczku trwają już
przygotowania do dzisiejszego Sylwestra. Stoliki nakrywa się świeżymi
obrusami
i przystraja odświętną zastawą. Obsługa sprząta i poprawia wnętrza
lokali
gastronomicznych, by zachęcały sylwestrowych gości do długiej i hucznej
zabawy. To wszystko jednakże sprawia, że wszędzie traktuje się nas jak
intruzów
i odmawia się nam filiżanki mocnej kawy. Zniecierpliwieni tym i mocno
już
znużeni wyruszamy zatem dalej, aż wreszcie w mieście zwanym Nowra
zajeżdżamy do
niezawodnego McDonaldsa i tam raczymy się naszym upragnionym, boskim
napitkiem.
Tak wzmocnieni jedziemy autostradą Princess HWY już właściwie bez
ustanku aż do
Sydney. A zachód słońca i dogasające już kolory dnia oświetlają nam
mijane w
przelocie miasta i miasteczka...
Zmierzcha się
już teraz błyskawicznie. Na szczęście autostrada jest dobrze oświetlona i
widać, że wjeżdżamy na teren wyżynny. Samo Sydney, jak się potem zorientujemy
też jest malowniczo położone wśród wzgórz. Po obu stronach szosy migają nam
różne znaki i informacje. A to o
występowaniu w tamtych okolicach kangurów, a to jeleni, a to znowu wombatów.
Zaczynają się już różne rozjazdy do poszczególnych dzielnic tej wspaniałej stolicy stanu New South Wales. Aby się więc nie zgubić i by na pewno dojechać do samego centrum, to kilkanaście kilometrów przed samym Sydney wpisuję jako punkt docelowy w naszym GPS-e – Sydney Opera House. Ufamy GPS-owi, jako jedynemu przewodnikowi po tym skomplikowanym, pod względem zabudowy i sieci dróg, miastu. Posłusznie skręcamy to w lewo, to w prawo, wykonując polecenia, wydawane nam przez GPS melodyjnym, monotonnym, damskim głosem.
Zaczynają się już różne rozjazdy do poszczególnych dzielnic tej wspaniałej stolicy stanu New South Wales. Aby się więc nie zgubić i by na pewno dojechać do samego centrum, to kilkanaście kilometrów przed samym Sydney wpisuję jako punkt docelowy w naszym GPS-e – Sydney Opera House. Ufamy GPS-owi, jako jedynemu przewodnikowi po tym skomplikowanym, pod względem zabudowy i sieci dróg, miastu. Posłusznie skręcamy to w lewo, to w prawo, wykonując polecenia, wydawane nam przez GPS melodyjnym, monotonnym, damskim głosem.
Cezary już
kilkakrotnie był w Sydney, ale nigdy jeszcze nocą i nigdy też nie był zdany tylko
na samego siebie. Zazwyczaj obwoził go po mieście jakiś znajomy i wygodnie mógł
spoza szyb obserwować wszystko jako zwykły turysta, a nie kierowca. Teraz było mu
znacznie trudniej – wszak Sydney było jeszcze większe niż Melbourne, którego
terytorium rozciągało się na wszystkie strony w promieniu kilkudziesięciu
kilometrów!
I oto
dojeżdżamy do samego City. Wszędzie
widać tłumy śpieszących na nocne imprezy Australijczyków. Ciężko przejechać
przez jakąkolwiek ulicę. Musimy jechać bardzo powoli i ostrożnie, by nie
zawadzić żadnego przechodnia, ani nie naruszyć przepisów drogowych.
Wydaje się
zresztą, jakby tej nocy przepisy drogowe przestały tu obowiązywać. Jeżdżący z
piskiem opon taksówkarze, co chwilę zajeżdżają nam drogę, wykonując różne
nieprzewidziane, raptowne manewry. Także przechodnie nie bardzo czekają na
pojawienie się na przejściach zielonego światła. Wkraczają całą gromadą, albo
grupkami na ulice i przechodzą obok nas kolorowi, roześmiani, beztroscy. A my
znowu musimy długo i cierpliwie czekać nim zwolni się dla nas miejsce i
będziemy mogli jechać dalej.
Mam teraz
okazję dokładniej przyjrzeć się tym wszystkim ludziom. Widzę tu wszystkie rasy świata. Najwięcej jest opalonych na złoto,
przykuso i bardzo pstrokato ubranych Australijczyków i Australijek. Między nimi
migają mi z dala białym uśmiechem Maoryski i Aborygenki. Tuż obok nas
przechodzą szczupłe, niczym Naomi Campbell długonogie, piękne Murzynki odziane
w mini sukienki i spódniczki, wspaniale błyszczące cekinami. Obserwuję mrowie
skośnookich Azjatów w każdym możliwym wieku. Są też brodaci Arabowie w swoich
turbanach. Widać Hinduski w bajecznie kolorowych sari. Mnóstwo matek z dziećmi
też wyrusza dzielnie na spotkanie Nowego Roku. I dzieciaki i dorośli często
mają przymocowane na swoich głowach specyficzne, sylwestrowe ozdoby: napisy
„Happy New Year, 2009, Hallo, albo fosforyzujące przepaski w kształcie koron
lub króliczych uszu. Od strony tego wielobarwnego tłumu dobiega do nas istna
kakofonia dźwięków i języków. Trąbią klaksony aut. Gdzieś z oddali słychać już
pierwsze, próbne wystrzały sztucznych ogni, z mijanych pubów i restauracji
dochodzi do nas głośna, rytmiczna muzyka. W tle widoczne są pięknie oświetlone
neonami sklepy, kawiarnie, ogródki piwne. Z witryn supermarketów spoglądają
atrapy wesołych, rubasznych Mikołajów, odzianych w swe nieodłączne, czerwone
płaszcze oraz futrzane czapy. Świecą się wszystkie lampy uliczne i ustawione
przy sklepach sztuczne choinki. A ponad
tym wszystkim widać skąpane w wieczornych światłach szczyty wieżowców, luksusowych
apartamentowców przystrojone w
rozmigotane lampki i świecidełka świąteczne. I chociaż jest już godzina
dziesiąta w nocy, to dookoła jest jasno, gwarnie, radośnie i ...bardzo
chaotycznie.
Po jakimś
czasie, gdy już tak z pół godziny jeździmy po mieście i ani o krok nie zbliżamy
się do opery zauważamy, że wiele dróg prowadzących w tamte okolice jest
pozamykanych i pozastawianych przez bramki i straże policyjne. A tymczasem GPS
niewzruszenie każe nam skręcać to tu, to tam i przez niego krążymy tak bezradnie,
jak w jakimś zaklętym kole. Wreszcie zniecierpliwieni i zirytowani wyłączamy to
bezmyślne urządzenie i od teraz zdani na własny rozum oraz orientację w terenie
usiłujemy jakoś dojechać na zaplanowane wcześniej miejsce. I znowu się nam to
nie udaje. Zauważamy, że na dodatek nigdzie nie widać wolnego miejsca do
zaparkowania. To też nas nie już dziwi. Przecież to Sylwester, a te tłumy
ludzi, którymi tak załadowane jest teraz miasto też jakoś musiały tu dotrzeć i
też gdzieś musiały zostawić swoje pojazdy. I rzeczywiście przy każdej ulicy po
obu jej stronach widzimy zatrzęsienie samochodów. I stoją tak ściśle jeden obok
drugiego, że ani szpilki byś tam nie wcisnął.
W końcu udaje
nam się znaleźć wolne miejsce na ogromnym, podziemnym parkingu usytuowanym w
samym środku miasta. Parkingowy pobiera od nas piętnaście dolarów za trzy
godziny parkowania. Z zabraniem stamtąd samochodu musimy zdążyć na pierwszą w
nocy, gdyż tylko do tej pory parking będzie czynny. Mamy zatem niecałe trzy
godziny na beztroskie świętowanie Sylwestra, na to zatracenie się w światłach
miast, w wielobarwnej, rozświergotanej ciżbie ludzkiej.
Z samochodu
zabieramy tylko najpotrzebniejsze rzeczy: aparaty fotograficzne, kamerę, plecak
z wodą mineralną oraz chusteczkami higienicznymi i trzymając się za ręce
wyruszamy w miasto. Jest bardzo ciepło a wszelkie popołudniowe chmury gdzieś
się rozwiały i odpłynęły w najdalsze dale świata. Na niebie błyszczą
czarodziejsko tysiące gwiazd. A nam błyszczą podnieceniem i radością oczy. W
tym czasie w Polsce jest dopiero godzina dwunasta w południe, mroźna chociaż
pełna uroku zima a za oknem pewnie lśni biało srebrzysty śnieg...A tymczasem my
w powiewnych, cienkich koszulach i krótkich spodenkach maszerujemy raźno przez
gorące uliczki nocnego Sydney. Cieszymy się tą chwilą i tym, że możemy być tu
razem. Zadowoleni jesteśmy, żeśmy dali radę przemierzyć ponad tysiąc kilometrów
i na czas dotrzeć w to wymarzone miejsce.
Jesteśmy też znużeni całodzienną, dzisiejszą
podróżą a przy tym mocno już spragnieni, z radością więc lokujemy się na
wygodnych krzesłach ogródka piwnego jakiegoś pubu i już po chwili sączymy z
lubością ten gorzkawy, zimny napój. Ach, jaka to przyjemność, jaka ulga dla
umęczonych długą jazdą ciał tak po prostu posiedzieć sobie i przez chwilę nie
pragnąć wcale niczego więcej...
Szybciutko nabieramy
sił i ochoty do wkroczenia w ten rozmigotany neonami i światłami ulicznymi,
wielkomiejski świat.
Dochodzimy nad
mieszczący się w centrum miasta piękny, szeroki kanał, przy którym zacumowane
jest wiele luksusowych jachtów i łódek. Czarną toń wody rozświetlają odbijające
się w niej zewsząd rozbłyski dalekich, pojedynczych fajerwerków, gwiazd,
stylowych latarni i witryn mieszczących się w pobliżu kawiarni. Po sąsiadującym
z kanałem deptaku chodzą setki śpieszących się dokądś ludzi. Ulica naprzeciwko
kusi nas zapachami, dochodzącymi z mnóstwa, rozlokowanych tam restauracji i
barów. Pachną nam stamtąd kebaby, hamburgery, pizze, steki, kotlety, owoce
morza, ryby, frytki, hot dogi, makarony, tosty i paje (kruche babeczki z
zapieczoną wewnątrz słoną lub słodką zawartością).A wszystko to zapewne pyszne,
bardzo tłuste i bardzo kaloryczne... Jak już pisałam wcześniej Australijczycy
kochają dobrze zjeść a przy tym bardzo często z wygody czy z lenistwa jadają na
mieście. Tak wiec wciąż kwitnie tu sieć małej i dużej gastronomii oraz wciąż
przybywa grubasów i osób o chorobliwej wręcz tuszy. I już się temu nie dziwię.
Przecież ja sama, chociaż tuż po przyjeździe do Australii zarzekałam się, że
zrobię wszystko aby nie przytyć, to jednak także uległam swemu rosnącemu
apetytowi oraz szerokiej ofercie
gastronomicznej tutejszych sklepów i barów.
Teraz jednak
ani ja ani Cezary nie byliśmy głodni (chyba wciąż jeszcze trawiliśmy te
wcześniej zjedzone ogromne hamburgery), dlatego wolni od jedzeniowych pokus
mogliśmy myśleć o dalszym, przyjemnym spędzeniu wieczoru.
Na początek
trzeba się było nareszcie dowiedzieć od kogoś kompetentnego, w jaki sposób i
jak szybko można stamtąd dojść do Sydney Opera House. A któż byłby bardziej kompetentny,
niż wszechobecna tej nocy w mieście policja?
Zatem mój rezolutny mąż podszedł do jasnowłosej, korpulentnej
policjantki i o wszystko ją grzecznie wypytał. Ta nieoczekiwanie dla nas nie
bardzo orientowała się w tym temacie i musiała skonsultować się z kolegami po
fachu. Ci, z lekką, niezrozumiałą dla nas niepewnością pokazali nam kierunek, w
jakim powinniśmy się udać i objaśnili, że idąc szybkim krokiem dotrzemy tam na
pewno w niecałe pół godziny.
Dziarsko
wspinamy się więc oboje po kilkudziesięciu schodkach, prowadzących na jeden z
lepszych punktów widokowych w City. A stamtąd, idąc wzdłuż jakiegoś osiedla i
jego długich płotów, obok wysokich, zasłaniających nam wszystko, blaszanych
barierek próbujemy dostać się w pobliże opery. Jednak znowu okazuje się, że wszelkie
dojścia i dojazdy w tamtą stronę są sztucznie przez ochroniarzy i policję
zablokowane. Zamknięty jest także aż do rana, prowadzący w pobliże opery most
- Harbour Bridge. Nic więcej teraz nie
poradzimy. Musimy się wycofać i próbować się dostać w jakiekolwiek miejsce,
skąd będą tej nocy dobrze widoczne fajerwerki – podobno w tym roku największe
na świecie...I zastanawiamy się czemu właściwie tak jest? Czemu tacy turyści
jak my, co to w pocie i znoju zdążali tu przez dwa dni muszą teraz oblizać się smakiem
i szukać sobie innego miejsca, dogodnego na spędzenie tych paru godzin tej wyjątkowej,
jedynej w roku nocy? I dochodzimy do wniosku, że pewnie plac wokół opery jest
zamknięty dla wszystkich, którzy w porę nie kupili wejściówki na ten sylwestrowy
pokaz ogni sztucznych. Na pewno liczba miejsc tam była ograniczona a bilety
wejściowe chociaż drogie, to wykupione szybko, niczym świeże bułeczki...Cóż!
Cieszyć się należy zatem po prostu tym, że jesteśmy w Sydney i tutaj właśnie,
tak jak zamierzaliśmy, powitamy wspólnie ze wszystkimi wesołymi
Australijczykami i innymi nacjami ten Nowy, 2009 Rok. A sama opera nam przecież
nie ucieknie. Obiecujemy sobie, że zobaczymy ją nazajutrz i wówczas nikt nas
przed tym nie odwiedzie, ani nie zniechęci!
Jest godzina
jedenasta w nocy a my dochodzimy z powrotem na chyba ulubiony przez
Sydneyczyków punkt widokowy, mieszczący się w pobliżu okazałego, renesansowego
budynku biblioteki naukowej.
Trawnik przy
bibliotece jest już prawie w całości zajęty przez rozbawione, popijające piwo
oraz inne napoje alkoholowe towarzystwo. Ludzie siedzą wprost na trawie albo na
kawałkach gazet. Słychać głośne rozmowy, żarty, śmiechy i śpiewy. Wszyscy wręcz
przekrzykują się wzajemnie i gestykulują. Dochodzi do mnie niesamowita mieszanka
zapachów ich perfum, dezodorantów, pogryzanych chipsów, piwa oraz zwykłego
potu. Aż kręci mi się w głowie od tego wszystkiego i zastanawiam się, czy nie
powinnam jednak czegokolwiek przegryźć albo zatkać sobie na jakiś czas nos, bo
mój żołądek zaczął mi nagle wywijać kozła i wydawać z siebie ni to bulgoty, ni
to burczenia. Jednakże nie mieliśmy ze sobą niczego do jedzenia. Popiłam więc
trochę naszej wody mineralnej i wszelkie
te dziwaczne doznania minęły mi jak ręką odjął.
Spacerujemy tam
sobie z Cezarym, pstrykamy zdjęcia, nakręcamy kamerą filmik i wciąż przyglądamy
się bacznie odgradzającym nas od głównej drogi barierkom, pilnowanym przez
grupkę rosłych ochroniarzy – Maorysów. Wciąż jeszcze telepią się w nas resztki
nadziei, że jakoś może się przemkniemy w stronę zablokowanej opery i zobaczymy
najwyraźniej jak się da ten dzisiejszy spektakl fajerwerków. W międzyczasie
prosimy o zrobienie nam paru zdjęć pewnego chudego, starszego pana w płóciennym
kapeluszu z szerokim rondem. Pan ów okazał się być sympatycznym, rozmownym i
nieco wścibskim pastorem jakiegoś egzotycznego z nazwy kościoła i nie dość, że bardzo chętnie podjął
się zrobienia nam zdjęć, to jeszcze ofiarował się poprosić w naszym imieniu
owych krzepkich ochroniarzy o przepuszczenie nas w pobliże opery. Ale chociaż tłumaczył im z wielką swadą i
uprzejmością, że przyjechaliśmy na tę noc specjalnie z Melbourne, a właściwie
nawet z Polski (już zdążył się nas o najważniejsze rzeczy wypytać), to nie
uzyskał żadnego przyzwolenia, żadnych specjalnych forów dla nas.
Przystanęliśmy
więc przy owych barierkach i we trójkę z owym miłym, gadatliwym pastorem
spędziliśmy następne pół godziny, dzielące nas od Nowego Roku. Zdążyliśmy się
dowiedzieć od niego, że ma na imię Jeff i
posiada jedną, ukochaną od czterdziestu lat żonę oraz ośmioro dzieci,
które już zdążyły się pożenić i powychodzić za mąż. A wszystkie ich małżeństwa
wyróżniały się tym, że były zawarte z cudzoziemcami. Tak więc Australijczyk ów
miał teraz w rodzinie Francuza, Wietnamkę, Chinkę, Murzyna, Anglika, Włocha i
na dodatek Araba. Z przyjemnością opowiadał nam o rozdokazywanych, pociesznych,
wielokolorowych wnuczętach. Okazało się także, że wie co nieco o Polsce i nawet
kilkakrotnie wymienił z lubością słowo”Krakau”.
W końcu ten
serdeczny Australijczyk tak się rozochocił, że nawet zaproponował nam byśmy po
wspólnym przywitaniu Nowego Roku pojechali razem na wschodnie wybrzeże Sydney i
tam przywitali wschód słońca. Oboje z
Cezarym popatrzyliśmy na siebie dyskretnie i porozumiewawczo a potem uprzejmie
podziękowaliśmy za zaproszenie i wytłumaczyliśmy, że niestety mamy już inne
plany na spędzenie tej nocy i poranka. Myślę, że chociaż propozycja tego pana
była bardzo interesująca dla nas, badaczy tutejszych obyczajów i zawsze
ciekawych wszystkiego wędrowców, to po prostu chcieliśmy wtedy być tylko we
dwoje i razem, intymnie, po swojemu przeżywać te niezwykłe chwile. A poza tym
sympatyczny Australijczyk był nieco męczący w tej swojej nieustannej
gadatliwości i w wypytywaniu się o nader prywatne szczegóły z naszego życia.
Wreszcie się
zaczęło. Nagłe, potężne wybuchy kaskad fajerwerków zaskoczyły nas swoją siłą i
hałasem. Wybiła długo oczekiwana północ. Ludzie wokół nas wprost oszaleli z
radości. Rozległy się gwizdy, okrzyki, nawoływania i dobiegające zewsząd
wzajemnie składane sobie życzenia noworoczne. My, z Cezarym, też na chwilę
przerwaliśmy nasze zapamiętałe fotografowanie i przytuliliśmy się do siebie,
życząc sobie wszystkiego najlepszego a przede wszystkim byśmy zawsze byli
razem, zdrowi, zgodni i tak bardzo, jak teraz się kochający...Chwilę potem uściskaliśmy się z naszym znajomym
Australijczykiem i w ogóle wymieniliśmy się z otaczającymi nas ludźmi
wymawianym tu teraz we wszelkich językach świata życzeniem szczęśliwego, Nowego
Roku...A tymczasem feerie cudownych kolorów i światełek wciąż rozbłyskały na
niebie i tylko żałowaliśmy, ze pełen obraz tego niebiańskiego spektaklu
zakłócają nam widoki rosnących tutaj, zbyt wysokich drzew, okolicznych płotów i
widocznych spoza kęp eukaliptusów wieżowców.
Nie tak łatwo jednak, jak się potem okazało, zrobić dobre zdjęcia fajerwerkom i w ogóle nocnemu Sydney. Przeglądając potem fotografie z tej nocy, stwierdzilismy z przykrością, że większość z nich nie nadaje się do niczego - kolory i światła rozmyte, nieostre...
Nie tak łatwo jednak, jak się potem okazało, zrobić dobre zdjęcia fajerwerkom i w ogóle nocnemu Sydney. Przeglądając potem fotografie z tej nocy, stwierdzilismy z przykrością, że większość z nich nie nadaje się do niczego - kolory i światła rozmyte, nieostre...
Spektakl
fajerwerków potrwał niecałe piętnaście minut i oto nakarmiony kolorami i
czarodziejskimi, wielobarwnymi światłami wielojęzyczny tłum począł się z tamtego
miejsca rozchodzić. Z lekkim zdziwieniem i niedowierzaniem przyjęłam fakt, że
to już wszystko, że to tak krótko...Nie było żadnych tańców, śpiewów, skocznej
muzyki. Ludzie po prostu zobaczyli, co mieli zobaczyć i usatysfakcjonowani
powracali grzecznie i powoli do swych
domów. Zapewne niektórzy z nich wybierali się jeszcze na nocne biesiady do
pubów i restauracji. Inni zamierzali pewnie posiedzieć jeszcze trochę z rodziną
i znajomymi w swoich prywatnych domach. Nie było tu jednak czegoś takiego, co
znałam z Polski – wielkich, ogólnie dostępnych, bezpłatnych i przeprowadzanych
w centrum miasta koncertów muzycznych i zabaw do białego rana. To nie znaczyło
jednak, że Australijczycy w ogóle nie bawili się tej nocy. Potem dotarliśmy z
mężem w pobliże plaży, gdzie trwała szampańska dyskoteka pod gołym niebem i
mogliśmy się naocznie przekonać, że australijska młodzież szaleje nie gorzej,
niż polska. Jednakże zorientowaliśmy się też przy okazji, że owa wspaniała dyskoteka
dostępna jest tylko dla posiadaczy biletów wejściowych na nią i cała impreza zewsząd
otoczona jest wielkim, białym, blaszanym płotem. Ale o tym więcej napiszę
potem.
Teraz
pożegnaliśmy się serdecznie z życzliwym, australijskim pastorem i chwilę
jeszcze postaliśmy na prawie zupełnie opustoszałym już trawniku. Patrzyłam
przez moment na pastora, oddalającego się w mroki położonego w sąsiedztwie
parku i myślałam sobie, ze dziwne jest, iż mając tak wielu bliskich spędza tę
noc samotnie...A może po prostu był zmęczony tą swoją liczną, rozszczebiotaną
wielojęzycznie rodziną i chciał chociaż ten nocy zażyć przyjemności swobodnego,
umożliwiającego skupienie odosobnienia...?
Także i na nas
z Cezarym przyszła już pora by powrócić do centrum miasta, albowiem pomału
zbliżała się godzina pierwsza i zostało nam już mało czasu na obejrzenie
nocnych uroków tego miasta.
Zeszliśmy sobie
spacerkiem nad znajomy kanał i przysiedliśmy sobie tam znowu, wdychając
szlamowato-rybiatą woń dochodzącą z pobliskich doków. Jeszcze kilka spóźnionych
fajerwerków rozbłysło nad naszymi głowami, jeszcze kilku podchmielonych, uśmiechniętych
przechodniów złożyło nam życzenia i gdyby nie hałaśliwe, śmigające ulicami
warkotliwe, żółte taksówki oraz samochody policyjne, byłoby nam zupełnie
zacisznie i sennie...
Ale może to i
dobrze, że nie było tam zbyt spokojnie, bo zaczęlibyśmy się robić śpiący i tym
samym niezdatni już do niczego tej sylwestrowej nocy. A chcieliśmy jeszcze coś
zobaczyć, coś przeżyć zanim udamy się na jakiś spoczynek. No właśnie – a gdzie
w ogóle zamierzaliśmy spać tej nocy? Otóż wymyśliliśmy sobie, że ponieważ noc
jest ciepła a Sydney posiada dużą, miejską plażę Bondi Beach, to na niej
właśnie za jakiś czas sobie odpoczniemy a może i podrzemiemy. To nie wydawało
się takim głupim, dziecinnym pomysłem, albowiem, jak wieść gminna niesie wielu
Sydneyczyków właśnie w ten sposób spędza Sylwestra. Piją sobie, lulki palą,
wiodą długie, nocne rodaków rozmowy, a potem kładą się na piasku pokotem i
smacznie aż do rana śpią. To miała być zatem i taka nasza próbka nieco
zwariowanej, jak gdyby po hippisowskiemu spędzonej nocy. A na dodatek wszystko
to miało być zupełnie za darmo, co dodatkowo nas kusiło.
Poszliśmy
szybko po jeepa i po kolejnym skomplikowanym krążeniu wokół miasta dojechaliśmy
wreszcie jakimś cudem w okolice Bondi Beach. I nagle jakież rozczarowanie!
Plaża była zamknięta, dokładnie od nas odgrodzona i tym samym zupełnie
niedostępna. Natomiast w jej pobliżu odbywała się wspomniana uprzednio
dyskoteka. Muzyka waliła i grzmiała milionami decybeli, a spoza okalającego
imprezę płotu widać było cienie tańczących osób, kręcące się szaleńczo
karuzele, kolorowe dymy fajerwerków oraz liczne stoiska z kiełbaskami i piwem.
Przy płocie natomiast, na zewnątrz kręciły się pojedyncze postaci i grupki
nastolatków, którym albo nie udało się na ową zabawę dostać, albo już się
zdążyli wybawić i napić dość i teraz zataczając się i bełkocąc coś
niezrozumiale wracali powoli do swoich domów. Wszędzie walały się puszki i
butelki po piwie, opakowania po chipsach, frytkach oraz strzykawki i zużyte
prezerwatywy. Spodziewając się ujrzeć jeszcze gorsze rzeczy, przymuszona pilną
potrzebą z obrzydzeniem weszłam do najbliższej ubikacji. No i nie pomyliłam
się. Takiej ilości różnego pochodzenia śmieci, takiego brudu i smrodu nie
spotkałam w australijskich toaletach jeszcze nigdy. A całości obrazu dopełniła
na pół rozebrana para, która chichocząc i podszczypując się wyszła właśnie z sąsiedniej
kabiny...
No cóż – to, co
zobaczyliśmy tutaj nie bardzo zachęcało nas do pozostawania tamże. Postanowiliśmy
więc po prostu pospacerować sobie ulicą z drugiej strony plaży i poobserwować
to nocne, roztańczone, kolorowe życie, które tętniło całą mocą i chyba nie
zamierzało jeszcze bardzo długo zamierać. Nieopodal znajdowały się wspaniałe
hotele, w podwoje których nieustannie wpływały potoki ubranej elegancko
młodzieży i bogatych, pewnych siebie trzydziestolatków. Świat szpanu,
wystudiowanego luzu i błyszczącej na pokaz mamony...
Czas płynął
sobie i odmierzał kolejne godziny 2009 roku. A my z Cezarym byliśmy już mocno
zmęczeni i spragnieni snu. Niestety, to co nas otaczało w żaden sposób nie
dawało nam nadziei na oddaloną od zgiełku ławeczkę, na jakiś cichy, ustronny
kącik, w którym dałoby się chociaż na moment zdrzemnąć. Cóż nam zatem
pozostawało poza usadowieniem się w jeepie i znalezieniu na resztę nocy
jakiegoś schronienia?
Pojechaliśmy
więc, ale tak już byliśmy strudzeni i półprzytomni, ze nawet nie wiemy jak
dojechaliśmy w końcu do jakiejś miejskiej, spokojnej zatoczki, w której stało zacumowanych mnóstwo pięknych jachtów i łódek.
Zaparkowaliśmy sobie samochód w jedynym tam wolnym miejscu( traf chciał, że znowu obok ubikacji) i poszliśmy na spacer nad brzegiem. Tam znaleźliśmy sobie ławeczkę, na której dało się chwilę posiedzieć w ciszy. Nie dało się jednak spać, ponieważ w pobliżu krążył wciąż patrol policyjny i oświetlając sobie dokładnie każdy zakamarek szukał takich jak my nieboraków, chcących sobie tutaj troszkę pospać czy poleżeć na trawce.
Zaparkowaliśmy sobie samochód w jedynym tam wolnym miejscu( traf chciał, że znowu obok ubikacji) i poszliśmy na spacer nad brzegiem. Tam znaleźliśmy sobie ławeczkę, na której dało się chwilę posiedzieć w ciszy. Nie dało się jednak spać, ponieważ w pobliżu krążył wciąż patrol policyjny i oświetlając sobie dokładnie każdy zakamarek szukał takich jak my nieboraków, chcących sobie tutaj troszkę pospać czy poleżeć na trawce.
A tymczasem
nasze kręgosłupy koniecznie już domagały się położenia, a oczy przymknięcia.
Była już prawie godzina piąta nad ranem, gdy wreszcie obolali, znękani tą
przeciągającą się niemożnością snu, postanowiliśmy się jakoś ułożyć w naszym
samochodzie. Nie było to sprawą prostą, gdyż podróżowaliśmy cały czas z ogromną
ilością maneli i sprzętu, zawalającego nam dokładnie bagażnik i tył jeepa.
Pracowicie więc to wszystko poukładaliśmy, tworząc z reklamówek, wypakowanych
kołdrami i ubraniami jako takie legowisko. Cezary ułożył się jakoś na tylnym
siedzeniu, a ja skuliłam się między przednimi a tylnymi siedzeniami. Daliśmy
radę podrzemać zaledwie parę minut, bo nasze prowizoryczne leżyska okazały się
istnymi łożami tortur. Z ledwością wygramoliliśmy się z auta i wydostaliśmy się
na świeże, a właściwie nie bardzo świeże powietrze (bliskość toalet!).
Powitał nas także, na szczęście, delikatny, rożowy wschód słońca nad zatoką...I od razu zrobiło się nam na ten widok lepiej!
Pojechaliśmy na najbliższą stację benzynową, zatankowaliśmy do pełna, napiliśmy się ożywczych, schłodzonych Red Bulli i napełnieni nowym zastrzykiem energii i mocy ruszyliśmy na poszukiwanie mitycznej już dla nas Sydney Opera House...
Powitał nas także, na szczęście, delikatny, rożowy wschód słońca nad zatoką...I od razu zrobiło się nam na ten widok lepiej!
Pojechaliśmy na najbliższą stację benzynową, zatankowaliśmy do pełna, napiliśmy się ożywczych, schłodzonych Red Bulli i napełnieni nowym zastrzykiem energii i mocy ruszyliśmy na poszukiwanie mitycznej już dla nas Sydney Opera House...
Cz.5 - "Pierwszy dzień Nowego Roku"
Most Harbour Bridge - właśnie stąd wczoraj puszczano te wielkie, sztuczne ognie...
I znowu
dotarcie pod operę nie okazało się tak proste, jak można by naiwnie mniemać. Po
pierwsze nocne blokady jeszcze nie całkiem były zdjęte a po drugie zawiłość
szos, ulic, mostów i skomplikowanych, miejskich arterii także nie ułatwiały nam
zadania. Jechaliśmy więc sobie powoli po budzącym się dopiero do życia mieście
i podziwialiśmy jego rozmach, piękno architektoniczne i wspaniałe, wyżynne położenie.
W świetle
budzącego się dnia wszystko wyglądało inaczej niż wczorajszej nocy. Spokojne
zwiedzanie Sydney bardzo ułatwiało nam to, że był to wolny od pracy, świąteczny
dzień, a wszyscy ewentualni przechodnie smacznie sobie jeszcze spali.
Przemieszczaliśmy
się zatem bez żadnego stresu po tych odmienionych, puściutkich dzisiaj ulicach
i poszukiwaliśmy jakiegoś McDonaldsa, w którym moglibyśmy napić się naszej
wymarzonej, porannej kawy. I znowu pech chciał, że nieliczne, mijane przez nas
McDonaldsy nie miały w pobliżu dogodnych miejsc do zaparkowania. A nie
chcieliśmy ryzykować i pozostawiać samochodu byle gdzie, bo wspaniała,
niestrudzenie stojąca na straży porządku publicznego policja australijska też
już pewnie czuwała i w każdej chwili mogła nas uraczyć koszmarnym mandatem.
Przepłukaliśmy więc zaschłe gardła wodą mineralną i jeszcze raz ruszyliśmy w
stronę niedosiężnej opery. Może tym razem jakoś się nam uda tam dotrzeć...?
Błądzimy,
kluczymy, niepotrzebnie kilka razy wjeżdżamy na płatną autostradę. Już udaje
nam się zobaczyć gdzieś z daleka upragnioną operę i znowu pechowo wjeżdżamy w
nieodpowiednią drogę a most Harbour Brigde wciąż jest gdzieś z boku. Wreszcie po
kolejnej godzinie takiej obłąkańczej jazdy znajdujemy właściwy dojazd i z ulgą
stwierdzamy, że nocne blokady zostały już bez śladu usunięte. Wygodnie
wjeżdżamy na wijący się w kształt ślimaka podziemny parking przy samej operze i
oto nareszcie jesteśmy na miejscu.
Wspaniała,
ogromna, przytłaczająca nieco rozmachem wielowymiarowa i wieloczęściowa budowla
Sydney Opera House wyłania się przed nami jak cudowny wielożaglowiec,
niemożliwy wprost do ogarnięcia i zmierzenia . Trudny także do obejścia,
albowiem powierzchnia budynków opery mieści się na prawie dwóch hektarach
gruntu. Zaskakuje skrzydlatym, jak gdyby kosmicznym dachem. Biel tego dachu
niesamowicie mocno lśni w promieniach porannego słońca. Opera w całości jest
zbudowana z betonu, szkła i żelaza a jej dach pokryty jest specjalnymi,
antygrzybiczymi płytkami, dzięki czemu nigdy nie trzeba go czyścić. Większość
informacji o operze czerpaliśmy z naszych folderów turystycznych oraz z internetu,
ale zupełnie czym innym jest czytać o niej, a czym innym oglądać ją z bliska,
dotykać, gładzić, biegać po jej szerokich schodach, spoglądać stamtąd na
zatokę, port, na przepływające nieopodal kolorowe statki wycieczkowe i na
pobliskie, nieomal tak samo piękne jak opera, drapacze chmur.
Sama opera o
tej porze jest jeszcze zamknięta, a u jej podnóży ciężko pracują brygady
sprzątaczy. Muszą uprzątnąć wszystkie sylwestrowe śmieci. Pozabierać stąd
przenośne ubikacje, bramki i płotki, tymczasowo postawione stoliki, krzesła i
kioski, umyć porządnie marmurową posadzkę wokół. I czynią to na naszych oczach wręcz
błyskawicznie, a po pół godzinie w sąsiedztwie opery nie ma już niczego, co by
przypominało o ubiegłej, hucznej, niezwykłej nocy. Znowu jest nieskazitelnie
czysto – jak na pocztówce. Jakiś uprzejmy strażnik miejski na naszą prośbę
pstryka nam parę zdjęć. A i my sami upojeni otaczającym nas pięknem robimy
oczywiście mnóstwo fotografii. I wciąż nam mało i mało...
Od morza wieje
bardzo silny wiatr, a ja z chłodu i niewyspania zaczynam dygotać. Tutaj, przy
operze jest prawie, jak na nie osłoniętym wierzchołku jakiejś góry. Wynika to
zresztą z samego położenia opery – jest wybudowana na najbardziej wysuniętym w
morze cyplu zatoki, dokładnie czuje się tu wszelkie zmiany natężenia wiatru i
siły, z jaką fale rozbijają się o brzegi zatoki. To położenie jednak też
sprawia, że jest stąd wspaniały widok we wszystkie strony świata. Także sama
opera wspaniale wygląda od strony morza (sami nie mamy okazji tego zobaczyć,
ale podziwiamy profesjonalne zdjęcia opery w folderach turystycznych).
W poszukiwaniu
słońca i ciepła schodzimy z wielokondygnacyjnych schodów i maszerujemy w
kierunku zieleniejącego nieopodal parku. Tu przysiadamy sobie z przyjemnością
na rozgrzanej od słońca ławeczce i z tej perspektywy podziwiamy operę i jej
otoczenie.
Na straży parku, pośród palm i eukaliptusów stoi spiżowy, filuternie uśmiechnięty faun. Jest to kolejna z napotkanych przez nas urokliwych, miejskich rzeźb, jakich pełno widzieliśmy już w przeróżnych parkach, na skwerach, w ogrodach, przy punktach informacyjnych, przy ważnych urzędach oraz przy wjazdach do poszczególnych miejscowości. W miasteczkach górniczych podziwiać można np. wyrzeźbione figurki kopaczy i poszukiwaczy złota czy tez innych kruszców. W miejscach historycznie czy legendarnie związanych z Aborygenami widzieliśmy drewniane rzeźby totemicznych zwierząt, albo wielkie kamienie pomalowane pracowicie w typowo australijskie kropki i zawijasy. W miasteczkach znanych z uprawiania jabłoni, hodowli krów czy strusi emu napotykalismy rzeźby przedstawiające gigantyczne, dorodne owoce, wspaniałe drewniane czy żelazne woły, ptaki czy cokolwiek innego, istotnego dla tych okolic.
Na straży parku, pośród palm i eukaliptusów stoi spiżowy, filuternie uśmiechnięty faun. Jest to kolejna z napotkanych przez nas urokliwych, miejskich rzeźb, jakich pełno widzieliśmy już w przeróżnych parkach, na skwerach, w ogrodach, przy punktach informacyjnych, przy ważnych urzędach oraz przy wjazdach do poszczególnych miejscowości. W miasteczkach górniczych podziwiać można np. wyrzeźbione figurki kopaczy i poszukiwaczy złota czy tez innych kruszców. W miejscach historycznie czy legendarnie związanych z Aborygenami widzieliśmy drewniane rzeźby totemicznych zwierząt, albo wielkie kamienie pomalowane pracowicie w typowo australijskie kropki i zawijasy. W miasteczkach znanych z uprawiania jabłoni, hodowli krów czy strusi emu napotykalismy rzeźby przedstawiające gigantyczne, dorodne owoce, wspaniałe drewniane czy żelazne woły, ptaki czy cokolwiek innego, istotnego dla tych okolic.
A ja teraz przytulam się do gorącego policzka
spiżowego fauna i myślę sobie, że uosabia on sztukę, wolność i radość tworzenia
a także dobry humor, który zapewne ogarnia każdego turystę, zwiedzającego najpiękniejsze
zakątki Australii...
I my z mężem,
mimo niewyspania i znów dopadającego nas uczucia głodu czujemy się tu jacyś
młodzi, radośni, pogodni. Ale wynika to także z faktu, że oto właśnie jesteśmy
u celu, w miejscu, do którego dotarcie zajęło nam dwa dni, pełnych emocji,
wzruszeń, estetycznych oczarowań, słońca, kurzu i zmęczenia długą, czasami
bardzo monotonną jazdą.
Ale czy
chcielibyśmy właśnie tutaj zrobić w tył zwrot i rozpocząć ostatnią podróż – tym
razem już tylko do domu w Melbourne...? Nie, zupełnie nie chce się nam jeszcze
wracać. Ta podróż jest jak prawdziwy narkotyk. Wciąga nas i zachęca do
kontynuacji. Poza tym mamy okazję zobaczyć teraz, leżące około 100 km stąd
piękne, błekitne góry Blue Mountains. Góry przedstawiane zawsze na obrazach, plakatach, w
kalendarzach, w folderach, oraz w filmach podróżniczych, dotyczących Australii.
Byłoby przecież głupotą nie skorzystać z takiej możliwości. A zatem niebawem
wyruszymy na północny zachód. Przygoda jeszcze nie skończona!
A póki co,
musimy się napić czegoś ciepłego i zjeść jakieś pożywne śniadanie, byśmy mieli
siłę do kontynuacji naszej podróży. Przy drodze wylotowej z Sydney, prowadzącej
na Parramatę i Penrith ( to miasteczka na trasie wiodącej w Błękitne Góry)
zatrzymujemy się w, jak było do przewidzenia, nieśmiertelnym McDonaldsie.
Raczymy się mocnymi, gorącymi kawami, placuszkami ziemniaczanymi oraz długimi
bułkami z jajkiem, smażonym bekonem, kurczakiem i sałatą. Tutaj też,
rozsiadłszy się wygodnie na ławach z miękkim oparciem, korzystając z szerokiego
stolika kopiujemy na laptopa wszystkie nasze zdjęcia z aparatów
fotograficznych. Okazuje się, ze przez ostatnie dwa dni zrobiliśmy ich we dwoje
ponad siedemset! Ale nie dziwi nas ta liczba, ponieważ od kiedy przyjechałam do
Australii fotografowanie stało się naszą najważniejszą, wspólną pasją. I po
prostu uwielbiamy razem z mężem polować z naszymi aparatami na cokolwiek, wartego
zauważenia, uwiecznienia.
Równie dużą przyjemność sprawia nam potem wielokrotne oglądanie tych zdjęć, omawianie tylko dla nas istotnych szczegółów, wyłapywanie różnic między naszymi fotografiami zrobionymi w tym samym miejscu lecz przez każdego z nas z osobna. Wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego, niż zwolnienie migawki w aparacie i „cyknięcie” jakiejś kolejnej fotografii. A przecież tak wiele zależy od kąta widzenia i nachylenia osoby fotografującej, od tego, czy swoim obiektywem łapie obraz z daleka czy z bliska, a wreszcie od samej spostrzegawczości i ciekawości tejże osoby. Bo będąc w tym samym miejscu dostrzec można i uwypuklić zupełnie różne rzeczy. Pobawić się ze światłem i cieniem. Pochylić się nad maleńkim kwiatkiem, albo ogarnąć obiektywem zmienne fale obłoków...
Równie dużą przyjemność sprawia nam potem wielokrotne oglądanie tych zdjęć, omawianie tylko dla nas istotnych szczegółów, wyłapywanie różnic między naszymi fotografiami zrobionymi w tym samym miejscu lecz przez każdego z nas z osobna. Wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego, niż zwolnienie migawki w aparacie i „cyknięcie” jakiejś kolejnej fotografii. A przecież tak wiele zależy od kąta widzenia i nachylenia osoby fotografującej, od tego, czy swoim obiektywem łapie obraz z daleka czy z bliska, a wreszcie od samej spostrzegawczości i ciekawości tejże osoby. Bo będąc w tym samym miejscu dostrzec można i uwypuklić zupełnie różne rzeczy. Pobawić się ze światłem i cieniem. Pochylić się nad maleńkim kwiatkiem, albo ogarnąć obiektywem zmienne fale obłoków...
Przy tym
restauracyjnym stoliku, w przyjemnym, klimatyzowanym pomieszczeniu znowu,
niestety, ogarnia nas senność i znajoma rozlewająca się po mięśniach i kościach
słabość. Najchętniej byśmy się tam na pół godzinki wyłożyli i zasnęli stuleni w
kłębek na tych mięciutkich, skajem pokrytych siedzeniach...Ale nie dla psa
kiełbasa! Komu w drogę, temu czas! Kolejnym wysiłkiem woli i rozsądku podrywamy
się z tych kuszących, mcdonaldsowych ław i wychodzimy na zewnątrz. A tam wita
nas straszliwy upał i spiekota. Także nasz samochodzik wydaje się być teraz,
jak blaszana, rozgrzana do białości puszka.
Włazimy jednak
dzielnie do środka, włączamy klimatyzację i już po kilkunastu minutach jazdy
ostatecznie żegnamy się z Sydney. Jeszcze tylko po drodze zerkamy przelotnie na
mieszczący się w pobliżu stadion olimpijski. Ten sam, w którym odbywały się
najważniejsze zawody lekkoatletyczne podczas przedostatniej olimpiady w dwutysięcznym
roku. Patrzymy z dala na sterczące wysoko jupitery stadionu a mój mąż opowiada
mi przy tej okazji o swoim niedawno sprzedanym samochodzie, białym commodorze, należącym
poprzednio do wyposażenia sportowców tejże olimpiady. Na szybie miał w związku
z tym olimpijski znaczek a na koncie bardzo mały przebieg, gdyż służył zapewne
tylko do przejazdów w obrębie miasta i jego zabudowań sportowych. Dobrze się
nim jeździło, ale na wyprawy po stromych, górskich trakach, po buszu i po
country o wiele bardziej nadaje się nasz jeep z napędem na cztery koła. Nieraz
już dokonywał cudów i zjeżdżał na łeb, na szyję do jakiegoś błotnistego bajora,
albo wartkiego strumienia i wyjeżdżał stamtąd dziarsko i zwycięsko jak czołg.
Zdjęcie z folderu turystycznego
Teraz mamy przed sobą autostradę prostą i równiutką jak okiem tylko sięgnąć, więc jeep nie musi się zbyt wysilać. Natomiast wciąż rosnący upał, zmęczenie oraz kurz i monotonny szum silnika nam dają się coraz bardziej we znaki. Ziewamy, ziewamy i nawet nie mamy już siły na rozmowy, ani żarty. Pomału zbliża się południe, a więc naprawdę dobrze by było znaleźć jakiś przydrożny motel i nareszcie odespać ubiegłą noc. Ale chociaż pilnie rozglądamy się wokół, to jak na razie nie widać żadnego miejsca na spoczynek dla nas.
Dopiero, gdy wjechaliśmy już w rejon Blue Mountains zaczęły nieśmiało pojawiać się gdzieniegdzie motele i hoteliki przydrożne. Nie posiadają jednak wolnych miejsc i my, dwoje znużonych już niemiłosiernie wędrowców znowu zmuszeni jesteśmy aby jechać naprzód. Wreszcie sukces! Tuż przed Katoombą, największym i najbardziej znanym miastem turystycznym Gór Błękitnych znajdujemy motel. Motel, leżący z jednej strony tuż przy autostradzie, a za plecami, w dole, mający sieć torów kolejowych. Nie zważając jednak na wynikające z tego położenia niedogodności (hałas i drgania podłogi), wynajmujemy tam pokój, włączamy klimatyzację i już za parę minut, pogrążeni w objęciach Morfeusza chrapiemy głośno za nic mając upał i stukoty za oknem...
Teraz mamy przed sobą autostradę prostą i równiutką jak okiem tylko sięgnąć, więc jeep nie musi się zbyt wysilać. Natomiast wciąż rosnący upał, zmęczenie oraz kurz i monotonny szum silnika nam dają się coraz bardziej we znaki. Ziewamy, ziewamy i nawet nie mamy już siły na rozmowy, ani żarty. Pomału zbliża się południe, a więc naprawdę dobrze by było znaleźć jakiś przydrożny motel i nareszcie odespać ubiegłą noc. Ale chociaż pilnie rozglądamy się wokół, to jak na razie nie widać żadnego miejsca na spoczynek dla nas.
Dopiero, gdy wjechaliśmy już w rejon Blue Mountains zaczęły nieśmiało pojawiać się gdzieniegdzie motele i hoteliki przydrożne. Nie posiadają jednak wolnych miejsc i my, dwoje znużonych już niemiłosiernie wędrowców znowu zmuszeni jesteśmy aby jechać naprzód. Wreszcie sukces! Tuż przed Katoombą, największym i najbardziej znanym miastem turystycznym Gór Błękitnych znajdujemy motel. Motel, leżący z jednej strony tuż przy autostradzie, a za plecami, w dole, mający sieć torów kolejowych. Nie zważając jednak na wynikające z tego położenia niedogodności (hałas i drgania podłogi), wynajmujemy tam pokój, włączamy klimatyzację i już za parę minut, pogrążeni w objęciach Morfeusza chrapiemy głośno za nic mając upał i stukoty za oknem...
Po kilku
godzinach budzi mnie przemożne pragnienie. Wstaję i robię dla siebie i męża
herbatę, wiedząc, że i on prawdopodobnie się za chwilę przebudzi, mając gardło
tak samo, jak ja, zaschnięte. Jeszcze przed zaśnięciem poprosił, bym jeśli
wstanę przed zachodem i jego także obudziła. Nie staram się wobec tego
zachowywać zbyt cicho. Szkoda było nam
spędzać całego dnia w pościeli, gdy tymczasem kilka kilometrów od nas było
centrum najważniejszego w tych okolicach miasta i rozciągały się wspaniałe,
skaliste pasma błękitnych gór. Odsłaniam rolety i do pokoju wlewa się
natychmiast ostre, jaskrawe światło. Wyglądam przez okno, czy widać stąd jakieś
szczyty górskie, ale zobaczyłam tylko wielkie eukaliptusy, sięgające swymi
koronami wysoko ponad poziom mojego wzroku oraz plątaninę szyn kolejowych,
przebiegających na dole. Byłam ciekawa, czemu owe góry zawdzięczają ten
nietypowy dla skał kolor, no i czy w ogóle są niebieskie. A może to tylko taka
legenda i wabik dla turystów?
Pół godziny
potem, po zaparkowaniu jeepa w bocznej uliczce idziemy z Cezarym główną ulicą
Katoomby, zwaną Katoomba Street.
Ulica dość stromo wiedzie nas w dół, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Po drodze mijamy mnóstwo kawiarenek i pensjonatów, wybudowanych w stylu secesyjnym. Widzimy też wiele sklepów ze sprzętem turystycznym i fotograficznym, na wystawach których wystawione są przepiękne zdjęcia zrobione w okolicy. Jako fotografowie-amatorzy przyglądamy się im ze szczególnym zainteresowaniem i podziwiamy wspaniałe ujęcia błękitnej mgły nad górami, ogromnych wodospadów, przerażających stromizn, urwisk, tajemniczych tuneli podziemnych i skąpanych w światłocieniach, głębokich dolin.
Ulica dość stromo wiedzie nas w dół, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Po drodze mijamy mnóstwo kawiarenek i pensjonatów, wybudowanych w stylu secesyjnym. Widzimy też wiele sklepów ze sprzętem turystycznym i fotograficznym, na wystawach których wystawione są przepiękne zdjęcia zrobione w okolicy. Jako fotografowie-amatorzy przyglądamy się im ze szczególnym zainteresowaniem i podziwiamy wspaniałe ujęcia błękitnej mgły nad górami, ogromnych wodospadów, przerażających stromizn, urwisk, tajemniczych tuneli podziemnych i skąpanych w światłocieniach, głębokich dolin.
Sama Katoomba,
oglądana przez nas teraz na żywo, też wygląda bardzo malowniczo i nieco sennie. Mimo dużej ilości turystów jest
tu cicho i spokojnie, a w powietrzu unosi się zapach dojrzałych, słodkich brzoskwiń,
świeżego chleba i kadzidełek. Wonny, sandałowy dymek dobywa się z właśnie
mijanego przez nas sklepiku, pełnego artykułów ezoterycznych, starych książek i
zabawek. Katoomba słynie z dużej ilości kursów medytacyjnych, z zainteresowania
sprawami duszy i tajemniczego świata duchów. Znana jest też z podziemnych,
legendarnych tuneli, wijących się ponoć pod miastem a zamieszkałych przez zjawy
i upiory. Podobno kilku turystów zaginęło tam kiedyś bez wieści. I wciąż
zdarzają się tu jakieś niewyjaśnione zjawiska parapsychologiczne... Hmm...Lubię
taką atmosferę. Zanim więc wyruszymy w stronę oddalonych stąd o mniej więcej
kilometr gór, postanawiamy jeszcze trochę tu zostać. Przysiadamy sobie z
Cezarym w pięknie położonym tuż przy starym, przypominającym pałac hotelu
Carrington, ogródku piwnym.
Z lubością sączymy ciemne, gorzkawe piwo Guinness i odpoczywając, przeglądamy foldery turystyczne z tych okolic. Jest słonecznie, ciepło, wręcz błogo. A kiedy po jakimś czasie nie wiadomo jak i skąd zrywa się nagły wicher i porywa nam nasze foldery wyobrażam sobie, że to duch gór przypomina nam o swojej obecności i napomina nas, byśmy porzucili gnuśne kontemplacje suchych, papierowych informacji i zaczęli aktywnie, własnymi nogami i oczami poznawać to otoczenie.
Z lubością sączymy ciemne, gorzkawe piwo Guinness i odpoczywając, przeglądamy foldery turystyczne z tych okolic. Jest słonecznie, ciepło, wręcz błogo. A kiedy po jakimś czasie nie wiadomo jak i skąd zrywa się nagły wicher i porywa nam nasze foldery wyobrażam sobie, że to duch gór przypomina nam o swojej obecności i napomina nas, byśmy porzucili gnuśne kontemplacje suchych, papierowych informacji i zaczęli aktywnie, własnymi nogami i oczami poznawać to otoczenie.
Posłuszni temu
zaczarowanemu wiatrowi wracamy do samochodu i jedziemy do Echo Point. Jest to
wspaniałe miejsce widokowe położone nad urwiskiem skalnym, z którego podziwiać
można rozpościerającą się około tysiąca metrów poniżej dolinę Jamison oraz
niezwykłych kształtów skały naprzeciw. Patrzymy w tę nieprzebytą, porośniętą
eukaliptusami głębię i aż się w głowie kręci.
Dla bezpieczeństwa wszędzie ustawione są wytrzymałe, stalowe barierki, a więc opierając się o nie, bez strachu można się trochę wychylić. Ponieważ wiem, że ze względu na ogromną stromiznę i trudny dostęp jest tu wiele niezbadanych dotychczas miejsc, z tym większą ciekawością wpatruję się w dolinę, w rysujące się przed nią wielopoziomowe łańcuchy górskie, w ich cieniste załamania i jasno oświetlone polanki. Kilkaset metrów stąd, po lewej stronie doliny, na wysokości naszego wzroku sterczą okazałe, jak gdyby przytulone do siebie trzy szczyty. Zwane są one trzema siostrami i wiąże się z nimi pewna aborygeńska legenda.
Dla bezpieczeństwa wszędzie ustawione są wytrzymałe, stalowe barierki, a więc opierając się o nie, bez strachu można się trochę wychylić. Ponieważ wiem, że ze względu na ogromną stromiznę i trudny dostęp jest tu wiele niezbadanych dotychczas miejsc, z tym większą ciekawością wpatruję się w dolinę, w rysujące się przed nią wielopoziomowe łańcuchy górskie, w ich cieniste załamania i jasno oświetlone polanki. Kilkaset metrów stąd, po lewej stronie doliny, na wysokości naszego wzroku sterczą okazałe, jak gdyby przytulone do siebie trzy szczyty. Zwane są one trzema siostrami i wiąże się z nimi pewna aborygeńska legenda.
Zdjęcie z folderu turystycznego
Dawno, dawno temu blisko siebie żyły dwa wrogie plemiona. Ciągle prowadziły ze sobą wojny i swary. Słowem – nienawidziły się wzajemnie. Jednakże traf chciał, iż trzy dziewczęta z jednego plemienia o imionach: Meenhi, Wimlah i Gunnedoo zakochały się w trzech przystojnych wojownikach z tego drugiego plemienia. Spotkały ich kiedyś przypadkiem w szumiącym słodkie melodie, lesie eukaliptusowym i od tej pory serca młodych nie zaznały już spokoju. Zapragnęli być razem i poprosili o zgodę Starszych. Wywołało to oburzenie w obu społecznościach, albowiem zakazane były wszelkie związki i kontakty z wrogami. Ojciec trzech sióstr, potężny szaman odrzucił zatem grzeczne oświadczyny chłopaków i zakazał swym córkom widywania się z ukochanymi. Ale czyż można przeciwstawić się sile prawdziwej miłości? Młodzi, zakochani do szaleństwa wojownicy wypowiedzieli więc wojnę sąsiedniemu plemieniu i napadli nań w nocy, chcąc siłą porwać dziewczęta. Wówczas ich ojciec aby ochronić je przez uprowadzeniem, przy pomocy swej zaczarowanej kości, zamienił siostry w trzy strzeliste, piękne skały.
Zamierzał oczywiście po zwycięskim odparciu ataku sił wrogów odczarować je i na powrót przywrócić im ludzką postać. Pech jednak chciał, że zginął na tej wojnie i przepadła gdzieś w głębokiej dolinie jego magiczna kość. Nieszczęsne dziewczęta po dziś dzień stoją tak, zamienione w skały i bezskutecznie wyglądają ratunku. Gdyby więc któryś ze śmiałych turystów, odważny poszukiwacz skarbów, albo ktokolwiek, mający odwagę zapuścić się w te bezludne, tajemnicze okolice, znalazł ową kość mógłby odczarować śliczne panny. A sława jego uczynku poniosłaby się daleko, daleko w świat. Czy aborygeńskie dziewczyny jeszcze kiedyś zatańczą wśród eukaliptusów? Czy wykąpią się w kaskadach wodospadu? Cierpliwie czekają na to od tysiącleci. Wpatrują się w zmieniające się czasy, w błękitne góry i w podziwiających je ludzi, wciąż mając nadzieję na życie...
Dawno, dawno temu blisko siebie żyły dwa wrogie plemiona. Ciągle prowadziły ze sobą wojny i swary. Słowem – nienawidziły się wzajemnie. Jednakże traf chciał, iż trzy dziewczęta z jednego plemienia o imionach: Meenhi, Wimlah i Gunnedoo zakochały się w trzech przystojnych wojownikach z tego drugiego plemienia. Spotkały ich kiedyś przypadkiem w szumiącym słodkie melodie, lesie eukaliptusowym i od tej pory serca młodych nie zaznały już spokoju. Zapragnęli być razem i poprosili o zgodę Starszych. Wywołało to oburzenie w obu społecznościach, albowiem zakazane były wszelkie związki i kontakty z wrogami. Ojciec trzech sióstr, potężny szaman odrzucił zatem grzeczne oświadczyny chłopaków i zakazał swym córkom widywania się z ukochanymi. Ale czyż można przeciwstawić się sile prawdziwej miłości? Młodzi, zakochani do szaleństwa wojownicy wypowiedzieli więc wojnę sąsiedniemu plemieniu i napadli nań w nocy, chcąc siłą porwać dziewczęta. Wówczas ich ojciec aby ochronić je przez uprowadzeniem, przy pomocy swej zaczarowanej kości, zamienił siostry w trzy strzeliste, piękne skały.
Zamierzał oczywiście po zwycięskim odparciu ataku sił wrogów odczarować je i na powrót przywrócić im ludzką postać. Pech jednak chciał, że zginął na tej wojnie i przepadła gdzieś w głębokiej dolinie jego magiczna kość. Nieszczęsne dziewczęta po dziś dzień stoją tak, zamienione w skały i bezskutecznie wyglądają ratunku. Gdyby więc któryś ze śmiałych turystów, odważny poszukiwacz skarbów, albo ktokolwiek, mający odwagę zapuścić się w te bezludne, tajemnicze okolice, znalazł ową kość mógłby odczarować śliczne panny. A sława jego uczynku poniosłaby się daleko, daleko w świat. Czy aborygeńskie dziewczyny jeszcze kiedyś zatańczą wśród eukaliptusów? Czy wykąpią się w kaskadach wodospadu? Cierpliwie czekają na to od tysiącleci. Wpatrują się w zmieniające się czasy, w błękitne góry i w podziwiających je ludzi, wciąż mając nadzieję na życie...
Oczarowani
przestrzenią i widokami powędrowaliśmy z mężem ścieżką, prowadzącą wzdłuż
urwiska. Trzy siostry z każdej strony wyglądały inaczej, ale wciąż miało się wrażenie,
ze patrzą na nas i o coś proszą. A my maszerowaliśmy sobie pod kopułą uwitą z
pochylających się ku sobie eukaliptusów i robiliśmy zdjęcie za zdjęciem.
W pobliżu nas, wśród gęstych krzewów, porastających skały dostrzegliśmy dwa, wtulone w siebie czule, nieznane nam ptaki. Piórka lśniły im w słońcu fioletem i srebrem. Wydawały z siebie gardłowe, cichutkie, tkliwe trele i nie zwracały w ogóle uwagi na otoczenie. Nad nimi fruwały rudo złote motyle, a promienie słońca tańczyły wśród liści. Pomyślałam sobie wtedy, że góry te kryją w sobie na pewno wiele nieznanych legend i tajemnic. A te ptaszki to też mogą być jakieś zaczarowane stworzenia, strzegące sekretów doliny...
W pobliżu nas, wśród gęstych krzewów, porastających skały dostrzegliśmy dwa, wtulone w siebie czule, nieznane nam ptaki. Piórka lśniły im w słońcu fioletem i srebrem. Wydawały z siebie gardłowe, cichutkie, tkliwe trele i nie zwracały w ogóle uwagi na otoczenie. Nad nimi fruwały rudo złote motyle, a promienie słońca tańczyły wśród liści. Pomyślałam sobie wtedy, że góry te kryją w sobie na pewno wiele nieznanych legend i tajemnic. A te ptaszki to też mogą być jakieś zaczarowane stworzenia, strzegące sekretów doliny...
Zaobserwowaliśmy,
że jakaś taka ogólnie tkliwa, miłosna, magiczna atmosfera panowała na tej
górskiej ścieżce i opanowywała, co poniektórych turystów, ponieważ spotkaliśmy
tam kilka tulących się do siebie par i wcale się z tym nie
kryjących...Uśmiechnęliśmy się z Cezarym na ten widok i powędrowaliśmy dalej,
trzymając się za ręce i co chwila spoglądając serdecznie w swoje oczy...
Zaczynał się
różowo złocisty zachód słońca i barwy gór zaczęły się zmieniać. Głębokie,
nieprzeniknione cienie zapadły w dolinkach i we wschodnich zboczach gór a na
zachodzie pomarańczowe i czerwonawe kolory skał zalśniły pełnym blaskiem. Jednocześnie
zaczął napływać nie wiadomo skąd chłodny, ostry wiatr. Wróciliśmy więc na
zalany wciąż jeszcze słońcem placyk w pobliżu parkingu i tam znaleźliśmy dla
siebie ustronną, drewnianą ławeczkę, z której mogliśmy aż do końca obserwować i podziwiać
spektakl zachodu...
Leżałam tam sobie wygodnie opierając głowę na ciepłych kolanach męża, wpatrywałam się w niebo i w drżące, kolorowe liście eukaliptusów i byłam bardzo szczęśliwa...
Leżałam tam sobie wygodnie opierając głowę na ciepłych kolanach męża, wpatrywałam się w niebo i w drżące, kolorowe liście eukaliptusów i byłam bardzo szczęśliwa...
Następny dzień
także zamierzaliśmy spędzić w Błękitnych górach. Wczoraj udało się nam je
zaledwie musnąć wzrokiem. Odetchnąć przez chwilę ich atmosferą przedwieczorną.
Zachwycić się Trzema Siostrami. Dzisiaj chcieliśmy zobaczyć inne, wspaniałe
tutejsze miejsca. Poznać ich tajemnice i kolory.
Szybko
zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i opuściliśmy motel znowu wyruszając w
stronę centrum Katoomby. Poranna Katoomba zalana była ostrym, bezlitosnym, gorącym
słońcem i wszechobecnymi tłumami turystów. A ten wielojęzyczny tłum tarasował
wręcz ulice i drogi miasta, sprawiając, że mieliśmy problem z przejechaniem i z
dotarciem w kolejne, interesujące nasz miejsce zwane Scenic World. Kilka razy
się po drodze zgubiliśmy, nie umiejąc doczytać żadnych wskazówek na naszej
mapce i denerwując się wzajem na siebie.
Krążyliśmy tak bezskutecznie w obrębie miasta przez prawie pół godziny.
Gdzieś się zapodział ten wczorajszy nastrój spokoju i rozmarzonego zamyślenia.
Spiekota panowała coraz większa a nieodległe przecież góry najwyraźniej grały z
nami w kotka i myszkę, bo długo nie mogliśmy wjechać na właściwą drogę.
Wreszcie
sukces! Dojechaliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy jeepa na terenie
wielopoziomowego, zapewniającego cień parkingu. Zaraz po wyjściu
zobaczyliśmy
metalowe rzeźby roztańczonych, ślicznych, trzech Aborygenek i ich ojca,
szamana. Tkwili tutaj, jak
żywi, w swoich dawniejszych ludzkich postaciach i przypominali o swojej
legendzie, o swoim trwającym od tysiącleci zaklęciu. A rozbrykane
skośnookie
dzieciaki, nie przejmując się żadnymi smutnymi legendami, po prostu
obłapywały rzeźby ze wszystkich stron, wspinały się na nie i usiłowały
pocałować, dając
tym samym swym azjatyckiego pochodzenia rodzicom powód do strofowań i
napomnień. Pozostali turyści chętnie fotografowali się ze spiżowymi
dziewczętami. Także i ja przytuliłam jedną z nich a Cezary wówczas
pstryknął mi
zdjęcie...
Potem poszliśmy
do centrum turystycznego, w którym było wszystko, co turyście może być
potrzebne : kawiarnie, restauracje, toalety, sklepy z ubraniami i pamiątkami,
tarasy widokowe i kasy, sprzedające bilety na przejazd kolejkami górskimi. A
właśnie te kolejki stanowiły główny powód naszego zainteresowania. Cezary
opowiadał mi, jakich ekstremalnych przeżyć dostarczyły mu niegdyś przejazdy
nimi i był ciekawy, czy i ja także doznam podobnych.
Teraz
musieliśmy odstać swoje w długiej kolejce do kasy a potem zapłacić sporo za
przejazd w obie strony dwoma kolejkami linowymi: Scenic Skyway i Scenic
Cableway oraz jedną szynową – Scenic Railway. Następnie, w oczekiwaniu na
przyjazd pierwszej, linowej kolejki ustawiliśmy się w ogonku pośród
wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu turystów, tak jak my, spragnionych
silnych doznań.
Przy dźwiękach
muzyczki z filmu Indiana Jones z podziemnego tunelu wyłonił się długi wagon
kolejki szynowej i gdy tylko wysiedli z niego, zadowoleni z przejazdu turyści,
przyszedł czas abyśmy i my się tam ulokowali. Po zapięciu się specjalnym,
zabezpieczającym przed wypadnięciem metalowym drążkiem byliśmy gotowi do jazdy.
Kolejka była po brzegi wypełniona pasażerami, a jej boki i dach pokryte były
siatką metalową, chroniącą wszystkich dodatkowo przed wypadkiem. I znowu
usłyszeliśmy znajomą melodyjkę , a potem
ruszyliśmy szybko, od razu prawie zupełnie pionowo w dół. Mocny podmuch
powietrza oraz siła przyciągania ziemskiego przegięły nas raptownie w przód i
wówczas bardzo przydał ten metalowy drążek. Oboje schwyciliśmy go kurczowo i
mknęliśmy na łeb na szyję w głąb wywierconego pod kątem 45 stopni, tunelu.
Natychmiast zrobiło się chłodno i ciemno a jedyne widoczne światełka dobiegały
z widocznego w oddali wylotu tunelu oraz z miejsca, gdzie kolejka rozpoczęła
swój szybki zjazd. Ludzie piszczeli z podniecenia i lęku. Dzieciaki śmiały się
histerycznie a my z Cezarym usiłowaliśmy w tych warunkach kręcić naszą kamerą
film oraz robić jakieś zdjęcia. Potem, już w domu okazało się, że z wrażenia
trzymaliśmy kamerę do góry nogami, w związku z czym nagrała się tylko podłoga
kolejki i nasze stopy…
Wreszcie
wyłoniliśmy się z podziemi na światło dzienne, które oczywiście oślepiło nas
bezlitośnie. Wysiedliśmy z wagonika na nieco miękkich nogach, komentując ten
szaleńczy przejazd w ten sposób, że chyba w naszym całym życiu żadna karuzela w
wesołym miasteczku ani jakakolwiek szalona huśtawka nie dostarczyły nam tak
silnych przeżyć.
Po stromych, wijących się w dół schodkach zeszliśmy następnie prawie na samo dno wąwozu i oto znaleźliśmy się w zupełnie nowym dla nas, niezwykłym, jak gdyby prehistorycznym świecie. Zewsząd otaczały nas ogromne, prastare drzewa eukaliptusowe i wielkie paprocie, panował tu bardzo przyjemny chłodek a gdzieniegdzie rosły, występujące bardzo rzadko w Australii ciekawe rodzaje figowca zwane drzewami gumowymi. Wędrując dalej po szlaku wyznaczonym z drewnianych kładek i metalowych bramek z zachwytem oglądaliśmy dzikie, niezbadane gąszcze, stosy wielkich, omszałych kamieni, zwisające dookoła liany, suche drzewa, dokładnie obrosłe maleńkimi, ciemnozielonymi listkami pasożytniczych roślin.
Napotykaliśmy też co jakiś czas historyczne ślady bytności górników w tej okolicy. Okazuje się, że w zboczach tych gór odkryto w XIX wieku pokłady węgla kamiennego i sprowadzono aż z Niemiec ogromne urządzenia do wwiercania się w skały i do wydobywania tego cennego, czarnego kruszcu. Czasy te upamiętniały stojące tu gdzieniegdzie żelazne wagoniki, pełne drobnych kawałków węgla, mosiężne rzeźby górników i koni pociągowych oraz stare wyciągi, kołowrotki, potężne wiertła i rury, którymi dostarczano tutaj niegdyś wodę. Jakże ciężka musiała być praca w takich warunkach! Z jakim trudem musiało przebiegać wykonanie siłami ludzkimi, bez użycia elektryczności, tych wszystkich wwiertów, wykopów i tuneli! – dumaliśmy z Cezarym zwiedzając ten głęboki, niedostępny wąwóz.
Przez kilka
godzin spacerowaliśmy sobie po tym dzikim, przepięknym świecie...
Aż nadeszła pora skorzystania z przejazdu następną tutejszą atrakcją – kolejką linową Scenic Cableway. To ścieżka, którą cały czas się przemieszczaliśmy doprowadziła nas do stacji, skąd owa kolejka wyprawiała się w górę, na skraj wąwozu. I już za chwilę przejeżdżaliśmy powoli, a właściwie przepływaliśmy tą podniebną kolejką ponad przepaściami, w pobliżu stojących pionowo, wielkich, pomarańczowo-szarych skał piaskowca, nad wielkim, wielokondygnacyjnym, pełnym imponujących kaskad, wodospadem.
Spoglądaliśmy w dół z głęboką wiarą, że kolejka się nie urwie i dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. A ona nie tylko dowiozła nas w stanie nienaruszonym na górę, ale w kilka minut potem zwiozła nas znowu w dół. Później znowu czekał nas przyjemny, półgodzinny spacer dnem zielonej doliny. Tym razem, żeby trochę odetchnąć po przeżytych emocjach schroniliśmy się w cieniu, na ławeczce i wdychaliśmy wszechobecny tutaj przyjemny zapach kory drzewnej, ściółki leśnej, paproci i eukaliptusów.
Aż nadeszła pora skorzystania z przejazdu następną tutejszą atrakcją – kolejką linową Scenic Cableway. To ścieżka, którą cały czas się przemieszczaliśmy doprowadziła nas do stacji, skąd owa kolejka wyprawiała się w górę, na skraj wąwozu. I już za chwilę przejeżdżaliśmy powoli, a właściwie przepływaliśmy tą podniebną kolejką ponad przepaściami, w pobliżu stojących pionowo, wielkich, pomarańczowo-szarych skał piaskowca, nad wielkim, wielokondygnacyjnym, pełnym imponujących kaskad, wodospadem.
Spoglądaliśmy w dół z głęboką wiarą, że kolejka się nie urwie i dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. A ona nie tylko dowiozła nas w stanie nienaruszonym na górę, ale w kilka minut potem zwiozła nas znowu w dół. Później znowu czekał nas przyjemny, półgodzinny spacer dnem zielonej doliny. Tym razem, żeby trochę odetchnąć po przeżytych emocjach schroniliśmy się w cieniu, na ławeczce i wdychaliśmy wszechobecny tutaj przyjemny zapach kory drzewnej, ściółki leśnej, paproci i eukaliptusów.
Po krótkim
odpoczynku ponownie wjechaliśmy na górę jako pasażerowie zapierającej dech w
piersiach, szalonej kolejki szynowej Scenic Railway. W ten sposób dostaliśmy się do znanego nam
już centrum informacyjnego, po dawnemu pełnego ludzi, dźwięków i zapachów.
Skwapliwie skorzystaliśmy z toalety. Zrobiliśmy też sobie kilka zdjęć przy
siedzącym manekinie, przedstawiającym dzikiego Aborygena.
A ponieważ czekał nas przejazd jeszcze jedną kolejką, to znów musieliśmy ustawić się wśród innych turystów w wyznaczonym do tego miejscu. Miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się pod przeźroczystym, szklanym dachem, a dostęp świeżego powietrza był tutaj minimalny. Tak więc po pół godzinie takiego stania, tak jak reszta oczekujących, byliśmy umęczeni upałem i duchotą a nogi nam spuchły i bolały tak, jakbyśmy nie wiadomo jak długo chodzili.
A ponieważ czekał nas przejazd jeszcze jedną kolejką, to znów musieliśmy ustawić się wśród innych turystów w wyznaczonym do tego miejscu. Miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się pod przeźroczystym, szklanym dachem, a dostęp świeżego powietrza był tutaj minimalny. Tak więc po pół godzinie takiego stania, tak jak reszta oczekujących, byliśmy umęczeni upałem i duchotą a nogi nam spuchły i bolały tak, jakbyśmy nie wiadomo jak długo chodzili.
Wreszcie
nadjechała kolejka i cudem jakimś udało nam się do niej zmieścić. A już za
moment zawiśliśmy nad przepaścią, której dna nie było widać. Kolejka poruszała
się bardzo powoli, dając podróżującym w niej szanse na dokładne obejrzenie
otoczenia oraz na zdanie sobie sprawy jak wysoko jesteśmy i jak niebezpieczne
tak naprawdę jest to wszystko. Zależni od jednej, wprawdzie bardzo mocnej,
liny...A tymczasem tam na dole skały, korony eukaliptusów, ostre, kamienne
granie, urwiska, wodospad i wielka, przerażająca głębia...
Z ulgą
wyszliśmy z kolejki i powędrowaliśmy w słońcu szlakami nad krawędzią doliny
Jamison. Potem Cezary zatrzymał się i postanowił obserwować okiem swojej kamery
podniebny przejazd naszej kolejki a ja poszłam sama dalej szukając godnych
sfotografowania miejsc. Wędrowałam sobie kamiennymi schodkami w górę i
docierałam do wąskich lecz dobrze zabezpieczonych barierkami, skrajów urwisk, z
których rozciągały się widoki na przeciwległe skały, na kaskady wodne, na
przepaście. Widziałam mnóstwo maleńkich jaszczurek, umykających błyskawicznie
spod moich stóp.
Obserwowałam błyszczące zielono turkusowym blaskiem żuczki, maszerujące spokojnie wzdłuż ścieżki. Spotkałam grupkę Arabów, którzy siedząc w cieniu nawisu skalnego, rozmawiali o czymś głośno i gestykulowali gwałtownie. Dziwne było widzieć w takim oddalonym od cywilizacji miejscu tych odzianych w turbany mężczyzn i otulone od stóp do głów kobiety, trzymające na rękach małe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Wyglądali tutaj, jak żywcem przeniesieni z baśni tysiąca i jednej nocy. Jednakże, jak widać, ich niezmienne tradycje i normy obyczajowe nie zakazywały im turystyki, czego dowodem była ich obecność tutaj.
Obserwowałam błyszczące zielono turkusowym blaskiem żuczki, maszerujące spokojnie wzdłuż ścieżki. Spotkałam grupkę Arabów, którzy siedząc w cieniu nawisu skalnego, rozmawiali o czymś głośno i gestykulowali gwałtownie. Dziwne było widzieć w takim oddalonym od cywilizacji miejscu tych odzianych w turbany mężczyzn i otulone od stóp do głów kobiety, trzymające na rękach małe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Wyglądali tutaj, jak żywcem przeniesieni z baśni tysiąca i jednej nocy. Jednakże, jak widać, ich niezmienne tradycje i normy obyczajowe nie zakazywały im turystyki, czego dowodem była ich obecność tutaj.
Wróciłam szybko
do czekającego na mnie i niepokojącego się moim losem męża. No tak, te wysokie
góry obfitować mogły w szereg niespodzianek w rodzaju, obsuwających się skał,
spadających z wysoka kamieni, nagłych przepaści pod nogami. A dzisiejszego,
gorącego dnia, mnie jasnoskórej, lekkomyślnej babie groziło także zwykłe
porażenie słoneczne, gdyż zapomniałam wziąć z samochodu mego płóciennego, zielonego
kapelusika i przez cały dzionek beztrosko sobie wędrowałam z rozgrzaną głową
pośród tego falującego od gorąca powietrza.
Jak na razie,
czułam się jednak całkiem dobrze, więc ucałowawszy rozgrzane policzki mojego
troskliwego męża i chwyciwszy jego dłoń udałam się wraz z nim na stację
kolejki, by po raz ostatni odbyć tę niesamowitą, nadprzepastną jazdę.
Ale na stacji
okazało się, że nasze czekanie potrwać może i dobrą godzinę. Ludzi przed nami
było mnóstwo, a przecież taki napowietrzny wagonik pomieścić może określoną
liczbę pasażerów. Staliśmy więc tak cierpliwie w pełnym słońcu i oczekiwaliśmy
jak na zbawienie momentu, gdy dane nam będzie wsiąść do kolejki. Upał był wręcz nieznośny a promienie
słoneczne centralnie mierzyły wprost w czubki naszych rozgrzanych głów.
Wreszcie z dużego foldera turystycznego zrobiłam sobie kapelusik, bo miałam już
wrażenie, że jeśli jakoś się nie ochronię, to zaraz mój mózg się zagotuje. Na
szczęście niedługo potem nadpłynęła skądś cudowna, zbawcza chmura i zalał nas
przyjemny, niosący ulgę cień.
Tę ulgę poczuła
też najwyraźniej stojąca przed nami grupka młodych Japończyków, bo oto Ci milczący
do tej pory, chłopcy i dziewczęta, śmiejąc się radośnie zaczęli dokazywać,
żartować, bawić się w gry podobne do znanych nam, polskich gier, wyliczanek.
Kto wygra? Kamień, papier, czy nożyce? Kto ma szybszy refleks? Kto przewidzi, w
jaki kształt ułoży się dłoń przeciwnika? A za każdą wygraną głośne klaśnięcie i
towarzyszący mu, wybuch śmiechu...Chociaż nie znamy japońskiego języka, to
doskonale rozumieliśmy, o co chodzi. Tak samo zresztą, jak reszta kolejkowej
braci, która jak jeden mąż porzuciła swój znużony, obojętny wyraz twarzy i teraz,
z wesołą ciekawością przypatrywała się Japończykom. W ten sposób, przyglądając
się z hipnotyczną fascynacją, nie znającym zmęczenia młodym, radosnym, potomkom
samurajów, dotrwaliśmy do przyjazdu naszej kolejki linowej. Powrotna droga nią
była już tylko bladym wspomnieniem poprzednich wrażeń a my myśleliśmy już
głównie o tym, jak spędzić dalszy ciąg dnia.
Pojechaliśmy
szosą, prowadzącą wzdłuż grani wąwozu i zatrzymaliśmy się kilkanaście
kilometrów dalej, żeby sobie coś zjeść. Ze smakiem zajadaliśmy przygotowane
tego ranka, jeszcze w Katoombskim motelu kanapki z wędliną i żółtym serem. A
jedząc, podziwialiśmy widoki na przeciwległe góry i doliny. A nie tylko my
wpadliśmy na taki piknikowy pomysł. W naszym sąsiedztwie biesiadowało troje
młodych Niemców. Tylko, że oni, w przeciwieństwie do nas, przyszykowali sobie
na miejscu cały obiad. Przy pomocy turystycznego palnika gazowego ugotowali
sobie spagetti, przygrzali sos i już po kilku minutach siedząc na własnych,
wygodnych krzesełkach turystycznych i przy stoliczku zajadali te wonne
smakołyki a nam ślinka aż ciekła. A za jakiś czas podjechały swoim commodorem
dwie czerstwe, starsze panie, prawdopodobnie Australijki i też wyciągnęły z
samochodu jakieś smakowite bułki, a potem spacerowały sobie w pobliżu i
serdecznie zagadywały a to do nas a to do owych Niemców.
Jest jakaś
sympatyczna, niezobowiązująca więź między turystami, między osobami
napotykającymi się przypadkowo na szlakach. Ta więź sprawia, że obcy przecież
sobie ludzie, witają się serdecznie, wymieniają uwagi o tym, co jest ciekawego
w okolicy do zobaczenia, uśmiechają się do siebie a nawet pomagają wzajemnie,
jeśli zajdzie taka potrzeba. Nikt w takich okolicznościach nie burczy, nie
udaje, że nie słyszy, co się do niego mówi. To zupełnie co innego niż życie w
wielkim mieście, gdzie tłum ludzi na ulicy jest zupełnie bezosobową masą, prącą
tylko do przodu i nie zauważającą potrzeb i uczuć innych. Turysta, już z racji
tego, że jest na urlopie, a więc czuje się odprężony i otwarty na świat zmienia
swe codzienne zachowanie. A do tego wszystko wokół wydaje się piękniejsze, niż
na co dzień, bardziej beztroskie, kolorowsze. Człowiek pozbywa się zwykłych
swoich uprzedzeń i samoograniczeń i po prostu stara się cieszyć życiem i
dostrzegać przy tym bliźnich, zauważać ich podobieństwo do siebie. Namiastkę
tego wszystkiego dostrzegałam także i w Polsce, na szlakach górskich, gdzie
wciąż praktykuje się wzajemne pozdrawianie się. Jednakże tu, w Australii
spotkałam się z nieznaną wcześniej życzliwością, otwartością, poczuciem humoru.
I chyba to wszystko nie było udawane...
Przed odjazdem stamtąd pomachaliśmy serdecznie Niemcom i Australijkom i z uśmiechem na ustach ruszyliśmy przed siebie. Zbliżała się już godzina piąta a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wspaniałe, widokowe urwisko leżące w pobliżu miasteczka Blackheath. Poza tym nie mieliśmy jeszcze żadnych, skonkretyzowanych wyobrażeń na temat tego, co będziemy jeszcze dziś robić, gdzie będziemy spać.
Przed odjazdem stamtąd pomachaliśmy serdecznie Niemcom i Australijkom i z uśmiechem na ustach ruszyliśmy przed siebie. Zbliżała się już godzina piąta a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wspaniałe, widokowe urwisko leżące w pobliżu miasteczka Blackheath. Poza tym nie mieliśmy jeszcze żadnych, skonkretyzowanych wyobrażeń na temat tego, co będziemy jeszcze dziś robić, gdzie będziemy spać.
Zanim
dojechaliśmy do Blackheath pogoda gwałtownie się pogorszyła. Ni stąd ni zowąd
niebo zaciągnęło się szaroburą płachtą chmur i zrobiło się bardzo zimno(a
przynajmniej ja to tak odczułam, bo po wcześniejszych trzydziestu stopniach
ciepła teraz na zewnątrz samochodu panowała temperatura trzynastu stopni
Celcjusza). I kiedy zajechaliśmy wreszcie do parku krajobrazowego w Blackheath
wychodziłam z jeepa, szczękając zębami i pragnąc jak najszybciej do niego
wrócić. Baliśmy się, że zaraz zacznie się potężna ulewa. Zresztą kilka
pojedynczych kropel już spadło na nasz samochód. Chcieliśmy to przeczekać w
centrum informacyjnym parku, ale oczywiście okazało się zamknięte (w Australii
większość sklepów i innych ważnych miejsc zamyka się o godzinie piątej!).
Wsiedliśmy więc z powrotem do samochodu i ponieważ znowu byliśmy głodni, to
podjechaliśmy do głównej ulicy miasteczka, gdzie znaleźliśmy sympatyczny bar z
pieczonymi kurczakami.
Najedzeni i
napojeni, z połową pachnącego kurczaka spakowaną na potem ruszyliśmy w drogę.
Ponieważ baliśmy się, że jak to w górach nastąpi dłuższe załamanie pogody, to
postanowiliśmy już opuścić ten rejon i przebyć tego wieczora jeszcze wiele
kilometrów. Opuszczaliśmy region Błękitnych Gór żegnani przez unoszącą się nad
nimi błękitną poświatę. Z informacji wyczytanych w folderach turystycznych
wynikało, że mgiełka owa pochodzi od unoszących się w powietrzu eukaliptusowych
olejków eterycznych. Oddalaliśmy się z tego niebieskawego, wciąż niezmiennego
mimo upływu lat raju w stronę ruchliwych
autostrad, w okolice ludne i nowoczesne. Nad nami i dookoła wisiały wielkie,
granatowe, groźne chmury. Wyglądało na to, że lada chwila lunie i góry zasłoni
kurtyna ogromnego deszczu...
Naszym
następnym celem podróży miała być Canberra, stolica Australii. Ale stąd do niej
było ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów i wątpliwe było byśmy tego dnia dali
radę jeszcze tyle przejechać.
I tak było
rzeczywiście. W narastającym szybko zmierzchu mijaliśmy kolejne miasteczka
wschodniego wybrzeża. Kilometry umykały nam spod kół a my robiliśmy się już znużeni. Słuchając
poleceń naszego samochodowego GPS-u, który miał nas poprowadzić trasą jak
najkrótszą do Canberry, wjechaliśmy nagle w zaskakująco górską drogę. Jeep z
mozołem zaczął się wspinać w górę. Między wyrastające znienacka przed nami
zupełnie pionowe, granitowe skały, miedzy przerażająco strome zbocza. A wokół
nas panowały ciemności nieomal egipskie. A zakręty zmieniały ni stąd ni zowąd
kierunek i kąt nachylenia o 180 stopni. I tylko czasami migały nam światła
odblaskowe po bokach jezdni. Jechaliśmy powolutku, ostrożnie i z duszą na
ramieniu. Gdybyśmy mieli pojęcie wcześniej, ze jest tam tak niebezpiecznie,
nigdy nie wjechalibyśmy na tę drogę. Myślę, że nawet w dzień jest tam trudno
przejechać a co dopiero w nocy! Strach narastał. Niewiele było widać poza
metrem, najwyżej dwoma przed nami. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów. I
żadnych samochodów za nami ani przed nami. Ciemność, pustka, skały, kompletna
cisza wokół.
Spoglądałam na męża, jaki jest niesamowicie
skupiony i spięty, jak stara się wyprowadzić nas całych i zdrowych z tego
piekielnego, górskiego, nocnego labiryntu. Podziwiałam opanowanie i sprawność,
z jaką radził sobie z tymi ostrymi zakrętami. Ale widziałam też, jaki był
zmęczony i przerażony. Bałam się wraz z nim. Może nawet bardziej niż on sam, bo
podczas gdy Cezary patrzył wyłącznie przed siebie, ja zerkałam na boki i
czasami dostrzegałam kątem oka ciemne, nieskończone przepaści, skalne
odchłanie, mijane zbyt blisko urwiska. Usiłowałam też wyłowić wzrokiem na
poboczu jakieś tabliczki informujące o końcu drogi, albo o zbliżającej się
miejscowości. To byłaby dla nas jakaś nadzieja na oddech, na odpoczynek po tym
straszliwie górskim, rodem z horroru, maratonie.
Wreszcie udało
się nam wyjechać na prostą drogę i obiecaliśmy sobie, iż w najbliższej miejscowości
znajdziemy jakiś motel i przenocujemy. Po kilkunastu kilometrach dojrzeliśmy w
miasteczku Robertson maleńki, zachęcająco oświetlony motelik i tu się z ulgą
zatrzymaliśmy. Od właścicieli motelu dowiedzieliśmy się, jak nazywała się nasza
górska przeprawa (Albion Park i Macquarie Pass National Park) i że są pełni
podziwu, iż udało się nam tamtędy bez szwanku przejechać. Podobno nawet
miejscowi unikają jak mogą nocnych eskapad w tamte okolice. Naprawdę mieliśmy
więcej szczęścia niż rozumu!
Szybko
poszliśmy na spoczynek. Ułożyliśmy się w wygodnej pościeli, długo jeszcze
rozpamiętując przeżycia tego wieczoru. W głowie kłębiły się silne emocje, w
mięśniach coś bolało od niedawnego napięcia. Ja, jak to często ze mną bywa, miałam problem
z pogrążeniem się w błogich odmętach nieświadomego niebytu. A gdy wreszcie po
dłuższym czasie udało mi się usnąć, to śniłam o okropnie krętych, górskich
drogach, o spadaniu w ciemność, o lęku dławiącym w gardle i bezlitośnie
ściskającym serce.
Obudziłam się ze szlochem... Uspokoił mnie miarowy oddech Cezarego i śpiew nocnych ptaków za oknem. Długo potem leżałam bezsennie wpatrując się w ciemność. Wreszcie nad ranem, przytulona do miękkiej poduszki, zasnęłam, nie śniąc już teraz, na szczęście, o niczym....
Obudziłam się ze szlochem... Uspokoił mnie miarowy oddech Cezarego i śpiew nocnych ptaków za oknem. Długo potem leżałam bezsennie wpatrując się w ciemność. Wreszcie nad ranem, przytulona do miękkiej poduszki, zasnęłam, nie śniąc już teraz, na szczęście, o niczym....
Cz.7 - "Słoneczna Canberra i okolice"
Następnego dnia
rano, zaopatrzeni w mapy i im tak naprawdę oraz drogowskazom ufający, wyruszyliśmy
w dalszą drogę do Canberry. Po wieczornych doświadczeniach z jazdą za głosem
mało rozumnego, za nic mającego niebezpieczeństwa Gps-u, dzisiaj chcieliśmy
spokojnie i bezpiecznie dojechać do stolicy Australii. Zorientowaliśmy się, że
znajdujemy się na terenie przepięknych, zróżnicowanych widokowo Południowych
Wyżyn ( Southern Highlands). Otaczały
nas góry i doliny, będące jednym z ulubionych, wypoczynkowych miejsc
Sydneyczyków. Mijane, brązowe tablice informacyjne zapowiadały przeróżne,
miejscowe atrakcje turystyczne: wąwozy, wodospady, punkty widokowe, miejsca
przeznaczone do górskich wędrówek i wspinaczek, jaskinie i groty. To wszystko
na pewno było warte zobaczenia, nie zamierzaliśmy się jednak zatrzymywać więcej
w tych okolicach, chcąc dojechać wreszcie do Canberry i zostać tam tego dnia
jak najdłużej. Po raz kolejny okazało się, że Australia jest tak rozległa, tak
zaskakująca i tak ciekawa turystycznie, ze życia by nam nie starczyło na
zobaczenie wszystkiego...
Obraliśmy sobie
trasę wiodącą tuż obok miasta Goulburn. Przed nami było jeszcze ponad sto
kilometrów do przebycia. Dzień zapowiadał się na bardzo słoneczny i ciepły. A
nam jechało się prosto i przyjemnie szeroką i wiodącą na zmianę wyżynami i
dolinami autostradą. Duża część drogi do Canberry przebiegała wzdłuż ogromnego
lecz wyschniętego zupełnie jeziora Lake George. I to przy nim właśnie zachęciła
nas do zatrzymania tabliczka z napisem: „Enjoy a refreshing break with Free
Bushells coffe and tea”. Oznaczało to, że na najbliższym parkingu można się
zupełnie za darmo napić kawy i herbaty. Podobno policja australijska co jakiś
czas organizowała takie pomysłowe akcje w różnych częściach kraju. Akcje te
służyły zapewne bezpiecznej jeździe kierowców oraz zyskaniu ich przychylności
wobec policji i władz stanowych. Dobrze napić się gorącej kawy nawet w tak
ciepły dzień....Dobrze się pobudzić do życia zawartą w niej kofeiną i cukrem. A
ten pomysł z bezpłatną kawą jest jakimś rodzajem zapobiegania wypadkom
spowodowanym sennością kierowców, wynikającą ze zbyt długiej i monotonnej jazdy
tymi wprawdzie komfortowymi w większości, ale też bardzo nużącymi, bo długimi,
trasami. Pomysł świetny i godzien rozpropagowania w każdym kraju. Przecież
lepiej jest zapobiegać, niż leczyć lub, co gorsza, zbierać szczątki kolejnej
ofiary jakiejś kolizji drogowej...
Z ochotą
wypiliśmy z Cezarym kilka, bardzo słabych, ale i tak smacznych kaw ( ach, któż by
narzekał na gratisowe napoje?!). Przegryźliśmy ten napitek słodkimi, także
darmowo tu rozdawanymi herbatniczkami. Dużo ludzi zatrzymywało się w tym czasie
na parkingu i przechadzało się po nim leniwie i spokojnie, popijając swoje kawy
i herbaty. Zresztą nic dziwnego – wszystko, co jest darmowe, przyciąga
tłumy...Miły jest taki nieoczekiwany, lekki piknik...Miło jest rozprostować
kości, skorzystać z czystej toalety, zrobić kilka zdjęć...
A poza tym przyjemnie spacerowało się w tym miejscu wzdłuż widoku na Lake George i podziwiało pobliskie góry oraz ogromne, pastwiska pełne krów i owiec, rozpościerające się na miejscu dawnego jeziora...
A poza tym przyjemnie spacerowało się w tym miejscu wzdłuż widoku na Lake George i podziwiało pobliskie góry oraz ogromne, pastwiska pełne krów i owiec, rozpościerające się na miejscu dawnego jeziora...
Ale oto ruszamy
już dalej, bo Canberra tuż tuż. Zupełnie niedawno dowiedziałam się z
internetowej strony prowadzonej przez Polaków, dlaczego to Canberra a nie
Melbourne czy Sydney jest stolicą kraju. Napisano tam, że prawie sto lat temu trwały na
ten temat w Australii burzliwie obrady i namysły. Ze względu na dobry klimat
oraz korzystne pod względem strategicznym i obronnym położenie wygrała leżąca nad
rzeką Molonglo, w Alpach Australijskich, na obszarze obecnego Australijskiego Terytorium
Stołecznego, Canberra. Zresztą już dawno temu miejsce to było bardzo ważne dla
dzikich plemion zamieszkujących te okolice. Tutaj odbywały się kiedyś doroczne
spotkania aborygeńskich ludów. Spotkania grupujące smakoszy ciem Bugung,
właśnie tędy masowo migrujących. Canberrę, jako stolicę kraju, założono w 1911
roku i postanowiono, że będzie ona przestrzenna, zielona, pełna ogrodów i
parków.
Byłam ciekawa inności
tego miasta. Mogłam je już porównać z największymi, australijskimi
aglomeracjami oraz ze średniej wielkości miasteczkami. Czy jakoś będzie do nich
podobna?
Nie, nie była
do nich podobna! I całe szczęście, bo często oglądając australijskie miasta
zdumiewałam się ich monotonii i mało ciekawej, zagęszczonej zabudowie.
Wyglądało to dla mnie tak, jak gdyby ten ogromny kraj żałował miejsca na szerszą,
ciekawszą architektonicznie zabudowę. I jak gdyby ważne tu były tylko fasady, a
nie funkcjonalność i prawdziwe piękno budynków. Wszędzie przy głównych ulicach niby
to kolorowo i malowniczo, ale tak naprawdę to, jak na sztucznych dekoracjach z
filmów o dzikim zachodzie. Bo z tyłu tkwią często niezmienne od lat obmierzłe rudery,
smrodliwe podwórka, smutek ukrytych zapleczy i rupieciarni.
Ileż to razy
widziałam dziwnie ciasno lecz przy tym uważanych za luksusowo pobudowanych osiedli,
pełnych podobnych do siebie, jak dwie krople wody domeczków, wraz z
przylegającymi do nich ogródkami, nie większymi niż metr na metr. A wystarczyło
tylko opuścić granice danego miasta, by zobaczyć za nim setki hektarów pustych
pól i nieużytków. Czy wszystko to czekało na jakiegoś genialnego architekta i
jego wspaniały plan zabudowania przestrzennego? Czyżby Australijczycy nie
potrzebowali na co dzień przestrzeni? Może już zdążyli się nią nasycić i teraz
do szczęścia wystarczał im mały, niczym nie wyróżniający się domeczek i
samochód? Bezpieczna, maleńka, niezmienna codzienność przeciętnego mieszkańca
miasta...
Tak sobie
rozmyślałam, gdy tymczasem wjeżdżaliśmy już do centrum Canberry. Otaczały nas w
większości białe lub bardzo jasne w kolorycie, średniej wysokości budynki
okolone zielonymi skwerami i trawnikami. Nie była to owa niska, monotonna
zabudowa, do jakiej przyzwyczaiłam się, oglądając peryferia innych miast. Nie
były to przytłaczającej wielkości wieżowce, jakich pełno chociażby w Melbourne.
Stały tu pogodne, kilkupiętrowe domy mieszkalne oraz wkomponowane w pejzaż
biurowce. A wokół przebiegały szerokie
przejścia i przejazdy. Nie istniał tu żaden ścisk zbyt ciasno zabudowanych
uliczek, przylepionych do siebie nieskładnie sklepów i marketów. Miasto było
wybudowane z prawdziwym smakiem i rozmachem. I wszystko to bardzo przypominało
mi zabudowę Tychów, dużego, śląskiego miasta.Canberra to miasto tak samo jasne, czyste i
nowoczesne a poza tym przyjazne dla turystów i tamtejszych mieszkańców. Żadnego
zagmatwania architektonicznego. Żadnych korków na drogach. A w tle cały czas
widoczne góry i rozległe pola. Wprost chciało się mi się oddychać pełną
piersią!
W mieszczącym
się przy wjeździe do miasta punkcie informacyjnym otrzymaliśmy plan Canberry i
teraz prosto, beż żadnych kłopotów jechaliśmy w stronę najważniejszego w nim
punktu – siedziby parlamentu australijskiego. Sam misterny rysunek leżącego na
moich kolanach planu miasta był zachwycający. Patrząc na niego podziwiałam
dookoła centralnie położonego jeziora Lake Burley-Griffin, rozpościerające się
promieniście i malowniczo ulice.
Właśnie
przejeżdżaliśmy przez owo jezioro. Po jego niebieskim bezkresie płynęły kajaki,
stateczki i łódeczki. Pachniało czystością i świeżo ściętą trawą. Alejkami, tuż
nad jeziorem spacerowały sobie pogodnie młode matki z małymi dziećmi w wózkach,
jeździli rowerzyści, śmigali rolkarze i wrotkarze odziani w kolorowe,
obowiązkowe w Australii kaski. A dalej widoczne było porosłe zadbanym
trawnikiem rondo, a po jego przejechaniu zobaczyliśmy wyraźnie parlamentarny
trójkąt, wokół którego, na wielkim placu, umiejscowione były najważniejsze
budynki rządowe.
Zaparkowaliśmy
jeepa w podziemnym, chłodnym parkingu i wkroczyliśmy na teren należący do
parlamentu. Znowu dominującymi kolorami była tu biel zabudowań, zieleń trawników,
jasny brąz chodników oraz lazurowy błękit, płasko rozpościerających się, zupełnie
nietypowych fontann. Dookoła spokój, niczym nie zakłócona przestrzeń i z daleka
dobiegający szmer rozmów wielu turystów, spragnionych, tak jak my, zwiedzenia
tego miejsca.
I oto kolejne,
bardzo przyjemne zaskoczenie. Do parlamentu australijskiego może wejść każdy
człowiek z ulicy. Nie trzeba się wcześniej umawiać, załatwiać jakiejś
przepustki, kupować biletów czy dołączać się chcąc nie chcąc do zorganizowanej grupy
wycieczkowej. Wkrótce po wejściu przechodzi się przez specjalną bramkę z
wykrywaczem metali i to wszystko. Koniec formalności. Potem już w dowolnym
tempie można sobie jak się chce i gdzie się chce zajrzeć w prawie każdy
zakamarek parlamentu.
Wjeżdża się
windą na górę i oto już zaczyna się spacer wzdłuż jasnych, długich korytarzy
pełnych obrazów, pamiątek w gablotkach, punktów informacyjnych. Ogląda się sale
obrad i posiedzeń. Przyjemnie jest usiąść sobie na wygodnych fotelach na
galerii, odpocząć, posłuchać opowiadanych przez przewodników ciekawostek o
historii tego miejsca.
Wszędzie, rzecz jasna, można zrobić sobie zdjęcie. Wszystkiemu można przypatrzeć się z bliska a nawet dotknąć. Wjechaliśmy nawet na sam dach, skąd podziwiać można było nieomal całe miasto. Dostrzegliśmy stamtąd mieszczącą się niedaleko dzielnicę dyplomatyczną a w niej kolorowe dachy ambasad.
A dookoła nas błyszczały wspaniale w słońcu oszklone, trójkątne szczyty wieżyczek parlamentu. Nieopodal balustrady, na trawniku, na środku dachu jacyś beztroscy młodzi ludzie wylegiwali się i radośnie wystawiali do opalania twarze. Luz, spokój, uśmiech napotykanych tu ludzi mówił nam, że dobrze się tu czują i że chyba często spędzają tu czas.
Wszędzie, rzecz jasna, można zrobić sobie zdjęcie. Wszystkiemu można przypatrzeć się z bliska a nawet dotknąć. Wjechaliśmy nawet na sam dach, skąd podziwiać można było nieomal całe miasto. Dostrzegliśmy stamtąd mieszczącą się niedaleko dzielnicę dyplomatyczną a w niej kolorowe dachy ambasad.
A dookoła nas błyszczały wspaniale w słońcu oszklone, trójkątne szczyty wieżyczek parlamentu. Nieopodal balustrady, na trawniku, na środku dachu jacyś beztroscy młodzi ludzie wylegiwali się i radośnie wystawiali do opalania twarze. Luz, spokój, uśmiech napotykanych tu ludzi mówił nam, że dobrze się tu czują i że chyba często spędzają tu czas.
Ponieważ
przybyliśmy tu z Cezarym w czasie weekendu nie mieliśmy możliwości spotkania żadnego
polityka a tym bardziej premiera. Ich prywatne gabinety świeciły dzisiaj
pustkami. Także tętniące zazwyczaj żywymi rozmowami westybule w tym dniu
odpoczywały od namiętnych dyskusji politycznych. Tylko ze ścian spozierały na
nas wyniośle wizerunki królowych angielskich i wszystkich byłych premierów
Australii...
Natomiast zewsząd dobiegały nas ciche rozmowy i żarty turystów prowadzone w przeróżnych, czasami trudnych do zidentyfikowania językach. Spotykaliśmy grupki Hindusów, Polaków, Chińczyków i Mulatów. Widzieliśmy też pojedynczych Aborygenów i Maorysów. A po wspaniałych korytarzach biegały nie znające tresury i lęku przed dorosłymi dzieci i po prostu bawiły się w chowanego.
Natomiast zewsząd dobiegały nas ciche rozmowy i żarty turystów prowadzone w przeróżnych, czasami trudnych do zidentyfikowania językach. Spotykaliśmy grupki Hindusów, Polaków, Chińczyków i Mulatów. Widzieliśmy też pojedynczych Aborygenów i Maorysów. A po wspaniałych korytarzach biegały nie znające tresury i lęku przed dorosłymi dzieci i po prostu bawiły się w chowanego.
A gdy się już
trochę zmęczyliśmy tym zwiedzaniem usiedliśmy sobie w sejmowym barze, gdzie w międzynarodowym, wygłodniałym towarzystwie
zjedliśmy pysznego sandwicza z avokado i kurczakiem. Potem jeszcze
odwiedziliśmy miejscowy sklep z pamiątkami. A ponieważ jeszcze będąc na dachu
parlamentu dostrzegliśmy w oddali wspaniałą iglicę, wznoszącą się na
najwyższej, okolicznej górze, to teraz postanowiliśmy udać się właśnie tam.
Po drodze
zobaczyliśmy jeszcze stary budynek parlamentu, zamieniony obecnie w muzeum i
narodową galerię portretu.
Mieliśmy trochę
problemów z dojazdem do upatrzonej góry z iglicą, ale dzięki zyskanemu na
poszukiwania czasowi, błądząc w pobliżu jeziora i centrum miasta, zobaczyliśmy
wiele imponujących budynków uczelnianych, muzeów i bibliotek. Canberra to
miasto kultury, sztuki i nauki. Niewiele tu natomiast komercji i sztucznego
blichtru. To się wprost czuło, patrząc na te ulice, na witryny sklepów, na tę
nowoczesną zabudowę, na pogodne twarze przechodniów.
Wreszcie
odnaleźliśmy właściwą drogę na naszą górę i powoli wjeżdżając jej serpentynami
dostaliśmy się na jeden z najwyższych punktów w Canberrze. Była to góra Black
Mountain z mieszczącą się na jej szczycie wieżą przekaźnikową australijskiego
potentata telekomunikacyjnego, Telstry.
Kupiliśmy w kasie niedrogie bilety na wieżę i wjechaliśmy windą jeszcze wyżej, na wysokość ponad 66 metrów. Teraz już swobodnie podziwiać mogliśmy rozległe panoramy rozpościerające się na wszystkie strony Canberry i okolic.
To znaczy początkowo tylko ja podziwiałam i fotografowałam, bo mój ukochany mąż, strapiony gnębiącym go od jakiegoś czasu lękiem wysokości musiał sobie na razie stanąć z dala od tych straszliwie przepastnych, choć wspaniałych widoków i nabrać odwagi do zerknięcia w dół. Potem się jakoś do tych wysokości przyzwyczaił i zrobił wiele wspaniałych zdjęć.
Widać na nich było leżące w dole jezioro, jego kręte zakola, przylądki i wysepki, gęsty busz porastający góry oliwkową, wyblakłą zielenią, maleńkie, jakby dla mrówek, domki i ogródki, kolorowe autka mknące cieniutkim sznurem po wszystkich arteriach, leżącego pod nami miasta...
.
Kupiliśmy w kasie niedrogie bilety na wieżę i wjechaliśmy windą jeszcze wyżej, na wysokość ponad 66 metrów. Teraz już swobodnie podziwiać mogliśmy rozległe panoramy rozpościerające się na wszystkie strony Canberry i okolic.
To znaczy początkowo tylko ja podziwiałam i fotografowałam, bo mój ukochany mąż, strapiony gnębiącym go od jakiegoś czasu lękiem wysokości musiał sobie na razie stanąć z dala od tych straszliwie przepastnych, choć wspaniałych widoków i nabrać odwagi do zerknięcia w dół. Potem się jakoś do tych wysokości przyzwyczaił i zrobił wiele wspaniałych zdjęć.
Widać na nich było leżące w dole jezioro, jego kręte zakola, przylądki i wysepki, gęsty busz porastający góry oliwkową, wyblakłą zielenią, maleńkie, jakby dla mrówek, domki i ogródki, kolorowe autka mknące cieniutkim sznurem po wszystkich arteriach, leżącego pod nami miasta...
.
I to już było
wszystko, co dzisiaj mogliśmy zobaczyć w Canberrze. A ponieważ od następnego
dnia chcieliśmy rozpocząć zwiedzanie Gór Śnieżnych (Snowy Mountains) oraz Kościuszko
National Park, to dzisiaj musieliśmy dojechać do Coomy, najbliżej szlaków
górskich leżącego miasta i tam też zanocować.
Przed nami było
około 100 kilometrów skąpanej w popołudniowym słońcu drogi. Zrobiło się
naprawdę bardzo ciepło. Pootwieraliśmy wszystkie okna i szalony pęd powietrza
chciał nam powyrywać włosy z głów oraz wysuszyć całkiem gałki oczne. Natomiast
nasza zwariowana klimatyzacja wprawdzie od czasu do czasu nas chłodziła, ale i
wyła przy tym dziwacznym, bawolim jakby głosem. Sami więc już nie wiedzieliśmy
co gorsze – upał czy hałas. I jechaliśmy tak przed siebie umęczeni i spragnieni
cienistego schronienia.
Wreszcie zauważyliśmy tuż przy drodze dogodne do zatrzymania miejsce, gdzie pod małym daszkiem napiliśmy się, wyciągniętej z naszej lodówki, cudownie chłodnej wody mineralnej. Potem, jak zwykle będąc głodnymi, upiekliśmy sobie na grillu kiełbaski i jedząc odpoczywaliśmy w tej bezcennej odrobinie cienia...
Wreszcie zauważyliśmy tuż przy drodze dogodne do zatrzymania miejsce, gdzie pod małym daszkiem napiliśmy się, wyciągniętej z naszej lodówki, cudownie chłodnej wody mineralnej. Potem, jak zwykle będąc głodnymi, upiekliśmy sobie na grillu kiełbaski i jedząc odpoczywaliśmy w tej bezcennej odrobinie cienia...
zdjęcie z foldera turystycznego
A pod wieczór dotarliśmy do miasta o nazwie Cooma, gdzie zrobiwszy konieczne zakupy spożywcze i wynająwszy na jedną noc domek campingowy mogliśmy znowu odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń i wysiłku, dniu. Samej Coomy nie oglądaliśmy, ponieważ stwierdziliśmy znużeni, że prawdopodobnie nie ma w niej nic ciekawego poza tym, ze zazwyczaj jest ona traktowana przez turystów jako miejsce odpoczynku przed następnym etapem podróży. Cooma jest też ważnym węzłem komunikacyjnym oraz bramą wjazdową na teren Gór Śnieżnych.
Spędziliśmy w niej zatem spokojną, ciepłą noc a Cooma cichutko kumkała nam do snu głosami żab, które śpiewały wielogłosowo w aborygeńskim, tajemniczym rytmie...
A pod wieczór dotarliśmy do miasta o nazwie Cooma, gdzie zrobiwszy konieczne zakupy spożywcze i wynająwszy na jedną noc domek campingowy mogliśmy znowu odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń i wysiłku, dniu. Samej Coomy nie oglądaliśmy, ponieważ stwierdziliśmy znużeni, że prawdopodobnie nie ma w niej nic ciekawego poza tym, ze zazwyczaj jest ona traktowana przez turystów jako miejsce odpoczynku przed następnym etapem podróży. Cooma jest też ważnym węzłem komunikacyjnym oraz bramą wjazdową na teren Gór Śnieżnych.
Spędziliśmy w niej zatem spokojną, ciepłą noc a Cooma cichutko kumkała nam do snu głosami żab, które śpiewały wielogłosowo w aborygeńskim, tajemniczym rytmie...
Cz.8 - "Niespodzianki narodowego Parku im. T.Kościuszki"
Niedziela powitała nas rzeźkim powiewem i świeżym, górskim powietrzem.
Dopiero rano dostrzegliśmy, że nasz camping leży u podnóża całkiem sporej,
kamienistej i porośniętej krzewinkami góry. Na obrzeżach tego wzniesienia
leżały wielkie, jak gdyby kosmiczne głazy. Między nimi zaś biegały maleńkie,
dzikie króliczki. Zawsze uśmiechaliśmy się na widok tych radosnych, płochliwych
stworzonek a wówczas uznaliśmy je za zwiastuny dobrych rzeczy, które mogły się
nam właśnie tego dnia przydarzyć.
Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w stronę Adaminaby, małej
miejscowości, przy której leżało rozległe i piękne, sztucznie utworzone jezioro
Eucumbene. Cezary już kiedyś widział to miejsce a nawet przez kilka dni wypoczywał
w tych okolicach, wynajmując łódkę i pływając sobie przyjemnie po tych wodach.
To było wiele lat temu a wspomnienia zawsze dodają bajkowych barw
rzeczywistości. Czy i dzisiaj jezioro tak go zachwyci...?
Na razie zachwycała nas droga doń prowadząca. Te dziwne głazy, które
widoczne były już w Coomie, teraz w ogromnych ilościach zalegały wzgórza, pola
i łąki. Czasami były szare, białosrebrzyste a czasem rudopomarańczowe. Raz porastały
je mchy a innym razem leżały zupełnie nagie i wystawione na wybielające
działanie promieni słonecznych. Niekiedy ułożone były w wielkie kopce, dające
odrobinę cienia pasącym się wokół owcom. Ale najczęściej spoczywały na polach
zupełnie bezładnie, tylko ich kształty przywodziły na myśl jakieś zaklęte w
kamień, fantastyczne istoty. Także pobocza dróg między tymi polami miały
niezwykłe kolory: jasnożółte, pomarańczowe, czerwone, różowe. A im wyżej
wjeżdżaliśmy tym więcej pojawiało się na tych poboczach cyprysopodobnych,
jasnozielonych krzewów oraz kolczastych jeżyn. Dalej widoczne były bujne,
rozrastające się szeroko, pachnące modrzewie. A widząc te wszystkie kolorowe
widoki musieliśmy się oczywiście często zatrzymywać i robić zdjęcie za
zdjęciem. Fotograficzni maniacy...
Do stromego zjazdu wzdłuż jeziora
Eucumbene docieramy od strony zachodniej
przez punkt nazwany Anglers Reach i przez jakiś czas jedziemy jego
pofałdowanym, piaskowo-gliniastym brzegiem.
Dla mnie jezioro jawi się jako ogromny, nieomalże bezkresny zbiornik,
natomiast dla Cezarego jest zaledwie nikłym wspomnieniem prawdziwego ogromu wód sprzed
lat. Pojawiająca się co jakiś czas w tych stronach susza oraz wiążące się z nią
niedobory wody w rzece Snowy River, zasilającej owo jezioro sprawiają, że jego
poziom niekiedy gwałtownie opada. Zatem
zalane niegdyś turkusową wodą połacie leżały teraz w dole prawie zupełnie suche
i porośnięte białawymi kikutami drzew oraz zielonymi, spijającymi uparcie każdą
odrobinkę wilgoci krzaczkami. Taki widok, choć może smutny był też jednak
piękny. Już kiedyś zachwyciłam się takimi samymi suchymi drzewami,
wyłaniającymi się z toni jeziora albo tkwiącymi wokół jego brzegów. Było to na
terenie jeziora Lake Eildon w stanie Wiktoria. A teraz fotografowałam tutejsze
okolice i zachwycałam się ich malowniczością.
Wielokolorowe, gliniaste brzegi Eucumbene porastały żółte, podobne do mleczy kwiatki oraz wrzosowate, wielobarwne krzewinki. A samo jezioro miało ciemnoturkusowy odcień i teraz wspaniale odbijały się w nim ogromne, białe chmury płynące ponad nami. Jeździliśmy sobie naszym nie bojącym się wertepów jeepem po wyboistych dróżkach wokół i fotografowaliśmy, co tylko się dało.
Wielokolorowe, gliniaste brzegi Eucumbene porastały żółte, podobne do mleczy kwiatki oraz wrzosowate, wielobarwne krzewinki. A samo jezioro miało ciemnoturkusowy odcień i teraz wspaniale odbijały się w nim ogromne, białe chmury płynące ponad nami. Jeździliśmy sobie naszym nie bojącym się wertepów jeepem po wyboistych dróżkach wokół i fotografowaliśmy, co tylko się dało.
Potem wróciliśmy po własnych śladach do rozwidlenia dróg i znowu dotarliśmy
do jeziora lecz tym razem od jego części turystyczno-wypoczynkowej w starej części osady. Powitał
nas prześliczny widok porastających nabrzeża, wielkich kęp kwiatów. Widać było,
że są to kwiatki posadzone zapewne niegdyś przez jakiegoś tubylca-ogrodnika,
ale z latami, nie plewionych i rozrosłych dziko, niepowstrzymanie. Fioletowe
łubiny, różowe, dzikie różyczki i czerwone kosaćce, bielutkie rumianki i liliowe koniczyny a do
tego jeszcze ciemnozłote nagietki przywodziły na myśl lipcowe, polskie łąki.
Poza tym wiele tu było małych, drewnianych, jak gdyby opustoszałych willi. Zauważyliśmy także kilka rozbitych na trawnikach namiotów oraz domeczków campingowych. Centrum sioła stanowił sklep spożywczy wraz z mieszczącą się obok stacją benzynową.
Ludzi widać było niewielu. Po niebieskiej toni jeziora, daleko w dole, żeglowało kilka, nielicznych łódek. Na brzegu paru samotnych rybaków, słuchając muzyki z samochodowego radia, opiekało coś nad żarem ogniska. Jakaś siedząca przed maleńkim namiocikiem, odziana w duży słomkowy kapelusz kobiecinka, z zapałem wczytywała się w grubą książkę(jak zwykle w takich okolicznościach byłam ciekawa, co czyta, ale nie miałam odwagi, by pójść i zapytać).
A poza tym wszędzie cicho i sennie. Nierzeczywiście...Widać było, że miejsce to ma już dawno za sobą ślady swej świetności. Zatoczki, w których niegdyś trzymano łódeczki i kajaki teraz suche jak górskie jary nie zachęcały do spuszczania w nich żadnych łódek.
Pojechaliśmy w dół jeziora jednym z
wielu widniejących na zboczu traków. Za nami unosił się niczym mgła, pomarańczowy,
osiadający na wszystkim kurz. I nasz czarny jeep natychmiast pokrył się jego
grubą warstwą. Natomiast my niezmordowanie robiliśmy kolejne zdjęcia,
dostrzegając nawet w tym na pół wyschniętym jeziorze mnóstwo niepowtarzalnego
uroku i magii...
Przed nami była teraz jazda krętymi, wznoszącymi się często na wysokość
bliską dwóch tysięcy metrów drogami Kościuszko National Park w Górach
Śnieżnych (Snowy Mountains). Nazwa tych gór pochodzi od zaskakująco częstych i wielkich opadów
śniegu, czasami nawet latem nawiedzających te okolice. I to w związku z
niekiedy kiepską tutaj widocznością pasy na szosach zamiast białego koloru (słabo
widocznego spod śniegu) miały kolor żółty a po bokach dróg stały ustawione w
gęstym szeregu czerwone, wyraźne i wysokie słupki ze światełkami odblaskowymi.
To, że wjeżdżaliśmy coraz wyżej poznać można też było po zmieniającej się dookoła
roślinności. Coraz mniej widziało się tu jasnozielonej trawy i wysokich eukaliptusów.
Wszystko zaczęło powoli karłowacieć, ciemnieć. Przez wiele kilometrów ciągnęły
się wysoko ponad nami połacie wyschniętych, zupełnie martwych, białoszarych
drzew. Wyglądało to wprawdzie ślicznie lecz chyba świadczyło o jakiejś groźnej
w skutkach katastrofie ekologicznej albo o niepojętej dla nas zmianie,
zaistniałej w tutejszym ekosystemie górskim.
Powietrze zaczęło się
ochładzać i przerzedzać a nam od zmiany ciśnień zupełnie zatkały się uszy.
Krótki postój zrobiliśmy sobie na górze Sawyers Hill przy małym, górskim,
drewnianym domeczku, pełniącym rolę schroniska przed deszczem i chłodem. Wewnątrz
schroniska było kilka plastikowych siedzisk oraz siermiężny, kamienny kominek z
porządnie poukładanymi wewnątrz grubymi kawałkami drewna. Na zewnątrz, jakby na
zawołanie potężnie zawiało, więc rzeczywiście przez moment przydał się nam ten
stojący na wygwizdowie domek.
A gdy górski wiatr nieco się uspokoił znowu ruszyliśmy w drogę, uważnie
rozglądając się po okolicy. Obrosłe suchymi drzewami góry nadal stanowiły
pierwszy plan. Na drugim planie, ponad nimi widać było granitowe, wyniosłe
skały odległych szczytów. Ich mgliste, zimnoostalowe zarysy ginęły niekiedy w
chmurach. A potem wyłaniały się znienacka by zachwycić i przerazić nas swym
ogromem. Jak to wysoko! Jak daleko! Lecz to tam właśnie dotrzemy - myśleliśmy z
mieszaniną niepokoju i fascynacji...
Wkrótce przejeżdżamy przez opustoszałe miasteczko Kiandra, które czasy
swojej
świetności miało w dziewiętnastym wieku, podczas wielkiej gorączki
złota.
Wówczas było tu piętnaście hoteli, sklepy, banki, wille i przez miasto
przewijały się tysiące ludzi. W dwudziestym wieku Kiandra powoli już
zamierała.
A ostatni mieszkaniec opuścił zupełnie zdewastowane już miasteczko w
1974 roku.
Teraz pozostało tu zaledwie kilka walących się drewnianych chatek i
słupków.
Smutny, dziwny, cmentarny widok...Lecz los ten dotknął w Australii wiele
miasteczek. Żyły, dopóki prosperowała w nich jakaś fabryka, czy też w
pobliżu
istniały bogate złoża jakichś minerałów. Potem wraz z zanikiem źródeł
dochodów,
mieszkańcy porzucali lub cudem sprzedawali swoje domy i przeprowadzali
się w tam, gdzie mogli znaleźć nowe zatrudnienie. Niektóre z takich
miasteczek
przekształciły się w miejsca zabytkowo-muzealne, chronione jak parki
narodowe,
chętnie odwiedzane przez turystów ze względu na zachowany, niezmieniony
charakter tych miejscowości. Taka była np. maleńka, położona w głębokiej
dolinie
górskiej Walhalla, takie było słynne Sovereign Hill, należące do
Ballarat.
Tymczasem jadąc dalej dostrzegamy znaki informujące turystów o tym, iż w
pobliżu spotkać można stada dzikich koni Brumby. Aborygeni nie znali tych
zwierząt. Pierwsze konie pojawiły się w Australii dopiero w drugiej połowie
osiemnastego wieku, przywiezione tu na statkach przez marynarzy towarzyszących
angielskiemu odkrywcy Australii, kapitanowi Jamesowi Cookowi. Potem osiedleńcy
australijscy i traperzy oraz liczni poszukiwacze złota przywieźli tu swoje
konie. Jednak nie pilnowali ich wystarczająco i mało o nie dbali, skutkiem
czego wiele tych zwierząt pouciekało do buszu i zdziczało. Tam, mimo trudnego
klimatu, braku wody oraz pastwisk świetnie sobie poradziły i przystosowały się
do życia na wolności. Jednakże pod koniec XX wieku groziło im wyginięcie,
bowiem przez wiele lat masowo polowano na nie, tropiono, wyłapywano i zabijano
jako szkodniki, wyjadające zwierzętom hodowlanym cenną trawę na pastwiskach.
Teraz zostało już bardzo niewiele Brumbych i spotkanie ich graniczy nieomal z cudem. Sprytnie nauczyły się unikać ludzi, nie ufać im i omijać z daleka. To piękne, nieduże, wytrwałe i zwinne zwierzęta, które stały się w balladach i legendach symbolem nieujarzmionej wolności i mistrzami bezgłośnej ucieczki. Nic dziwnego, że i nam nie udało się ich dojrzeć, chociaż intensywnie wpatrywaliśmy się w górskie ścieżki i zarośla. A może i one przypatrywały się nam z dala, czekając aż opuścimy ich bezkresny, dziki teren? Czytałam o tym, że wielbiciele i entuzjaści tych australijskich mustangów w celu ocalenia ich, chcą je wszystkie wyłapać i przenieść do jakiegoś bezpiecznego rezerwatu. Ale czy one będą czuły się tam szczęśliwe i tak swobodne, jak w tych niezmierzonych przestrzeniach górskich? Wątpię!
Teraz zostało już bardzo niewiele Brumbych i spotkanie ich graniczy nieomal z cudem. Sprytnie nauczyły się unikać ludzi, nie ufać im i omijać z daleka. To piękne, nieduże, wytrwałe i zwinne zwierzęta, które stały się w balladach i legendach symbolem nieujarzmionej wolności i mistrzami bezgłośnej ucieczki. Nic dziwnego, że i nam nie udało się ich dojrzeć, chociaż intensywnie wpatrywaliśmy się w górskie ścieżki i zarośla. A może i one przypatrywały się nam z dala, czekając aż opuścimy ich bezkresny, dziki teren? Czytałam o tym, że wielbiciele i entuzjaści tych australijskich mustangów w celu ocalenia ich, chcą je wszystkie wyłapać i przenieść do jakiegoś bezpiecznego rezerwatu. Ale czy one będą czuły się tam szczęśliwe i tak swobodne, jak w tych niezmierzonych przestrzeniach górskich? Wątpię!
Podobny los, jaki kiedyś zgotowali Australijczycy
koniom, czeka chyba teraz tutejsze wielbłądy – baktriany. Sprowadzono je na
ten kontynent w XIX wieku, gdyż wykorzystywano je do pracy przy przeciąganiu
linii telegraficznej i kolejowej przez pustynny interior. A gdy w dobie postępu
technicznego przestały już być konieczne, opiekujący się nimi Afgańczycy
wypuścili je wolno na pustynię. Tu baktriany miały się tak wspaniale, że
rozmnożyły się w niewiarygodnym tempie i dzisiaj żyje ich tu nieomal milion. Jest
to największa populacja tych zwierząt na świecie! Znowu jednak są w większości
postrzegane jako bezpośrednie zagrożenie dla człowieka i jego upraw, oraz dla
zbiorników wodnych.
Ogromne stada tych pustynnych wielbłądów w poszukiwaniu wody wdzierają się do wiosek, niszcząc i tratując wszystko po drodze a napotkanych ludzi kopiąc i gryząc. W związku z tym zatrudnia się myśliwych i snajperów do ich odstrzału. Urządza się na nie wielkie polowania i nagonki. Próbuje się także sprzedawać ich, podobno bardzo smaczne mięso oraz wysyłać te piękne zwierzęta do ogrodów zoologicznych na całym świecie lub do hodowli i pracy w Azji a także na Bliskim Wschodzie. Pewnie kiedyś pozostanie ich w Australii garstka i tak, jak teraz konie Brumby, będą się chować po buszu i bać się wszelkiego kontaktu z człowiekiem...A może przyroda znowu okaże się silniejsza i tak, jak w przypadku rozmnażających się na potęgę królików i psów dingo, w dalszym ciągu spotkania z dzikimi wielbłądami nie będą czymś nadzwyczajnym...?
Ogromne stada tych pustynnych wielbłądów w poszukiwaniu wody wdzierają się do wiosek, niszcząc i tratując wszystko po drodze a napotkanych ludzi kopiąc i gryząc. W związku z tym zatrudnia się myśliwych i snajperów do ich odstrzału. Urządza się na nie wielkie polowania i nagonki. Próbuje się także sprzedawać ich, podobno bardzo smaczne mięso oraz wysyłać te piękne zwierzęta do ogrodów zoologicznych na całym świecie lub do hodowli i pracy w Azji a także na Bliskim Wschodzie. Pewnie kiedyś pozostanie ich w Australii garstka i tak, jak teraz konie Brumby, będą się chować po buszu i bać się wszelkiego kontaktu z człowiekiem...A może przyroda znowu okaże się silniejsza i tak, jak w przypadku rozmnażających się na potęgę królików i psów dingo, w dalszym ciągu spotkania z dzikimi wielbłądami nie będą czymś nadzwyczajnym...?
Czas jednak od rozważań wrócić do rzeczywistości. Dojeżdżamy do wąskiej,
jednokierunkowej drogi, wiodącej nas ku jaskiniom Yarrangobilly Caves. Być w
National Park Kościuszko i nie zobaczyć przynajmniej jednej jaskini, to prawie
tak, jakby się było w Krakowie i nie widziało groty smoka wawelskiego!
Od pracownika tutejszego biura informacyjnego dowiadujemy się, którą
jaskinię możemy teraz zwiedzić (różne są pory wejść do nich i różne czasy
zwiedzania). Przy okazji otrzymujemy od tego sympatycznego człowieka bardzo przydatną i
oczywiście całkowicie bezpłatną mapkę dojść do wszystkich jaskiń oraz cenną
radę, by wejść sobie samemu do wielkiej jaskini South Glory Cave i bez
pośpiechu samodzielnie ją sobie teraz zwiedzić.
Jeszcze Cezary, jak to zwykle on pełen humoru i chęci do rozmów z tubylcami
przyznał się, że pochodzimy z kraju patrona tego parku, Tadeusza Kościuszki (może
myślał, ze zaoferują nam na tę wieść darmowe wejście do jaskini?!). A uśmiechnięty, sprytny
Australijczyk przetestował go natychmiast, czy będąc Polakiem potrafi dobrze wymówić
nazwisko „Kościuszko”. Z tym nazwiskiem, jak i z wieloma innymi, polskiego
pochodzenia nazwami miejscowi nie bardzo umieją sobie poradzić i przekręcają je
dziwacznie, przyzwyczajając się do swej błędnej wymowy tak bardzo, że
usłyszawszy poprawną nawet nie rozumieją o co chodzi! Kościuszko wymawia się tu
zatem jako „Kozjosko”. Nawet mój mąż przyzwyczaił się do tego i wciąż dręczył
mnie w rozmowach tym przekręconym nieznośnie Kozjoskim!
I chociaż Cezary świetnie wymówił nazwisko wielkiego naczelnika powstania
narodowego w Polsce, to i tak trzeba było grzecznie zapłacić kilkanaście
dolarów za wejście do jaskini. Żadnych znajomości i związanych z tym gratisów.
A wszelkie sentymenty precz!
W kilkanaście minut wąską, zaopatrzoną w balustradki a wiodącą tuż nad
skalistą przepaścią ścieżką, dotarliśmy do wejścia do naszej jaskini. W swoim
życiu byłam do tej pory w dwóch prawdziwych jaskiniach. Pierwszą z nich była
jaskinia Raj na kielecczyźnie w Polsce, drugą królewska jaskinia w Buchan w
wysokich górach Gippslandu (stan Wiktoria). Mniej więcej wiedziałam więc czego
się mogę spodziewać. W tamtych jaskiniach jednak byłam uzależniona od
przewodnika i od tempa, w którym oprowadzał wycieczkę po podziemiach. Tutaj
byliśmy z Cezarym zupełnie sami (co bardzo nam odpowiadało!) i już przy wejściu zachwycił nas ogrom, chłód i
kompletna cisza panująca wewnątrz.
Niezwykle też wyglądała wielka dziura w suficie, przez którą widać było niebo i nachylające się ku nam z zaciekawieniem drzewa. Potem mnie, jako miłośniczkę prozy Tolkiena zafascynowała gollumowska sceneria wokół. To właśnie tutaj można było kręcić sceny z podziemnego życia Golluma. Było nawet jeziorko, w którym ten wynaturzony Hobbit mógłby łowić sobie białe rybki czy też jakieś smaczne robaki. Tylko czekałam aż usłyszę dobiegający nie wiadomo skąd jego charakterystyczny syk a w ciemności ujrzę ogromne, wpatrujące się w nas blade oczy tego monstrum...
Spacerowałam w rozmarzeniu między załomami skał, między fantastycznie zbudowanymi stalaktytami i stalagmitami. Wspinaliśmy się z mężem wąskimi schodkami prawie pionowo w górę, a woda skapująca po stopniach wpadała nam ochoczo do sandałów i tworzyła za nami małe, lecz wartko płynące strumyczki. Światło dobiegające z nieregularnie rozmieszczonych żarówek dyskretnie rozjaśniało najciekawsze punkty, inne pozostawiając okryte tajemniczym mrokiem i cieniem.
Dziwne, skaliste twory przypominające powykręcane kościotrupy, czy też potwory rodem z mitologii greckiej zaskakiwały nas swym widokiem za każdym zakrętem. Wielkie, śnieżnobiałe kopce, błyszczały milionami diamencików, łudząco podobnych do lśniących grudniowym księżycem polskich zasp śniegowych.
Aż szkoda było wychodzić stamtąd na światło dzienne! Opuszczać ten fantastyczny świat na rzecz upalnej rzeczywistości. Zobaczyliśmy już jednak, co tylko było do zobaczenia a do jaskini weszło w tym czasie kilkoro innych turystów. Nie było już więc w niej owej fascynującej ciszy i pełnej swobody wynikającej z samotności...
Niezwykle też wyglądała wielka dziura w suficie, przez którą widać było niebo i nachylające się ku nam z zaciekawieniem drzewa. Potem mnie, jako miłośniczkę prozy Tolkiena zafascynowała gollumowska sceneria wokół. To właśnie tutaj można było kręcić sceny z podziemnego życia Golluma. Było nawet jeziorko, w którym ten wynaturzony Hobbit mógłby łowić sobie białe rybki czy też jakieś smaczne robaki. Tylko czekałam aż usłyszę dobiegający nie wiadomo skąd jego charakterystyczny syk a w ciemności ujrzę ogromne, wpatrujące się w nas blade oczy tego monstrum...
Spacerowałam w rozmarzeniu między załomami skał, między fantastycznie zbudowanymi stalaktytami i stalagmitami. Wspinaliśmy się z mężem wąskimi schodkami prawie pionowo w górę, a woda skapująca po stopniach wpadała nam ochoczo do sandałów i tworzyła za nami małe, lecz wartko płynące strumyczki. Światło dobiegające z nieregularnie rozmieszczonych żarówek dyskretnie rozjaśniało najciekawsze punkty, inne pozostawiając okryte tajemniczym mrokiem i cieniem.
Dziwne, skaliste twory przypominające powykręcane kościotrupy, czy też potwory rodem z mitologii greckiej zaskakiwały nas swym widokiem za każdym zakrętem. Wielkie, śnieżnobiałe kopce, błyszczały milionami diamencików, łudząco podobnych do lśniących grudniowym księżycem polskich zasp śniegowych.
Aż szkoda było wychodzić stamtąd na światło dzienne! Opuszczać ten fantastyczny świat na rzecz upalnej rzeczywistości. Zobaczyliśmy już jednak, co tylko było do zobaczenia a do jaskini weszło w tym czasie kilkoro innych turystów. Nie było już więc w niej owej fascynującej ciszy i pełnej swobody wynikającej z samotności...
Teraz oczy szybko musiały się przyzwyczaić do panującej na zewnątrz
jaskrawej jasności i do upału, który w czasie, gdy przemierzaliśmy South Glory
Cave zdecydowanie się powiększył.
Wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy dalej autostradą Snowy Mountains.
Kilkadziesiąt minut jechaliśmy jeszcze przez tereny skalistego parku narodowego
a na wysokości miejscowości Talbingo i Tumut dostaliśmy się w niższe i co za
tym idzie, zieleńsze okolice. Napotkaliśmy tam też następny wielki zbiornik
wodny – Blowering Reservoir i zrobiliśmy jemu i otaczającym go wzgórzom kilka
malowniczych zdjęć. Zatrzymaliśmy się też tam na krótki postój, gdzie
przekąsiliśmy małe co nieco i szybko nabraliśmy siły do dalszej jazdy.
Potem przemknęliśmy przez zaciszne miasteczko Batlow, pełne wielkich,
pokrytych siatką dla ochrony przed ptakami, sadów jabłoniowych. To widok
specyficzny dla Australii. Widziałam już wiele takich upraw owocowych –
przeważnie wiśniowych. Nigdy jednak nie oglądałam na raz tylu jabłonek. Z
daleka, właśnie ze względu na te siatki, sady wyglądały jak ogromne zbiorniki
wodne. Z bliska widać było wielohektarowe, równo posadzone zagony niskopiennych
drzewek. Teraz jeszcze jabłka były maleńkie i niedojrzałe, ale jesienią zapewne
powietrze jest tu przesycone ich wspaniałym zapachem. Te sady dają zatrudnienie
chyba większości okolicznych mieszkańców i pewnie nie raz jadłam kupione w supermarkecie
owoce pochodzące właśnie z Batlow. W centralnym punkcie miasteczka stał sobie na
postumencie pomnik jabłek. Mosiężne owoce, ułożone na metalowej paterze były
wielkie, kształtne i błyszczące – posiłek w sam raz dla olbrzyma o żelaznych
zębach...
Mijamy kolejne senne miasteczko nazywające się jakże wdzięcznie i
aborygeńsko - Tumbarumba a później zjeżdżamy kilka kilometrów leśną
drogą na dół dość stromego zbocza i tam, nad głęboką doliną, podziwiamy z
wysoka ładny wodospad Paddys River Falls. Przechadzamy się z nieodłącznymi
aparatami fotograficznymi wzdłuż urwiska skalnego i oddychamy pełną piersią.
Zawsze w okolicy wodospadów jest chłodno i cieniście. Czasami w powietrzu unosi
się wilgotna mgiełka i pachną paprocie. Także i w tym zakątku było nam bardzo
przyjemnie. Mogliśmy rozprostować znużone jazdą kości, schronić się pod
drzewami przed słońcem.
Jakaś murzyńska rodzina wpadła na jeszcze lepszy pomysł, niż my i stromą, wąską ścieżynką zeszła do stóp wodospadu, by w tamtejszych kaskadach zażyć beztroskiej kąpieli. Dzieciaki śmiały się wesoło i ochlapywały wodą rodziców. A ich śmiech niósł się szerokim echem po dolinie. Półnadzy, ciemnoskórzy chłopcy bawili się wokół śliskich głazów, leżących na dnie wodospadu. Nad nimi zwieszały się paprocie i rośliny podobne do lian. Miałam wrażenie, ze przenieśliśmy się do dzikiej Amazonii albo do Afryki i sami niewidoczni, obserwujemy jakieś tamtejsze, ciemnoskóre plemię...
Jakaś murzyńska rodzina wpadła na jeszcze lepszy pomysł, niż my i stromą, wąską ścieżynką zeszła do stóp wodospadu, by w tamtejszych kaskadach zażyć beztroskiej kąpieli. Dzieciaki śmiały się wesoło i ochlapywały wodą rodziców. A ich śmiech niósł się szerokim echem po dolinie. Półnadzy, ciemnoskórzy chłopcy bawili się wokół śliskich głazów, leżących na dnie wodospadu. Nad nimi zwieszały się paprocie i rośliny podobne do lian. Miałam wrażenie, ze przenieśliśmy się do dzikiej Amazonii albo do Afryki i sami niewidoczni, obserwujemy jakieś tamtejsze, ciemnoskóre plemię...
A my z westchnieniem, że komu w drogę, temu czas znów siedliśmy do wiernego
jeepa i pojechaliśmy dalej pośród rozległych, złocistych pól, wśród łagodnych pagórków
i wzniesień. Droga wspinała się w górę a po kilku ostrych podjazdach i
zakrętach zatrzymaliśmy się w miejscu,
którego po prostu nie mogliśmy przegapić. Był to punkt widokowy o nazwie Southern
Cloud Lookaut.
Z jednej strony widać stąd było bardzo wyraźnie odległe szczyty gór Kościuszko National Park. A ustawiona tam tablica informacyjna pokazywała nazwy poszczególnych szczytów. Dzięki temu zobaczyliśmy imponujący czubek najwyższej góry Australii – Mount Kościuszko (wys. 2228 m). Nazajutrz zamierzaliśmy się na nią wspiąć a teraz przyglądaliśmy się temu wzniesieniu z szacunkiem i podziwem.
Odwróciwszy się w lewo mieliśmy przed sobą panoramę gór podobną do beskidzkiej. Nieliczne, kolorowe domeczki usytuowane były w wysokich dolinkach a świerki i modrzewie porastały bujnie dolne partie tych gór. Uroku tym wszystkim widokom dodawały chmury, które tego dnia wielkimi, fantastycznymi grupami przemieszczały się szybko po niebie i wciąż zmieniały barwę. Teraz też ich zastępy, podszyte złotem i oranżem a z wierzchu delikatnie, białosrebrzyste, jak zaczarowane okręty przepływały majestatycznie nad polami i łąkami. Czuliśmy się jakbyśmy byli na szczycie świata. Świat nam i tylko nam (przez około pół godziny postoju nie przejechał w pobliżu ani jeden samochód!) pokazywał swe cudowne oblicze ze wszystkich czterech stron!
Z jednej strony widać stąd było bardzo wyraźnie odległe szczyty gór Kościuszko National Park. A ustawiona tam tablica informacyjna pokazywała nazwy poszczególnych szczytów. Dzięki temu zobaczyliśmy imponujący czubek najwyższej góry Australii – Mount Kościuszko (wys. 2228 m). Nazajutrz zamierzaliśmy się na nią wspiąć a teraz przyglądaliśmy się temu wzniesieniu z szacunkiem i podziwem.
Odwróciwszy się w lewo mieliśmy przed sobą panoramę gór podobną do beskidzkiej. Nieliczne, kolorowe domeczki usytuowane były w wysokich dolinkach a świerki i modrzewie porastały bujnie dolne partie tych gór. Uroku tym wszystkim widokom dodawały chmury, które tego dnia wielkimi, fantastycznymi grupami przemieszczały się szybko po niebie i wciąż zmieniały barwę. Teraz też ich zastępy, podszyte złotem i oranżem a z wierzchu delikatnie, białosrebrzyste, jak zaczarowane okręty przepływały majestatycznie nad polami i łąkami. Czuliśmy się jakbyśmy byli na szczycie świata. Świat nam i tylko nam (przez około pół godziny postoju nie przejechał w pobliżu ani jeden samochód!) pokazywał swe cudowne oblicze ze wszystkich czterech stron!
Ponieważ postanowiliśmy sobie, iż tego dnia zanocujemy w niewielkiej
górskiej miejscowości Khancoban obraliśmy kierunek na nią i znowu ruszyliśmy
przed siebie. A zmieniające się dookoła nas pejzaże i niezwykłe kształty oraz
kolory gór sprawiały, że niejednokrotnie jeszcze zatrzymywaliśmy się tego
popołudnia, by utrwalić migawką aparatu
jakiś cudowny widok.
Do Khancoban dotarliśmy przed zmrokiem i zdziwieni, że w tym całkiem sporym
miasteczku nie ma wolnych miejsc noclegowych krążyliśmy ponad godzinę,
bezskutecznie poszukując jakiegoś schronienia na noc. Wreszcie zmęczeni i
zdesperowani wynajęliśmy jedyne zaoferowane nam tutaj miejsce do spania. Był to
jakiś bardzo obskurny, dwupokojowy „apartament”, mieszczący się na pierwszym
piętrze dziwnego, jak gdyby opuszczonego, jasnoróżowego domu wypoczynkowego.
Przyzwyczajeni do czystości, panującej zawsze w motelach i hotelach z
przerażeniem i wstrętem odkryliśmy wszechobecne, wieloletnie, ogromne pajęczyny, martwe
i żywe pająki, warstwy much i komarów,
zalegające wszędzie.
Żadne okno nie dawało się otworzyć. Ich ramy zaskorupiały całkiem od brudu i rdzy. A na wszystkich szafkach i sprzętach widoczny był dawno nie sprzątany kurz i brązowy osad. Brzydziliśmy się dotknąć tam czegokolwiek. Żartowaliśmy sobie, że dziwnie ponura kobieta, która nam to za 50 dolarów wynajęła jest członkiem jakiegoś przestępczego gangu a w nocy jej koledzy napadną nas, okradną i zarżną. Naprawdę mieliśmy lekkiego pietra! Toteż od żartów szybko przeszliśmy do czynów. Pozamykaliśmy na cztery spusty wszystkie drzwi i dosunęliśmy do nich ciężką kanapę i fotele. Potem mile zdziwieni sprawnością klimatyzatora włączyliśmy go i wymywszy do czysta tutejszy czajnik i zaparzywszy naszej herbaty przysiedliśmy przy stole kuchennym, z poczuciem humoru utyskując na te kiepskie warunki lokalowe i na nasz los oraz oglądając dzisiejsze zdjęcia...
A gdy wreszcie zdecydowaliśmy się pójść do sypialni, to okazało się, że zasłaniająca okno żaluzja, ledwo przez nas dotknięta spadła z wielkim hukiem i odsłoniła okno brudne tak straszliwie, że kompletnie nic nie było przez nie widać. Roześmieliśmy się nieco histerycznie i bojąc się pająków, dokładnie przeszukaliśmy pościel w naszym łóżku. O dziwo, wyglądało na czyste! Ułożyliśmy się zatem jako tako i zasnęliśmy szybko, przytuleni do siebie nieboracy, śniąc o górskich, australijskich zbójnikach, takich, jak słynny Ned Kelly, co to w kowbojskich kapeluszach napadają nocą na spokojne sioła i wioski...
Żadne okno nie dawało się otworzyć. Ich ramy zaskorupiały całkiem od brudu i rdzy. A na wszystkich szafkach i sprzętach widoczny był dawno nie sprzątany kurz i brązowy osad. Brzydziliśmy się dotknąć tam czegokolwiek. Żartowaliśmy sobie, że dziwnie ponura kobieta, która nam to za 50 dolarów wynajęła jest członkiem jakiegoś przestępczego gangu a w nocy jej koledzy napadną nas, okradną i zarżną. Naprawdę mieliśmy lekkiego pietra! Toteż od żartów szybko przeszliśmy do czynów. Pozamykaliśmy na cztery spusty wszystkie drzwi i dosunęliśmy do nich ciężką kanapę i fotele. Potem mile zdziwieni sprawnością klimatyzatora włączyliśmy go i wymywszy do czysta tutejszy czajnik i zaparzywszy naszej herbaty przysiedliśmy przy stole kuchennym, z poczuciem humoru utyskując na te kiepskie warunki lokalowe i na nasz los oraz oglądając dzisiejsze zdjęcia...
A gdy wreszcie zdecydowaliśmy się pójść do sypialni, to okazało się, że zasłaniająca okno żaluzja, ledwo przez nas dotknięta spadła z wielkim hukiem i odsłoniła okno brudne tak straszliwie, że kompletnie nic nie było przez nie widać. Roześmieliśmy się nieco histerycznie i bojąc się pająków, dokładnie przeszukaliśmy pościel w naszym łóżku. O dziwo, wyglądało na czyste! Ułożyliśmy się zatem jako tako i zasnęliśmy szybko, przytuleni do siebie nieboracy, śniąc o górskich, australijskich zbójnikach, takich, jak słynny Ned Kelly, co to w kowbojskich kapeluszach napadają nocą na spokojne sioła i wioski...
manekin Neda Kelly
Cz.9 - "Cuda Gór Śnieżnych"
Cz.10 - "Od dzikich gór do wspaniałych autostrad"
Usiedliśmy sobie w cieniu przy samochodzie i spryskaliśmy się niezawodnym sprayem na muchy. Niestety, upał sprawił, że wyschliśmy po kąpieli w try miga i znowu zrobiło się gorąco i duszno. Patrzyliśmy na sąsiadujących z nami biwakowiczów i zdumiewaliśmy się jak znoszą ten gorąc i kurz, który wznosił się okropną chmurą za każdym razem, gdy ktoś przejeżdżał w pobliżu. A miejsce to cieszyło się dużym powodzeniem głównie chyba dlatego, że było darmowe i posiadało dość szeroki dostęp do rzeki. Może nawet były tu ryby? Wszak ryby są jednym z silniejszych wabików dla Australijczyków. A rybaków i wędkarzy jest wszędzie zatrzęsienie. Aż dziw, że tyle łowiąc nie wyłowili jeszcze wszystkich ryb z tutejszych zbiorników wodnych!
Do domu dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wnieśliśmy wszystkie nasze manele, plecaki, torby i reklamówki. Rozpakowaliśmy to byle jak, napiliśmy się wody a potem wyszliśmy na balkon, by odetchnąć świeżym powietrzem i zapatrzeć się na znajome, swojskie widoki...
Znowu byliśmy w u siebie! Nic się tu przez ten czas nie zmieniło. A w nas było tyle wspomnień, emocji i przeżyć z całej tej ponadtygodniowej podróży noworocznej. Był też lekki żal, że już po wszystkim... Ale była też radość powrotu i ulga, że wszystko dobrze się skończyło a my zdrowi i cali możemy teraz odpocząć po tej szalonej eskapadzie w naszym wygodnym, domowym schronieniu...
Cz.9 - "Cuda Gór Śnieżnych"
Po dłużącej się i niespokojnie przespanej nocy w domu wypoczynkowym w
Khancoban wstaliśmy jacyś połamani i nieprzytomni. Otworzyliśmy drzwi na taras
i ze zdumieniem oraz zachwytem odkryliśmy, że chociaż warunki lokalowe są tu
koszmarne, to widoki wspaniałe. Spoglądaliśmy w oblicza ciemnozielonych, porośniętych
gęstą roślinnością gór. Słuchaliśmy porannego śpiewu ptaków. Wdychaliśmy
żywiczną, świeżą woń napojonej rosą trawy i róż zasadzonych w pobliżu. Górski,
czysty wiatr owiewał nasze twarze i szybko zmywał z nich wczorajsze i nocne
zmęczenie. Potem jeszcze napiliśmy się mocnej kawy, wzięliśmy prysznic i znowu
pełni entuzjazmu oraz siły pożegnaliśmy to nietypowe schronienie. Jeszcze tylko
nabraliśmy do pełna paliwa na tutejszej stacji benzynowej i już po chwili
wjeżdżaliśmy krętą szosą pośród te piękne, wysokie góry. Z daleka patrzyliśmy
na zbiornik wodny Khankoban Pondage oraz na odchodzące w stronę górskich
szczytów długie, grube, białe rury, odprowadzające wodę w stronę istniejącej w
okolicach olbrzymiej elektrowni wodnej.
To tutaj, w Górach Śnieżnych znajdują się źródła największych,
australijskich rzek: Snowy, Murray i Murrumbridgee. I właśnie te rzeki zostały
wykorzystane do wybudowania tu wiele lat temu tejże elektrowni (The Snowy
Mountains Hydro-electric Scheme budowanej w latach 1949-1974). Przy budowie
gigantycznych tuneli, tam, przy podciąganiu i łączeniu tych potężnych
rurociągów zatrudnieni byli emigranci z różnych stron świata. Wiele osób tu
zginęło, wiele było ciężko rannych. Do dzisiaj tytaniczna praca przy tej
budowie jest opiewana w pieśniach i balladach. Było to największe, powojenne
przedsięwzięcie konstrukcyjne, które służyć będzie zapewne wielu następnym
pokoleniom. Powstało tu 145 km połączonych tuneli, i 80 km dróg wodnych,
którymi woda dociera do siedmiu elektrowni i wytwarza 70 procent energii dla
wschodnich stanów Australii oraz zasila okoliczne tereny rolnicze.
Właśnie dojeżdżaliśmy z Cezarym do pierwszej stacji takiej hydroelektrowni
opartej na wodach rzeki Murray. Stojąc na poboczu drogi spoglądaliśmy w dół,
gdzie widać było długi, oszklony budynek, mieszczący wielkie turbiny i inne
maszyny a nad tym budynkiem, już prawie zupełnie z bliska przypatrywaliśmy się
owym olbrzymim rurom, które widoczne były już kilkanaście kilometrów temu, w
Khancoban. To dla potrzeb takich, jak ta elektrowni wybudowano w tych górach
wygodne, dwupasmowe, asfaltowe szosy i dla nich też utworzono tamy na rzekach
oraz stworzono sztuczne zbiorniki. Jeden z nich
- Eucumbene widzieliśmy wczoraj w Adaminaby a dzisiaj zamierzaliśmy
dojechać do następnego, leżącego w odległym stąd o prawie sto kilometrów, Jindabyne.
Przed nami było jeszcze sporo rzeczy do obejrzenia i kilometrów do
przemierzenia, więc napatrzywszy się na hydroelektrownię do woli wsiedliśmy do jeepa i pojechalismy dalej...
Zatrzymaliśmy się wreszcie na dłużej po kolejnym,
dość męczącym etapie naszej podróży. Ciężko jest jechać bez przerwy w wysokich
górach, gdzie szosy są niekończącymi się zakrętasami a człowiek dostaje od tego
i od spoglądania w przepaście zawrotów i bólów głowy. Postanowiliśmy więc
naładować swoje baterie i zrobić sobie przyjemny piknik nad zimną rzeczką
górską – Leatherbarrel Creek. Były tu drewniane stoliczki i ławy do siedzenia a
za krzakami można było skorzystać z całkiem cywilizowanej toalety. A gdy już
się dostatecznie najedliśmy, ściągnęliśmy buty i z przyjemnością zanurzyliśmy
stopy w lodowatych wodach tej rzeczki. Inni, przejeżdżający tędy turyści poszli
w nasze ślady i też odpoczywali w pobliżu, jedząc swoje wiktuały i
przechadzając się wzdłuż rzeki.
Znowu ruszyliśmy w drogę i po kilku kilometrach wjechaliśmy na teren
Kościuszko National Park. Ponownie powitała nas podobna do wczorajszej dziwna,
tutejsza przyroda i widoki. Połacie srebrnobiałych, martwych drzew, wielkie,
powalone konary, niskie lecz rozłożyste eukaliptusy,strumyczki między kamieniami oraz rozległe łąki pełne
drobnych, bieluśkich i zółciutkich kwiatuszków.
Przystanęliśmy na przełęczy Dead Horse Gap, usytuowanej na wysokości 1582 metry nad poziomem morza. Spotkaliśmy tam grupkę sympatycznych motocyklistów, którzy już po raz drugi od zeszłego tygodnia odbywali tę górską eskapadę. Cezary rozmawiał z nimi z ogromnym zainteresowaniem, albowiem jego marzeniem od dawien dawna było posiadanie własnego Herleya Davitsona i przemierzanie nim australijskich przestrzeni. Podczas, gdy mój maż sobie konwersował ja oglądałam okolice i robiłam zdjęcia. Ładne zdjęcie cyknęłam także jemu, przy jednym z tych wspaniałych motocykli i teraz, pisząc te słowa uśmiecham się do mojego chłopięco roześmianego męża, wyglądającego na tej fotografii na prawdziwego motocyklistę....
Przystanęliśmy na przełęczy Dead Horse Gap, usytuowanej na wysokości 1582 metry nad poziomem morza. Spotkaliśmy tam grupkę sympatycznych motocyklistów, którzy już po raz drugi od zeszłego tygodnia odbywali tę górską eskapadę. Cezary rozmawiał z nimi z ogromnym zainteresowaniem, albowiem jego marzeniem od dawien dawna było posiadanie własnego Herleya Davitsona i przemierzanie nim australijskich przestrzeni. Podczas, gdy mój maż sobie konwersował ja oglądałam okolice i robiłam zdjęcia. Ładne zdjęcie cyknęłam także jemu, przy jednym z tych wspaniałych motocykli i teraz, pisząc te słowa uśmiecham się do mojego chłopięco roześmianego męża, wyglądającego na tej fotografii na prawdziwego motocyklistę....
Po jakimś czasie znów wsiedliśmy w
jeepa, by chwilę potem zatrzymać się w dole, przy mostku, pod którym
przepływała między kamieniami kolejna, spieniona górska rzeczka. Przeczytaliśmy
umieszczone tam tabliczki informacyjne. Dowiedzieliśmy się m.in., że nazwa tej przełęczy wzięła się od stada
koni Brumby, zamarzniętych tu niegdyś podczas nagłych opadów śniegu, połączonym
z silnym napływem mrozu. Biedne konie...
Postanowiliśmy się z Cezarym przejść wzdłuż tej rzeczki, ponieważ wiła się tak
malowniczo, że wprost zapraszała nas do wędrówki wraz z nią. Idąc, spotkaliśmy
samotnego rowerzystę, zjeżdżającego sprawnie z góry. Był to mężczyzna w
starszym wieku lecz poruszający się bardzo młodzieńczo i nieźle dający sobie
radę na tej kamienisto-piaskowej dróżce. Jego twarz była pogodna, osmagana
przez wiatry i bardzo opalona a dłonie mocne i żylaste. Potem, już wracając do
samochodu zauważyliśmy na parkingu, że ów rowerzysta ma w swoim bagażniku
wszystkie potrzebne do długotrwałego podróżowania sprzęty. Miał ze sobą namiot
i spiwór oraz wypchany aż po brzegi, brezentowy plecak. Wzbudził nasz podziw
oraz lekką zazdrość. Przecież ten człowiek na pewno był od nas dużo starszy
lecz o ile sprawniejszy, o ileż odważniejszy?! A my, państwo wygodniccy, zbyt
łatwo się męczący, gustujący w samochodowych przejażdżkach i hodujący już spore
brzuszki... Och, ale dzisiaj przecież czeka nas poważna wspinaczka na górę
Kościuszki! Pocieszyliśmy się i już nie rozmyślaliśmy o tym, imponującym nam
rowerzyście.
Po drugiej stronie szosy dostrzegliśmy maszerujących nieregularnym
sznureczkiem turystów, wytrwale wędrujących szlakiem do oddalonego o kilka
kilometrów stąd miasta Thredbo. I my także planowaliśmy się tam dostać, ale
przecież nie piechotą lecz naszym ukochanym jeepkiem! Nie tracąc więc czasu na próżne rozmyślania
wsiedliśmy w nasz pojazd i pomknęliśmy przed siebie.
Thredbo nazywane jest przez Polaków mieszkających w Australii, australijskim Zakopanem. Ma podobne do
tatrzańskiego kurortu położenie w wysokogórskiej dolinie i co roku zjeżdża tu mnóstwo
turystów, by właśnie stąd rozpocząć wspinaczkę jednym z okolicznych szlaków, w
tym najważniejszym – na górę Kościuszki lub by zimą poszusować na nartach. Tyle
wiedziałam o tej miejscowości i wyobrażałam ją sobie jako kolorową, pełną
barwnych kramików i sklepików osadę. Tymczasem już spoglądając na jej dachy
dostrzegłam ze zdziwieniem, że miasto utrzymane jest w szaroburej, smutnej
kolorystyce. Wszystkie wille i hotele były przez to do siebie bardzo podobne i
tak samo nieładne. A zastanawiając się nad tą monotonną, ponurą raczej tonacją
barw doszłam do wniosku, że prawdopodobnie chodzi tu o to, iż z założenia miasto
ekologicznie musi zlewać się z otoczeniem. Musi poprzez swój wygląd stanowić
integralną część górskiego, alpejskiego w charakterze środowiska.
Góry Śnieżne są częścią masywu Alp Australijskich i rzeczywiście bardzo je już
w tych okolicach przypominały. Roślinność straciła tu zupełnie swą żywość i
jaskrawość. Karłowate eukaliptusy i krzewinki były jak gdyby przydymione a
dominujące wszędzie głazy, skały i kamienie miały wszelkie odcienie szarości i
brudnej bieli.
Zaparkowaliśmy jeepa niedaleko centrum miasteczka, zmieniliśmy nasze
ukochane klapki na bardziej nadające się do wędrówek górskich adidasy, a
następnie spakowaliśmy do plecaków wodę i owoce i już byliśmy gotowi do
wspinaczki. Najłatwiej nam było wjechać jak najwyżej się dało wyciągiem
krzesełkowym, aby już stamtąd wspiąć się na górę Kościuszki. Pracownik kasy
biletowej przy wyciągu ostrzegł nas, że jeśli chcemy wrócić tą górską kolejką,
to musimy zdążyć z zejściem do godziny siedemnastej. Właśnie wtedy można się
załapać na ostatni zjazd. Potem pozostaje już tylko samodzielne, prawie pionowe
schodzenie...Dowiedzieliśmy się także, że od wjazdu na wejście na sam szczyt
potrzebujemy około czterech godzin, a więc musieliśmy się naprawdę bardzo spiąć
i iść jak najszybciej się da, żeby zdążyć obrócić dzisiaj w dwie strony.
Usadowiliśmy się na szerokim krzesełku wyciągu i złaknieni nowych widoków i
przygód pojechaliśmy w górę. Pod nami rozciągały się żółte, wydeptane i
wyjeżdżone połacie dróżek i łąk. Widać było nielicznych turystów maszerujących
dzielnie gęsiego z samego Thredbo. Kilku rowerzystów na swych wyczynowych,
przystosowanych do jazdy w tak trudnych warunkach rowerach z niesamowitą
szybkością szusowało po zakosach szlaku w dole. Byli poubierani w specjalne
ubrania i kaski ochronne. Cóż, wywrotka przy takiej prędkości zjazdu nie
należała zapewne do przyjemności. Ale czegóż się nie robi dla silnej dawki
adrenaliny?
Mijały nas nadjeżdżające z
naprzeciwka prawie zupełnie puste, turkusowe krzesełka kolejki. Pewnie wiele
osób, które wspięły się na szczyt będzie potem schodzić piechotą, a może na
górze jest tak pięknie, że na razie nikomu nie chciało się jeszcze zjeżdżać?
Było i tutaj pięknie, chociaż coraz bardziej surowo. Coraz mniej drzew
porastało zbocza gór a coraz silniejszy wiatr pogwizdywał między ostrymi
krawędziami skał i kamieni. Nigdy nie byłam na Tatrzańskich Rysach, ale
wyobrażałam sobie, że atmosfera surowości i monotonii musi być tam podobna.
Tyle, że w Tatrach góry są strzeliste, ostre, bardzo skaliste. Tutaj tylko
gdzieniegdzie pojawiały się większe skały i kamienie oraz wyrastające między nimi
drobne, wytrzymałe na chłód i niedobór żyznej ziemi roślinki. Tutejsze głazy
miały obłe, łagodne kształty a odległe, wysokie góry przypominały niewinne
pagórki...
Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do celu podróży i wkroczyliśmy na
szlak, mając przed sobą ponad sześć kilometrów do przejścia. Szlak wyznaczony
był betonową, równą ścieżką, wspinającą się łagodnie w górę. Widoki dookoła przypominały jakiś kosmiczny,
nagi krajobraz. Mnóstwo usianych wszędzie szarych kamieni, zamglony obraz gór w
tle.
Od razu porywisty wiatr dał nam do zrozumienia, że chociaż podejście wygląda na łatwe, to on nam niczego nie będzie ułatwiał, a wręcz przeciwnie. Dmuchał nam w twarze, zrywał kapelusiki z głów, przekornie pchał w dół, zmuszając nas do większego wysiłku. A nie mieliśmy przecież najlepszej kondycji. Przyzwyczajeni do pokonywania wszelkich odległości i wzniesień samochodem teraz, zdani tylko na siłę własnych nóg i mięśni szybko się zasapaliśmy i spociliśmy. Zazdrościliśmy wymijającym nas dzieciakom i młodzieży lekkości, z jaką się poruszali. A my, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uspokoić rozszalałe bicie serca i nabrać spokojnego oddechu. Potem chwytaliśmy się za ręce i uparcie szliśmy dalej, spoglądając z uśmiechem w swe rumiane twarze i dodając sobie wzajemnie animuszu.
Od razu porywisty wiatr dał nam do zrozumienia, że chociaż podejście wygląda na łatwe, to on nam niczego nie będzie ułatwiał, a wręcz przeciwnie. Dmuchał nam w twarze, zrywał kapelusiki z głów, przekornie pchał w dół, zmuszając nas do większego wysiłku. A nie mieliśmy przecież najlepszej kondycji. Przyzwyczajeni do pokonywania wszelkich odległości i wzniesień samochodem teraz, zdani tylko na siłę własnych nóg i mięśni szybko się zasapaliśmy i spociliśmy. Zazdrościliśmy wymijającym nas dzieciakom i młodzieży lekkości, z jaką się poruszali. A my, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uspokoić rozszalałe bicie serca i nabrać spokojnego oddechu. Potem chwytaliśmy się za ręce i uparcie szliśmy dalej, spoglądając z uśmiechem w swe rumiane twarze i dodając sobie wzajemnie animuszu.
Wkrótce betonowa nawierzchnia ścieżynki się skończyła i zastąpiła ją
żelazna kratka zrobiona ze ściśle połączonych ze sobą cienkich prętów. Kratka
była zawieszona około trzydzieści centymetrów nad ziemią a pod nią swobodnie
rosły niskie trawy, alpejskie krokusy, fiołki i srebrzyste, aksamitne listki.
Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś strumyk i wpatrując się uważnie w jego nurt
zauważaliśmy maleńkie, śmigłe ławice rybek. Jak dostały się tak wysoko? Czy
jakimś cudem, tak jak łososie przybywają tu na tarło?
Niekiedy wiatr ucichał a wówczas nagle robiło się bardzo ciepło i
przyjemnie a droga wydawała nam się lżejsza. Właśnie doszliśmy do pierwszego,
wybudowanego dla potrzeb turystów punktu widokowego, z którego można już było
przyjrzeć się wyłaniającemu się zza zakrętu czubkowi Mount Kościuszko.
Wyglądał bardzo niepozornie. Ot, łysy, niczym nie wyróżniający się pagórek! Jednakże było coś, co świadczyło o jego wysokości i ostrych warunkach atmosferycznych, panujących w jego otoczeniu. Otóż z boku góry widoczna była podłużna, biała plama...To był chyba śnieg! W środku australijskiego lata!
Wyglądał bardzo niepozornie. Ot, łysy, niczym nie wyróżniający się pagórek! Jednakże było coś, co świadczyło o jego wysokości i ostrych warunkach atmosferycznych, panujących w jego otoczeniu. Otóż z boku góry widoczna była podłużna, biała plama...To był chyba śnieg! W środku australijskiego lata!
Od tego momentu nasza wspinaczka się zaostrzyła, ponieważ łagodnie
wspinająca się dotąd żelazna ścieżka przekształciła się w kratkowate, długie
schodki. Na szczęście były też momenty, gdy pojawiały się płaskie, poziome
fragmenty drogi i wtedy odpoczywaliśmy oddychając tak ciężko, jak zziajane psy.
Popatrywaliśmy sobie dookoła, robiliśmy zdjęcia i obserwowaliśmy z podziwem
wyczyny dzieciaków, które bez zmęczenia wbiegały na okoliczne wzniesienia i tam
skakały radośnie na kamieniach.
Niedaleko przed szczytem doszliśmy do
punktu widokowego na położone poniżej jezioro górskie, nieco podobne do
Morskiego Oka lecz nie tak turkusowe i nie tak przejrzyste. Było to Lake
Cootapatamba – najwyżej, bo na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów położone w
Australii jezioro, utworzone kiedyś z wód przemieszczającego się tędy lodowca i
nadal w zimie pokrywające się grubą warstwą lodu. Do szczytu było stąd nieco
ponad dwa kilometry. Ruszyliśmy więc dzielnie dalej, obserwując wspinające się
po łagodnym zboczu góry Kościuszki drobne figurki ludzkie.
Polska nazwa tej góry pochodzi od jej pierwszego, europejskiego zdobywcy,
podróżnika Pawła Edmunda Strzeleckiego, który dotarł do niej w 1840 roku i na cześć
polskiego bohatera narodowego oraz ze względu na jej podobieństwo do kopca
Kościuszki w Krakowie nadał wzniesieniu jego imię. I rzeczywiście, góra
bardziej przypominała zwykły kopiec, niż najwyższy szczyt a na dodatek w
pobliżu widoczna była kolejna kopczykowata, niewiele niższa góra Townsend.
Nic więc dziwnego, że bez większych problemów weszliśmy niebawem na szczyt.
Hurra! Całe podejście zajęło nam nieco ponad dwie godziny, a więc o wiele mniej, niż
szacowaliśmy. Na samym wierzchołku było pusto, płasko i kamieniście a jedynymi
wyróżniającymi się znakami były dwie tablice, ustawione na betonowym
postumencie. Pierwsza z nich informowała o odkryciu i nazwaniu tej góry przez
P.E. Strzeleckiego, druga była tablicą ufundowaną przez polską placówkę dyplomatyczną
a upamiętniała ona setną rocznicę pierwszego wejścia na szczyt. Rozglądając się
na wszystkie strony widzieliśmy wyraźnie inne szczyty, płynące w dole niebieską
niteczką rzeki, kamieniste przełęcze i dalekie połacie srebrzystych
eukaliptusów. Znowu bardzo silnie wiało, a więc nie zwlekając (gdyż bylismy bardzo spoceni po wspinaczce), po kilku
minutach rozpoczęliśmy schodzenie.
Tym razem cała trasa wydała się nam jeszcze łatwiejsza i właściwie bez
żadnego zmęczenia w mięśniach dotarliśmy do stacji wyciągu kolejki linowej.
Tylko stopy bolały nas niemiłosiernie, bo przyzwyczajone na co dzień do
wygodnych klapków albo sandałów nie tolerowały teraz ciasnego upchnięcia w adidasach. Była
dopiero piętnasta trzydzieści, a więc nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć i
mogliśmy sobie pozwolić na wejście do mieszczącej się przy wyciągu, górskiej,
oszklonej z trzech stron kawiarni. Posiedzieliśmy tam sobie jakiś czas, z
przyjemnością popijając mocną, gorącą kawę i podziwiając raz jeszcze widoczną
stąd bardzo dobrze panoramę gór.
A potem zjeżdżając kolejką w dół mieliśmy czas by nakręcić filmik,
ukazujący górskie pejzaże i widoczne w dole miasteczko Thredbo. Jadąc,
widzieliśmy wiele wyciągów narciarskich, tras snowbordowych i saneczkowych. I
znowu podziwialiśmy wyczyny nie bojących się niczego rowerzystów...
Wkrótce opuszczaliśmy już to australijskie Zakopane i przejeżdżając obok
rzeki oraz cienistych, wypielęgnowanych trawników marzyliśmy sobie o wygodnym
ułożeniu się na kocyku, nad brzegiem takiej, jak ta rzeczki i o zupełnie
leniwym spędzeniu dalszego ciągu tego późnego popołudnia i wieczoru.
A idea ta była przecież zupełnie możliwa do zrealizowania ponieważ wybieraliśmy się teraz do miasteczka Jindabyne. Leżało ono w odległosci około trzydziestu kilometrów od Thredbo i tam właśnie zamierzaliśmy dziś przenocować. Jeszcze tylko kilka kilometrów po wyjeździe z Thredbo w kasie ustawionej na środku szosy musieliśmy uiścić niewielką opłatę za pobyt w tym miasteczku. To coś w rodzaju opłaty klimatycznej, ale dotyczącej samochodu, nie ludzi.
A idea ta była przecież zupełnie możliwa do zrealizowania ponieważ wybieraliśmy się teraz do miasteczka Jindabyne. Leżało ono w odległosci około trzydziestu kilometrów od Thredbo i tam właśnie zamierzaliśmy dziś przenocować. Jeszcze tylko kilka kilometrów po wyjeździe z Thredbo w kasie ustawionej na środku szosy musieliśmy uiścić niewielką opłatę za pobyt w tym miasteczku. To coś w rodzaju opłaty klimatycznej, ale dotyczącej samochodu, nie ludzi.
Jindabyne okazało się zupełnie inne w charakterze, niż poprzednie miasto.
Urody i koloru dodawało mu głównie wielkie jezioro oraz wybudowane w jego
pobliżu motele, pensjonaty oraz place zabaw i zielone skwery. Pogoda była
wspaniała a jezioro tak cudownie lśniło w słońcu, że załatwiliśmy sobie miejsce
w leżącym nad wodą motelu i niedługo potem, po wniesieniu wszystkich
niezbędnych maneli i toreb, siedzieliśmy sobie na ocienionym tarasie, patrzyliśmy na pobliskie jezioro i
popijaliśmy z lubością zimne piwko...
Ale to wcale nie był koniec atrakcji i niespodzianek tego dnia. Właśnie
potężnie burczało nam w brzuchach a więc postanowiliśmy się nareszcie dobrze
najeść (już nam trochę wychodziły bokiem wieczne kanapki i kiełbaski na
barbaque) i pójść do pobliskiej restauracji na wielkie, wieczorne obżarstwo.
Zamówiliśmy sobie smażone na chrupko owoce morza z frytkami a do tego z
bufetu szwedzkiego tyle przeróżnych sałatek, ile tylko mogliśmy w siebie
zmieścić. Ach, jakież to wszystko było pyszne! Jadłam, aż mi się uszy trzęsły
te wszystkie ryby, krewetki, małże i kraby. Przegryzałam to frytkami i świeżymi
owocami mango oraz melonem i arbuzem. Pochłaniałam mieszanki zielonych,
świeżutkich listków sałat polane wspaniałym sosem vinegrette oraz sałatkowe kukurydziano,
pomidorowo, oliwkowo, soczewicowe cudowne kompozycje smakowe, skąpane w sosach
włoskich i majonezach. Mój mąż nie mógł się nadziwić, ile potrafię w siebie
zmieścić, ale sam dzielnie dotrzymywał mi kroku a nawet skusił się o dokładkę
sałatki ziemniaczanej i makaronowej...
Z trudem wytoczyliśmy się z restauracji, unosząc przed sobą swe sterczące
jak piłki, wypełnione po brzegi brzuszyska oraz szklanki z piwem,
którego nie daliśmy rady już dopić przy
stole.
Teraz potrzebowaliśmy do szczęścia tylko wygodnego łóżka, żeby w spokoju
strawić te straszne masy jedzenia. Cezary pragnął też rzecz jasna swojego
wieczornego rytuału wypalenia wonnego cygara. I podczas gdy on wygodnie
usadawiał się na tarasie, ja zamknęłam od wewnątrz na zasuwkę wyjściowe drzwi i
rozłożyłam się wygodnie na szerokim łożu, trawiąc w spokoju i dochodząc jakoś do siebie. A kiedy trochę odpoczęłam, stęskniona
poszłam do Cezarego i porządnie zamknęłam za sobą od zewnątrz drzwi, prowadzące na
nasz taras...
Chwilę posiedzieliśmy sobie spokojnie, wpatrując się w cygarowy dymek,
biegnący nad wody jeziora a potem postanowiłam się rozruszać i zwiedzić sobie
najbliższe okolice. Wraz z nieodłącznym aparatem przeszłam przez szeroki
trawnik i dotarłam do ustawionego nad brzegiem zbiornika wodnego postumentu
przedstawiającego naszego wielkiego Polaka P.E. Strzeleckiego. Ze wzruszeniem
wczytałam się w tablice informujące w języku polskim i angielskim, jakich to
wspaniałych odkryć w Australii dokonał mój rodak. W latach 1839-1843 Strzelecki
zbadał i opisał rozległe tereny Nowej Południowej Walii, Wiktorii i Tasmanii.
Odkrył złoża złota, srebra i węgla. Zmierzył wysokość najwyższych gór. Wniósł ogromne
podwaliny pod rozwój geologii, mineralogii, zoologii i meteorologii.
Pomnik ten, jak wszystkie znaki upamiętniające w Australii miejsca pobytu
Strzeleckiego był, jak się później dowiedziałam z internetu miejscem wycieczek
i pielgrzymek Polonii australijskiej. Istniały specjalne kluby zrzeszające
wielbicieli naszego znanego rodaka. Organizowano konkursy, wystawy, koncerty i
wieczorki poetyckie na jego cześć. A teraz, stojąc pod jego pomnikiem też
miałam możliwość usłyszenia naszej pięknej mowy polskiej. Spotkałam tam grupkę
Polaków z Sydney, którzy z podobnym do mojego wzruszeniem czytali informacje o
Strzeleckim i głośno je komentowali.
Dużą przyjemność sprawiło mi zamienienie z nimi kilku słów w ojczystym języku. W takich, jak te momentach, zawsze uświadamiałam sobie najwyraźniej, jak bardzo tęsknię za Polską i za codziennymi błahymi nawet rozmowami z rodakami, za wizytami w polskich księgarniach, sklepach, za zapachem rodzimych lasów a nawet za zwykłym chlebem razowym z pasztetową....Któż to powiedział, że „języki obce wciąż są mi bardzo obce?”. Odczuwałam to bardzo podobnie, mimo iż podobała mi się śpiewność i gładkość angielszczyzny, mimo że potrafiłam się już nieźle porozumiewać w języku Szekspira, mimo iż Australia była tak nieskończenie piękna, bezkreśnie rozległa i fascynująco tajemnicza...
Dużą przyjemność sprawiło mi zamienienie z nimi kilku słów w ojczystym języku. W takich, jak te momentach, zawsze uświadamiałam sobie najwyraźniej, jak bardzo tęsknię za Polską i za codziennymi błahymi nawet rozmowami z rodakami, za wizytami w polskich księgarniach, sklepach, za zapachem rodzimych lasów a nawet za zwykłym chlebem razowym z pasztetową....Któż to powiedział, że „języki obce wciąż są mi bardzo obce?”. Odczuwałam to bardzo podobnie, mimo iż podobała mi się śpiewność i gładkość angielszczyzny, mimo że potrafiłam się już nieźle porozumiewać w języku Szekspira, mimo iż Australia była tak nieskończenie piękna, bezkreśnie rozległa i fascynująco tajemnicza...
Szybko wróciłam do męża, by podzielić z nim swoimi przemyśleniami. On był
już w tym kraju tak długo, że właściwie czuł się jak prawdziwy Australijczyk.
Przywykł tutaj do wszystkiego i nawet tutejszy upał podobał mu się bardziej,
niż polskie, w jego wspomnieniu bardzo śnieżne i mroźne zimy...Lecz na
szczęście rozumiał też moje tęsknoty i teraz tulił mnie do siebie szepcząc coś
czule...
Ten błogi spokój nie potrwał jednak długo, bo gdy po jakimś czasie, chcąc
wejść do naszego pokoju bezskutecznie pociągnęliśmy za klamkę drzwi od strony
tarasu, zorientowaliśmy się, że są zamknięte na amen. Niestety, to samo było z
drzwiami wejściowymi od strony parkingu, albowiem jak pisałam wcześniej
zamknęłam je od wewnątrz na żelazną zasuwkę. I na nic były nam klucze od
pokoju. Nie pasowały do tarasowych drzwi a zasuwka skutecznie blokowała nam
wejście z drugiej strony. I cóż? Czy tę piękną, gwiaździstą noc przyjdzie nam
spędzić, kimając na plastikowych krzesłach naprzeciw jeziora? Co począć?
Zdesperowana znalazłam długi patyk i za jego pomocą, wsuwając dłoń w szparę
w drzwiach, usiłowałam przesunąć zasuwkę chociażby o centymetr. Niestety,
tkwiła tam nadal niewzruszenie, za to ja narobiłam sobie na nadgarstkach otarć
i sińców. W tym czasie Cezary próbował otworzyć drzwi na taras, posługując się kluczami
od samochodu i naszego domu. Także nic z tego! Nie pozostawało nam zatem nic
innego, jak poprosić o pomoc kogoś z pracowników motelu.
Po półgodzinnych, pełnych żartów i śmiechów zmaganiach z drzwiami i upartą
zasuwką młody chłopak, zajmujący się tu najwidoczniej wszelkimi sprawami
technicznymi, wziął piłę i po prostu przepiłował łańcuszek zasuwki. Och, jak
cudownie! Nareszcie mogliśmy wejść do pokoju i skorzystać z toalety. A bardzo
już tego potrzebowaliśmy po kilku piwach i tej olbrzymiej kolacji!
Włączyliśmy telewizor. Zapowiadali na jutro bezchmurną, bardzo słoneczną
pogodę i wysokie temperatury. Jutro już zaczniemy się chyba kierować w stronę
Melbourne. Żadna podróż, żadna przygoda nie może trwać przecież wiecznie.
A tymczasem byliśmy jeszcze tutaj, w Górach Śnieżnych, bardzo, bardzo
daleko od naszego domu i chociaż byliśmy
już mocno zmęczeni całym tym dniem i wszystkimi przeżytymi emocjami, to jeszcze
nie chciało się nam wcale spać...
A więc jeszcze przed snem zrobiliśmy sobie krótki spacer wzdłuż jeziora.
Całe Jindabyne układało się już do snu. Światła w domach powoli dogasały. Było już
prawie zupełnie ciemno, wokół niosły się wieczorne głosy żab i gruchania
ptaków. Cudownie pachniało dziką miętą, a na niebie świeciły najpiękniejsze, jakie
kiedykolwiek oglądałam konstelacje...
Cz.10 - "Od dzikich gór do wspaniałych autostrad"
Spaliśmy tej nocy jak zabici i obudziliśmy się dopiero po ósmej rano, mimo
że przed dziesiątą ułożyliśmy się do snu. Trzeba się teraz było szybko ogarnąć,
umyć, ubrać i wyruszyć na śniadanie, które dla gości motelowych podawano w
restauracji do godziny dziewiątej.
I znowu powtórka z rozrywki! To znaczy jedliśmy, a właściwie obżeraliśmy
się tak, jak wczorajszego wieczoru, ponieważ nieograniczone ilości wystawionego
tu śniadania wliczone były w cenę noclegu. Mogliśmy więc jeść bez umiaru, to
znaczy dotąd, póki coś jeszcze damy radę w siebie zmieścić.
To, co podawano tu do jedzenia dawało mi wyobrażenie tego, co na co dzień o
poranku jedzą typowi Australijczycy. A więc na początek jajka na bekonie oraz
ziemniaczane placuszki. Potem tosty z masłem, dżemem, miodem oraz ze
specyficznym, tutejszym smarowidłem warzywnym, zwanym Vegemite. Potem płatki
owsiane i muesli z mlekiem. Gęsty, słodki jogurt. Kawa i herbata oraz soki
owocowe. Dyskretnie przyjrzałam się
zajadającym przy innych stolikach ludziom i zobaczyłam, że wszyscy jedzą z
ogromnym smakiem i nie żałują sobie dokładek. Wiedziałam też jednak, iż
przeciętny Australijczyk, spiesząc się rano do pracy ma zwykle zaledwie tyle
czasu, by wypić parę łyków kawy i zrobić kilka kęsów zwykłej grzanki bez
żadnych dodatków. Wielu z nich w czasie godzin pracy wychodzi na zewnątrz na
lunch. Niewielu natomiast zjada kanapki przyniesione z domu. W ogóle głównym
posiłkiem Australijczyków jest późny obiad, a właściwie kolacja. Często jedzą
ją poza domem i dlatego właśnie w godzinach wieczornych restauracje i bary
świecące do południa pustkami, zapełniają się po brzegi rodzinami z dziećmi,
grupkami znajomych i kolegów. W ogóle wszelkie fast foody i kawiarnie mają tu
duże powodzenie. Mało komu chce się gotować w domu, skoro łatwiej i czasem
nawet taniej jest coś kupić i zjeść na mieście.
A tymczasem kończyliśmy powoli nasze wtorkowe śniadanie. Wszystko mi,
(niestety!), bardzo smakowało i znowu napchałam się niesamowicie. Nawet ta zbyt
słona Vegemite przypadła mi do gustu i pochłaniałam już kolejną kromkę grubo
nią posmarowaną. Cezary, oczywiście, dzielnie dotrzymywał mi kroku lecz mimo to
wciąż się zdumiewał, ile też może zmieścić w siebie taka mała kobietka, jak ja!
A objadając się tak niepomiernie, usprawiedliwialiśmy się z Cezarym, że przecież
musimy teraz najeść się na zapas, bo czeka nas bardzo długa, górska droga w
zupełnej dziczy. Tam nie będzie na pewno nic do zjedzenia poza wszędobylskimi
muchami i potrąconymi przez samochody kangurami.
Po tym obfitym śniadaniu spakowaliśmy się, jeszcze raz krótkim spacerem
pożegnaliśmy się z jeziorem i opuściliśmy śliczne Jindabyne, kierując się na
południe drogą Barry Way.
Tylko na początkowych kilometrach była to wygodna, asfaltowa szosa. Potem
zmieniła się w pełen białego kurzu, kamienisto - ziemisty trak. Ale droga ta
łagodnie wspinała się pod górę i jazda nią nie nastręczała wielkich
trudności. Nie chcieliśmy tylko by ktoś
nas mijał, czy wyprzedzał, bo wzbiłby przy tym tak wielkie kłęby kurzu, iż nie
dość, że na jakiś czas stracilibyśmy widoczność, to jeszcze niepotrzebnie
nałykalibyśmy się pyłu. Życzeniu naszemu, jak na razie, stawało się zadość, albowiem
poza nami nie było widać w okolicy żywego ducha.
To się zmieniło dopiero na wysokości pierwszego punktu widokowego w tych
okolicach, punktu o nazwie Wallace Craigie Lookaut. Tu spotkaliśmy podziwiających widoki,
pierwszych, zmotoryzowanych turystów. A stojąc na wprost panoramy gór, które
mieliśmy tego dnia pokonać dostrzegliśmy w dole cieniutkie niteczki
pomarańczowych dróżek opasujących te wzniesienia. Tymi dróżkami natomiast pięły
się teraz powoli w górę jakieś dwa samochody. Wyglądało to niezwykle: wycięte w
gęsto zalesionych górach, wąskie, jasno pomarańczowe drogi, które zaczynają się
i kończą nie wiadomo gdzie. Ścieżynki te bardzo malowniczo opinały wzniesienia
i przypominały złotą lametę na bożonarodzeniowej choince...A te maleńkie z
daleka samochodziki od miejscowości Buchan pokonały już prawie w całości
dystans około 150 km. Czy cały czas jechały takimi właśnie niepozornymi niteczkami?
Co czekało na nas podczas przemierzania tej niezwykłej, górskiej trasy?
Z tablic widocznych na parkingu wynikało, że obszar ten obfituje w wiele
niebezpieczeństw: stromizn, przepaści, nagłych zakrętów i spadków w dół albo
dla odmiany nieomal pionowych podjazdów. Przeczytaliśmy też ostrzeżenia na
temat częstych na tym terenie pożarów. Pożarów, które wywołać może byle co: wyrzucona
przez okno, a rozgrzewająca się na słońcu butelka czy puszka, źle zgaszony
papieros, ognisko rozpalone zbyt blisko lasu, czy też występujące tu czasami
burze z piorunami. Apelowano w związku z tym do turystów, by zabierali swe
śmieci ze sobą oraz by raczej nie palili ognisk.
W Australii bardzo często podczas lata ogłasza się zupełny zakaz palenia
ognia i używania jakichkolwiek grilli (tzw. total fire ban), ale dzisiejszego
dnia, chociaż temperatura na dworze
podskoczyła już do 35 stopni Celcjusza, takiego zakazu jeszcze nie było.
A tymczasem dwa samochodziki z dołu właśnie nas mijały i okazały się być
sporymi Toyotami, których białej barwy można się już było tylko domyślać – tak
gęsto oblepiał je pomarańczowy, wszechobecny kurz...
Spomarańczowiałe Toyoty zniknęły za zakrętem. Pojechali też w dal ludzie,
którzy wcześniej, niż my parkowali przy punkcie widokowym. Zdążył już i po nich
opaść kurz. Zostaliśmy w tej dzikiej pustce już tylko my i teraz to właśnie na
nas czekało to wielkie wyzwanie pokonania wielu kilometrów nieznanego...A więc
do boju! Ruszamy i my!
Zjeżdżaliśmy w dół powoli i ostrożnie. Do czego się tu śpieszyć? Życie było
nam miłe. Nie przekraczaliśmy więc szybkości 30 km na godzinę a momentami
jechaliśmy jeszcze wolniej. Cezary wytłumaczył mi, że o wiele ciężej jedzie się w
dół, niż pod górę. To ogromny wysiłek dla układu hamulcowego samochodu, a nie
zawsze da się wyhamować przecież samym silnikiem. A nasz jeep ważył aż dwie
tony i ta jego ogromna masa również sprawiała, że jej raptowne zatrzymanie
byłoby w takich warunkach niemożliwe. Poza tym ostre i pojawiające się nie
wiadomo skąd zakręty sprawiały, iż cały czas trzeba się było mieć na baczności.
I był też strach przed jakimś autem, które nagle mogłoby wyłonić się zza
takiego zakrętu i chcieć nas wyminąć. Droga była zbyt wąska. Niekiedy tak
wąska, że ledwo co starczało na niej miejsca na jeden samochód.
Na szczęście momentami pejzaż się odmieniał, droga poszerzała i wówczas
jechało się nam prawie jak na autostradzie. Ale to były tylko krótkie odcinki.
W większości pokonywać musieliśmy niekończące się zakręty i trzymać się jak
najbliżej skalnych ścian, by nie stoczyć się do przepaści.
Całą jazdę umilały nam kilkukrotne postoje w miejscach biwakowych nad
rzekami. Najpierw widzieliśmy te rzeki z wysoka, przejeżdżając wokół kolejnej
góry i doliny. I wówczas te wody wyglądały jak pogodne, wijące się malowniczo,
niewinne, błękitne strumyczki. A gdy dojeżdżaliśmy do ich stóp spostrzegaliśmy,
że są to prawdziwie szerokie, niebezpieczne, porywiste górskie rzeki, pełne
kamieni i głębokich topieli.
Były to rzeki Jacobs, Pinch oraz największa z nich Snowy River. Chcąc zajrzeć w ich toń i zbadać temperaturę wody czasem zatrzymywaliśmy się w dogodnych miejscach i zostawiwszy klapki w samochodzie, biegliśmy w ich stronę po gorącym jak samo piekło piachu. A czasem nawet nie był to piach lecz drobne, ostre kamyczki tak rozgrzane, że do bólu parzyły nam stopy. No tak, temperatura tymczasem podskoczyła do 40 stopni Celcjusza! Pot się z nas lał a ubrania lepiły do ciał. A więc wytrzymywaliśmy jakoś ten bieg poprzez rozpalone plaże przybrzeżne i zależało nam na tym, by jak najszybciej zanurzyć nogi w wodzie i chociaż troszkę się ochłodzić przed dalszą jazdą.
Były to rzeki Jacobs, Pinch oraz największa z nich Snowy River. Chcąc zajrzeć w ich toń i zbadać temperaturę wody czasem zatrzymywaliśmy się w dogodnych miejscach i zostawiwszy klapki w samochodzie, biegliśmy w ich stronę po gorącym jak samo piekło piachu. A czasem nawet nie był to piach lecz drobne, ostre kamyczki tak rozgrzane, że do bólu parzyły nam stopy. No tak, temperatura tymczasem podskoczyła do 40 stopni Celcjusza! Pot się z nas lał a ubrania lepiły do ciał. A więc wytrzymywaliśmy jakoś ten bieg poprzez rozpalone plaże przybrzeżne i zależało nam na tym, by jak najszybciej zanurzyć nogi w wodzie i chociaż troszkę się ochłodzić przed dalszą jazdą.
A woda w Snowy River wcale nie była taka chłodna, jak można się by było spodziewać w tego
typu, wysokich górach. Wynikało to z tego, że całymi kilometrami płynęła
szerokimi dolinami, nie osłonięta żadnym cieniem a zalegające w niej kamienie
ogrzewały ją dodatkowo niczym wielkie termofory.
Poza tym nie dawało się do rzeki wejść zbyt głęboko (a bardzo chciało nam
się kąpieli w tym upale), ponieważ zaraz przy brzegu zaczynała się głębina a
drobne, rzeczne kamyczki na dnie wciąż się obsuwały i zapadały, sprawiając iż
było tam nawet dość niebezpiecznie.
Stawaliśmy więc tuż przy brzegu bardzo ostrożnie i szczodrze nabierając
wody w dłonie oblewaliśmy zgrzane twarze i karki. I robiło nam się cudownie
błogo...Ach, można by tak stać w nieskończoność, polewać się wzajemnie i
patrzeć w te niebiesko zielone, bezkresne tonie...Ale w dalszym ciągu daleka
droga była przed nami. Wychodziliśmy więc ostrożnie z wody i w drodze do
samochodu podziwialiśmy żywotność maleńkich, żółtych kwiatuszków, wyrastających
wprost z piasku lub z gorących kamieni na plaży.
Rozglądałam się dookoła i obserwowałam widoczne w górze skały i szczyty gór. Przypomniał mi się również rozgrywający się w malowniczej scenerii Gór Śnieżnych australijski film z 1982 roku pt. "Man from Snowy River" (Człowiek znad Śnieżnej rzeki). To bardzo popularny, wręcz kultowy tutaj w Australii film, albowiem opowiada on o czasach pierwszych, nieustraszonych osadników, zasiedlających w dziewiętnastym wieku te niegościnne lecz przepiękne tereny górskie. Jest więc ten obraz kawałkiem historii tego lądu, wspaniałą, pełną urody i potęgi tego kraju opowieścią, z którą identyfikuje się każdy Australijczyk...
Rozglądałam się dookoła i obserwowałam widoczne w górze skały i szczyty gór. Przypomniał mi się również rozgrywający się w malowniczej scenerii Gór Śnieżnych australijski film z 1982 roku pt. "Man from Snowy River" (Człowiek znad Śnieżnej rzeki). To bardzo popularny, wręcz kultowy tutaj w Australii film, albowiem opowiada on o czasach pierwszych, nieustraszonych osadników, zasiedlających w dziewiętnastym wieku te niegościnne lecz przepiękne tereny górskie. Jest więc ten obraz kawałkiem historii tego lądu, wspaniałą, pełną urody i potęgi tego kraju opowieścią, z którą identyfikuje się każdy Australijczyk...
Ale na bok teraz wszelkie rozmarzone refleksje, albowiem nadal czekała na nas znojna, wyczerpująca bardzo w tym upale i
ogromnie stresująca jazda. Ja, chcąc utrwalić ją jakoś robiłam przez okna jeepa wiele
zdjęć a Cezary, nie mogąc oderwać oczu od drogi słuchał tylko moich komentarzy i
relacji z tego, co widziałam po bokach. A widziałam przeważnie niezgłębione przepaści,
ogromne eukaliptusy, wyrastające z głębokich jarów i dotykające koronami swych
gałęzi poziomu naszej drogi.
Przyglądałam się nie kończącym się nigdzie na widnokręgu górom i nie zauważałam w nich najmniejszego śladu działalności czy bytności człowieka. Kompletna, niezgłębiona dzicz przyjazna tylko dla kangurów, węży i jaszczurek. Dla nas straszna, ale i fascynująca. Tak tu zapewne wyglądało od setek tysięcy lat i tak wyglądać będzie nadal za kolejne milenia. I nawet trawiące te okolice ogromne pożary nie mogą zrobić tutejszemu środowisku naturalnemu żadnej krzywdy. Przyroda jeszcze bujniej odradza się po każdym pożarze. A wokół popalonych kikutów drzew pną się ku słońcu nowe, jasnozielone listeczki symbiotycznych roślin. Nawet zwierzęta, o dziwo, w większości uchodzą cało z ogniem pokrytej przestrzeni. Tylko te zbyt chore i stare giną, co dla przyrody jest naturalną i korzystną selekcją gatunku. A młode i żywotne stworzenia rozmnażają się po takich hekatobmach jeszcze szybciej, zupełnie jak ludzie w czasie i po wojnach. Uważając zatem wypalenia lasów i łąk za korzystne dla przyrody Aborygeni już dawno temu podkładali ogień na swych terenach, wędrując na ten czas w inne strony i powracając podczas wielkiego odradzania się zieleni. Czym innym są jednakże takie kontrolowane wypalania a czym innym straszne pożary, ogarniające co jakiś czas ten piękny kraj. Wówczas tysiące strażaków i ochotników usiłuje opanować żywioł ognia a on i tak podąża naprzód, nieokiełznany, przerażający, posłuszny jedynie wiatrowi...
Przyglądałam się nie kończącym się nigdzie na widnokręgu górom i nie zauważałam w nich najmniejszego śladu działalności czy bytności człowieka. Kompletna, niezgłębiona dzicz przyjazna tylko dla kangurów, węży i jaszczurek. Dla nas straszna, ale i fascynująca. Tak tu zapewne wyglądało od setek tysięcy lat i tak wyglądać będzie nadal za kolejne milenia. I nawet trawiące te okolice ogromne pożary nie mogą zrobić tutejszemu środowisku naturalnemu żadnej krzywdy. Przyroda jeszcze bujniej odradza się po każdym pożarze. A wokół popalonych kikutów drzew pną się ku słońcu nowe, jasnozielone listeczki symbiotycznych roślin. Nawet zwierzęta, o dziwo, w większości uchodzą cało z ogniem pokrytej przestrzeni. Tylko te zbyt chore i stare giną, co dla przyrody jest naturalną i korzystną selekcją gatunku. A młode i żywotne stworzenia rozmnażają się po takich hekatobmach jeszcze szybciej, zupełnie jak ludzie w czasie i po wojnach. Uważając zatem wypalenia lasów i łąk za korzystne dla przyrody Aborygeni już dawno temu podkładali ogień na swych terenach, wędrując na ten czas w inne strony i powracając podczas wielkiego odradzania się zieleni. Czym innym są jednakże takie kontrolowane wypalania a czym innym straszne pożary, ogarniające co jakiś czas ten piękny kraj. Wówczas tysiące strażaków i ochotników usiłuje opanować żywioł ognia a on i tak podąża naprzód, nieokiełznany, przerażający, posłuszny jedynie wiatrowi...
W następnym wysoko położonym punkcie widokowym zrobiliśmy trochę dłuższy postój, ponieważ jeszcze z drogi wypatrzyliśmy tam
schowane w półcieniu drewniane stoły z ławami. Przysiedliśmy więc sobie i
popijaliśmy zimną wodę mineralną, którą zawsze przezornie ( o ile rzecz jasna
było gdzie) zamrażaliśmy całą noc. Potem długo utrzymywała swoją niską
temperaturę a podróżna lodówka, w której ją przechowywaliśmy wciąż była
dogodnym miejscem do przechowywania szybko psującej się żywności. Tego dnia w
naszej lodówce było już bardzo niewiele. Kilka pomarańczy i pomidorów, trochę
zeschłego już chleba. Ale wczorajszego dnia specjalnie nie uzupełnialiśmy już
swoich zapasów, wiedząc że najprawdopodobniej tego dnia wrócimy już do domu w Melbourne.
Poza nami zatrzymała się tu także jakaś wieloosobowa rodzina rudowłosych i
piegowatych Australijczyków. I teraz stojąc przy punkcie widokowym, dokazując i
podszczypując się wzajemnie robiła sobie zdjęcia. Skorzystaliśmy zatem z okazji
i poprosiliśmy o zrobienie nam wspólnej z Cezarym fotografii. A potem mój mąż
zagadnął ojca tej rodziny o to, jak wygląda dalsza droga. Tamci bowiem
przyjechali w to miejsce z przeciwnego niż my kierunku. Rubaszny, masywnie
zbudowany rudzielec zaczął się bardzo rozwodzić na temat piękna i widokowości
czekających na nas terenów, ale i ostrzegł przed ostrymi zakrętami. Mówił i
mówił a widać było, że samo mówienie sprawia mu wielką przyjemność. O sobie, o
rodzinie, o samochodzie, o łódce, którą zamierzał wkrótce sprzedać. Pewnie pochodził
z jakiejś małej miejscowości, w której rzadko kiedy można spotkać kogoś obcego.
Kogoś, przed kim można by się było swobodnie wygadać bez troski o zanudzenie
słuchacza. Wreszcie, przerywając mu potok wymowy, pożegnaliśmy się bardzo
grzecznie i pojechaliśmy w te zachwalane przez niego przestrzenie.
Prawie zaraz za zakrętem zachwyciły nas zmienne kolory poboczy dróg. Z
żółtych i pomarańczowych stały się różowo fioletowe. Taką też barwę miała nasza
droga. Ale rzeczywiście – prócz tego, że piękna była i niebezpieczna.
Znowu bardzo wąska i pochyła a zbocze, w które się wcinała wyglądało na ledwo
co trzymające się pionu. Gdyby ziemia i tkwiące w nim kamienie zaczęły się
obsuwać, nie byłoby gdzie odbić, gdzie uciec...Dumałam o tym wszystkim, zaciskając z nerwów
dłonie w pięści i patrząc na minę Cezarego...
A mój mąż był, jak to on zazwyczaj w takich razach bardzo dzielny i niezwykle
skupiony. Od czasu do czasu nawet coś
zażartował, zanucił, albo prosił o łyk wody, którą przepłukiwał pełne kurzu
gardło.
Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy wyjechaliśmy nieoczekiwanie na
prawie zupełnie płaskie tereny pól i pastwisk. I w takim otoczeniu jechaliśmy z
przyjemnością przez jakiś czas aż dojechaliśmy do następnego miejsca wygodnego
postoju. Do pola campingowego zwanego Suggan Buggan, w którym nad rzeką o tej
samej nazwie ustawionych było kilka namiotów, przed którymi biesiadowało
zadziwiająco dużo ludzi.
Nas oczywiście skusiła głównie rzeka, bo już przejeżdżając nad pobliskim
mostkiem dostrzegliśmy parę osób z rozkoszą się w niej pławiących. Upał już
bardzo dawał się nam ze znaki, więc nie czekając na nic zaparkowaliśmy samochód
pod drzewem i rozebrawszy się prawie do rosołu wleźliśmy w żółto zieloną,
prawie zupełnie ciepłą wodę. Ojej! To była prawdziwa rozkosz dla ciał!
Opryskaliśmy się i oblaliśmy cali. Roześmiani baraszkowaliśmy tam jak dzieci. A
potem zanurzyliśmy się zupełnie i było nam wspaniale! Cezary wydobył parę kamieni z dna i
tak pięknie nam to dno oczyścił, że mogliśmy klęknąć sobie na miłym, mięciutkim
piasku, wystawiając ponad powierzchnię wody same tylko głowy. Tkwiliśmy tam jak
przylepieni prawie godzinę i tylko musieliśmy się opędzać od natrętnych much,
które koniecznie chciały nas ukąsić. I to te muszyska właśnie zmusiły nas do
tego byśmy w końcu wyszli z tej cudownej rzeki.
Usiedliśmy sobie w cieniu przy samochodzie i spryskaliśmy się niezawodnym sprayem na muchy. Niestety, upał sprawił, że wyschliśmy po kąpieli w try miga i znowu zrobiło się gorąco i duszno. Patrzyliśmy na sąsiadujących z nami biwakowiczów i zdumiewaliśmy się jak znoszą ten gorąc i kurz, który wznosił się okropną chmurą za każdym razem, gdy ktoś przejeżdżał w pobliżu. A miejsce to cieszyło się dużym powodzeniem głównie chyba dlatego, że było darmowe i posiadało dość szeroki dostęp do rzeki. Może nawet były tu ryby? Wszak ryby są jednym z silniejszych wabików dla Australijczyków. A rybaków i wędkarzy jest wszędzie zatrzęsienie. Aż dziw, że tyle łowiąc nie wyłowili jeszcze wszystkich ryb z tutejszych zbiorników wodnych!
A wracając do biwakowiczów, to przyjrzawszy się im uważniej stwierdziłam,
ze ich średnia wieku na pewno przekracza sześćdziesiątkę. Z czego wyciągnęłam,
jakże błędny wniosek, że zapewne przyjechali od strony Buchanu, a droga ta była
o wiele łatwiejsza, niż nasza dotąd. Przecież staruszkowie nie ważyliby się na
tak trudną, piekielnie niebezpieczną drogę!
Cóż! Nie doceniłam umiejętności kierowców – emerytów, albowiem już po przejechaniu kilku kilometrów okazało się, iż skończyły się wspaniale niziny i znów zaczęły strome, niekończące się góry. Dalsza droga była więc równie kiepska jak do tej pory, a momentami nawet gorsza. I znowu przez dziesiątki kilometrów mozolnie to zjeżdżaliśmy to w dół, to pięliśmy się znów pod górę. Stromo, wąsko, strasznie i straszliwie gorąco! Momentami na samochodowym termometrze słupek rtęci przekraczał czterdzieści trzy stopnie w cieniu! I to był największy upał, z jakim musieliśmy się zmierzyć podczas całej naszej noworocznej podróży. Największy wówczas, ale rok później w Adelajdzie słupek rtęci w naszym jeepie skoczył nawet do pięćdziesięciu stopni! Ale o tym opowiem być może innym razem...
Jadąc tak w tym wykańczajacym upale nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy granice stanu New South Wales i znaleźliśmy się w naszej Wiktorii. Po drodze zjedliśmy wszystkie pomarańcze i pomidory oraz wypiliśmy całe zapasy wody. Aż strach było pomysleć, co bo było gdybyśmy utknęli tu, na tym pustkowiu bez jedzenia i picia...Parę dni najwyżej i zostałyby po nas wyschnięte szkieleciki w kowbojskich kapeluszach na czaszkach!
Oj, dłużyła nam się ta podróż niemożliwie i pilno nam już było do cywilizacji a przede wszystkim do jakiegoś wodopoju! Monotonię widoków dookoła rozpraszały niekiedy jakieś na pół wyschniete mokradła albo dziwaczne, świadczące o szczególnym poczuciu humoru ich twórców, rzeźby zrobione ze starego żelastwa, rowerów i części samochodowych.
Cóż! Nie doceniłam umiejętności kierowców – emerytów, albowiem już po przejechaniu kilku kilometrów okazało się, iż skończyły się wspaniale niziny i znów zaczęły strome, niekończące się góry. Dalsza droga była więc równie kiepska jak do tej pory, a momentami nawet gorsza. I znowu przez dziesiątki kilometrów mozolnie to zjeżdżaliśmy to w dół, to pięliśmy się znów pod górę. Stromo, wąsko, strasznie i straszliwie gorąco! Momentami na samochodowym termometrze słupek rtęci przekraczał czterdzieści trzy stopnie w cieniu! I to był największy upał, z jakim musieliśmy się zmierzyć podczas całej naszej noworocznej podróży. Największy wówczas, ale rok później w Adelajdzie słupek rtęci w naszym jeepie skoczył nawet do pięćdziesięciu stopni! Ale o tym opowiem być może innym razem...
Jadąc tak w tym wykańczajacym upale nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy granice stanu New South Wales i znaleźliśmy się w naszej Wiktorii. Po drodze zjedliśmy wszystkie pomarańcze i pomidory oraz wypiliśmy całe zapasy wody. Aż strach było pomysleć, co bo było gdybyśmy utknęli tu, na tym pustkowiu bez jedzenia i picia...Parę dni najwyżej i zostałyby po nas wyschnięte szkieleciki w kowbojskich kapeluszach na czaszkach!
Oj, dłużyła nam się ta podróż niemożliwie i pilno nam już było do cywilizacji a przede wszystkim do jakiegoś wodopoju! Monotonię widoków dookoła rozpraszały niekiedy jakieś na pół wyschniete mokradła albo dziwaczne, świadczące o szczególnym poczuciu humoru ich twórców, rzeźby zrobione ze starego żelastwa, rowerów i części samochodowych.
Wreszcie, mijając jakieś dziwne, jedno lub kilkuchatkowe wioski oraz
wielohektarowe pastwiska, pokonując kolejne zakręty i rozwidlenia szos
wjechaliśmy do Buchanu. Byliśmy już tutaj kilka miesięcy temu ponieważ w tym
miasteczku mieszczą się wspaniałe
jaskinie, które wówczas Cezary koniecznie chciał mi pokazać. Ale dzisiaj nie
jaskinie były nam w głowie. Chcieliśmy tu szybko coś zjeść i napić się czegoś
zimnego a potem jak najprędzej ruszać dalej. Poddałam bowiem Cezaremu pomysł byśmy
zanocowali jeszcze dzisiaj nad zatoką w Paynesville a jutro odbyli resztę drogi
do Melbourne. Tyleśmy się dzisiaj namęczyli i tyle napocili, że przydałby się
nam jakiś dłuższy przystanek. A najlepszy na takie postoje jest nocleg nad
oceanem. Tam jest zawsze tak ożywczo i chłodno, no i nie straszny żaden upał...
Zjedliśmy po gorącej paji z nadzieniem mięsno-pieczarkowym. Opróżniliśmy
półtoralitrową butelkę coca-coli i znowu ruszyliśmy w drogę!
A droga ta wiodła już szerokimi, wygodnymi, asfaltowymi szosami. Zatem
jechało się szybko i sprawnie.
Przed Paynesville zatrzymaliśmy się już tylko raz, gdy przez szosę, tuż
przed naszym jeepem, na grubych, tylnych nogach przechodziła jak gdyby nigdy nic ogromna jaszczurka. Niestety, nie zdążyłam jej
zrobić zdjęcia. A szkoda, bo tak wielkiej jaszczurki jeszcze ani ja ani Cezary w
Australii nie widzieliśmy. To znaczy widzieliśmy już wiele rozjechanych na
drodze jaszczurek i węży, ale to się nie liczyło, a poza tym truchła mało
przypominały te żywe, piękne zwierzęta.
Po kilkudziesiętu kilometrach w Paynesville spotkało nas niemiłe
rozczarowanie. W znanym nam już z zeszłego pobytu Caravan Parku nie było
właściwie możliwych do wynajęcia domków. A jedyne wolne, które się zachowało
kosztowało tak dużo, że odechciało się nam tam noclegu. No tak, jadąc tu nie
pomyśleliśmy o tym, że przecież jest pełnia lata. Ludzie mają urlopy i spędzają
je gremialnie właśnie w takich miejscowościach. A to, co wiosną było tanie,
latem gwałtownie drożeje. Niestety...
Pogoda wyraźnie zaczęła się
zmieniać. Wiał silny, bardzo chłodny wiatr i oto my, do niedawna spoceni i
przemęczeni upałem po prostu zmarzliśmy tam siedząc...Nie chcąc się więc
przeziębić, wsiedliśmy do jeepa i zdecydowanie już ruszyliśmy w stronę
Melbourne. Mieliśmy do przejechania około 260 kilometrów i chcieliśmy dotrzeć
do domu jeszcze przed zmrokiem. To było zupełnie możliwe, ponieważ była
dopiero godzina piąta po południu a dni latem są bardzo długie...Jeszcze
zrobiliśmy kilkunastominutowy przystanek w Sale, gdzie zatankowaliśmy
samochód oraz kupiliśmy kolejne picie i zjedliśmy ogromną porcję frytek z
plackami ziemniaczanymi a potem już jechaliśmy co sił w naszym jeepie, nie
zatrzymując się nigdzie więcej.
Do domu dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wnieśliśmy wszystkie nasze manele, plecaki, torby i reklamówki. Rozpakowaliśmy to byle jak, napiliśmy się wody a potem wyszliśmy na balkon, by odetchnąć świeżym powietrzem i zapatrzeć się na znajome, swojskie widoki...
Znowu byliśmy w u siebie! Nic się tu przez ten czas nie zmieniło. A w nas było tyle wspomnień, emocji i przeżyć z całej tej ponadtygodniowej podróży noworocznej. Był też lekki żal, że już po wszystkim... Ale była też radość powrotu i ulga, że wszystko dobrze się skończyło a my zdrowi i cali możemy teraz odpocząć po tej szalonej eskapadzie w naszym wygodnym, domowym schronieniu...
Koniec! Uff!
Podroz zycia !!WARTO BYLO -napewno p.Gosia
OdpowiedzUsuń