Strony

Australijska podróż noworoczna

                                                            Cz.1 - "Początek"

                                                  Mapa naszej podróży w obie strony


                                                              Centrum Melbourne



   Był wtorek, 30 grudnia 2008 roku. Czekała na nas wspaniała wyprawa do Sydney. Czekały nieznane barwy i widoki. Wielkie miasta i maleńkie miasteczka wschodniego wybrzeża Australii. Tajemnicze zakręty drogi, fascynujące, górskie przestrzenie. Nasza wielka, noworoczna przygoda!
Ja i Cezary wstaliśmy bardzo wcześnie, nieco zmaltretowani po zbyt krótkim, jak zwykle przed jakąkolwiek podróżą, śnie. Ożywczy zapach nocy i pojedyncze głosy ptasie zza okna mówiły nam, że zaraz zacznie świtać. Przemyliśmy zaspane oczy, ogarnęliśmy się jakoś, snując się początkowo po domu, jak jakieś Marki po piekle... Przed nami było całe to pakowanie mnóstwa maneli, które zawsze mogą się przydać. Ubrań i picia na czas jazdy samochodem, dużej lodówki podróżnej, przykryć, okryć na wszelkie warunki i pogodę, plecaków z aparatami fotograficznymi, z mapami, kosmetykami, sprejem na muchy i lekarstwami na każdą ewentualność...Uff! Zawsze dużo z tym roboty, ale we dwójkę uwinęliśmy się błyskawicznie.
Chyba doszliśmy już w tym wybieraniu się w podróż do jakiejś wprawy, bo chociaż na tak długo, jak teraz nie wyjeżdżaliśmy stąd jeszcze nigdy, ale jedno, dwu, lub trzydniowe wyjazdy były normą i naszym weekendowym zwyczajem.

A pamiętam, że kiedyś wcale nie było tak sprawnie i łatwo. Było tak zanim nie nastąpił między nami jakiś wyraźny podział obowiązków i spokojne, rzeczowe komunikowanie się na każdym etapie pakowania. Kiedyś bywało, że zapominaliśmy o tym lub tamtym. Na przykład wówczas, gdy wybierając się nad rzekę Murray River zapomniałam zabrać dla siebie majtek na zmianę( trudno raczej się obyć bez zmiany majtek przez kilka dni!) i jakiejkolwiek koszuli z długim rękawem dla Cezarego.  A w czasie tutejszych upałów nie da się jechać samochodem bez okrytych długim rękawem ramion i rąk. Słońce przypieka nas bezlitośnie poprzez okna auta i jeśli się przed nim należycie nie zabezpieczymy, to zawsze jesteśmy jednostronnie spieczeni na raka. Ja cierpię wówczas na niezbyt ozdobną czerwoność skóry po mojej lewej stronie, a Cezary  po prawej –wynika to z miejsc, w jakich siedzimy w samochodzie, w kraju o ruchu, jak wiadomo, lewostronnym... Co do zapomnianych majtek to w jednym z przydrożnych domów towarowych, gdzieś hen na trasie, zakupiliśmy spory ich zapas. Natomiast bez koszuli z długim rękawem Cezary  obywał się do końca tamtej wyprawy i dzielnie znosił bezustanne ataki promieni słonecznych. Cóż – koszule nie są tak tanie jak majtki, a na czymś trzeba oszczędzać, jak mawia mój kochany mąż...Dałabym mu swoją koszulę, ale czy zmieściłby w nią, chociaż jedno ramię? Bardzo wątpliwe...
A już wracając do teraźniejszości, to wydawało się, że wszelkie problemy i zaćmienia pamięci dzisiaj nie będą nas dotyczyć. Pobożne życzenia!


Zadowoleni z siebie pozanosiliśmy wszystko, co trzeba do samochodu i właściwie byliśmy już gotowi do wyruszenia w drogę. Mogliśmy sobie jeszcze teraz usiąść przy stole w dużym pokoju, by spokojnie, tradycyjnie wypić kawę, albo i dwie oraz zjeść małe, co nieco. Pootwieraliśmy jeszcze wszystkie okna żeby się porządnie wywietrzył ten nasz domek( poprzedniego dnia paskudnie przypalił się nam bigos, który przecież sam w sobie jest daniem nader wonnym, natomiast przypalony pachnie tak, że wprowadza w stan narkotyczny wszystkie okoliczne muchy, które ciągną oczywiście do tego nieznanego w Australii przysmaku niczym pszczoły do lepu).Przeciąg wydął jak żagle firanki w naszym living roomie. Zapachniało eukaliptusami i oceanem. Oby ten zapach nie został zduszony przez odór przypalenizny. Tak dobrze się zawsze wraca do wywietrzonego, pachnącego świeżością domu.
Na dworze tymczasem okazało się po świtaniu, że pogoda jest niezbyt zachęcająca do dalekich wyjazdów– było szaroburo, chłodno i deszczowo. Popatrzyłam, więc na ten zalany deszczem, australijski poranek bez entuzjazmu i spodziewanego podniecenia mającą nastąpić podróżą. 


A przy tym Cezary nie za dobrze się poczuł. Jakiś taki był słaby i jakby rozgorączkowany a w głowie mu się kręciło.
Czy zatem w ogóle pojedziemy? Czy nie należałoby odłożyć naszej podróży na potem? Ale przecież Nowy Rok na nas nie poczeka i jeśli chcemy go spędzić w Sydney – och, jakie śmiałe zamierzenia! – to powinniśmy wyruszać tak czy siak.  Zrobić, więc trzeba było wszystko, by się otrząsnąć ze złego samopoczucia, z niechęci do pochmurnej pogody, no i z prostego lęku przed tak daleką wyprawą (przecież zamierzaliśmy przemierzyć prawie trzy tysiące kilometrów!). Dla mnie tak daleka wyprawa to była zupełna nowość, ale dla Cezarego jak gdyby przypomnienie jego dawnych przygód. Bo mój miły już nie raz przemierzał tę trasę. I nie raz już szykował się do takiej podróży. Teraz jednak przed nami ta wielka, wspólna, wymarzona podróż.  Poprzez różne stany Australii, poprzez niezmierzone jej równiny, wyżyny, góry... Wyruszamy na nią młodzi duchem, odważni i mam nadzieję, rozważni...Zbierając przeróżne doświadczenia i przeżycia, ucząc się, jak to jest być ze sobą w nowych dla siebie okolicznościach i warunkach, dowiadując się o sobie samych, jacy jesteśmy w różnych, czasami ekstremalnych momentach i sytuacjach...
A wracając już do tego grudniowego poranka przed wyjazdem, to Cezary trochę sobie poleżał, odpoczął, tabletkę przeciwbólową łyknął i jakoś wreszcie doszedł do siebie. W tym czasie śmieciarze opróżnili nasze śmietniki (zawsze robią to we wtorek), a było to dla nas ważne, bo kosze na śmieci wystawia się na skraj ulicy, a opróżnione zabiera do przeznaczonego dla nich miejsca – przydomowego śmietnika. Nie zabranie koszy z ulicy oznaczać by mogło dla ewentualnego, bystrego złodzieja, że nie ma nas w domu.
A nie chcielibyśmy zastać po powrocie naszego domku ogołoconego ze wszystkiego, bo chociaż dużo nie mamy, to przecież tego, czy owego byłoby nam jednak żal... Tutaj, bowiem, w tym bajkowym kraju na końcu świata, też nagminnie zdarzają się bezczelne kradzieże, chociaż nikt z tego powodu nie zakłada krat w oknach, jak to jest w zwyczaju w Polsce. A do niedawna było tutaj zupełnie inaczej. Ludzie niegdyś w Australii beztrosko zostawiali mieszkania otwarte, jak i pozostawiali swoje samochody oraz rowery niezabezpieczone przy sklepach, na parkingach. Bo kradzieże były ongiś w tym kraju rzadkością. Bo wszyscy żyli sobie niczym w dużej, spokojnej wiosce...Dlaczego to się zmieniło? Pewnie główną przyczyną jest napływ wielu cudzoziemców z całego świata. Osób o podejrzanej przeszłości i nieznanej moralności. Teraz strach zostawić nawet na zewnątrz samochodu stalowego haka na rowery. Też skradną...
A co do naszych koszy na śmieci, to byłam też pewna, że chociaż zostawiamy je puste, to po naszym powrocie zastaniemy je załadowane przynajmniej w połowie jakimiś anonimowymi reklamówkami pełnymi śmieci. Któryś z naszych sąsiadów, będący zanadto leniwy i zanadto wygodny, by zapełniać i opróżniać własne kosze od dawna już wrzucał swoje brudy do naszych pojemników. A przecież nie założymy kłódek na kosze i nie będziemy czuwać od świtu do nocy, by zdybać złoczyńcę na gorącym uczynku. Rzecz to nie warta naszego starania i czasu, ale będąca kolejnym przyczynkiem do rozważań na temat znanej wszem i wobec praworządności Australijczyków. Na zewnątrz niby tacy prawi i uczciwi, tacy wpasowani zgodnie w tutejszą, ustaloną normami i przepisami na każdą okoliczność czy rzeczywistość. A w środku, tacy sami jak reszta ludzkości. A może tylko zepsuci przez tę resztę...Nie wiem. 

No i wreszcie decydujemy się zamknąć dom na cztery spusty i wsiąść odważnie do naszego wiernego, załadowanego po brzegi jeepa... Jest godzina, mniej więcej, dziewiąta rano. Korki uliczne, tworzące się wczesnymi rankami z aut Australijczyków, spieszących do pracy, były już chyba poza nami. Przed nami rozpościerała się szeroka, wygodna autostrada i nic tylko mknąć i mknąć...


Kilka dobrych kilometrów było już za nami i nagle naszło nas, oblewające zimnym potem przypomnienie – portfel ze wszystkimi pieniędzmi, kartami kredytowymi i prawem jazdy mojego męża został w domu...! A więc w tył zwrot. Oby to nie był zły omen – pomyślałam – niechże się nam wreszcie ta podróż zacznie bez przeszkód, bo jak tak będzie dalej, to wreszcie nigdzie nie dojedziemy. Ale nie potrzeba nam zwątpień i zabobonów. Do odważnych świat wszakże należy.

A więc cierpliwie i wytrwale wróciliśmy do naszego domku. Zabraliśmy stamtąd, co trzeba, posprawdzaliśmy raz jeszcze wszystkie palniki czy wyłączone a okna czy zamknięte i ruszyliśmy ponownie przed siebie. Nad nami rozpościerały się ogromne, szare chmury, przed nami widoczne były gdzieś daleko zamglone góry Dandenonskie, w kościach natomiast nareszcie zaczęło się nam rodzić pragnienie podróży w nieznane i nowej przygody.
Mknijmy, więc byle dalej i dalej. I miejcie nas w opiece wszystkie bogi aborygeńskie i każde inne. A wszelkie koty za płoty. Jedziemy!


No tak – ruszyliśmy w drogę, ale nie napisałam jeszcze ile kilometrów mieliśmy do przejechania i w jakim czasie, no i którędy w ogóle zamierzaliśmy jechać. Nasza trasa wiodła z Melbourne, poprzez Yarragon, Moe, Traralgon, Sale, Bairnsdale, Lake Entrance i ostatnią w stanie Victoria – Mallacootę, aż do Sydney, nie omijając oczywiście żadnych miasteczek i miast leżących po drodze. Plan imponujący, bo założyliśmy sobie, że przez dwa dni przejedziemy 1160 kilometrów, z jednym zaledwie noclegiem w tym czasie – właśnie w owej ładnie brzmiącej z nazwy Mallacoocie.


Gdyby nasza jazda przebiegała w Polsce trwałaby zapewne kilka dni i kosztowałaby nas o wiele więcej nerwów, zmęczenia a także i pieniędzy ( np. nieporównywalnie większą ilość benzyny musielibyśmy zużyć na nie najlepszych, polskich drogach, na wielogodzinnych przestojach w korkach i na kluczeniu w objazdach). Ale w Australii drogi na ogół są komfortowe, szerokie, nie zatłoczone, czyli po prostu dobre. Tak, więc pewnie z punktu widzenia typowego Australijczyka przejechanie takiej odległości w jeden dzień nie jest niczym nadzwyczajnym. Natomiast dla mnie było to nie lada wyczynem, bo oto przemierzyć mieliśmy dwa stany Australii i dotrzeć w tempie błyskawicznym do nieznanego mi, a budzącego ogromne zaciekawienie Sydney. Sydney – miasta ikony, miasta będącego na całym świecie wizytówką swojego kraju. Do Sydney najbardziej znanego poprzez swoją niezwykłych kształtów operę. Występującego w wielu widzianych przeze mnie filmach fabularnych jako główne miejsce akcji. Miasta nowoczesnych wieżowców, imponujących mostów i pięknych plaż. Tyle mniej więcej wiedziałam o nim mknąc jeepem razem z moim mężem w ten zachmurzony, wtorkowy poranek. Ale interesowało mnie oczywiście wszystko, co po drodze. Jednakże niemożliwością było przecież dokładne zobaczenie wszystkiego. W takim przypadku nasza podróż musiałaby trwać nie tydzień a co najmniej miesiąc. Tak, więc wiele miejsc oglądaliśmy tylko w przelocie, mając zaledwie czas na pstryknięcie paru zdjęć i na chwilowe rozprostowanie kości gdzieś na trasie. Dlatego też nie napiszę o każdym miasteczku, o każdym ciekawym miejscu, przez które przejechaliśmy a tylko o tych, które czymś szczególnym utrwaliły się w mojej pamięci, czymś szczególnym zachwyciły lub zadziwiły.

Lecz oto wciąż jeszcze był początek naszej jazdy. Chmury tworzyły nad naszymi głowami imponujące, ogromne baldachimy. Co i rusz wjeżdżaliśmy w strefy ulewnego deszczu, by po chwili jechać już zupełnie suchą drogą, od dawna już nie pamiętającą żadnych opadów atmosferycznych. Spoglądałam przez okna na ten nieco monotonny obraz płaskiej, pokrytej niską zabudową Australii i po raz kolejny dziwiłam się tym przestrzeniom, tym wszechobecnym, ogrodzonym zewsząd pastwiskom, polom i lasom. 


Irytujące dla nas już nie raz były te australijskie płoty i zasieki. Ileż to razy chcieliśmy z Cezarym dostać się bezskutecznie do jakiegoś pięknego miejsca? Do modrzewiowego, tak rzadkiego tutaj lasu, do orzeźwiającej w letni upał rzeki, do malowniczych wzgórz czy plaż. Odstraszały nas przed tym wszechobecne napisy w stylu: private property lub private road. A nie opłacało się nam za bardzo łamać tych zakazów, bo pewnie jakiś farmer rozsierdzony wtargnięciem na jego teren wyrzuciłby nas stamtąd natychmiast bez żadnego patyczkowania się, a jakby był wybitnym nerwusem mógłby nas nawet postraszyć swoją wiatrówką lub nasłać na nas policję.
Miałam nadzieję, że mimo wszelkich tych spodziewanych ograniczeń i obostrzeń uda się nam jednak zobaczyć dużo dzikich, nie zadeptanych jeszcze miejsc, no i że nie napotkamy tam tłumów wszechobecnych Azjatów.
Pamiętam, jak w zeszłym roku byłam przykro zaskoczona tłumami turystów w okolicach Twelve Apostols. Zwłaszcza dużo tam było właśnie Chińczyków, Japończyków oraz wszelkich innych skośnookich. Przywożeni i rozwożeni po atrakcyjnych turystycznie miejscach w tym kraju sprawiali wrażenie, że jest wszędzie ich o wiele więcej niż ludzi innych ras i nacji, albo że za ich przyczyną Australia już wkrótce stanie się drugimi Chinami.


Wówczas przy Twelve Apostols pierwszy też raz zaatakowały nas w ogromnych ilościach tutejsze napastliwe, uparte muchy. Muchy, które siadają na człowieku wszędzie i nie omieszkają wleźć mu nawet do nosa, ust i do oczu. A jaka na nie rada? Tylko te oblepiające całe ciało, odstraszające wszelkie owady spraye, albo też okrycie się od stóp do głów czymś, co by przed muszyskami owymi chroniło. W zeszłym roku nie mieliśmy niczego takiego, a więc nawet na zdjęciach zrobionych w tych malowniczych miejscach wyglądamy jak osoby chore na czarną ospę. Oblezieni, oblepieni przez hordy nieznośnych owadów...
Dlatego też tym razem zapobiegliwie wieźliśmy ze sobą odpowiednie preparaty oraz ubrania. I nie baliśmy się niczego poza tym, że coś nieprzewidzianego mogłoby sprawić byśmy na czas, czyli na Sylwestra nie dotarli do Sydney. Ale nic czegoś takiego, na szczęście, nie zapowiadało a my, dzielni wędrowcy, zbliżaliśmy się wytrwale do miejsca przeznaczenia. 

Monotonna i wyczerpująca jest taka wielokilometrowa jazda. Momentami oczy same się zamykają, co w moim przypadku, jako pasażerki nie było żadnym problemem, natomiast w przypadku Cezarego – kierowcy stawało się niebezpieczne. W rozproszeniu tej monotonii pomagało pożeranie kanapek i jabłek, które zabraliśmy z domu, nasze rozmowy, wspólne śpiewy i słuchanie ulubionej muzyki z kaset. Ostatnio na tapecie była wciąż Łucja Prus i jej piękne piosenki autorstwa Agnieszki Osieckiej. A więc odśpiewaliśmy po raz nie wiadomo już, który znane nam przeboje, napełniliśmy już żołądki domowymi smakołykami, opowiedzieliśmy sobie po raz kolejny najciekawsze momenty z całego życia a tymczasem deszcz wciąż monotonnie siąpił i siąpił, jeep szumiał po swojemu i szumiał i znowu zaczęła napływać znajoma senność i otępienie...Dlatego nawet krótkie zatrzymanie na siku albo na kawkę były dla nas miłym przerywnikiem i wytchnieniem.

A pierwszy taki postój zrobiliśmy dopiero w McDonaldsie gdzieś między Traralgon a Sale(ok. 200 km od Melbourne). W Mc Donaldsach dostać zawsze można zadziwiająco dobrą, mocną kawę oraz skorzystać z czysto utrzymanego przybytku odosobnienia. Zatem zrozumiałe jest, iż ta sieć restauracji, chociaż nie grzesząca zbyt wyszukanym jedzeniem czy wystrojem, była na naszej trasie dość częstym miejscem odwiedzin.
Zresztą z ubikacjami w Australii nie ma żadnego problemu, gdyż są dosłownie wszędzie: w najbardziej nawet zabitej głuszy, na szlakach, na szczytach gór, w miejscach gdzie diabeł mówi dobranoc. I są one zazwyczaj czyste, wysprzątane, bezwonne, zaopatrzone w bielutki papier toaletowy lub w jednorazowe chusteczki higieniczne. 

Po niezbyt długiej przerwie znowu wsiedliśmy do naszego jeepa i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy, dłuższy postój zamierzaliśmy zrobić dopiero w Lake Entrance, wypoczynkowym miasteczku nadmorskim, ciekawie położonym na terenie południowo wschodniego wybrzeża Australii. Wybrzeża, wyżyny i pojezierza zarazem, gdyż ilość jezior, które upiększają tamtejszy krajobraz jest imponująca i kompletnie nie przystająca do wyobrażenia Australii jako krainy suchej, płaskiej i monotonnej. W Lake Entrance byliśmy już kilka miesięcy temu, ale mieliśmy wówczas pecha natrafić na pogodę chłodną i szaroburą. A tymczasem my, jako zapaleni fotografowie pragnęliśmy słonka, jaskrawych, wyrazistych kolorów i turkusowo błękitnych widoków tamtejszych jezior i zatok. Ogromny, wielotysięczny zbiór zdjęć, które do tej pory zrobiliśmy aż prosił się o kolorowe i po prostu ładne zdjęcia z tamtej okolicy. No tak, ale czy dzisiaj się nam to uda? Wszak pogoda jak na razie nie dawała większych nadziei na poprawę...Jednakże tak to już często w tym kraju bywa, że pochmurny poranek i południe wcale nie zapowiadają całego dnia w tym właśnie kolorycie. I oto na wiele już kilometrów przed Lake Entrance łaskawe niebo pojaśniało i na jego lazurze tkwiły już tylko gdzieniegdzie bardzo malownicze, pierzaste chmurki...


Zatrzymaliśmy się wreszcie tuż przy drodze, w bardzo wysoko położonym punkcie widokowym, skąd wspaniale widać było rozpościerające się w dole całe Lake Entrance.
Wraz z naszymi nieodłącznymi aparatami fotograficznymi wygramoliliśmy się z samochodu wprost w objęcia radośnie powiewającego tam wiatru. Przystanęliśmy tuż przed barierkami, odgradzającymi nas od przepaścistych i zapierających dech w piersiach widoków jezior, zatok, wielokolorowej, bogatej roślinności tutejszych drzew i krzewów. Karmiliśmy nasze oczy tymi turkusowo, zielono, niebieskimi, niekończącymi się połaciami wód. Tym bezkresem i sięgającym w niezmierzoność widnokręgiem. Napełnialiśmy płuca ożywczym, pachnącym powietrzem morskim, obecnym tu mimo bezpośredniej bliskości szosy szybkiego ruchu i tych setek aut, mijających nas z głośnym świstem. No i rzecz jasna cały czas fotografowaliśmy te cuda, robiąc ujęcia panoramiczne i szczegółowe. To jedno z tych miejsc, gdzie można by stać cały dzień, by podziwiać, by robić zdjęcia, by malować to wszystko.

 A stał tam właśnie w pobliżu pewien malarz, który najwyraźniej specjalizował się w oddawaniu na płótnie uroków tamtych okolic. Tuż przy drodze wystawił też na sprzedaż kilka swoich olejnych obrazów, moim zdaniem bardzo udatnie przedstawiających specyfikę tego australijskiego pojezierza. Wpatrzyłam się w jego dzieła i westchnęłam sobie w duchu, że gdzież mi tam do takiego poziomu malowania. Nawet delikatne, cieniutkie wierzchołki eukaliptusów wyglądały na jego malowidłach jak żywe, nie mówiąc już o srebrzystych rozbłyskach fal jezior i precyzyjnie oddanych kształtach łódek i stateczków, płynących sobie beztrosko tam, w dole...Ale, o dziwo, nikt od malarza żadnych płócien w tym czasie nie kupił, więc pewnie to jego malowanie, chociaż przynoszące mu tak wiele radości i doznań estetycznych, jest jednak ciężkim kawałkiem chleba w kraju, w którym ludziom niezbyt śpieszno do nabywania oryginalnych, współczesnych dzieł sztuki. Tu, tak jak przeważnie wszędzie na całym świecie, obywatele najpierw muszą myśleć o tym, czym napełnić własne żołądki, w jakie podstawowe sprzęty wyposażyć swoje mieszkania, a dopiero potem, ewentualnie mogą planować jakieś jego estetyczne przyozdobienie. A może ten malarz jest rencistą czy emerytem i tylko tak sobie dorabia, nie przejmując się zanadto brakiem zbytu? Dumałam postanawiając, że mimo, iż żadna ze mnie artystka, to jednak i ja nadal będę wytrwale fotografować i malować, bo po prostu robienie tego sprawia mi ogromną przyjemność. A pamięć ludzka jest zawodna i nie jest się w stanie zachować na kliszy wspomnień nawet jednej dziesiątej tego, co się w życiu widziało i przeżyło... 


Po mniej więcej półgodzinnym postoju ruszyć musieliśmy dalej, bo chociaż nader szybko udało nam się przemierzyć te 309 km, to przed nami było zaplanowane na ten dzień prawie drugie tyle.

Tuż za Lake Entrance zaczęliśmy wjeżdżać w teren typowo górski. Zaczęło się robić coraz cieplej i widać było, że chociaż w tych okolicach zupełnie niedawno padało, to by napoić spragnione wody rośliny, potrzeba by było znacznie więcej tych opadów.
Na szczęście piękne, asfaltowe drogi górskie niezależnie od wszelkich deszczy lub ich braku wiły się przed nami nieskazitelne i wygodne, opatrzone białą, przerywaną linią na środku oraz słupkami ze światełkami odblaskowymi po bokach, znacznie ułatwiającymi na przykład górskie podróże nocne. Zresztą, w takich podróżach nocnych zawsze najbardziej liczą się umiejętności i doświadczenie kierowcy i podczas tej obecnej naszej wyprawy będę miała nie raz jeszcze okazję, by przekonać się jak dobrym kierowcą jest mój mąż, także i nocą...Ale o tym potem.

Jedziemy tymi górami i jedziemy, a nasza szosa wciąż tak samo nudnie nieskazitelna, a po bokach wciąż busz eukaliptusów. Znowu opanowuje nas znajome zmęczenie i senność. Można wprawdzie umilać sobie drogę chwilowymi przyśpieszeniami na wirażach, można się trochę pościgać z równie zmęczonymi monotonią drogi innymi kierowcami, ale przecież wciąż istnieje świadomość, że za następnym zakrętem będzie czekał na nas wóz policyjny i wlepi nam taki mandat za przekroczenie szybkości, że aż miny nam zrzedną.
Z tutejszymi policjantami nie ma, co dyskutować i próbować ich przekonać do zmiany zdania. Oni wiedzą swoje i wypełniają swe obowiązki niczym sprawne, nie znoszące sprzeciwu cyborgi. Pojawiają się ni stąd ni zowąd w swych ozdobionych biało-granatową kratką samochodach albo w zupełnie niewinnie wyglądających prywatnych pojazdach i zatrzymują auta podróżnych pod byle pretekstem. A już nagminne jest, ze stoją sobie na poboczach, takie na oko zupełnie nieszkodliwe, przeciętnie wyglądające prywatne autka a tymczasem w środku są zakamuflowane radary do pomiaru prędkości jazdy. A potem do tego i owego, nieświadomego oczywiście niczego kierowcy, przychodzi do domu koperta z zawiadomieniem o zapłaceniu w określonym terminie sporego mandaciku. I tym oto sposobem budżet państwa australijskiego nie będzie cierpieć nigdy na brak świeżego napływu funduszy. Wszak tutejsze, wspaniałe drogi aż się proszą o rozwijanie większych szybkości, o szybsze przemierzanie tych ogromnych, pustych połaci...
Kilka miesięcy temu, właśnie w drodze powrotnej z Lake Entrance złapał nas nagle jeden taki niższej rangi oficer policji i pod pretekstem, że o kilkanaście kilometrów przekroczyliśmy dozwoloną tam szybkość wypisał mandat na niebagatelną sumę prawie trzystu dolarów. I zapłaciliśmy, cóż było począć, chociaż Cezaremu wydawało się wówczas, że jechał z dozwoloną tam prędkością 110 km/h. Hmm...A może to nasz licznik pomiaru szybkości się myli? Już kilka razy mieliśmy, co do niego takie podejrzenia.
Tymczasem dziesiątki kilometrów umykają wciąż spod kół naszego niezwyciężonego jeepa i jesteśmy coraz bliżej dzisiejszego celu podróży, czyli położonej na samiutkim skraju Wiktorii Mallacooty. 


Wjeżdżamy już na tereny oznaczone symbolami parków narodowych. A właśnie na terenie jednego z nich, zwanego Croajingolong National Park położona jest Mallacoota – podobno śliczna i zaciszna miejscowość nadmorska. Taka przynajmniej zapisała się w pamięci Cezarego od czasów, gdy nocował w niej kilkanaście lat temu. Ale już za kilkadziesiąt kilometrów mój mąż będzie mógł zrewidować swoje wspomnienia. Ja natomiast będę mogła zobaczyć na własne oczy miasteczko znane dotąd tylko z zapisu na mapie...A tyle się tej mapy nastudiowałam, tyle się napatrzyłam na te wszystkie tajemniczo brzmiące, aborygeńskie nazwy, że aż dziw mnie bierze, że oto nadszedł czas realnego ich zobaczenia i poznania.
Wcześniej jednak zajeżdżamy do maleńkiej osady zwanej Gipsy Point. Stąd już bardzo niedaleko do Mallacooty, a jeśli byłyby tu możliwe jakieś niedrogie noclegi, to moglibyśmy właśnie tutaj zostać do jutra.


   Cichutko i spokojnie w tym Gipsy Point. Duże stado kangurów pasie się beztrosko na terenie czyjegoś trawnika. I sporo tu pięknych, ze smakiem wybudowanych domów, otoczonych niezwykle kwiecistymi, zadziwiająco zielonymi ogrodami.  Ta żywa, nie zgaszona suszą zieleń jest w Gipsy Point możliwa ze względu na korzystne usytuowanie tego miejsca. Leży sobie ono w zacisznej dolince, z dala od wielkich aglomeracji miejskich, z dala od ciekawskich tłumów. Oblewają to miejsce wody przejrzystego jeziora, które zasilane jest wciąż dopływami świeżej wody rzecznej, no i blisko jest też do oceanu, a więc duża tu wilgotność terenu i roślinności. Widać to nawet w tak ciepły dzień, jakim był tamten grudniowy wtorek. 

Pospacerowaliśmy sobie z Cezarym brzegiem tego jeziora, z przyjemnością obserwując jego wody i napawając oczy otaczającą nas bujną, żywiczną, nietypową jak na letnią Australię zielenią. Obserwowaliśmy jak nieliczni wędkarze, kajakarze oraz inni wczasowicze nieśpiesznie i pogodnie wypływali właśnie na szerokie, spokojne wody jeziora. Słychać było z dala ich śmiechy i przekomarzania. Widać było jak wspaniale się tu czują. Jezioro lśniło łagodnie i zachęcająco. Bardzo przyjemny chłodek owiewał nasze zmęczone twarze i naprawdę nie mieliśmy nic przeciw temu, by właśnie w Gipsy Point zażyć dzisiaj zasłużonego odpoczynku i wzorem tu obecnych turystów skorzystać z dobrodziejstw jeziora. Można by chociaż zamoczyć nogi w jego chłodnych nurtach, posiedzieć sobie przy molo, albo i połowić jakieś ryby (Cezary zawsze woził ze sobą wędki – tak na wszelki wypadek).Jednakże w jedynym tutejszym, zresztą bardzo luksusowym, jak na nasze kieszenie motelu, nie było żadnych wolnych miejsc. Tak więc, westchnąwszy z żalem, że nie każde marzenie da się, niestety, ziścić musieliśmy znowu wpakować spocone ciała do jeepa i jechać dalej, tak jak uprzednio było zamierzone.


Ach, jakże rozbudowała się i rozrosła przez te lata Mallacoota -  rzekł na pół z żalem na pół z niedowierzaniem mój mąż, gdy już wreszcie wjeżdżaliśmy do tej maleńkiej i nieznanej niegdyś nikomu mieściny.  No tak – kiedyś była tu podobno tylko jedna niepozorna stacja benzynowa, prowadzona zresztą przez jakiegoś Polaka. Dzisiaj było tych stacji już kilka. Popyt, jak wiadomo rodzi podaż. A przecież turystyką Australia stoi, turystyką żyje. W centrum miasta zobaczyliśmy tłumy turystów. Także wszelkie Caravan Parki i pola namiotowe, nie mówiąc już o motelach były zajęte i zatłoczone. No tak – to przecież wyczekane, australijskie lato. Mnóstwo tubylców na ten czas właśnie zaplanowało sobie urlopy i pewnie na kilka miesięcy wcześniej zarezerwowali sobie noclegi. To tylko my z Cezarym, przyzwyczajeni do tego, że zawsze i wszędzie z łatwością znajdywaliśmy miejsca do spania i trochę tym, niestety, rozpuszczeni, i tym razem nie zadbaliśmy o żadną wcześniejszą rezerwację. A zresztą to przecież nie w naszym stylu. Jak przygoda, to przygoda. Jak niewiadoma, to nie wiadoma. My, wiecznie młodzi, zwariowani wagabundzi, nie zniewoleni żadnymi terminami czy umowami wierzymy w naszą dobrą gwiazdę i zwyczajne szczęście, a więc tak łatwo się nie poddamy.

Niezmordowani, więc i nie zniechęceni niczym dojechaliśmy w Mallacoocie do ogromnego pola namiotowego położonego tuż nad jeziorem, bezpośrednio zresztą, (co tutaj częste), łączącego się z oceanem. Niesamowity widok! Morze kolorowych namiocików i łódek tuż obok przepięknego, dzikim sitowiem obrośniętego jeziora, upstrzonego maleńkimi wysepkami i wystającymi gdzieniegdzie z jego toni powalonymi, suchymi drzewami. A wśród tej zieloności mrowie dzikiego ptactwa: pelikanów, mew, dzikich kaczek, czarnych łabędzi, perkozów i nieznanych mi z nazwy szpiczastodziobych, łażących po przybrzeżnym mule ptaków. Pięknie...Ale jakim cudem te ptaszyny wytrzymują towarzystwo tych nazbyt głośnych, wszędobylskich turystów, tych watah dzieciaków, które mknąc po plaży robią hałas nie gorszy niż pewnie panuje na przerwach w ich rodzimych szkołach...? Czy to, zatem miejsce sprosta naszym oczekiwaniom i tak niewyszukanym potrzebom, jak potrzeba ciszy i spokoju w nocy a przy tym maleńkiego, chociaż odosobnienia? Mieliśmy, co do tego duże wątpliwości i chociaż okazało się, że na owym polu namiotowym jest jeszcze, o dziwo, kilka miejsc wolnych na postawienie swojego namiotu (a na pierwszy rzut oka było tam tłoczno jak na wielkim bazarze), to zrezygnowaliśmy z idei rozbijania tam naszego namiotu i z niejakim żalem, bo mocno już czuliśmy zmęczenie w głowach i kościach, znowu ruszyliśmy dalej. 

A więc to nie Mallacoota pokaże nam dzisiaj swoje nocne, ukojone senną atmosferą, oblicze. Wielka niewiadoma znowu usiadła nam na karkach i swoim łaskotliwym skrzydłem dodawała siły do dalszych eksploracji wschodniego coraz bardziej już na północ wybiegającego wybrzeża Australii....








                                                               Cz.2 - "Ku nocy"





   Było już grubo po piątej po południu a my wciąż nie mieliśmy pojęcia, gdzie ostatecznie przyjdzie nam dzisiaj zanocować. Humory nam jednak dopisywały, mimo iż nawet zapasy żywnościowe na drogę zostały już przez nas pochłonięte i w brzuchach mocno burczało. A przecież oboje jako łakomczuchy i niezłe żarłoki do tej pory kiepsko znosiliśmy uczucie głodu.
Po początkowym moim wybrzydzaniu na australijskie jedzenie, teraz się wręcz w nim rozsmakowałam, niestety ze szkodą dla mojej figury i co za tym idzie, małych rozmiarów moich ubrań. I kiedy jeszcze kilka lat temu na zdjęciach, przedstawiających moją osobę widać było kobietę w miarę kształtnie zbudowaną i elegancką, to teraz fotografie przedstawiały zadowolonego z życia, rumianego grubaska, zazwyczaj uczesanego w parę filuternych warkoczyków w stylu Pippi Langstrumpf.  Czyżbym z wiekiem nie tylko tyła, ale i młodniała? – uśmiechałam się czasem na widok takiej odmienionej Oli i, o dziwo, nawet nie bardzo przejmowałam się swoim przytyciem. Jeszcze zdążę się odchudzić i wyrzec wszelkiej tak miłej żołądkowi kaloryczności. Już nie raz i nie dwa w tym życiu dzięki swojej silnej woli i uporowi zmieniałam gabaryty i rozmiary ubrań. A teraz po prostu, porzucając na jakiś czas swe nieodłączne, neurotyczne humory i poczucie winy, cieszę się życiem i wszystkim tym, co się z nim wiąże. Także i jedzeniem...Mmm – czy aby nie wszystkie grubasy właśnie w ten sposób się usprawiedliwiają...?

A wracając do tego wtorkowego, pogodnego wieczoru, spędzonego, jak na razie, w drodze, to po prostu szkoda też nam było teraz czasu na zatrzymywanie się i szukanie jakiegoś miejsca na piknik. Zresztą w ważnych chwilach człowiek dostaje od swojego organizmu dodatkowy zastrzyk adrenaliny a co za tym idzie siły, dzięki której robi i waży się na rzeczy zadziwiające. A myśmy chcieli gdzieś dzisiaj za dnia dojechać i tyle. Skromny przecież, ale wymagający wytrwałości plan.

Nie chcielibyśmy za nic przecież zostać bez dachu nad głową a wokół nas ciemna noc, kangury, jaszczurki i węże...Mieliśmy wprawdzie ze sobą nasz namiot i śpiwory, ale przecież nie wolno w Australii rozbijać ich byle gdzie, a tylko w ściśle wyznaczonych do tego miejscach. Porządku strzegą w najbardziej nawet dzikich rejonach, a zwłaszcza w parkach narodowych tutejsi „rangerzy” – czyli ktoś w rodzaju strażnika przyrody i leśniczego oraz szeryfa w jednej osobie. I gdyby nas taki ranger złapał, to nie dość, że by przegonił, to pewnie i jakiś mandat wlepił...

   Zresztą, prawdę mówiąc, strach byłoby rozbić namiot gdzieś na dziko. Zdarzają się wciąż w Australii bandyckie napady na turystów, zdarzają się tajemnicze zaginięcia... No a do tego wszystkiego tego dnia już nie bardzo mieliśmy siłę i ochotę na wszystkie te czynności związane z rozbijaniem namiotu, pompowaniem materaca itp. Niekiedy oboje z Cezarym stawaliśmy się po prostu bardzo wygodniccy i leniwi(może to kwestia naszego wieku albo braku wprawy w campingowym stylu podróżowania i życia?). A wieczorami nie chciało się nam już nic poza odpoczynkiem w schludnym, wyposażonym we wszystko, co potrzeba turyście, motelu. Toteż właśnie, dlatego nasz namiot do tej pory tylko raz był użyty zgodnie ze swym przeznaczeniem i stało się to w warunkach, gdy już absolutnie nie było żadnego wyjścia i żadnej innej możliwości zanocowania. Było to jakiś czas temu w Castelmaine, ślicznym, górniczym miasteczku położonym w pobliżu Ballarat, około 200 km od Melbourne.  Nieświadomi tego, że w okolicy właśnie odbywał się jakiś festiwal muzyczny pierwszy raz bezskutecznie szukaliśmy wówczas noclegu w motelach. Wszystko było zajęte przez entuzjastów muzyki i innych turystów a dni, jako że była to wczesna wiosna, były jeszcze krótkie i szybko się zmierzchało. Ostatecznie, więc ucieszyliśmy się wówczas, gdy cudem udało nam się znaleźć miejsce na polu namiotowym i spaliśmy wtedy jak susły pod dachem namiotu szczęśliwi, że mamy gdzie przyłożyć na noc głowy do poduszki.


A tymczasem nadal był wtorek trzydziestego dnia grudnia, noc zbliżała się coraz bardziej, a my mknęliśmy szybko do następnego na naszej trasie miasteczka – Edenu, położonego już po stronie New South Wales. Podobno miasteczko to nie jest tak popularne w sezonie letnim jak Mallacoota, a więc tam jest jakaś szansa na znalezienie dla nas i naszego rumaczka ustronnego, przyjaznego miejsca na nocny postój.
Zawsze ciekawe było dla mnie przejechanie granicy stanu i wychwytywanie jakichś widocznych różnic pomiędzy owymi stanami. Teraz też wydało mi się, że z miejsca takie różnice widzę. Na przykład tutaj rzuciły mi się w oczy inne oznaczenia tablic drogowych. Z wiktoriańskich zielono-białych zmieniły się w biało-niebieskie. Niedaleko też po przekroczeniu granic stanu dostrzegliśmy przy drodze prześliczny, zachęcający wprost do odwiedzin budyneczek, mieszczący w sobie ubikację publiczną. Tak ładnych przybytków nie widziałam dotąd w Wiktorii, mimo iż przyzwyczajona byłam do ich wszechobecności i higieny wnętrz.


A tymczasem przed nami już był Eden i chociaż zaiste rajskie tam były widoki, to jednak wolnych miejsc w motelach także nie było i tym samym okazało się, że nie dla nas te cuda na ziemi. I znowu tylko w przelocie oglądaliśmy tamtejsze zabudowania i plaże. Na kilku polach campingowych, gdzie zajrzeliśmy w poszukiwaniu wolnego domku campingowego znowu powitały nas tylko tłumy ludzi i bezradnie rozkładane przez właścicieli owych pól ręce. „Przepraszam, ale wszystko już zajęte. Może jutro, pojutrze, coś się zwolni, ale dziś, niestety... – No cóż, jutro i pojutrze to my już będziemy bardzo daleko stąd i tylko bladym wspomnieniem będzie to edeńskie miasteczko, znane między innymi z tego, że kiedyś odbywały się tutaj masowe połowy wielorybów, a do dzisiaj jest  muzeum poświęcone wielorybnictwu właśnie. O tym wszystkim dowiedziałam się z gromadzonych skrzętnie folderów turystycznych, bezpłatnie wykładanych we wszystkich punktach informacyjnych w mijanych przez nas miastach. Podobno do tej pory, w okresie wiosennym wieloryby nadal podpływają w pobliże Edenu, stanowiąc nie lada atrakcję turystyczną. Na szczęście nikt już dziś w Australii na wieloryby nie poluje i nareszcie, przynajmniej na wodach terytorialnych tego kraju mogą wieść swoje rajskie, spokojne życie. Jaka szkoda, że podobny los nie jest ich udziałem na wodach terytorialnych Japonii! I wciąż opinia publiczna jest szokowana widokiem rzezi tych ogromnych, pięknych ssaków...

Ale oto wkrótce zacznie zmierzchać a my oraz nasz wierny rumak - jeep nadal nie mamy pojęcia czy i gdzie zanocujemy tego dnia. Ale już przed nami następne, maleńkie miasteczko, w którym znowu jest jakaś nadzieja i szansa na nocleg. To Pambula i jej  oblicze oświetlone zbliżającym się ku zachodowi słońcem.
Jedziemy już teraz bardzo wolno, by nie przegapić niczego ważnego, żadnego napisu informacyjnego o wolnych miejscach. Mijamy kilka moteli, ale tam świecą się, ku naszemu rozczarowaniu, napisy głoszące „no vacancy” (brak wolnych miejsc). A więc nawet nie ma po co tam wchodzić i pytać. W końcu, w samym centrum miasteczka natrafiamy na pub połączony z hotelem. I chociaż nie są to może dla nas jakieś wymarzone warunki, bo z pobliskiej restauracji dobiegają ostre wonie jakiejś smażeniny a z pubu głośne rozmowy tamtejszych gości, to jednak z radością lokujemy się w malutkim pokoiku motelowym i możemy z ulgą nareszcie odetchnąć i odpocząć już po tym bardzo długim i męczącym dniu.


Ale myliłby się, kto by sądził, że natychmiast poszliśmy owego wieczoru grzecznie do łóżeczka! Otóż my po błyskawicznym wstawieniu do pokoju naszych maneli zapragnęliśmy napić się zimnego i orzeźwiającego piwka, bowiem nie ma nic lepszego po długiej podróży na przepłukanie znużonego australijskim kurzem gardła, jak szklanka lodowatego piwa. Taka tutejsza szklanka do piwa nie ma jednak nic wspólnego z polskim kuflem. Jest mała, wąska na dole a rozszerzana ku górze i mieści się w niej chyba tyle samo, co w zwykłej szklance. Nie da się, więc taką ilością piwa upić, a zresztą australijskie piwo z reguły jest bardzo jasne i dość słabe.
A więc posiedzieliśmy sobie oboje z rozkoszą przy kontuarze pubu, przy naszych wilgotnych od chłodu szklanicach, popijaliśmy pyszny, złocisty napój i obserwowaliśmy australijskich bywalców tegoż przybytku, którzy takoż jak my sączyli swoje piwo, palili na tarasie pubu papierosy i wiedli długie, przeplatane żartami i głośnymi śmiechami rozmowy. Patrzyłam na ich osmalone wiatrem i słońcem twarze, na kowbojskie kapelusze z szerokim rondem, na kraciaste, zawinięte nad łokciem koszule i myślałam sobie, że pewnie niewiele się tu przez ostatnie stulecie zmieniło.

Zresztą sama Australia mało się zmienia zewnętrznie w porównaniu z wiecznie rozbudowującą się, zindustrializowaną i pożerającą własne przestrzenie Europą. W Australii prawdopodobnie tam, gdzie kiedyś były pastwiska, tam są też i dzisiaj. A lasy eukaliptusowe szumią tak samo mocno, chociaż co parę lat są trawione przez żarłoczne płomienie pożarów. W Australii wręcz rygorystycznie przestrzega się wszelkich zasad, dotyczących ochrony środowiska i genetycznej czystości rodzimej roślinności. Natomiast mało dba się chociażby o europejskie w swym rodowodzie drzewa. Bez pardonu i zmiłowania wycina się lasy modrzewiowe i świerkowe i naprawdę coraz większą rzadkością stają się one w pejzażu australijskim.
Rozrastają się oczywiście miasta i miasteczka ( chociażby tak, jak wspomniana wcześniej Mallacoota), ale peryferia miast i samo country wciąż pozostaje niezmienne.

A tymczasem nasze piwka już były wypite i trzeba było postanowić, co począć dalej z tak cudownie rozpoczętym wieczorem. Nie chciało się nam jeszcze spać, więc postanowiliśmy, że skoczymy jeszcze na wieczorny spacerek do położonej nieopodal Merimbuli, ulubionego miejsca wypoczynkowego Australijczyków. Co w niej aż tak urzeka, że gotowi są przemierzać te ogromne odległości? Co sprawiło, że także i mój mąż wspomina je jako najpiękniejsze w Australii, zobaczone dotąd przez niego miejsce?
Byłam tego wszystkiego ciekawa i niecierpliwie wypatrywałam przez otwarte szeroko okna samochodu pierwszych zabudowań Merimbuli.


Podczas, gdy wjeżdżaliśmy do owego miasteczka właśnie zaczynał się pomarańczowo-czerwony zachód słońca i ukazywał nam wody ogromnego jeziora, a właściwie dwóch jezior( Top Lake i Merimbula Lake), jako mieniące się złotem i szlachetnym granatem zaczarowane, nierzeczywiste przestrzenie. Niecierpliwie, bo spieszyło nam się do robienia zdjęć, przejechaliśmy zatem przez most, łączący ze sobą przedzielone wodami jezior miasto i zaparkowaliśmy pojazd na betonowym nabrzeżu. Tego dnia chmury dodawały niezwykłego uroku wszelkim pejzażom, natomiast tu, w Merimbuli ich odbicia na wodzie wyglądały wręcz bajecznie. A tymczasem miasteczko, malowniczo usytuowane na okolicznych wzgórzach odbijało delikatnie swymi oknami ostatnie błyski słońca i wyglądało jak żywcem wyjęte z baśni, albo ze starej, retuszowanej pocztówki. 


Ogromne eukaliptusy, wyrastające spoza widnokręgu prześwietlały się przez zachód słońca czarną koronką gałęzi i gałązek. A my przyglądaliśmy się temu wszystkiemu i zapisywaliśmy naszymi aparatami fotograficznymi te ulotne, niepowtarzalne momenty oraz kolory. Na nabrzeżu, przed nami stali nieruchomo wędkarze, którzy, niczym mosiężne statuetki wrośli na zawsze w ten pejzaż. Pachniało rybami i wodą rzeczną, a tutejsze świerszcze grały zapamiętale swój wieczorny koncert. I nie chciało się nam za bardzo stamtąd odchodzić, ale ponieważ zachód nadal malował zmienne barwy na niebie a chmury nadal przemieszczały się po nim tworząc fantastyczne kształty, postanowiliśmy pojechać na drugi brzeg jeziora i stamtąd zrobić jeszcze kilka fotografii.


I znowu zostaliśmy zauroczeni spokojem, łączącej się tu z zatoką rzeki i znów wpatrzeni w rozległe, lśniące srebrem i fioletem wody staliśmy na molo i bez końca fotografowaliśmy to wszystko. I tak aż do zupełnego zmroku, do pogrążenia się wody w cieniu i w atmosferze  słodkiego, nocnego odpoczynku...

A tymczasem nasze wyposzczone żołądki rozgłośnym burczeniem dawały o sobie coraz silniej znać i stwierdziliśmy, że przecież nam ta Merimbula nie ucieknie, że będziemy ją jeszcze mogli podziwiać jutro, już za dnia. A teraz, skoro potrzeby ducha zostały tak wspaniale zaspokojone, to cokolwiek należy się także naszym wygłodzonym ciałom.
A co by tu zjeść wieczorem w tym wczasowo-rybackim siole? Oczywiście nasze ulubione fish and chips, dobre na każdą okazję i prawie wszędzie smakujące podobnie, bo sporządzane według tej samej receptury. Nie raz obserwowaliśmy jak się tutaj smaży rybki i nawet sami nauczyliśmy się jak je sobie przyrządzać w domu. Nic trudnego – rozrabia się mąkę z jajkiem i wodą i w tej zawiesistej panierce nurza się dokładnie filety ryb a następnie wrzuca do gorącego oleju. Po kilku minutach wyjmuje się je z tej kąpieli rumiane i chrupiące. Jednym słowem - pyszne! Wprawdzie podczas naszych podróży po różnych rejonach Australii zdarzyło się nam kilkakrotnie zjeść rybkę przesmażoną, przypaloną lub przesoloną, ale były to zazwyczaj niechlubne wyjątki od reguły. Reguły głoszącej, że jest to danie dobre, szybkie i w miarę tanie.
Szybko znaleźliśmy w Merimbuli sympatyczną smażalnię ryb, w której zamówiliśmy dwie porcje naszego ukochanego smakołyku a po dziesięciu minutach oczekiwania pałaszowaliśmy go wraz z nieodłącznym tutaj, jako dodatek do ryb, sosem tatarskim. Tym razem z naszymi rybkami i frytkami wszystko było w porządku. Smakowały tak, jak należy, przyrządzone były znakomicie, zatem cieszyły nasze żołądki ogromnie.
Od czasu do czasu zagadywał do nas kucharz z owej smażalni i opowiadał, że przez cały rok zwykle jego smażalnia świeci pustkami a cały zarobek dokonuje się tutaj właśnie latem, gdy tłumy głodnych turystów zawalają nieprzeliczonymi rzeszami spokojne zazwyczaj miasteczko. I rzeczywiście - przez te kilkanaście minut, gdy zaspokajaliśmy swój głód kilkanaście osób złożyło swoje zamówienia w smażalni. Jednak wszyscy poza nami zabierali swoje pudełeczka z jedzeniem ze sobą i odjeżdżali gdzieś w dal swymi cudownie błyszczącymi w światłach neonów, drogimi samochodami. Merimbula nie jest, bowiem miejscem wypoczynkowym dla każdego. Trzeba mieć spory zapas gotówki w kieszeni lub w znaczny sposób uszczuplić swoją kartę kredytową by spełniać tu wszystkie swoje wczasowe zachcianki. Droższe, niż w mijanych dotąd miejscowościach są tutaj noclegi. A widać to było nawet z zewnątrz po merimbulskich, w europejskich stylu wybudowanych domach wczasowych i noclegowych.
Na szczęście dla nas ryby z frytkami kosztowały tu niewiele więcej niż w Melbourne, więc najedzeni i zadowoleni wstaliśmy wreszcie od jedynego, ustawionego przed smażalnią stolika i podążyliśmy w stronę czekającego na nas wiernie jeepa. Jeszcze tylko wstąpiliśmy do czynnego całą noc supermarketu – Safeway’a, by kupić dla Cezarego jego ulubione cygara - Amanda. Wiem, wiem – on nie powinien palić a ja nie powinnam temu jego paleniu sprzyjać. Jednakże cygara Cezarego pachną tak słodko a on rozkoszuje się nimi z takim wdziękiem i radością, że naprawdę trudno sobie odmówić tej wspólnej przecież przyjemności. Zresztą pali teraz naprawdę rzadko i mało tylko te swoje ulubione, grube cygara. Wygląda wówczas jak jakiś pewny siebie, przystojny, tajemniczy, amerykański mafioso. A to nieodmiennie budzi mój uśmiech, zachwyt i wzruszenie... 

Wracamy już teraz szybko do hotelu i kończymy ten długi dzionek spokojnym, paleniem cygara, błyskawicznym prysznicem a potem już mocnym snem w pokoju hotelowym w Pambuli. I śpimy jak zabici po tej całodziennej podróży. A snu nie zakłócają nam ani żadne zapachy, ani dźwięki. Za oknem świat odpoczywa przed jutrzejszym, pełnym niespodzianek i kolorów dniem. Przed ostatnim dniem 2008 roku...

  Cz.3 - "W dzień sylwestrowy"




   Obudziliśmy się wyspani i rzeźcy w pogodny, ciepły, wczesny poranek środowy i zaraz z ciekawością wyjrzeliśmy na zewnątrz. Okna naszego pokoju z jednej strony wychodziły na stację benzynową a z drugiej na zabudowania pubu. Pub jeszcze sobie smacznie spał i spali pewnie jeszcze głęboko wszyscy jego wieczorni goście. Zapewne biesiady i popijawy trwały w nim poprzedniego dnia do późnej nocy, co nie dziwi w miejscu nastawionym na turystów, w miasteczku, w którym jedyną, wieczorną atrakcją jest taki właśnie pub, jego sala gier automatycznych i wielki, plazmowy telewizor, w którym można obserwować jakieś rozgrywki sportowe w krykiecie albo w footbolu australijskim. Australijczycy są wielkimi fanami tych dwóch dyscyplin sportowych i kilka razy w roku na czas finałów czy mistrzostw gremialnie jadą na stadiony sportowe by wspólnie i zażarcie kibicować swoim drużynom. A potem przez wiele dni to omawiać, przeżywać, komentować...Natomiast ci, którzy zostają na miejscu pilnie obserwują zawody sportowe w swoich telewizorach. A w tym czasie ulice australijskich miast i miasteczek są kompletnie wyludnione. I nawet najpiękniejsze plaże świecą pustkami...


   Teraz zaś przed stację benzynową, co chwilę podjeżdżały nowe pojazdy Australijczyków śpieszących się do pracy albo na poranne wędkowanie ( częsty był widok wędek, sterczących z tylnych okien ich pojazdów). Z ciekawością zapatrzyłam się na parkującego pod naszymi oknami starego, zdezelowanego Kingswooda ( to marka nie produkowanych już dzisiaj, ale bardzo wytrzymałych i cieszących się tutaj dobrą opinią samochodów). Właściciel samochodu wszedł na stację i zostawił swój pojazd otwarty a wówczas wybiegły z niego dwa psy i radośnie ulżyły swym potrzebom na pobliskim słupie. Duży, spasiony ponad miarę ni to kundel, ni to owczarek niemiecki i maleńki psiak w typie ratlerka obiegły auto z wesołym poszczekiwaniem i w ten sposób zaznaczyły swoje terytorium. Ten duży i widocznie starszy pies szybko zagonił do samochodu malucha a sam usiadł przed nim dumnie, jak na straży i pilnie wbił wzrok w drzwi, wiodące do wnętrza stacji benzynowej. Po chwili powrócił jego właściciel a pies oparł się przednimi łapami o jego pierś i dokładnie wylizał mu twarz, a właściwie to, co dało się na owej twarzy wylizać. Mężczyzna miał bowiem zarost imponujących wprost rozmiarów. Brodę i wąsy rosochate, gęste i długie po pas, a przy tym zupełnie bielusieńkie. Na jego głowie tkwił oczywiście nieodłączny tutaj kapelusz kowbojski, natomiast na nogach miał gumowe klapki w typie: japonki. 

Bardzo często widywałam już w Australii mężczyzn z wielkim zarostem, ale tak ogromnego jak ten, nie widziałam jeszcze nigdy. Także i te klapki na nogach nie były dla mnie niczym dziwnym, albowiem większość tubylców przez cały rok, niezależnie od temperatury i celu, do którego zmierzają chodzi ubrana bardzo cienko, luźno i niedbale.
Ileż to razy zauważałam w supermarkecie osoby bose lub odziane w kapcie, wyciągnięte podkoszulki, wytatuowane, zakolczykowane i fantazyjnie rozczochrane, albo przyozdobione zapomnianymi chyba wałkami do włosów.  Mało się w tym kraju tak naprawdę dba o konwenanse i pozory. Liczy się wygoda i dobre samopoczucie i chyba tylko świeżo przybyli z Europy emigranci, zwracają jeszcze uwagę na wygląd i styl ubrania. Zresztą i ja zaczęłam się pomału uczyć takiego właśnie luzu, czesząc się teraz najczęściej, jak już wcześniej wspominałam w dwa wygodne warkoczyki albo kucyki i zupełnie nie wstydząc się tak chodzić po ulicy. Czy zdobyłabym się na to samo w Polsce? W moim wieku...?!

Brodaty Australijczyk wytarmosił tymczasem pieszczotliwie oba swoje pieski, dał im po kawałeczku jakiegoś batonika, zagonił psie bractwo do środka, po czym zapuścił silnik samochodu i z fantazją odjechał ku swemu przeznaczeniu. A z okien jego auta widać było dwie, roześmiane psie mordy, których kłaczki i uszy wesoło powiewały na wietrze...

I na nas też był już czas. Szkoda  każdej chwili na siedzenie w pokoju, gdy tyle było przed nami do zobaczenia, do przejechania, do zachwycenia. Dzisiaj mieliśmy dojechać do Sydney. Przed nami były zatem 474 km drogi.
Chcieliśmy jednakże zobaczyć, co ciekawego ma do zaoferowania turystom sama Pambula, więc szybko wypiliśmy kawę, zjedliśmy śniadanie ( ukochane jajka na twardo), zapakowaliśmy się do jeepa i pojechaliśmy na tutejszą plażę.  


   Wszystko zapowiadało, że będzie to upalny, bezchmurny dzień, bo chociaż było jeszcze dość wcześnie, to na plaży lokowało się  już sporo ludzi, którzy na żółciutkim piasku  układali porządnie swoje ręczniki, parasolki, koce i namiociki. Natomiast kilkunastu wędkarzy tkwiło zapewne cierpliwie już od świtu na tutejszych, przybrzeżnych  skałach.   Ale ponieważ niczym szczególnym się ta plaża nie wyróżniała, postanowiliśmy pojechać jeszcze na pobliskie mokradła – wetlands – miejsca chronione i bezcenne ze względu na żyjące tam endemiczne gatunki ptaków oraz roślin. 

                                                       Panboola - pisownia aborygeńska

   Już nie raz bywaliśmy z Cezarym na tego typu terenach, ale zawsze byliśmy ich ciekawi i po prostu lubiliśmy sobie po nich spacerować, by odetchnąć panującą w nich świeżością i wilgocią. Takie wetlands dość często napotyka się w pobliżu rzek, oceanu, albo jezior.  Czasami tętnią gwarem śpiewów ptasich i kumkaniem żab. Czasami pachnie w nich bagienną wilgocią i zgnilizną. Jest w nich wówczas bardzo zielono i niezwykle rzeźko.  A spaceruje się tam wtedy nieomal jak po mazurskich albo kaszubskich lasach. Często jednak te wspaniałe mokradła wysychają, co jest normalne w tym kraju cierpiącym wciąż na niedosyt wody i opadów. W czasie suszy wszystko żółknie, zamiera, cichnie, jak gdyby hibernuje się w oczekiwaniu na zbawczy deszcz. A obserwatorowi przyrody robi się po prostu smutno i przykro na widok tych pustych, wyschniętych stawów, oczek wodnych, koryt rzek i potoków. Bezużyteczne są wówczas postawione tam domki do podglądania ptactwa wodnego, bezużyteczne stają się też mostki nad nieistniejącymi strumyczkami i bagniskami. Przyroda wytrwale czeka na wielką ulewę i na odrodzenie wszelkiego życia...


   Na szczęście pambulskie mokradła nie cierpiały w tym czasie na brak wody. Wkroczyliśmy zatem szeroką dróżką na cudownie zielone, przestrzenne tereny porośnięte, kochającą wilgoć roślinnością. Nad błyszczącym z daleka stawem straż trzymała cudownie rozłożysta wierzba płacząca, a spoza niej dochodziły głosy szczęśliwej, kaczej rodziny, zażywającej właśnie beztrosko porannej kąpieli. Czarny łabędź kroczył dostojnie przy brzegu, pośród świeżo ściętej, pachnącej trawy a potem przysiadł sobie na jakiejś kupce liści i schował szlachetną głowę pod skrzydło. 


                                                                  
    A my z Cezarym z przyjemnością spacerowaliśmy sobie mostkami i ścieżynkami, wczytując się w postawione na zakrętach tablice, informujące nas o tym, jakie rośliny i jakie zwierzęta możemy na owych mokradłach napotkać i co ciekawego można tam robić. Była tam szansa na przykład na zobaczenie stad kangurów, wysłuchanie koncertów żabich, obserwację bagiennych, maleńkich krabów, wyprawienie sobie pikniku w otoczeniu pachnącego czystą, słodką wodą sitowia i trzciny.





   Ale tego dnia nie dla nas były te rozkosze. Przecież trzeba było jechać dalej, do kolejnego, wyznaczonego na mapie celu i tylko od czasu do czasu zatrzymywać się, by podziwiać przydrożne pejzaże i ciekawostki. Nawet żartowaliśmy sami z siebie, że oto uprawiamy typ turystyki amerykańskiej. To znaczy jedziemy bez ustanku poprzez kilkaset kilometrów, by wreszcie zatrzymać się chociażby na siku, zrobić w tempie ekspresowym parę zdjęć na tle samochodu, coś zjeść, coś wypić i ruszać dalej...Może nie było z nami aż tak źle, jak z owymi zwariowanymi na punkcie błyskawicznej eksploracji swego kraju Amerykanami. Tym niemniej wyznaczyliśmy sobie przecież tydzień czasu na przejechanie kilku tysięcy kilometrów i na zobaczenie najciekawszych miejsc po drodze. I chociaż nie raz serce nas bolało, że znów trzeba jechać, że czegoś nie zobaczyło się dokładniej i nie zagrzało nigdzie dłużej miejsca, to jednak inaczej nie można było przecież, bo Australia jest ogromnym krajem i aby zobaczyć w niej wszystko, życia by nie starczyło.

Ale zanim na dobre przyciśniemy gaz do dechy, to jeszcze raz odwiedzić chcemy Merimbulę, by poznać jej oblicze oświetlone tym razem blaskiem przedpołudniowego słonka.


   I już wkrótce wjeżdżamy serpentyną na wzgórze, skąd będzie widoczna zatoka i całe miasteczko. Już od Mallacooty obserwować mogę to niezwykłe połączenie widoku gór z morzem. Ale tam podziwiałam z dala wszystkie odcienie srebrzystej zieleni wzgórz, widocznych spoza jeziora połączonego z oceanem. Tutaj sama stoję na szczycie wzgórza i z zapartym tchem spoglądam w dół. A tam turkus we wszystkich możliwych odcieniach. I jeszcze różowo-fioletowe skały przebijające się spod przejrzystej wody, wyglądające jak potrzaskana, ametystowa posadzka w otoczeniu amarantowych ruin jakiegoś zamczyska.

    
   Chcę zobaczyć więcej, więc jak dziecko biegnę w dół. Ale uwaga, bo oto stoję na bardzo stromym wybrzeżu i muszę zważać, by stopy nie obsunęły mi się w dół. Gdzieś za mną przywołuje mnie Cezary, który bojąc się o mnie a jednocześnie samemu cierpiąc na lęk wysokości, nie może spokojnie znieść tak bezpośredniej bliskości tej przepaści w dole. A ja chociaż staję się bardziej ostrożna, to jednak chęć fotografowania pcha mnie wzdłuż wąskiej, biegnącej między cyprysami ścieżki. W innym miejscu widzę niesamowitej białości piasek plaży wyłaniający się spod fal odpływu. Wszędzie rosną ogromne, wspaniałe eukaliptusy i niesie się oszałamiający zapach oceanu, trawy, kory drzew i jeszcze czegoś bliżej przeze mnie niezidentyfikowanego, co jest w tej zapachowej mieszance czymś tak ważnym, jak pieprz w rosole.
I stoję tam zauroczona z przymkniętymi powiekami i mocno przeżywam cudowność tego miejsca. Czy widziałam już w życiu piękniejsze?  - pytam samą siebie. I już nie dziwię się Cezaremu, że kiedyś zakochał się w tej okolicy i tak dobrze pamiętał ten swój zachwyt do dziś. A tymczasem wczasowicze wszelkiej maści korzystają tam w dole bardzo aktywnie z uroku tej zatoki. Pływają, kąpią się, wiosłują, jeżdżą na skuterach i nartach wodnych, chlapią się przy brzegu i po prostu brodzą sobie beztrosko po tym niebiańskim turkusie. A mewy siedzą spokojnie na gałęziach i kikutach pieńków i beztrosko kontemplują otoczenie...


   Oboje z Cezarym patrzymy na to wszystko z lekką zazdrością. To jedno z tych miejsc, gdzie mielibyśmy ogromną chrapkę by zostać na dłużej, by po prostu poleniuchować. Ale ponieważ zdajemy sobie doskonale z tego sprawę, że jeśli to zrobimy, to nie zdążymy na wieczór do Sydney, godzimy się z naszym losem wagabundów i nie marudzimy dłużej  Zjeżdżamy jeszcze w dół, by dotrzeć w Merimbuli do miejsca zwanego Fishing Wharf. Na trochę dłużej parkujemy samochód i idziemy na  niewielkie molo.

    
   Tam widzimy niezwykły strumień wypływający z ciemnoróżowych skał wprost do morza. Na powierzchni skał woda tworzy tam perliste kaskady. Amarantowe kamienie różnych dziwnych kształtów wyłaniają się z przybrzeżnych wód, ukazując błyszczące między nimi maleńkie zatoczki i sekretne rozpadliny. I tu, jak na każdym molo wędkarze niezmordowanie zarzucają swe wędki i cierpliwie wpatrują się w drgającą na wietrze żyłkę, chcąc wychwycić moment, gdy ryba wreszcie weźmie. A ponieważ na molo tkwiła ogromna tablica informująca o tym, jakie to mianowicie ryby i inne żyjątka można wyłowić w tych okolicach, to z zaciekawieniem się w nią wczytałam i oto, co m.in. tam zobaczyłam. 
   Ze znanych Polakom ryb pokusić się tu można o złowienie tuńczyka, makreli i flądry. A poza tym powszechnie występują w tych wodach krewetki, ostrygi, małże i jadalne kraby. Na tablicy widniały kolorowe rysunki wielu nieznanych mi, a popularnych w Australii ryb np. : bluefish, snapper, marlin, kingfish. Nazwy pięknie brzmiące, prawda? A niektóre z tych ryb wyglądały przy tym na bardzo groźne, bo uzbrojone w kolce, ostre jak brzytwa płetwy i ogony, oraz w zębiska, jakich nie powstydziłby się nawet rekin.


   I znowu przychodzi pora pożegnania z tym widokiem. Kolorowa, ożywiona na chwilę pocztówka Merimbuli oddala się a my jedziemy dalej górską, widokową drogą wiodącą przez parki narodowe.

    Specjalnie wybieramy trudniejszą, ale ciekawszą trasę, bo chcemy jadąc w pobliżu oceanu móc podziwiać okolice i tutejsze parki oraz miasteczka. A właśnie wjeżdżamy w kolejny taki park, noszący znowu z aborygeńska brzmiącą nazwę: Bourunda Park.
Przy tej okazji wypytuję Cezarego o ciągle niezbyt jasny dla mnie sposób i ideę powstawania tychże parków. Mój mąż tłumaczy mi cierpliwie, że to rząd australijski wykupił i nadal wykupuje od prywatnych właścicieli ogromne połacie terenu, robiąc to w trosce o ochronę specyficznej fauny i flory osiedlonej tamże. I właściwie w Australii jest tak, że nie ma terenów niczyich, nie przeznaczonych do użytku gospodarczego lub do ochrony. Prędzej czy później nieużytki, dzikie lasy, busz, wielusethektarowe pastwiska zostają włączane w skład parków narodowych i od tej pory nie wolno tam prowadzić żadnej działalności gospodarczej, budować niczego bez zezwolenia rządu, ani w żaden sposób eksploatować tej ziemi. Czasem zdarza się, że Aborygeni zgłaszają swoje prawo własności do jakiegoś terenu. Wówczas sąd na specjalnym posiedzeniu przeważnie im te ziemie przyznaje. Chwilę potem rząd odkupuje od nich te ziemie i natychmiast ogłasza je parkiem narodowym. W ten sposób Aborygeni zyskują z zadowoleniem środki do życia, a na dodatek satysfakcjonujące ich przekonanie, że ich rodzimym ziemiom na pewno nie stanie się pod ochroną rządu żadna krzywda.

   Do parków narodowych można z reguły swobodnie wchodzić i zwiedzać je, korzystając przy okazji z infrastruktury, w którą są wyposażone: ze schludnych ubikacji, miejsc na piknik, gdzie przeważnie mieszczą się elektryczne, gazowe lub opalane drewnem grille, ze stoliczków, ławeczek i wyraźnie oznaczonych tablicami ścieżek i szlaków. Można tam zazwyczaj swobodnie wjeżdżać samochodem i przemierzać ciekawe traki, kręte nieutwardzone drogi, przejeżdżać brody rzek i strumieni a gdzieniegdzie nawet, na specjalnie rzecz jasna oznaczonych campingach, obozować. Nie wolno tam oczywiście polować na zwierzęta ani niszczyć żadnej roślinności, dzięki czemu dzika przyroda Australii ma się bardzo dobrze i nic nie zapowiada tego, by się to zmieniło.



  - A co ze znanymi opinii publicznej okrutnymi polowaniami na kangury? - zapytałam znów Cezarego. Przecież sama widziałam takie widoki na filmach w typie „Krokodyl Dundee”. I dowiedziałam się, że polowania na kangury są dozwolone na terenie prywatnych farm, o ile farmerzy wydadzą zgodę na polowanie tamże. Sami farmerzy mają też prawo do odstrzału wadzących im w jakiś sposób kangurów, ponieważ te zwierzęta na farmach uważane są po prostu za zwykłe szkodniki. Farmer może więc po prostu zabić te kangury, które wyjadałyby jego krowom i owcom za dużo, tak cennej tutaj trawy, albo gdy te torbacze są zanadto agresywne. 

No tak, przypomniało mi się, że nie raz widywałam już w tutejszych sklepach spożywczych mięso czy kiełbasę z kangura. Sama nie miałam i nie sądzę bym kiedykolwiek miała ochotę na wypróbowanie tego specjału. Tyle się napatrzyłam na pasące się beztrosko i leniwie ogromne stada tych z reguły łagodnych zwierząt. Tyle razy podziwiałam je z daleka i z bliska robiąc mnóstwo zdjęć kangurzym matkom, oseskom i wielkim samcom. Obserwowałam ich zwyczaje godowe, zabawy i bijatyki, wzruszałam się ogromną czułością i troską macierzyńską, z jaką kangurzyce pochylały się nad główkami, wyglądających z ich przepastnych toreb kangurków.


Zresztą podobnie rozczulałam się nad króliczkami, masowo rozmnażającymi się w tym sprzyjającym im klimacie. Niekiedy drobne, spiczastouche figurynki owych małych ssaków tkwiły nieruchomo przy drodze i wygrzewały grzbiety w promieniach zachodzącego słońca. A potem nagle wystrzelały jak z procy i umykały w gęstwę krzaków tak szybko, że widać tylko było ich bielejące z oddala kuperki.

A tymczasem właśnie dojeżdżaliśmy do Tathry – nadmorskiego, wypoczynkowego miasteczka. Jednego z wielu, przez jakie tego dnia będziemy przejeżdżać. W większości z nich nawet się nie zatrzymywaliśmy, bo czas nas gonił. Od czasu do czasu jednak jakiś  punkt na mapie, wyróżniający się na przykład niezwykłą rzeźbą terenu, ładną nazwą, skojarzeniem czy wspomnieniem sprawiał, że grzechem byłoby nie przystanąć tam chociaż na chwilę by odetchnąć atmosferą i kolorytem danego miejsca.


   A właśnie Tathra była takim miejscem, po pierwsze dlatego, że Cezary już kiedyś tu był a nawet nocował, a po drugie podobała mi się tatrzańska nazwa miasteczka i chciałam zobaczyć, czy jest tu cokolwiek, co by się z polskimi górami mogło skojarzyć. Ach, ta moja wieczna skłonność do szukania ukrytych znaczeń, szyfrów i przesłań! Większość nazw w Australii ma pochodzenie aborygeńskie i jako takie pewnie coś ważnego w ich języku oznacza. Nam jednak, nie znającym ich języka przybyszom ze środkowej Europy, pozostaje tylko domysł i snucie swoich własnych, najczęściej bzdurnych wyobrażeń. Może kiedyś jakiś urzędnik, mający talent do słowotwórstwa administracyjnie ponadawał nazwy miejscowościom i ulicom? I nie było w tym ani nic tajemniczego ani romantycznego? Jednakże ja, wolę myśleć, że dawno, dawno temu dotarł tu jakiś polski góral i z tęsknoty, albo z miłości do swoich rodzinnych stron nazwał to miejsce Tathrą.

Podjechaliśmy na najwyższy chyba punkt widokowy w tym mieście i podziwialiśmy z daleka plaże, kamieniste wybrzeża, żółte piaski i schowane pomiędzy skałami zatoczki.
A potem zaparkowaliśmy samochód przy zielonym, równiutko przystrzyżonym trawniku sąsiedniego wzgórza i idąc wspaniale zadbaną aleją wśród krzewów i kwietników przeczytaliśmy tablicę informującą nas o tym, że znajdujemy się oto na cmentarzu, na którym pochowani są m.in. żołnierze, weterani drugiej wojnie światowej. Nie było tam jednak żadnych grobów ani pomników lecz tylko maleńkie płyty nagrobne, umieszczone bezpośrednio na usłanym kawałkami kory podłożu. Ten skromny lecz pełen szacunku sposób potraktowania zmarłych zdziwił mnie trochę, ale nie zgorszył. Pomyślałam sobie, że przecież najważniejsza jest pamięć o tych, co odeszli a ta pamięć nie zależy od okazałości grobów lecz od tego, kim był zmarły i czy kogoś kochającego, pamiętającego po sobie zostawił. Obok większości płytek nagrobnych leżały piękne, świeże kwiaty. To mówiło samo za siebie. 



A w pobliżu cmentarza olśnił nas kolejny wspaniały widok na ocean, długie molo w dole, na odległe plaże i na kolorowe, śliczne stateczki płynące po wodzie jak zabaweczki małych chłopców...

   Jedziemy dalej widokową, zawiłą trasą położoną cały czas w bezpośredniej bliskości oceanu. Jedziemy tędy, bo to znacznie ciekawsza dla nas droga, niż przebiegająca kilkanaście kilometrów stąd autostrada Princess HWY – szybka, wygodna, ale i straszliwie nudna.
Zanim dojedziemy do następnego miasteczka – Bermagui -  zatrzymujemy się wielokrotnie oszołomieni pięknem, kolorytem i dzikością okolicy. Przystajemy w pobliżu rozlewających się szeroko rzek i jezior. Jest gorąco i bardzo słonecznie, a więc odziani w kapelusze z szerokim rondem wybiegamy wraz z naszymi nieodłącznymi aparatami fotograficznymi na spotkanie kolejnej uczty dla oczu. 


Najbardziej urzeka nas swą barwą jezioro Cuttage Lake oraz jego rozlewające się aż do plaży morskiej płytkie, zielonkawo żółte, cieplutkie wody. Taplamy się w nich z rozkoszą. Obserwujemy ławice drobnych, srebrzystych rybek, przepływających migotliwie między naszymi stopami. Brodzimy na przestrzeni wielu metrów a woda sięga nam zaledwie do połowy łydki. Jakiś pies szczęśliwy, że nareszcie może swobodnie pobiegać bez smyczy ogromnymi susami przemknął obok nas, wzniecając przy tym perliste kaskady wody. Po tym niespodzianym prysznicu śmiejemy się zadowoleni i machamy życzliwie dłońmi do przepraszającego nas za wybryk psa jego właściciela.
 Ze strefy słońca wkraczamy na chwilę w strefę cienia, mieszczącą się pod długim, wąskim, białym mostem. Mostem, po którym za chwilę przyjdzie nam jechać, bo właśnie tamtędy wiodła nasza dalsza droga. Ale póki co poruszamy się boso, nieśpiesznie w tym cienistym raju pod sufitem z pachnącego starym drewnem mostu. Dalej rozlewisko gwałtownie się zwężało i skręcało w delikatny, seledynowy strumyk biegnący ledwie widocznym korytem wśród białych, nadmorskich piasków w stronę bezkresu oceanu.

Niechętnie znów wsiadamy do niezmordowanego, nagrzanego jeepa. Chciałoby się tak brodzić w nieskończoność. Chciałoby się zwiedzać bez żadnego pośpiechu wszystkie te tajemnicze ścieżki i zatoczki. I znowu żal, że to nie tym razem...

   Zatrzymujemy się jednak niedługo potem, bo widzimy, ze tuż przy drodze ciągną się malownicze mokradła i zarośla. Jakże tu ich nie sfotografować, jak nie przyjrzeć się z bliska tym tak szczodrze ofiarowywanym nam przez naturę cudownościom. Lśniące granatem, błękitem i zielenią wody bagnisk, okalają gęste trawy i trzciny. Między nimi rosną podobne do kaczeńców kwiatuszki, uwijają się rzesze ważek i motyli. Pokryte jasnozielonym, mięciutkim mchem wysepki lądu na tych mini stawikach są miejscem lęgu kaczek i łabędzi.

   
   Czujemy się trochę jak odkrywcy nieznanych lądów, bo te najbardziej się nam podobające miejsca, nie są w żaden sposób szczególnie wyróżnione na mapie, zaznaczone chociażby gwiazdką dla turystów. Daleko stąd do zabudowań miejskich, do tych wszystkich pizzerii, McDonaldsów i smażalni ryb. Daleko do zgiełkliwych i męczących tłumów ludzkich. Od czasu do czasu dociera tu pewnie jakiś rybak albo złakniony odludzia turysta. A poza tym jest spokojnie i nieomal zupełnie cicho, a tę ciszę zakłócają jedynie przejeżdżające tędy od czasu do czasu samochody. Jesteśmy z Cezarym jak gdyby w naszym prywatnym Edenie i tak wyróżnieni przez sprzyjający los i dobrą pogodę z wielką przyjemnością samotnie kontemplujemy to dzikie piękno.

  Ściągamy nasze wygodne, skórzane klapki, w których zwykliśmy zawsze podróżować i znowu boso idziemy po gorącym piasku graniczącej z tymi mokradłami, bezludnej plaży.  Spoglądamy z zachwytem na łagodne grzbiety wydm. Nie ma na nich najmniejszego śladu bytności ludzkiej. Tylko wszędobylskie mewy krążą dookoła i przysiadają na tej niepokalanej, złocistej wyżynie. We mnie znowu wstępuje duch małej dziewczynki i biegnę z radością po tej ogromnej, żółtej, piaskowej przestrzeni w stronę oceanu. Spoglądam na wyłaniające się z morza skały, tworzące w oddali niedostępne wysepki. Wyobrażam sobie, że to pewnie idealne siedliska dla ptaków i fok, ale jestem za daleko, by cokolwiek stąd zobaczyć. 


   A oto przed nami już Bermagui. Jesteśmy z Cezarym trochę głodni, więc tym razem mniej zwracając uwagę na uroki tegoż miasteczka a bardziej na potrzeby swych żołądków, szukamy dla siebie elektrycznego albo gazowego grilla. Chcemy kupić  w sklepie spożywczym surowe steki albo kiełbaski i samodzielnie je sobie upiec gdzieś nad morzem, w cieniu...Och, to marzenie ściętej głowy. Cienia nad morzem nie znajdujemy nigdzie, takoż i grilla. Brak cienia nas nie dziwi – w końcu to Australia w środku lata. Ale nie możemy się nadziwić brakowi jakiegokolwiek barbaque.  Melbourne i w ogóle stan Wiktoria zdążył nas już przyzwyczaić do tego, że grille to powszechne, bezpłatne i ogólnie dostępne dla Australijczyków wynalazki.  Typowy Australijczyk chyba nie wyobraża sobie weekendowej wyprawy za miasto bez tradycyjnego grillowania i wielogodzinnego biesiadowania przy nim.  Czasem nawet wydaje mi się, że jedzenie jest ulubioną i najważniejszą rozrywką Ozzich (tak nazywają sami siebie Australijczycy)... 
Jednak w tym przepięknie położonym tuż nad oceanem Bermagui, małym miasteczku stanu New South Wales nie znajdujemy tego dnia niczego, na czym dałoby się upiec nasze wymarzone steki czy w ogóle cokolwiek. Może szukamy zbyt chaotycznie a może jesteśmy zbyt zmęczeni? Tak czy siak, po zrobieniu na głodniaka serii panoramicznych zdjęć w tych okolicach ruszamy dalej i obiecujemy sobie solennie, że w następnym miasteczku już koniecznie coś sobie przekąsimy. A więc w drogę!

Zaczyna się już robić późne popołudnie i na niebie zbierają się podejrzanie wyglądające chmury. Czyżbyśmy mieli tego wieczora i nocy moknąć w Sydney? Chyba i ciśnienie atmosferyczne gwałtownie  zaczęło się obniżać, bo ziewamy z mężem na potęgę i przecieramy zmęczone oczy. Mijamy Tilbę, Naroomę i Bodallę i w ten sposób dojeżdżamy do miasta Moruya, gdzie postanawiamy zrobić sobie dłuższy postój i trochę odetchnąć.
   W barze przy głównej ulicy zamawiamy sobie po wielkim  hamburgerze z wszelkimi możliwymi dodatkami. Do tego frytki i zimny napój gazowany. W oczekiwaniu na pożywienie siedzimy sobie wygodnie, w cienistym zakątku na zewnątrz baru i dyskretnie obserwujemy innych ludzi. Jako, że coraz mocniej burczy nam w brzuchach, to ze szczególnym zainteresowaniem przyglądamy się temu, co i jak jedzą. A młodzi ludzie przy sąsiednim stoliku pożerają właśnie ogromne porcje kurczaka z frytkami oraz nieśmiertelne fish and chips. Nie używają przy tym żadnych sztućców (co jest tu częste, albowiem obsługa, nie poproszona żadnych sztućców nie kwapi się dawać). Młodzi Ozzi jedzą, oblizują z apetytem palce i hałaśliwie żartują. Wszyscy mają bose stopy i wilgotne ubrania, z czego wnoszę, że właśnie wracają z plaży lub znad rzeki. Wiele osób, a zwłaszcza dzieci chodzi tu latem po ulicach i sklepach zupełnie boso. To chyba nie dziwi nikogo w kraju, gdzie średnie temperatury latem oscylują w granicach trzydziestu paru stopni, a dostępność do plaż jest ogromna (długość wybrzeża Australii wynosi ok. 34 tysiące kilometrów) . Sama Moruya także posiada szeroki dostęp do oceanu. Ma też tutaj ujście rozgałęziająca się pięknie rzeka także zwana Moruyą. To raj dla rybaków, wędkarzy, małych stateczków, łódek i kajaków.
Wreszcie i my się doczekujemy jedzonka. I nam dane jest napełnić puste studnie naszych żołądków. Wsuwamy te wielgachne hamburgery bez żadnego problemu. Nie przejmujemy się estetyką ani jakimikolwiek normami. Bezwstydnie się po prostu obżeramy i wzorem młodych Australijczyków oblizujemy wytłuszczone palce. Dopychamy się jeszcze frytkami i wreszcie syci i zadowoleni odpoczywamy sobie spokojnie. Cezary pali swoje ulubione cygaro, ja wącham z lubością jego dym, no i robi się nam tak błogo, że aż sennie...
Trzeba by zatem wypić jakąś kawę na orzeźwienie, ale w tym momencie jesteśmy zbyt pełni by coś więcej móc jeszcze w siebie wepchnąć. I chociaż po drugiej stronie ulicy kusi nas ogromny szyld z napisem „cafe”, to ledwo żywi z przejedzenia pakujemy się do jeepa i ruszamy dalej.

   Po kilkudziesięciu minutach zatrzymujemy się w Ulladulli, miasteczku oddalonym od Melbourne o 820 km, za to dość bliskim Sydney (około trzy godziny jazdy stąd).
W Ulladulli chcemy się napić naszej upragnionej kawy, ale okazuje się to sprawą niełatwą, gdyż w większości kawiarń i restauracji w tymże miasteczku trwają już przygotowania do dzisiejszego Sylwestra. Stoliki nakrywa się świeżymi obrusami i przystraja odświętną zastawą. Obsługa sprząta i poprawia wnętrza lokali gastronomicznych, by zachęcały sylwestrowych gości do długiej i hucznej zabawy. To wszystko jednakże sprawia, że wszędzie traktuje się nas jak intruzów i odmawia się nam filiżanki mocnej kawy. Zniecierpliwieni tym i mocno już znużeni wyruszamy zatem dalej, aż wreszcie w mieście zwanym Nowra zajeżdżamy do niezawodnego McDonaldsa i tam raczymy się naszym upragnionym, boskim napitkiem. Tak wzmocnieni jedziemy autostradą Princess HWY już właściwie bez ustanku aż do Sydney. A zachód słońca i dogasające już kolory dnia oświetlają nam mijane w przelocie miasta i miasteczka...






Cz.4 - "Sylwester w Sydney"





   Zmierzcha się już teraz błyskawicznie. Na szczęście autostrada jest dobrze oświetlona i widać, że wjeżdżamy na teren wyżynny. Samo Sydney, jak się potem zorientujemy też jest malowniczo położone wśród wzgórz. Po obu stronach szosy migają nam różne znaki i informacje.  A to o występowaniu w tamtych okolicach kangurów, a to jeleni, a to znowu wombatów. 


Zaczynają się już różne rozjazdy do poszczególnych dzielnic tej wspaniałej stolicy stanu New South Wales. Aby się więc nie zgubić i by na pewno dojechać do samego centrum, to kilkanaście kilometrów przed samym Sydney wpisuję jako punkt docelowy w naszym GPS-e –  Sydney Opera House. Ufamy GPS-owi, jako jedynemu przewodnikowi po tym skomplikowanym, pod względem zabudowy i sieci dróg, miastu. Posłusznie skręcamy to w lewo, to w prawo, wykonując polecenia, wydawane nam przez GPS melodyjnym, monotonnym, damskim głosem.
Cezary już kilkakrotnie był w Sydney, ale nigdy jeszcze nocą i nigdy też nie był zdany tylko na samego siebie. Zazwyczaj obwoził go po mieście jakiś znajomy i wygodnie mógł spoza szyb obserwować wszystko jako zwykły turysta, a nie kierowca. Teraz było mu znacznie trudniej – wszak Sydney było jeszcze większe niż Melbourne, którego terytorium rozciągało się na wszystkie strony w promieniu kilkudziesięciu kilometrów!


   I oto dojeżdżamy do samego City.  Wszędzie widać tłumy śpieszących na nocne imprezy Australijczyków. Ciężko przejechać przez jakąkolwiek ulicę. Musimy jechać bardzo powoli i ostrożnie, by nie zawadzić żadnego przechodnia, ani nie naruszyć przepisów drogowych.
Wydaje się zresztą, jakby tej nocy przepisy drogowe przestały tu obowiązywać. Jeżdżący z piskiem opon taksówkarze, co chwilę zajeżdżają nam drogę, wykonując różne nieprzewidziane, raptowne manewry. Także przechodnie nie bardzo czekają na pojawienie się na przejściach zielonego światła. Wkraczają całą gromadą, albo grupkami na ulice i przechodzą obok nas kolorowi, roześmiani, beztroscy. A my znowu musimy długo i cierpliwie czekać nim zwolni się dla nas miejsce i będziemy mogli jechać dalej. 


   Mam teraz okazję dokładniej przyjrzeć się tym wszystkim ludziom. Widzę tu wszystkie  rasy świata. Najwięcej jest opalonych na złoto, przykuso i bardzo pstrokato ubranych Australijczyków i Australijek. Między nimi migają mi z dala białym uśmiechem Maoryski i Aborygenki. Tuż obok nas przechodzą szczupłe, niczym Naomi Campbell długonogie, piękne Murzynki odziane w mini sukienki i spódniczki, wspaniale błyszczące cekinami. Obserwuję mrowie skośnookich Azjatów w każdym możliwym wieku. Są też brodaci Arabowie w swoich turbanach. Widać Hinduski w bajecznie kolorowych sari. Mnóstwo matek z dziećmi też wyrusza dzielnie na spotkanie Nowego Roku. I dzieciaki i dorośli często mają przymocowane na swoich głowach specyficzne, sylwestrowe ozdoby: napisy „Happy New Year, 2009, Hallo, albo fosforyzujące przepaski w kształcie koron lub króliczych uszu. Od strony tego wielobarwnego tłumu dobiega do nas istna kakofonia dźwięków i języków. Trąbią klaksony aut. Gdzieś z oddali słychać już pierwsze, próbne wystrzały sztucznych ogni, z mijanych pubów i restauracji dochodzi do nas głośna, rytmiczna muzyka. W tle widoczne są pięknie oświetlone neonami sklepy, kawiarnie, ogródki piwne. Z witryn supermarketów spoglądają atrapy wesołych, rubasznych Mikołajów, odzianych w swe nieodłączne, czerwone płaszcze oraz futrzane czapy. Świecą się wszystkie lampy uliczne i ustawione przy sklepach sztuczne choinki.  A ponad tym wszystkim widać skąpane w wieczornych światłach szczyty wieżowców, luksusowych apartamentowców przystrojone w  rozmigotane lampki i świecidełka świąteczne. I chociaż jest już godzina dziesiąta w nocy, to dookoła jest jasno, gwarnie, radośnie i ...bardzo chaotycznie. 

   Po jakimś czasie, gdy już tak z pół godziny jeździmy po mieście i ani o krok nie zbliżamy się do opery zauważamy, że wiele dróg prowadzących w tamte okolice jest pozamykanych i pozastawianych przez bramki i straże policyjne. A tymczasem GPS niewzruszenie każe nam skręcać to tu, to tam i przez niego krążymy tak bezradnie, jak w jakimś zaklętym kole. Wreszcie zniecierpliwieni i zirytowani wyłączamy to bezmyślne urządzenie i od teraz zdani na własny rozum oraz orientację w terenie usiłujemy jakoś dojechać na zaplanowane wcześniej miejsce. I znowu się nam to nie udaje. Zauważamy, że na dodatek nigdzie nie widać wolnego miejsca do zaparkowania. To też nas nie już dziwi. Przecież to Sylwester, a te tłumy ludzi, którymi tak załadowane jest teraz miasto też jakoś musiały tu dotrzeć i też gdzieś musiały zostawić swoje pojazdy. I rzeczywiście przy każdej ulicy po obu jej stronach widzimy zatrzęsienie samochodów. I stoją tak ściśle jeden obok drugiego, że ani szpilki byś tam nie wcisnął.
W końcu udaje nam się znaleźć wolne miejsce na ogromnym, podziemnym parkingu usytuowanym w samym środku miasta. Parkingowy pobiera od nas piętnaście dolarów za trzy godziny parkowania. Z zabraniem stamtąd samochodu musimy zdążyć na pierwszą w nocy, gdyż tylko do tej pory parking będzie czynny. Mamy zatem niecałe trzy godziny na beztroskie świętowanie Sylwestra, na to zatracenie się w światłach miast, w wielobarwnej, rozświergotanej ciżbie ludzkiej.


   Z samochodu zabieramy tylko najpotrzebniejsze rzeczy: aparaty fotograficzne, kamerę, plecak z wodą mineralną oraz chusteczkami higienicznymi i trzymając się za ręce wyruszamy w miasto. Jest bardzo ciepło a wszelkie popołudniowe chmury gdzieś się rozwiały i odpłynęły w najdalsze dale świata. Na niebie błyszczą czarodziejsko tysiące gwiazd. A nam błyszczą podnieceniem i radością oczy. W tym czasie w Polsce jest dopiero godzina dwunasta w południe, mroźna chociaż pełna uroku zima a za oknem pewnie lśni biało srebrzysty śnieg...A tymczasem my w powiewnych, cienkich koszulach i krótkich spodenkach maszerujemy raźno przez gorące uliczki nocnego Sydney. Cieszymy się tą chwilą i tym, że możemy być tu razem. Zadowoleni jesteśmy, żeśmy dali radę przemierzyć ponad tysiąc kilometrów i na czas dotrzeć w to wymarzone miejsce.
 Jesteśmy też znużeni całodzienną, dzisiejszą podróżą a przy tym mocno już spragnieni, z radością więc lokujemy się na wygodnych krzesłach ogródka piwnego jakiegoś pubu i już po chwili sączymy z lubością ten gorzkawy, zimny napój. Ach, jaka to przyjemność, jaka ulga dla umęczonych długą jazdą ciał tak po prostu posiedzieć sobie i przez chwilę nie pragnąć wcale niczego więcej...
Szybciutko nabieramy sił i ochoty do wkroczenia w ten rozmigotany neonami i światłami ulicznymi, wielkomiejski świat.
Dochodzimy nad mieszczący się w centrum miasta piękny, szeroki kanał, przy którym zacumowane jest wiele luksusowych jachtów i łódek. Czarną toń wody rozświetlają odbijające się w niej zewsząd rozbłyski dalekich, pojedynczych fajerwerków, gwiazd, stylowych latarni i witryn mieszczących się w pobliżu kawiarni. Po sąsiadującym z kanałem deptaku chodzą setki śpieszących się dokądś ludzi. Ulica naprzeciwko kusi nas zapachami, dochodzącymi z mnóstwa, rozlokowanych tam restauracji i barów. Pachną nam stamtąd kebaby, hamburgery, pizze, steki, kotlety, owoce morza, ryby, frytki, hot dogi, makarony, tosty i paje (kruche babeczki z zapieczoną wewnątrz słoną lub słodką zawartością).A wszystko to zapewne pyszne, bardzo tłuste i bardzo kaloryczne... Jak już pisałam wcześniej Australijczycy kochają dobrze zjeść a przy tym bardzo często z wygody czy z lenistwa jadają na mieście. Tak wiec wciąż kwitnie tu sieć małej i dużej gastronomii oraz wciąż przybywa grubasów i osób o chorobliwej wręcz tuszy. I już się temu nie dziwię. Przecież ja sama, chociaż tuż po przyjeździe do Australii zarzekałam się, że zrobię wszystko aby nie przytyć, to jednak także uległam swemu rosnącemu apetytowi oraz szerokiej ofercie  gastronomicznej tutejszych sklepów i barów.
Teraz jednak ani ja ani Cezary nie byliśmy głodni (chyba wciąż jeszcze trawiliśmy te wcześniej zjedzone ogromne hamburgery), dlatego wolni od jedzeniowych pokus mogliśmy myśleć o dalszym, przyjemnym spędzeniu wieczoru. 

   Na początek trzeba się było nareszcie dowiedzieć od kogoś kompetentnego, w jaki sposób i jak szybko można stamtąd dojść do Sydney Opera House. A któż byłby bardziej kompetentny, niż wszechobecna tej nocy w mieście policja?  Zatem mój rezolutny mąż podszedł do jasnowłosej, korpulentnej policjantki i o wszystko ją grzecznie wypytał. Ta nieoczekiwanie dla nas nie bardzo orientowała się w tym temacie i musiała skonsultować się z kolegami po fachu. Ci, z lekką, niezrozumiałą dla nas niepewnością pokazali nam kierunek, w jakim powinniśmy się udać i objaśnili, że idąc szybkim krokiem dotrzemy tam na pewno w niecałe pół godziny.

   Dziarsko wspinamy się więc oboje po kilkudziesięciu schodkach, prowadzących na jeden z lepszych punktów widokowych w City. A stamtąd, idąc wzdłuż jakiegoś osiedla i jego długich płotów, obok wysokich, zasłaniających nam wszystko, blaszanych barierek próbujemy dostać się w pobliże opery. Jednak znowu okazuje się, że wszelkie dojścia i dojazdy w tamtą stronę są sztucznie przez ochroniarzy i policję zablokowane. Zamknięty jest także aż do rana, prowadzący w pobliże opery most -  Harbour Bridge. Nic więcej teraz nie poradzimy. Musimy się wycofać i próbować się dostać w jakiekolwiek miejsce, skąd będą tej nocy dobrze widoczne fajerwerki – podobno w tym roku największe na świecie...I zastanawiamy się czemu właściwie tak jest? Czemu tacy turyści jak my, co to w pocie i znoju zdążali tu przez dwa dni muszą teraz oblizać się smakiem i szukać sobie innego miejsca, dogodnego na spędzenie tych paru godzin tej wyjątkowej, jedynej w roku nocy? I dochodzimy do wniosku, że pewnie plac wokół opery jest zamknięty dla wszystkich, którzy w porę nie kupili wejściówki na ten sylwestrowy pokaz ogni sztucznych. Na pewno liczba miejsc tam była ograniczona a bilety wejściowe chociaż drogie, to wykupione szybko, niczym świeże bułeczki...Cóż! Cieszyć się należy zatem po prostu tym, że jesteśmy w Sydney i tutaj właśnie, tak jak zamierzaliśmy, powitamy wspólnie ze wszystkimi wesołymi Australijczykami i innymi nacjami ten Nowy, 2009 Rok. A sama opera nam przecież nie ucieknie. Obiecujemy sobie, że zobaczymy ją nazajutrz i wówczas nikt nas przed tym nie odwiedzie, ani nie zniechęci!

   Jest godzina jedenasta w nocy a my dochodzimy z powrotem na chyba ulubiony przez Sydneyczyków punkt widokowy, mieszczący się w pobliżu okazałego, renesansowego budynku biblioteki naukowej.
Trawnik przy bibliotece jest już prawie w całości zajęty przez rozbawione, popijające piwo oraz inne napoje alkoholowe towarzystwo. Ludzie siedzą wprost na trawie albo na kawałkach gazet. Słychać głośne rozmowy, żarty, śmiechy i śpiewy. Wszyscy wręcz przekrzykują się wzajemnie i gestykulują. Dochodzi do mnie niesamowita mieszanka zapachów ich perfum, dezodorantów, pogryzanych chipsów, piwa oraz zwykłego potu. Aż kręci mi się w głowie od tego wszystkiego i zastanawiam się, czy nie powinnam jednak czegokolwiek przegryźć albo zatkać sobie na jakiś czas nos, bo mój żołądek zaczął mi nagle wywijać kozła i wydawać z siebie ni to bulgoty, ni to burczenia. Jednakże nie mieliśmy ze sobą niczego do jedzenia. Popiłam więc trochę naszej wody mineralnej  i wszelkie te dziwaczne doznania minęły mi jak ręką odjął.

   Spacerujemy tam sobie z Cezarym, pstrykamy zdjęcia, nakręcamy kamerą filmik i wciąż przyglądamy się bacznie odgradzającym nas od głównej drogi barierkom, pilnowanym przez grupkę rosłych ochroniarzy – Maorysów. Wciąż jeszcze telepią się w nas resztki nadziei, że jakoś może się przemkniemy w stronę zablokowanej opery i zobaczymy najwyraźniej jak się da ten dzisiejszy spektakl fajerwerków. W międzyczasie prosimy o zrobienie nam paru zdjęć pewnego chudego, starszego pana w płóciennym kapeluszu z szerokim rondem. Pan ów okazał się być sympatycznym, rozmownym i nieco wścibskim pastorem jakiegoś egzotycznego z nazwy kościoła i nie dość, że bardzo chętnie podjął się zrobienia nam zdjęć, to jeszcze ofiarował się poprosić w naszym imieniu owych krzepkich ochroniarzy o przepuszczenie nas w pobliże opery.  Ale chociaż tłumaczył im z wielką swadą i uprzejmością, że przyjechaliśmy na tę noc specjalnie z Melbourne, a właściwie nawet z Polski (już zdążył się nas o najważniejsze rzeczy wypytać), to nie uzyskał żadnego przyzwolenia, żadnych specjalnych forów dla nas. 
Przystanęliśmy więc przy owych barierkach i we trójkę z owym miłym, gadatliwym pastorem spędziliśmy następne pół godziny, dzielące nas od Nowego Roku. Zdążyliśmy się dowiedzieć od niego, że ma na imię Jeff i  posiada jedną, ukochaną od czterdziestu lat żonę oraz ośmioro dzieci, które już zdążyły się pożenić i powychodzić za mąż. A wszystkie ich małżeństwa wyróżniały się tym, że były zawarte z cudzoziemcami. Tak więc Australijczyk ów miał teraz w rodzinie Francuza, Wietnamkę, Chinkę, Murzyna, Anglika, Włocha i na dodatek Araba. Z przyjemnością opowiadał nam o rozdokazywanych, pociesznych, wielokolorowych wnuczętach. Okazało się także, że wie co nieco o Polsce i nawet kilkakrotnie wymienił z lubością słowo”Krakau”.

   W końcu ten serdeczny Australijczyk tak się rozochocił, że nawet zaproponował nam byśmy po wspólnym przywitaniu Nowego Roku pojechali razem na wschodnie wybrzeże Sydney i tam przywitali wschód słońca.  Oboje z Cezarym popatrzyliśmy na siebie dyskretnie i porozumiewawczo a potem uprzejmie podziękowaliśmy za zaproszenie i wytłumaczyliśmy, że niestety mamy już inne plany na spędzenie tej nocy i poranka. Myślę, że chociaż propozycja tego pana była bardzo interesująca dla nas, badaczy tutejszych obyczajów i zawsze ciekawych wszystkiego wędrowców, to po prostu chcieliśmy wtedy być tylko we dwoje i razem, intymnie, po swojemu przeżywać te niezwykłe chwile. A poza tym sympatyczny Australijczyk był nieco męczący w tej swojej nieustannej gadatliwości i w wypytywaniu się o nader prywatne szczegóły z naszego życia.


   Wreszcie się zaczęło. Nagłe, potężne wybuchy kaskad fajerwerków zaskoczyły nas swoją siłą i hałasem. Wybiła długo oczekiwana północ. Ludzie wokół nas wprost oszaleli z radości. Rozległy się gwizdy, okrzyki, nawoływania i dobiegające zewsząd wzajemnie składane sobie życzenia noworoczne. My, z Cezarym, też na chwilę przerwaliśmy nasze zapamiętałe fotografowanie i przytuliliśmy się do siebie, życząc sobie wszystkiego najlepszego a przede wszystkim byśmy zawsze byli razem, zdrowi, zgodni i tak bardzo, jak teraz się kochający...Chwilę  potem uściskaliśmy się z naszym znajomym Australijczykiem i w ogóle wymieniliśmy się z otaczającymi nas ludźmi wymawianym tu teraz we wszelkich językach świata życzeniem szczęśliwego, Nowego Roku...A tymczasem feerie cudownych kolorów i światełek wciąż rozbłyskały na niebie i tylko żałowaliśmy, ze pełen obraz tego niebiańskiego spektaklu zakłócają nam widoki rosnących tutaj, zbyt wysokich drzew, okolicznych płotów i widocznych spoza kęp eukaliptusów wieżowców. 
Nie tak łatwo jednak, jak się potem okazało, zrobić dobre zdjęcia fajerwerkom i w ogóle nocnemu Sydney. Przeglądając potem fotografie z tej nocy, stwierdzilismy z przykrością, że większość z nich nie nadaje się do niczego - kolory i światła rozmyte, nieostre...


Spektakl fajerwerków potrwał niecałe piętnaście minut i oto nakarmiony kolorami i czarodziejskimi, wielobarwnymi światłami wielojęzyczny tłum począł się z tamtego miejsca rozchodzić. Z lekkim zdziwieniem i niedowierzaniem przyjęłam fakt, że to już wszystko, że to tak krótko...Nie było żadnych tańców, śpiewów, skocznej muzyki. Ludzie po prostu zobaczyli, co mieli zobaczyć i usatysfakcjonowani powracali grzecznie  i powoli do swych domów. Zapewne niektórzy z nich wybierali się jeszcze na nocne biesiady do pubów i restauracji. Inni zamierzali pewnie posiedzieć jeszcze trochę z rodziną i znajomymi w swoich prywatnych domach. Nie było tu jednak czegoś takiego, co znałam z Polski – wielkich, ogólnie dostępnych, bezpłatnych i przeprowadzanych w centrum miasta koncertów muzycznych i zabaw do białego rana. To nie znaczyło jednak, że Australijczycy w ogóle nie bawili się tej nocy. Potem dotarliśmy z mężem w pobliże plaży, gdzie trwała szampańska dyskoteka pod gołym niebem i mogliśmy się naocznie przekonać, że australijska młodzież szaleje nie gorzej, niż polska. Jednakże zorientowaliśmy się też przy okazji, że owa wspaniała dyskoteka dostępna jest tylko dla posiadaczy biletów wejściowych na nią i cała impreza zewsząd otoczona jest wielkim, białym, blaszanym płotem. Ale o tym więcej napiszę potem.


Teraz pożegnaliśmy się serdecznie z życzliwym, australijskim pastorem i chwilę jeszcze postaliśmy na prawie zupełnie opustoszałym już trawniku. Patrzyłam przez moment na pastora, oddalającego się w mroki położonego w sąsiedztwie parku i myślałam sobie, ze dziwne jest, iż mając tak wielu bliskich spędza tę noc samotnie...A może po prostu był zmęczony tą swoją liczną, rozszczebiotaną wielojęzycznie rodziną i chciał chociaż ten nocy zażyć przyjemności swobodnego, umożliwiającego skupienie odosobnienia...?

Także i na nas z Cezarym przyszła już pora by powrócić do centrum miasta, albowiem pomału zbliżała się godzina pierwsza i zostało nam już mało czasu na obejrzenie nocnych uroków tego miasta.
Zeszliśmy sobie spacerkiem nad znajomy kanał i przysiedliśmy sobie tam znowu, wdychając szlamowato-rybiatą woń dochodzącą z pobliskich doków. Jeszcze kilka spóźnionych fajerwerków rozbłysło nad naszymi głowami, jeszcze kilku podchmielonych, uśmiechniętych przechodniów złożyło nam życzenia i gdyby nie hałaśliwe, śmigające ulicami warkotliwe, żółte taksówki oraz samochody policyjne, byłoby nam zupełnie zacisznie i sennie... 


   Ale może to i dobrze, że nie było tam zbyt spokojnie, bo zaczęlibyśmy się robić śpiący i tym samym niezdatni już do niczego tej sylwestrowej nocy. A chcieliśmy jeszcze coś zobaczyć, coś przeżyć zanim udamy się na jakiś spoczynek. No właśnie – a gdzie w ogóle zamierzaliśmy spać tej nocy? Otóż wymyśliliśmy sobie, że ponieważ noc jest ciepła a Sydney posiada dużą, miejską plażę Bondi Beach, to na niej właśnie za jakiś czas sobie odpoczniemy a może i podrzemiemy. To nie wydawało się takim głupim, dziecinnym pomysłem, albowiem, jak wieść gminna niesie wielu Sydneyczyków właśnie w ten sposób spędza Sylwestra. Piją sobie, lulki palą, wiodą długie, nocne rodaków rozmowy, a potem kładą się na piasku pokotem i smacznie aż do rana śpią. To miała być zatem i taka nasza próbka nieco zwariowanej, jak gdyby po hippisowskiemu spędzonej nocy. A na dodatek wszystko to miało być zupełnie za darmo, co dodatkowo nas kusiło.
   Poszliśmy szybko po jeepa i po kolejnym skomplikowanym krążeniu wokół miasta dojechaliśmy wreszcie jakimś cudem w okolice Bondi Beach. I nagle jakież rozczarowanie! Plaża była zamknięta, dokładnie od nas odgrodzona i tym samym zupełnie niedostępna. Natomiast w jej pobliżu odbywała się wspomniana uprzednio dyskoteka. Muzyka waliła i grzmiała milionami decybeli, a spoza okalającego imprezę płotu widać było cienie tańczących osób, kręcące się szaleńczo karuzele, kolorowe dymy fajerwerków oraz liczne stoiska z kiełbaskami i piwem. Przy płocie natomiast, na zewnątrz kręciły się pojedyncze postaci i grupki nastolatków, którym albo nie udało się na ową zabawę dostać, albo już się zdążyli wybawić i napić dość i teraz zataczając się i bełkocąc coś niezrozumiale wracali powoli do swoich domów. Wszędzie walały się puszki i butelki po piwie, opakowania po chipsach, frytkach oraz strzykawki i zużyte prezerwatywy. Spodziewając się ujrzeć jeszcze gorsze rzeczy, przymuszona pilną potrzebą z obrzydzeniem weszłam do najbliższej ubikacji. No i nie pomyliłam się. Takiej ilości różnego pochodzenia śmieci, takiego brudu i smrodu nie spotkałam w australijskich toaletach jeszcze nigdy. A całości obrazu dopełniła na pół rozebrana para, która chichocząc i podszczypując się wyszła właśnie z sąsiedniej kabiny...

No cóż – to, co zobaczyliśmy tutaj nie bardzo zachęcało nas do pozostawania tamże. Postanowiliśmy więc po prostu pospacerować sobie ulicą z drugiej strony plaży i poobserwować to nocne, roztańczone, kolorowe życie, które tętniło całą mocą i chyba nie zamierzało jeszcze bardzo długo zamierać. Nieopodal znajdowały się wspaniałe hotele, w podwoje których nieustannie wpływały potoki ubranej elegancko młodzieży i bogatych, pewnych siebie trzydziestolatków. Świat szpanu, wystudiowanego luzu i błyszczącej na pokaz mamony...

Czas płynął sobie i odmierzał kolejne godziny 2009 roku. A my z Cezarym byliśmy już mocno zmęczeni i spragnieni snu. Niestety, to co nas otaczało w żaden sposób nie dawało nam nadziei na oddaloną od zgiełku ławeczkę, na jakiś cichy, ustronny kącik, w którym dałoby się chociaż na moment zdrzemnąć. Cóż nam zatem pozostawało poza usadowieniem się w jeepie i znalezieniu na resztę nocy jakiegoś schronienia?


   Pojechaliśmy więc, ale tak już byliśmy strudzeni i półprzytomni, ze nawet nie wiemy jak dojechaliśmy w końcu do jakiejś miejskiej, spokojnej zatoczki, w której stało zacumowanych mnóstwo pięknych jachtów i łódek. 
Zaparkowaliśmy sobie samochód w jedynym tam wolnym miejscu( traf chciał, że znowu obok ubikacji) i poszliśmy na spacer nad brzegiem. Tam znaleźliśmy sobie ławeczkę, na której dało się chwilę posiedzieć w ciszy. Nie dało się jednak spać, ponieważ w pobliżu krążył wciąż patrol policyjny i oświetlając sobie dokładnie każdy zakamarek szukał takich jak my nieboraków, chcących sobie tutaj troszkę pospać czy poleżeć na trawce.
A tymczasem nasze kręgosłupy koniecznie już domagały się położenia, a oczy przymknięcia. Była już prawie godzina piąta nad ranem, gdy wreszcie obolali, znękani tą przeciągającą się niemożnością snu, postanowiliśmy się jakoś ułożyć w naszym samochodzie. Nie było to sprawą prostą, gdyż podróżowaliśmy cały czas z ogromną ilością maneli i sprzętu, zawalającego nam dokładnie bagażnik i tył jeepa. Pracowicie więc to wszystko poukładaliśmy, tworząc z reklamówek, wypakowanych kołdrami i ubraniami jako takie legowisko. Cezary ułożył się jakoś na tylnym siedzeniu, a ja skuliłam się między przednimi a tylnymi siedzeniami. Daliśmy radę podrzemać zaledwie parę minut, bo nasze prowizoryczne leżyska okazały się istnymi łożami tortur. Z ledwością wygramoliliśmy się z auta i wydostaliśmy się na świeże, a właściwie nie bardzo świeże powietrze (bliskość toalet!). 
Powitał nas także, na szczęście, delikatny, rożowy wschód słońca nad zatoką...I od razu zrobiło się nam na ten widok lepiej!
   Pojechaliśmy na najbliższą stację benzynową, zatankowaliśmy do pełna, napiliśmy się ożywczych, schłodzonych Red Bulli i napełnieni nowym zastrzykiem energii i mocy ruszyliśmy na poszukiwanie mitycznej już dla nas Sydney Opera House...





Cz.5 - "Pierwszy dzień Nowego Roku"


          Most Harbour Bridge - właśnie stąd wczoraj puszczano te wielkie, sztuczne ognie...


   I znowu dotarcie pod operę nie okazało się tak proste, jak można by naiwnie mniemać. Po pierwsze nocne blokady jeszcze nie całkiem były zdjęte a po drugie zawiłość szos, ulic, mostów i skomplikowanych, miejskich arterii także nie ułatwiały nam zadania. Jechaliśmy więc sobie powoli po budzącym się dopiero do życia mieście i podziwialiśmy jego rozmach, piękno architektoniczne i wspaniałe, wyżynne położenie.
W świetle budzącego się dnia wszystko wyglądało inaczej niż wczorajszej nocy. Spokojne zwiedzanie Sydney bardzo ułatwiało nam to, że był to wolny od pracy, świąteczny dzień, a wszyscy ewentualni przechodnie smacznie sobie jeszcze spali.

   Przemieszczaliśmy się zatem bez żadnego stresu po tych odmienionych, puściutkich dzisiaj ulicach i poszukiwaliśmy jakiegoś McDonaldsa, w którym moglibyśmy napić się naszej wymarzonej, porannej kawy. I znowu pech chciał, że nieliczne, mijane przez nas McDonaldsy nie miały w pobliżu dogodnych miejsc do zaparkowania. A nie chcieliśmy ryzykować i pozostawiać samochodu byle gdzie, bo wspaniała, niestrudzenie stojąca na straży porządku publicznego policja australijska też już pewnie czuwała i w każdej chwili mogła nas uraczyć koszmarnym mandatem. Przepłukaliśmy więc zaschłe gardła wodą mineralną i jeszcze raz ruszyliśmy w stronę niedosiężnej opery. Może tym razem jakoś się nam uda tam dotrzeć...?

   Błądzimy, kluczymy, niepotrzebnie kilka razy wjeżdżamy na płatną autostradę. Już udaje nam się zobaczyć gdzieś z daleka upragnioną operę i znowu pechowo wjeżdżamy w nieodpowiednią drogę a most Harbour Brigde wciąż jest gdzieś z boku. Wreszcie po kolejnej godzinie takiej obłąkańczej jazdy znajdujemy właściwy dojazd i z ulgą stwierdzamy, że nocne blokady zostały już bez śladu usunięte. Wygodnie wjeżdżamy na wijący się w kształt ślimaka podziemny parking przy samej operze i oto nareszcie jesteśmy na miejscu.

   Wspaniała, ogromna, przytłaczająca nieco rozmachem wielowymiarowa i wieloczęściowa budowla Sydney Opera House wyłania się przed nami jak cudowny wielożaglowiec, niemożliwy wprost do ogarnięcia i zmierzenia . Trudny także do obejścia, albowiem powierzchnia budynków opery mieści się na prawie dwóch hektarach gruntu. Zaskakuje skrzydlatym, jak gdyby kosmicznym dachem. Biel tego dachu niesamowicie mocno lśni w promieniach porannego słońca. Opera w całości jest zbudowana z betonu, szkła i żelaza a jej dach pokryty jest specjalnymi, antygrzybiczymi płytkami, dzięki czemu nigdy nie trzeba go czyścić. Większość informacji o operze czerpaliśmy z naszych folderów turystycznych oraz z internetu, ale zupełnie czym innym jest czytać o niej, a czym innym oglądać ją z bliska, dotykać, gładzić, biegać po jej szerokich schodach, spoglądać stamtąd na zatokę, port, na przepływające nieopodal kolorowe statki wycieczkowe i na pobliskie, nieomal tak samo piękne jak opera, drapacze chmur.

   Sama opera o tej porze jest jeszcze zamknięta, a u jej podnóży ciężko pracują brygady sprzątaczy. Muszą uprzątnąć wszystkie sylwestrowe śmieci. Pozabierać stąd przenośne ubikacje, bramki i płotki, tymczasowo postawione stoliki, krzesła i kioski, umyć porządnie marmurową posadzkę wokół. I czynią to na naszych oczach wręcz błyskawicznie, a po pół godzinie w sąsiedztwie opery nie ma już niczego, co by przypominało o ubiegłej, hucznej, niezwykłej nocy. Znowu jest nieskazitelnie czysto – jak na pocztówce. Jakiś uprzejmy strażnik miejski na naszą prośbę pstryka nam parę zdjęć. A i my sami upojeni otaczającym nas pięknem robimy oczywiście mnóstwo fotografii. I wciąż nam mało i mało...

   Od morza wieje bardzo silny wiatr, a ja z chłodu i niewyspania zaczynam dygotać. Tutaj, przy operze jest prawie, jak na nie osłoniętym wierzchołku jakiejś góry. Wynika to zresztą z samego położenia opery – jest wybudowana na najbardziej wysuniętym w morze cyplu zatoki, dokładnie czuje się tu wszelkie zmiany natężenia wiatru i siły, z jaką fale rozbijają się o brzegi zatoki. To położenie jednak też sprawia, że jest stąd wspaniały widok we wszystkie strony świata. Także sama opera wspaniale wygląda od strony morza (sami nie mamy okazji tego zobaczyć, ale podziwiamy profesjonalne zdjęcia opery w folderach turystycznych). 


   W poszukiwaniu słońca i ciepła schodzimy z wielokondygnacyjnych schodów i maszerujemy w kierunku zieleniejącego nieopodal parku. Tu przysiadamy sobie z przyjemnością na rozgrzanej od słońca ławeczce i z tej perspektywy podziwiamy operę i jej otoczenie.


   Na straży parku, pośród palm i eukaliptusów stoi spiżowy, filuternie uśmiechnięty faun. Jest to kolejna z napotkanych przez nas urokliwych, miejskich rzeźb, jakich pełno widzieliśmy już w przeróżnych parkach, na skwerach, w ogrodach, przy punktach informacyjnych, przy ważnych urzędach oraz przy wjazdach do poszczególnych miejscowości. W miasteczkach górniczych podziwiać można np. wyrzeźbione figurki kopaczy i poszukiwaczy złota czy tez innych kruszców. W miejscach historycznie czy legendarnie związanych z Aborygenami widzieliśmy drewniane rzeźby totemicznych zwierząt, albo wielkie kamienie pomalowane pracowicie w typowo australijskie kropki i zawijasy. W miasteczkach znanych z uprawiania jabłoni, hodowli krów czy strusi emu napotykalismy rzeźby przedstawiające gigantyczne, dorodne owoce, wspaniałe drewniane czy żelazne woły, ptaki czy cokolwiek innego, istotnego dla tych okolic.
 A ja teraz przytulam się do gorącego policzka spiżowego fauna i myślę sobie, że uosabia on sztukę, wolność i radość tworzenia a także dobry humor, który zapewne ogarnia każdego turystę, zwiedzającego najpiękniejsze zakątki Australii...

I my z mężem, mimo niewyspania i znów dopadającego nas uczucia głodu czujemy się tu jacyś młodzi, radośni, pogodni. Ale wynika to także z faktu, że oto właśnie jesteśmy u celu, w miejscu, do którego dotarcie zajęło nam dwa dni, pełnych emocji, wzruszeń, estetycznych oczarowań, słońca, kurzu i zmęczenia długą, czasami bardzo monotonną jazdą.




   Ale czy chcielibyśmy właśnie tutaj zrobić w tył zwrot i rozpocząć ostatnią podróż – tym razem już tylko do domu w Melbourne...? Nie, zupełnie nie chce się nam jeszcze wracać. Ta podróż jest jak prawdziwy narkotyk. Wciąga nas i zachęca do kontynuacji. Poza tym mamy okazję zobaczyć teraz, leżące około 100 km stąd piękne, błekitne góry Blue Mountains. Góry przedstawiane zawsze na obrazach, plakatach, w kalendarzach, w folderach, oraz w filmach podróżniczych, dotyczących Australii. Byłoby przecież głupotą nie skorzystać z takiej możliwości. A zatem niebawem wyruszymy na północny zachód. Przygoda jeszcze nie skończona!
   A póki co, musimy się napić czegoś ciepłego i zjeść jakieś pożywne śniadanie, byśmy mieli siłę do kontynuacji naszej podróży. Przy drodze wylotowej z Sydney, prowadzącej na Parramatę i Penrith ( to miasteczka na trasie wiodącej w Błękitne Góry) zatrzymujemy się w, jak było do przewidzenia, nieśmiertelnym McDonaldsie. Raczymy się mocnymi, gorącymi kawami, placuszkami ziemniaczanymi oraz długimi bułkami z jajkiem, smażonym bekonem, kurczakiem i sałatą. Tutaj też, rozsiadłszy się wygodnie na ławach z miękkim oparciem, korzystając z szerokiego stolika kopiujemy na laptopa wszystkie nasze zdjęcia z aparatów fotograficznych. Okazuje się, ze przez ostatnie dwa dni zrobiliśmy ich we dwoje ponad siedemset! Ale nie dziwi nas ta liczba, ponieważ od kiedy przyjechałam do Australii fotografowanie stało się naszą najważniejszą, wspólną pasją. I po prostu uwielbiamy razem z mężem polować z naszymi aparatami na cokolwiek, wartego zauważenia, uwiecznienia.

    Równie dużą przyjemność sprawia nam potem wielokrotne oglądanie tych zdjęć, omawianie tylko dla nas istotnych szczegółów, wyłapywanie różnic między naszymi fotografiami zrobionymi w tym samym miejscu lecz przez każdego z nas z osobna. Wydawać by się mogło, że nie ma nic prostszego, niż zwolnienie migawki w aparacie i „cyknięcie” jakiejś kolejnej fotografii. A przecież tak wiele zależy od kąta widzenia i nachylenia osoby fotografującej, od tego, czy swoim obiektywem łapie obraz z daleka czy z bliska, a wreszcie od samej spostrzegawczości i ciekawości tejże osoby. Bo będąc w tym samym miejscu dostrzec można i uwypuklić zupełnie różne rzeczy. Pobawić się ze światłem i cieniem. Pochylić się nad maleńkim kwiatkiem, albo ogarnąć obiektywem zmienne fale obłoków...

   Przy tym restauracyjnym stoliku, w przyjemnym, klimatyzowanym pomieszczeniu znowu, niestety, ogarnia nas senność i znajoma rozlewająca się po mięśniach i kościach słabość. Najchętniej byśmy się tam na pół godzinki wyłożyli i zasnęli stuleni w kłębek na tych mięciutkich, skajem pokrytych siedzeniach...Ale nie dla psa kiełbasa! Komu w drogę, temu czas! Kolejnym wysiłkiem woli i rozsądku podrywamy się z tych kuszących, mcdonaldsowych ław i wychodzimy na zewnątrz. A tam wita nas straszliwy upał i spiekota. Także nasz samochodzik wydaje się być teraz, jak blaszana, rozgrzana do białości puszka.
   Włazimy jednak dzielnie do środka, włączamy klimatyzację i już po kilkunastu minutach jazdy ostatecznie żegnamy się z Sydney. Jeszcze tylko po drodze zerkamy przelotnie na mieszczący się w pobliżu stadion olimpijski. Ten sam, w którym odbywały się najważniejsze zawody lekkoatletyczne podczas przedostatniej olimpiady w dwutysięcznym roku. Patrzymy z dala na sterczące wysoko jupitery stadionu a mój mąż opowiada mi przy tej okazji o swoim niedawno sprzedanym samochodzie, białym commodorze, należącym poprzednio do wyposażenia sportowców tejże olimpiady. Na szybie miał w związku z tym olimpijski znaczek a na koncie bardzo mały przebieg, gdyż służył zapewne tylko do przejazdów w obrębie miasta i jego zabudowań sportowych. Dobrze się nim jeździło, ale na wyprawy po stromych, górskich trakach, po buszu i po country o wiele bardziej nadaje się nasz jeep z napędem na cztery koła. Nieraz już dokonywał cudów i zjeżdżał na łeb, na szyję do jakiegoś błotnistego bajora, albo wartkiego strumienia i wyjeżdżał stamtąd dziarsko i zwycięsko jak czołg.

                                                    Zdjęcie z folderu turystycznego

   Teraz mamy przed sobą autostradę prostą i równiutką jak okiem tylko sięgnąć, więc jeep nie musi się zbyt wysilać. Natomiast wciąż rosnący upał, zmęczenie oraz kurz i monotonny szum silnika nam dają się coraz bardziej we znaki. Ziewamy, ziewamy i nawet nie mamy już siły na rozmowy, ani żarty. Pomału zbliża się południe, a więc naprawdę dobrze by było znaleźć jakiś przydrożny motel i nareszcie odespać ubiegłą noc. Ale chociaż pilnie rozglądamy się wokół, to jak na razie nie widać żadnego miejsca na spoczynek dla nas.

Dopiero, gdy wjechaliśmy już w rejon Blue Mountains zaczęły nieśmiało pojawiać się gdzieniegdzie motele i hoteliki przydrożne. Nie posiadają jednak wolnych miejsc i my, dwoje znużonych już niemiłosiernie wędrowców znowu zmuszeni jesteśmy aby jechać naprzód. Wreszcie sukces! Tuż przed Katoombą, największym i najbardziej znanym miastem turystycznym Gór Błękitnych znajdujemy motel. Motel, leżący z jednej strony tuż przy autostradzie, a za plecami, w dole, mający sieć torów kolejowych. Nie zważając jednak na wynikające z tego położenia niedogodności (hałas i drgania podłogi), wynajmujemy tam pokój, włączamy klimatyzację i już za parę minut, pogrążeni w objęciach Morfeusza chrapiemy głośno za nic mając upał i stukoty za oknem...
   Po kilku godzinach budzi mnie przemożne pragnienie. Wstaję i robię dla siebie i męża herbatę, wiedząc, że i on prawdopodobnie się za chwilę przebudzi, mając gardło tak samo, jak ja, zaschnięte. Jeszcze przed zaśnięciem poprosił, bym jeśli wstanę przed zachodem i jego także obudziła. Nie staram się wobec tego zachowywać zbyt cicho.  Szkoda było nam spędzać całego dnia w pościeli, gdy tymczasem kilka kilometrów od nas było centrum najważniejszego w tych okolicach miasta i rozciągały się wspaniałe, skaliste pasma błękitnych gór. Odsłaniam rolety i do pokoju wlewa się natychmiast ostre, jaskrawe światło. Wyglądam przez okno, czy widać stąd jakieś szczyty górskie, ale zobaczyłam tylko wielkie eukaliptusy, sięgające swymi koronami wysoko ponad poziom mojego wzroku oraz plątaninę szyn kolejowych, przebiegających na dole. Byłam ciekawa, czemu owe góry zawdzięczają ten nietypowy dla skał kolor, no i czy w ogóle są niebieskie. A może to tylko taka legenda i wabik dla turystów?
Pół godziny potem, po zaparkowaniu jeepa w bocznej uliczce idziemy z Cezarym główną ulicą Katoomby, zwaną Katoomba Street. 


Ulica dość stromo wiedzie nas w dół, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Po drodze mijamy mnóstwo kawiarenek i pensjonatów, wybudowanych w stylu secesyjnym. Widzimy też wiele sklepów ze sprzętem turystycznym i fotograficznym, na wystawach których wystawione są przepiękne zdjęcia zrobione w okolicy. Jako fotografowie-amatorzy przyglądamy się im ze szczególnym zainteresowaniem i podziwiamy wspaniałe ujęcia błękitnej mgły nad górami, ogromnych wodospadów, przerażających stromizn, urwisk, tajemniczych tuneli podziemnych i skąpanych w światłocieniach, głębokich dolin. 

   Sama Katoomba, oglądana przez nas teraz na żywo, też wygląda bardzo malowniczo i  nieco sennie. Mimo dużej ilości turystów jest tu cicho i spokojnie, a w powietrzu unosi się zapach dojrzałych, słodkich brzoskwiń, świeżego chleba i kadzidełek. Wonny, sandałowy dymek dobywa się z właśnie mijanego przez nas sklepiku, pełnego artykułów ezoterycznych, starych książek i zabawek. Katoomba słynie z dużej ilości kursów medytacyjnych, z zainteresowania sprawami duszy i tajemniczego świata duchów. Znana jest też z podziemnych, legendarnych tuneli, wijących się ponoć pod miastem a zamieszkałych przez zjawy i upiory. Podobno kilku turystów zaginęło tam kiedyś bez wieści. I wciąż zdarzają się tu jakieś niewyjaśnione zjawiska parapsychologiczne... Hmm...Lubię taką atmosferę. Zanim więc wyruszymy w stronę oddalonych stąd o mniej więcej kilometr gór, postanawiamy jeszcze trochę tu zostać. Przysiadamy sobie z Cezarym w pięknie położonym tuż przy starym, przypominającym pałac hotelu Carrington, ogródku piwnym. 

 
    Z lubością sączymy ciemne, gorzkawe piwo Guinness i odpoczywając, przeglądamy foldery turystyczne z tych okolic. Jest słonecznie, ciepło, wręcz błogo. A kiedy po jakimś czasie nie wiadomo jak i skąd zrywa się nagły wicher i porywa nam nasze foldery wyobrażam sobie, że to duch gór przypomina nam o swojej obecności i napomina nas, byśmy porzucili gnuśne kontemplacje suchych, papierowych informacji i zaczęli aktywnie, własnymi nogami i oczami poznawać to otoczenie.

   Posłuszni temu zaczarowanemu wiatrowi wracamy do samochodu i jedziemy do Echo Point. Jest to wspaniałe miejsce widokowe położone nad urwiskiem skalnym, z którego podziwiać można rozpościerającą się około tysiąca metrów poniżej dolinę Jamison oraz niezwykłych kształtów skały naprzeciw. Patrzymy w tę nieprzebytą, porośniętą eukaliptusami głębię i aż się w głowie kręci. 


Dla bezpieczeństwa wszędzie ustawione są wytrzymałe, stalowe barierki, a więc opierając się o nie, bez strachu można się trochę wychylić. Ponieważ wiem, że ze względu na ogromną stromiznę i trudny dostęp jest tu wiele niezbadanych dotychczas miejsc, z tym większą ciekawością wpatruję się w dolinę, w rysujące się przed nią wielopoziomowe łańcuchy górskie, w ich cieniste załamania i jasno oświetlone polanki. Kilkaset metrów stąd, po lewej stronie doliny, na wysokości naszego wzroku sterczą okazałe, jak gdyby przytulone do siebie trzy szczyty. Zwane są one trzema siostrami i wiąże się z nimi pewna aborygeńska legenda.

                                                           Zdjęcie z folderu turystycznego

   Dawno, dawno temu blisko siebie żyły dwa wrogie plemiona. Ciągle prowadziły ze sobą wojny i swary. Słowem – nienawidziły się wzajemnie. Jednakże traf chciał, iż trzy dziewczęta z jednego plemienia o imionach: Meenhi, Wimlah i Gunnedoo zakochały się w trzech przystojnych wojownikach z tego drugiego plemienia. Spotkały ich kiedyś przypadkiem w szumiącym słodkie melodie, lesie eukaliptusowym i od tej pory serca młodych nie zaznały już spokoju. Zapragnęli być razem i poprosili o zgodę Starszych. Wywołało to oburzenie w obu społecznościach, albowiem zakazane były wszelkie związki i kontakty z wrogami. Ojciec trzech sióstr, potężny szaman odrzucił zatem grzeczne oświadczyny chłopaków i zakazał swym córkom widywania się z ukochanymi. Ale czyż można przeciwstawić się sile prawdziwej miłości? Młodzi, zakochani do szaleństwa wojownicy wypowiedzieli więc wojnę sąsiedniemu plemieniu i napadli nań w nocy, chcąc siłą porwać dziewczęta. Wówczas ich ojciec aby ochronić je przez uprowadzeniem, przy pomocy swej zaczarowanej kości, zamienił siostry w trzy strzeliste, piękne skały.

    Zamierzał oczywiście po zwycięskim odparciu ataku sił wrogów odczarować je i na powrót przywrócić im ludzką postać. Pech jednak chciał, że zginął na tej wojnie i przepadła gdzieś w głębokiej dolinie jego magiczna kość. Nieszczęsne dziewczęta po dziś dzień stoją tak, zamienione w skały i bezskutecznie wyglądają ratunku. Gdyby więc któryś ze śmiałych turystów, odważny poszukiwacz skarbów, albo ktokolwiek, mający odwagę zapuścić się w te bezludne, tajemnicze okolice, znalazł ową kość mógłby odczarować śliczne panny. A sława jego uczynku poniosłaby się daleko, daleko w świat. Czy aborygeńskie dziewczyny jeszcze kiedyś zatańczą wśród eukaliptusów? Czy wykąpią się w kaskadach wodospadu? Cierpliwie czekają na to od tysiącleci.  Wpatrują się w zmieniające się czasy, w błękitne góry i w podziwiających je ludzi, wciąż mając nadzieję na życie...

   Oczarowani przestrzenią i widokami powędrowaliśmy z mężem ścieżką, prowadzącą wzdłuż urwiska. Trzy siostry z każdej strony wyglądały inaczej, ale wciąż miało się wrażenie, ze patrzą na nas i o coś proszą. A my maszerowaliśmy sobie pod kopułą uwitą z pochylających się ku sobie eukaliptusów i robiliśmy zdjęcie za zdjęciem.


 W pobliżu nas, wśród gęstych krzewów, porastających skały dostrzegliśmy dwa, wtulone w siebie czule, nieznane nam ptaki. Piórka lśniły im w słońcu fioletem i srebrem. Wydawały z siebie gardłowe, cichutkie, tkliwe trele i nie zwracały w ogóle uwagi na otoczenie. Nad nimi fruwały rudo złote motyle, a promienie słońca tańczyły wśród liści. Pomyślałam sobie wtedy, że góry te kryją w sobie na pewno wiele nieznanych legend i tajemnic. A te ptaszki to też mogą być jakieś zaczarowane stworzenia, strzegące sekretów doliny...

   Zaobserwowaliśmy, że jakaś taka ogólnie tkliwa, miłosna, magiczna atmosfera panowała na tej górskiej ścieżce i opanowywała, co poniektórych turystów, ponieważ spotkaliśmy tam kilka tulących się do siebie par i wcale się z tym nie kryjących...Uśmiechnęliśmy się z Cezarym na ten widok i powędrowaliśmy dalej, trzymając się za ręce i co chwila spoglądając serdecznie w swoje oczy...

   Zaczynał się różowo złocisty zachód słońca i barwy gór zaczęły się zmieniać. Głębokie, nieprzeniknione cienie zapadły w dolinkach i we wschodnich zboczach gór a na zachodzie pomarańczowe i czerwonawe kolory skał zalśniły pełnym blaskiem. Jednocześnie zaczął napływać nie wiadomo skąd chłodny, ostry wiatr. Wróciliśmy więc na zalany wciąż jeszcze słońcem placyk w pobliżu parkingu i tam znaleźliśmy dla siebie ustronną, drewnianą ławeczkę, z której mogliśmy aż do końca obserwować i podziwiać spektakl zachodu...

    Leżałam tam sobie wygodnie opierając głowę na ciepłych kolanach męża, wpatrywałam się w niebo i w drżące, kolorowe liście eukaliptusów i byłam bardzo szczęśliwa...





Cz.6 "W poszukiwaniu nowego oblicza Błękitnych Gór"





   Następny dzień także zamierzaliśmy spędzić w Błękitnych górach. Wczoraj udało się nam je zaledwie musnąć wzrokiem. Odetchnąć przez chwilę ich atmosferą przedwieczorną. Zachwycić się Trzema Siostrami. Dzisiaj chcieliśmy zobaczyć inne, wspaniałe tutejsze miejsca. Poznać ich tajemnice i kolory.
Szybko zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i opuściliśmy motel znowu wyruszając w stronę centrum Katoomby. Poranna Katoomba zalana była ostrym, bezlitosnym, gorącym słońcem i wszechobecnymi tłumami turystów. A ten wielojęzyczny tłum tarasował wręcz ulice i drogi miasta, sprawiając, że mieliśmy problem z przejechaniem i z dotarciem w kolejne, interesujące nasz miejsce zwane Scenic World. Kilka razy się po drodze zgubiliśmy, nie umiejąc doczytać żadnych wskazówek na naszej mapce i denerwując się wzajem na siebie.  Krążyliśmy tak bezskutecznie w obrębie miasta przez prawie pół godziny. Gdzieś się zapodział ten wczorajszy nastrój spokoju i rozmarzonego zamyślenia. Spiekota panowała coraz większa a nieodległe przecież góry najwyraźniej grały z nami w kotka i myszkę, bo długo nie mogliśmy wjechać na właściwą drogę.


   Wreszcie sukces! Dojechaliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy jeepa na terenie wielopoziomowego, zapewniającego cień parkingu. Zaraz po wyjściu zobaczyliśmy metalowe rzeźby roztańczonych, ślicznych, trzech Aborygenek i ich ojca, szamana. Tkwili tutaj, jak żywi, w swoich dawniejszych ludzkich postaciach i przypominali o swojej legendzie, o swoim trwającym od tysiącleci zaklęciu. A rozbrykane skośnookie dzieciaki, nie przejmując się żadnymi smutnymi legendami, po prostu obłapywały rzeźby ze wszystkich stron, wspinały się na nie i usiłowały pocałować, dając tym samym swym azjatyckiego pochodzenia rodzicom powód do strofowań i napomnień. Pozostali turyści chętnie fotografowali się ze spiżowymi dziewczętami. Także i ja przytuliłam jedną z nich a Cezary wówczas pstryknął mi zdjęcie...


   Potem poszliśmy do centrum turystycznego, w którym było wszystko, co turyście może być potrzebne : kawiarnie, restauracje, toalety, sklepy z ubraniami i pamiątkami, tarasy widokowe i kasy, sprzedające bilety na przejazd kolejkami górskimi. A właśnie te kolejki stanowiły główny powód naszego zainteresowania. Cezary opowiadał mi, jakich ekstremalnych przeżyć dostarczyły mu niegdyś przejazdy nimi i był ciekawy, czy i ja także doznam podobnych.

   Teraz musieliśmy odstać swoje w długiej kolejce do kasy a potem zapłacić sporo za przejazd w obie strony dwoma kolejkami linowymi: Scenic Skyway i Scenic Cableway oraz jedną szynową – Scenic Railway. Następnie, w oczekiwaniu na przyjazd pierwszej, linowej kolejki ustawiliśmy się w ogonku pośród wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu turystów, tak jak my, spragnionych silnych doznań.

   Przy dźwiękach muzyczki z filmu Indiana Jones z podziemnego tunelu wyłonił się długi wagon kolejki szynowej i gdy tylko wysiedli z niego, zadowoleni z przejazdu turyści, przyszedł czas abyśmy i my się tam ulokowali. Po zapięciu się specjalnym, zabezpieczającym przed wypadnięciem metalowym drążkiem byliśmy gotowi do jazdy. Kolejka była po brzegi wypełniona pasażerami, a jej boki i dach pokryte były siatką metalową, chroniącą wszystkich dodatkowo przed wypadkiem. I znowu usłyszeliśmy znajomą melodyjkę , a potem  ruszyliśmy szybko, od razu prawie zupełnie pionowo w dół. Mocny podmuch powietrza oraz siła przyciągania ziemskiego przegięły nas raptownie w przód i wówczas bardzo przydał ten metalowy drążek. Oboje schwyciliśmy go kurczowo i mknęliśmy na łeb na szyję w głąb wywierconego pod kątem 45 stopni, tunelu. Natychmiast zrobiło się chłodno i ciemno a jedyne widoczne światełka dobiegały z widocznego w oddali wylotu tunelu oraz z miejsca, gdzie kolejka rozpoczęła swój szybki zjazd. Ludzie piszczeli z podniecenia i lęku. Dzieciaki śmiały się histerycznie a my z Cezarym usiłowaliśmy w tych warunkach kręcić naszą kamerą film oraz robić jakieś zdjęcia. Potem, już w domu okazało się, że z wrażenia trzymaliśmy kamerę do góry nogami, w związku z czym nagrała się tylko podłoga kolejki i nasze stopy…
   Wreszcie wyłoniliśmy się z podziemi na światło dzienne, które oczywiście oślepiło nas bezlitośnie. Wysiedliśmy z wagonika na nieco miękkich nogach, komentując ten szaleńczy przejazd w ten sposób, że chyba w naszym całym życiu żadna karuzela w wesołym miasteczku ani jakakolwiek szalona huśtawka nie dostarczyły nam tak silnych przeżyć.

  
    Po stromych, wijących się w dół schodkach zeszliśmy następnie prawie na samo dno wąwozu i oto znaleźliśmy się w zupełnie nowym dla nas, niezwykłym, jak gdyby prehistorycznym świecie. Zewsząd otaczały nas ogromne, prastare drzewa eukaliptusowe i wielkie paprocie, panował tu bardzo przyjemny chłodek a gdzieniegdzie rosły, występujące bardzo rzadko w Australii ciekawe rodzaje figowca zwane drzewami gumowymi. Wędrując dalej po szlaku wyznaczonym z drewnianych kładek i metalowych bramek z zachwytem oglądaliśmy dzikie, niezbadane gąszcze, stosy wielkich, omszałych kamieni, zwisające dookoła liany, suche drzewa, dokładnie obrosłe maleńkimi, ciemnozielonymi listkami pasożytniczych roślin. 


   Napotykaliśmy też co jakiś czas historyczne ślady bytności górników w tej okolicy. Okazuje się, że w zboczach tych gór odkryto w XIX wieku pokłady węgla kamiennego i sprowadzono aż z Niemiec ogromne urządzenia do wwiercania się w skały i do wydobywania tego cennego, czarnego kruszcu. Czasy te upamiętniały stojące tu gdzieniegdzie żelazne wagoniki, pełne drobnych kawałków węgla, mosiężne rzeźby górników i koni pociągowych oraz stare wyciągi, kołowrotki, potężne wiertła i rury, którymi dostarczano tutaj niegdyś wodę. Jakże ciężka musiała być praca w takich warunkach! Z jakim trudem musiało przebiegać wykonanie siłami ludzkimi, bez użycia elektryczności, tych wszystkich wwiertów, wykopów i tuneli! – dumaliśmy z Cezarym zwiedzając ten głęboki, niedostępny wąwóz.
Przez kilka godzin spacerowaliśmy sobie po tym dzikim, przepięknym świecie...



   Aż nadeszła pora skorzystania z przejazdu następną tutejszą atrakcją – kolejką  linową Scenic Cableway. To ścieżka, którą cały czas się przemieszczaliśmy doprowadziła nas do stacji, skąd owa kolejka wyprawiała się w górę, na skraj wąwozu. I już za chwilę przejeżdżaliśmy powoli, a właściwie przepływaliśmy tą podniebną kolejką ponad przepaściami, w pobliżu stojących pionowo, wielkich, pomarańczowo-szarych skał piaskowca, nad wielkim, wielokondygnacyjnym, pełnym imponujących kaskad, wodospadem. 




    Spoglądaliśmy w dół z głęboką wiarą, że kolejka się nie urwie i dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. A ona nie tylko dowiozła nas w stanie nienaruszonym na górę, ale w kilka minut potem zwiozła nas znowu w dół. Później znowu czekał nas przyjemny, półgodzinny spacer dnem zielonej doliny. Tym razem, żeby trochę odetchnąć po przeżytych emocjach schroniliśmy się w cieniu, na ławeczce i wdychaliśmy wszechobecny tutaj przyjemny zapach kory drzewnej, ściółki leśnej, paproci i eukaliptusów. 

   Po krótkim odpoczynku ponownie wjechaliśmy na górę jako pasażerowie zapierającej dech w piersiach, szalonej kolejki szynowej Scenic Railway.  W ten sposób dostaliśmy się do znanego nam już centrum informacyjnego, po dawnemu pełnego ludzi, dźwięków i zapachów. Skwapliwie skorzystaliśmy z toalety. Zrobiliśmy też sobie kilka zdjęć przy siedzącym manekinie, przedstawiającym dzikiego Aborygena. 


   A ponieważ czekał nas przejazd jeszcze jedną kolejką, to znów musieliśmy ustawić się wśród innych turystów w wyznaczonym do tego miejscu. Miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się pod przeźroczystym, szklanym dachem, a dostęp świeżego powietrza był tutaj minimalny. Tak więc po pół godzinie takiego stania, tak jak reszta oczekujących, byliśmy umęczeni upałem i duchotą a nogi nam spuchły i bolały tak, jakbyśmy nie wiadomo jak długo chodzili.
   Wreszcie nadjechała kolejka i cudem jakimś udało nam się do niej zmieścić. A już za moment zawiśliśmy nad przepaścią, której dna nie było widać. Kolejka poruszała się bardzo powoli, dając podróżującym w niej szanse na dokładne obejrzenie otoczenia oraz na zdanie sobie sprawy jak wysoko jesteśmy i jak niebezpieczne tak naprawdę jest to wszystko. Zależni od jednej, wprawdzie bardzo mocnej, liny...A tymczasem tam na dole skały, korony eukaliptusów, ostre, kamienne granie, urwiska, wodospad i wielka, przerażająca głębia...

   Z ulgą wyszliśmy z kolejki i powędrowaliśmy w słońcu szlakami nad krawędzią doliny Jamison. Potem Cezary zatrzymał się i postanowił obserwować okiem swojej kamery podniebny przejazd naszej kolejki a ja poszłam sama dalej szukając godnych sfotografowania miejsc. Wędrowałam sobie kamiennymi schodkami w górę i docierałam do wąskich lecz dobrze zabezpieczonych barierkami, skrajów urwisk, z których rozciągały się widoki na przeciwległe skały, na kaskady wodne, na przepaście. Widziałam mnóstwo maleńkich jaszczurek, umykających błyskawicznie spod moich stóp.


 Obserwowałam błyszczące zielono turkusowym blaskiem żuczki, maszerujące spokojnie wzdłuż ścieżki. Spotkałam grupkę Arabów, którzy siedząc w cieniu nawisu skalnego, rozmawiali o czymś głośno i gestykulowali gwałtownie. Dziwne było widzieć w takim oddalonym od cywilizacji miejscu tych odzianych w turbany mężczyzn i otulone od stóp do głów kobiety, trzymające na rękach małe, wielkookie, czarnowłose dzieci. Wyglądali tutaj, jak żywcem przeniesieni z baśni tysiąca i jednej nocy. Jednakże, jak widać, ich niezmienne tradycje i normy obyczajowe nie zakazywały im turystyki, czego dowodem była ich obecność tutaj. 


   Wróciłam szybko do czekającego na mnie i niepokojącego się moim losem męża. No tak, te wysokie góry obfitować mogły w szereg niespodzianek w rodzaju, obsuwających się skał, spadających z wysoka kamieni, nagłych przepaści pod nogami. A dzisiejszego, gorącego dnia, mnie jasnoskórej, lekkomyślnej babie groziło także zwykłe porażenie słoneczne, gdyż zapomniałam wziąć z samochodu mego płóciennego, zielonego kapelusika i przez cały dzionek beztrosko sobie wędrowałam z rozgrzaną głową pośród tego falującego od gorąca powietrza.
Jak na razie, czułam się jednak całkiem dobrze, więc ucałowawszy rozgrzane policzki mojego troskliwego męża i chwyciwszy jego dłoń udałam się wraz z nim na stację kolejki, by po raz ostatni odbyć tę niesamowitą, nadprzepastną jazdę. 
   Ale na stacji okazało się, że nasze czekanie potrwać może i dobrą godzinę. Ludzi przed nami było mnóstwo, a przecież taki napowietrzny wagonik pomieścić może określoną liczbę pasażerów. Staliśmy więc tak cierpliwie w pełnym słońcu i oczekiwaliśmy jak na zbawienie momentu, gdy dane nam będzie wsiąść do kolejki.  Upał był wręcz nieznośny a promienie słoneczne centralnie mierzyły wprost w czubki naszych rozgrzanych głów. Wreszcie z dużego foldera turystycznego zrobiłam sobie kapelusik, bo miałam już wrażenie, że jeśli jakoś się nie ochronię, to zaraz mój mózg się zagotuje. Na szczęście niedługo potem nadpłynęła skądś cudowna, zbawcza chmura i zalał nas przyjemny, niosący ulgę cień.
Tę ulgę poczuła też najwyraźniej stojąca przed nami grupka młodych Japończyków, bo oto Ci milczący do tej pory, chłopcy i dziewczęta, śmiejąc się radośnie zaczęli dokazywać, żartować, bawić się w gry podobne do znanych nam, polskich gier, wyliczanek. Kto wygra? Kamień, papier, czy nożyce? Kto ma szybszy refleks? Kto przewidzi, w jaki kształt ułoży się dłoń przeciwnika? A za każdą wygraną głośne klaśnięcie i towarzyszący mu, wybuch śmiechu...Chociaż nie znamy japońskiego języka, to doskonale rozumieliśmy, o co chodzi. Tak samo zresztą, jak reszta kolejkowej braci, która jak jeden mąż porzuciła swój znużony, obojętny wyraz twarzy i teraz, z wesołą ciekawością przypatrywała się Japończykom. W ten sposób, przyglądając się z hipnotyczną fascynacją, nie znającym zmęczenia młodym, radosnym, potomkom samurajów, dotrwaliśmy do przyjazdu naszej kolejki linowej. Powrotna droga nią była już tylko bladym wspomnieniem poprzednich wrażeń a my myśleliśmy już głównie o tym, jak spędzić dalszy ciąg dnia.


   Pojechaliśmy szosą, prowadzącą wzdłuż grani wąwozu i zatrzymaliśmy się kilkanaście kilometrów dalej, żeby sobie coś zjeść. Ze smakiem zajadaliśmy przygotowane tego ranka, jeszcze w Katoombskim motelu kanapki z wędliną i żółtym serem. A jedząc, podziwialiśmy widoki na przeciwległe góry i doliny. A nie tylko my wpadliśmy na taki piknikowy pomysł. W naszym sąsiedztwie biesiadowało troje młodych Niemców. Tylko, że oni, w przeciwieństwie do nas, przyszykowali sobie na miejscu cały obiad. Przy pomocy turystycznego palnika gazowego ugotowali sobie spagetti, przygrzali sos i już po kilku minutach siedząc na własnych, wygodnych krzesełkach turystycznych i przy stoliczku zajadali te wonne smakołyki a nam ślinka aż ciekła. A za jakiś czas podjechały swoim commodorem dwie czerstwe, starsze panie, prawdopodobnie Australijki i też wyciągnęły z samochodu jakieś smakowite bułki, a potem spacerowały sobie w pobliżu i serdecznie zagadywały a to do nas a to do owych Niemców. 


   Jest jakaś sympatyczna, niezobowiązująca więź między turystami, między osobami napotykającymi się przypadkowo na szlakach. Ta więź sprawia, że obcy przecież sobie ludzie, witają się serdecznie, wymieniają uwagi o tym, co jest ciekawego w okolicy do zobaczenia, uśmiechają się do siebie a nawet pomagają wzajemnie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nikt w takich okolicznościach nie burczy, nie udaje, że nie słyszy, co się do niego mówi. To zupełnie co innego niż życie w wielkim mieście, gdzie tłum ludzi na ulicy jest zupełnie bezosobową masą, prącą tylko do przodu i nie zauważającą potrzeb i uczuć innych. Turysta, już z racji tego, że jest na urlopie, a więc czuje się odprężony i otwarty na świat zmienia swe codzienne zachowanie. A do tego wszystko wokół wydaje się piękniejsze, niż na co dzień, bardziej beztroskie, kolorowsze. Człowiek pozbywa się zwykłych swoich uprzedzeń i samoograniczeń i po prostu stara się cieszyć życiem i dostrzegać przy tym bliźnich, zauważać ich podobieństwo do siebie. Namiastkę tego wszystkiego dostrzegałam także i w Polsce, na szlakach górskich, gdzie wciąż praktykuje się wzajemne pozdrawianie się. Jednakże tu, w Australii spotkałam się z nieznaną wcześniej życzliwością, otwartością, poczuciem humoru. I chyba to wszystko nie było udawane...


    Przed odjazdem stamtąd pomachaliśmy serdecznie Niemcom i Australijkom i z uśmiechem na ustach ruszyliśmy przed siebie. Zbliżała się już godzina piąta a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wspaniałe, widokowe urwisko leżące w pobliżu miasteczka Blackheath. Poza tym nie mieliśmy jeszcze żadnych, skonkretyzowanych wyobrażeń na temat tego, co będziemy jeszcze dziś robić, gdzie będziemy spać. 
   Zanim dojechaliśmy do Blackheath pogoda gwałtownie się pogorszyła. Ni stąd ni zowąd niebo zaciągnęło się szaroburą płachtą chmur i zrobiło się bardzo zimno(a przynajmniej ja to tak odczułam, bo po wcześniejszych trzydziestu stopniach ciepła teraz na zewnątrz samochodu panowała temperatura trzynastu stopni Celcjusza). I kiedy zajechaliśmy wreszcie do parku krajobrazowego w Blackheath wychodziłam z jeepa, szczękając zębami i pragnąc jak najszybciej do niego wrócić. Baliśmy się, że zaraz zacznie się potężna ulewa. Zresztą kilka pojedynczych kropel już spadło na nasz samochód. Chcieliśmy to przeczekać w centrum informacyjnym parku, ale oczywiście okazało się zamknięte (w Australii większość sklepów i innych ważnych miejsc zamyka się o godzinie piątej!). Wsiedliśmy więc z powrotem do samochodu i ponieważ znowu byliśmy głodni, to podjechaliśmy do głównej ulicy miasteczka, gdzie znaleźliśmy sympatyczny bar z pieczonymi kurczakami.
   Najedzeni i napojeni, z połową pachnącego kurczaka spakowaną na potem ruszyliśmy w drogę. Ponieważ baliśmy się, że jak to w górach nastąpi dłuższe załamanie pogody, to postanowiliśmy już opuścić ten rejon i przebyć tego wieczora jeszcze wiele kilometrów. Opuszczaliśmy region Błękitnych Gór żegnani przez unoszącą się nad nimi błękitną poświatę. Z informacji wyczytanych w folderach turystycznych wynikało, że mgiełka owa pochodzi od unoszących się w powietrzu eukaliptusowych olejków eterycznych. Oddalaliśmy się z tego niebieskawego, wciąż niezmiennego mimo upływu lat  raju w stronę ruchliwych autostrad, w okolice ludne i nowoczesne. Nad nami i dookoła wisiały wielkie, granatowe, groźne chmury. Wyglądało na to, że lada chwila lunie i góry zasłoni kurtyna ogromnego deszczu...


   Naszym następnym celem podróży miała być Canberra, stolica Australii. Ale stąd do niej było ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów i wątpliwe było byśmy tego dnia dali radę jeszcze tyle przejechać.

     I tak było rzeczywiście. W narastającym szybko zmierzchu mijaliśmy kolejne miasteczka wschodniego wybrzeża. Kilometry umykały nam spod kół  a my robiliśmy się już znużeni. Słuchając poleceń naszego samochodowego GPS-u, który miał nas poprowadzić trasą jak najkrótszą do Canberry, wjechaliśmy nagle w zaskakująco górską drogę. Jeep z mozołem zaczął się wspinać w górę. Między wyrastające znienacka przed nami zupełnie pionowe, granitowe skały, miedzy przerażająco strome zbocza. A wokół nas panowały ciemności nieomal egipskie. A zakręty zmieniały ni stąd ni zowąd kierunek i kąt nachylenia o 180 stopni. I tylko czasami migały nam światła odblaskowe po bokach jezdni. Jechaliśmy powolutku, ostrożnie i z duszą na ramieniu. Gdybyśmy mieli pojęcie wcześniej, ze jest tam tak niebezpiecznie, nigdy nie wjechalibyśmy na tę drogę. Myślę, że nawet w dzień jest tam trudno przejechać a co dopiero w nocy! Strach narastał. Niewiele było widać poza metrem, najwyżej dwoma przed nami. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów. I żadnych samochodów za nami ani przed nami. Ciemność, pustka, skały, kompletna cisza wokół.
   Spoglądałam na męża, jaki jest niesamowicie skupiony i spięty, jak stara się wyprowadzić nas całych i zdrowych z tego piekielnego, górskiego, nocnego labiryntu. Podziwiałam opanowanie i sprawność, z jaką radził sobie z tymi ostrymi zakrętami. Ale widziałam też, jaki był zmęczony i przerażony. Bałam się wraz z nim. Może nawet bardziej niż on sam, bo podczas gdy Cezary patrzył wyłącznie przed siebie, ja zerkałam na boki i czasami dostrzegałam kątem oka ciemne, nieskończone przepaści, skalne odchłanie, mijane zbyt blisko urwiska. Usiłowałam też wyłowić wzrokiem na poboczu jakieś tabliczki informujące o końcu drogi, albo o zbliżającej się miejscowości. To byłaby dla nas jakaś nadzieja na oddech, na odpoczynek po tym straszliwie górskim, rodem z horroru, maratonie.
   Wreszcie udało się nam wyjechać na prostą drogę i obiecaliśmy sobie, iż w najbliższej miejscowości znajdziemy jakiś motel i przenocujemy. Po kilkunastu kilometrach dojrzeliśmy w miasteczku Robertson maleńki, zachęcająco oświetlony motelik i tu się z ulgą zatrzymaliśmy. Od właścicieli motelu dowiedzieliśmy się, jak nazywała się nasza górska przeprawa (Albion Park i Macquarie Pass National Park) i że są pełni podziwu, iż udało się nam tamtędy bez szwanku przejechać. Podobno nawet miejscowi unikają jak mogą nocnych eskapad w tamte okolice. Naprawdę mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu!
   Szybko poszliśmy na spoczynek. Ułożyliśmy się w wygodnej pościeli, długo jeszcze rozpamiętując przeżycia tego wieczoru. W głowie kłębiły się silne emocje, w mięśniach coś bolało od niedawnego napięcia.  Ja, jak to często ze mną bywa, miałam problem z pogrążeniem się w błogich odmętach nieświadomego niebytu. A gdy wreszcie po dłuższym czasie udało mi się usnąć, to śniłam o okropnie krętych, górskich drogach, o spadaniu w ciemność, o lęku dławiącym w gardle i bezlitośnie ściskającym serce. 
   Obudziłam się ze szlochem... Uspokoił mnie miarowy oddech Cezarego i śpiew nocnych ptaków za oknem. Długo potem leżałam bezsennie wpatrując się w ciemność. Wreszcie nad ranem, przytulona do miękkiej poduszki, zasnęłam, nie śniąc już teraz, na szczęście, o niczym....




Cz.7 - "Słoneczna Canberra i okolice"

 



   Następnego dnia rano, zaopatrzeni w mapy i im tak naprawdę oraz drogowskazom ufający, wyruszyliśmy w dalszą drogę do Canberry. Po wieczornych doświadczeniach z jazdą za głosem mało rozumnego, za nic mającego niebezpieczeństwa Gps-u, dzisiaj chcieliśmy spokojnie i bezpiecznie dojechać do stolicy Australii. Zorientowaliśmy się, że znajdujemy się na terenie przepięknych, zróżnicowanych widokowo Południowych Wyżyn ( Southern Highlands).  Otaczały nas góry i doliny, będące jednym z ulubionych, wypoczynkowych miejsc Sydneyczyków. Mijane, brązowe tablice informacyjne zapowiadały przeróżne, miejscowe atrakcje turystyczne: wąwozy, wodospady, punkty widokowe, miejsca przeznaczone do górskich wędrówek i wspinaczek, jaskinie i groty. To wszystko na pewno było warte zobaczenia, nie zamierzaliśmy się jednak zatrzymywać więcej w tych okolicach, chcąc dojechać wreszcie do Canberry i zostać tam tego dnia jak najdłużej. Po raz kolejny okazało się, że Australia jest tak rozległa, tak zaskakująca i tak ciekawa turystycznie, ze życia by nam nie starczyło na zobaczenie wszystkiego...


   Obraliśmy sobie trasę wiodącą tuż obok miasta Goulburn. Przed nami było jeszcze ponad sto kilometrów do przebycia. Dzień zapowiadał się na bardzo słoneczny i ciepły. A nam jechało się prosto i przyjemnie szeroką i wiodącą na zmianę wyżynami i dolinami autostradą. Duża część drogi do Canberry przebiegała wzdłuż ogromnego lecz wyschniętego zupełnie jeziora Lake George. I to przy nim właśnie zachęciła nas do zatrzymania tabliczka z napisem: „Enjoy a refreshing break with Free Bushells coffe and tea”. Oznaczało to, że na najbliższym parkingu można się zupełnie za darmo napić kawy i herbaty. Podobno policja australijska co jakiś czas organizowała takie pomysłowe akcje w różnych częściach kraju. Akcje te służyły zapewne bezpiecznej jeździe kierowców oraz zyskaniu ich przychylności wobec policji i władz stanowych. Dobrze napić się gorącej kawy nawet w tak ciepły dzień....Dobrze się pobudzić do życia zawartą w niej kofeiną i cukrem. A ten pomysł z bezpłatną kawą jest jakimś rodzajem zapobiegania wypadkom spowodowanym sennością kierowców, wynikającą ze zbyt długiej i monotonnej jazdy tymi wprawdzie komfortowymi w większości, ale też bardzo nużącymi, bo długimi, trasami. Pomysł świetny i godzien rozpropagowania w każdym kraju. Przecież lepiej jest zapobiegać, niż leczyć lub, co gorsza, zbierać szczątki kolejnej ofiary jakiejś kolizji drogowej...

 
   Z ochotą wypiliśmy z Cezarym kilka, bardzo słabych, ale i tak smacznych kaw ( ach, któż by narzekał na gratisowe napoje?!). Przegryźliśmy ten napitek słodkimi, także darmowo tu rozdawanymi herbatniczkami. Dużo ludzi zatrzymywało się w tym czasie na parkingu i przechadzało się po nim leniwie i spokojnie, popijając swoje kawy i herbaty. Zresztą nic dziwnego – wszystko, co jest darmowe, przyciąga tłumy...Miły jest taki nieoczekiwany, lekki piknik...Miło jest rozprostować kości, skorzystać z czystej toalety, zrobić kilka zdjęć...


A poza tym przyjemnie spacerowało się w tym miejscu wzdłuż widoku na Lake George i podziwiało pobliskie góry oraz ogromne, pastwiska pełne krów i owiec, rozpościerające się na miejscu dawnego jeziora...

   Ale oto ruszamy już dalej, bo Canberra tuż tuż. Zupełnie niedawno dowiedziałam się z internetowej strony prowadzonej przez Polaków, dlaczego to Canberra a nie Melbourne czy Sydney jest stolicą kraju.  Napisano tam, że prawie sto lat temu trwały na ten temat w Australii burzliwie obrady i namysły. Ze względu na dobry klimat oraz korzystne pod względem strategicznym i obronnym położenie wygrała leżąca nad rzeką Molonglo, w Alpach Australijskich, na obszarze obecnego Australijskiego Terytorium Stołecznego, Canberra. Zresztą już dawno temu miejsce to było bardzo ważne dla dzikich plemion zamieszkujących te okolice. Tutaj odbywały się kiedyś doroczne spotkania aborygeńskich ludów. Spotkania grupujące smakoszy ciem Bugung, właśnie tędy masowo migrujących. Canberrę, jako stolicę kraju, założono w 1911 roku i postanowiono, że będzie ona przestrzenna, zielona, pełna ogrodów i parków.  
   Byłam ciekawa inności tego miasta. Mogłam je już porównać z największymi, australijskimi aglomeracjami oraz ze średniej wielkości miasteczkami. Czy jakoś będzie do nich podobna?

   Nie, nie była do nich podobna! I całe szczęście, bo często oglądając australijskie miasta zdumiewałam się ich monotonii i mało ciekawej, zagęszczonej zabudowie. Wyglądało to dla mnie tak, jak gdyby ten ogromny kraj żałował miejsca na szerszą, ciekawszą architektonicznie zabudowę. I jak gdyby ważne tu były tylko fasady, a nie funkcjonalność i prawdziwe piękno budynków. Wszędzie przy głównych ulicach niby to kolorowo i malowniczo, ale tak naprawdę to, jak na sztucznych dekoracjach z filmów o dzikim zachodzie. Bo z tyłu tkwią często niezmienne od lat obmierzłe rudery, smrodliwe podwórka, smutek ukrytych zapleczy i rupieciarni. 
   Ileż to razy widziałam dziwnie ciasno lecz przy tym uważanych za luksusowo pobudowanych osiedli, pełnych podobnych do siebie, jak dwie krople wody domeczków, wraz z przylegającymi do nich ogródkami, nie większymi niż metr na metr. A wystarczyło tylko opuścić granice danego miasta, by zobaczyć za nim setki hektarów pustych pól i nieużytków. Czy wszystko to czekało na jakiegoś genialnego architekta i jego wspaniały plan zabudowania przestrzennego? Czyżby Australijczycy nie potrzebowali na co dzień przestrzeni? Może już zdążyli się nią nasycić i teraz do szczęścia wystarczał im mały, niczym nie wyróżniający się domeczek i samochód? Bezpieczna, maleńka, niezmienna codzienność przeciętnego mieszkańca miasta...

   Tak sobie rozmyślałam, gdy tymczasem wjeżdżaliśmy już do centrum Canberry. Otaczały nas w większości białe lub bardzo jasne w kolorycie, średniej wysokości budynki okolone zielonymi skwerami i trawnikami. Nie była to owa niska, monotonna zabudowa, do jakiej przyzwyczaiłam się, oglądając peryferia innych miast. Nie były to przytłaczającej wielkości wieżowce, jakich pełno chociażby w Melbourne. Stały tu pogodne, kilkupiętrowe domy mieszkalne oraz wkomponowane w pejzaż biurowce. A wokół  przebiegały szerokie przejścia i przejazdy. Nie istniał tu żaden ścisk zbyt ciasno zabudowanych uliczek, przylepionych do siebie nieskładnie sklepów i marketów. Miasto było wybudowane z prawdziwym smakiem i rozmachem. I wszystko to bardzo przypominało mi zabudowę Tychów, dużego, śląskiego miasta.Canberra to  miasto tak samo jasne, czyste i nowoczesne a poza tym przyjazne dla turystów i tamtejszych mieszkańców. Żadnego zagmatwania architektonicznego. Żadnych korków na drogach. A w tle cały czas widoczne góry i rozległe pola. Wprost chciało się mi się oddychać pełną piersią!

   W mieszczącym się przy wjeździe do miasta punkcie informacyjnym otrzymaliśmy plan Canberry i teraz prosto, beż żadnych kłopotów jechaliśmy w stronę najważniejszego w nim punktu – siedziby parlamentu australijskiego. Sam misterny rysunek leżącego na moich kolanach planu miasta był zachwycający. Patrząc na niego podziwiałam dookoła centralnie położonego jeziora Lake Burley-Griffin, rozpościerające się promieniście i malowniczo ulice.

   Właśnie przejeżdżaliśmy przez owo jezioro. Po jego niebieskim bezkresie płynęły kajaki, stateczki i łódeczki. Pachniało czystością i świeżo ściętą trawą. Alejkami, tuż nad jeziorem spacerowały sobie pogodnie młode matki z małymi dziećmi w wózkach, jeździli rowerzyści, śmigali rolkarze i wrotkarze odziani w kolorowe, obowiązkowe w Australii kaski. A dalej widoczne było porosłe zadbanym trawnikiem rondo, a po jego przejechaniu zobaczyliśmy wyraźnie parlamentarny trójkąt, wokół którego, na wielkim placu, umiejscowione były najważniejsze budynki rządowe.



   Zaparkowaliśmy jeepa w podziemnym, chłodnym parkingu i wkroczyliśmy na teren należący do parlamentu. Znowu dominującymi kolorami była tu biel zabudowań, zieleń trawników, jasny brąz chodników oraz lazurowy błękit, płasko rozpościerających się, zupełnie nietypowych fontann. Dookoła spokój, niczym nie zakłócona przestrzeń i z daleka dobiegający szmer rozmów wielu turystów, spragnionych, tak jak my, zwiedzenia tego miejsca.


   I oto kolejne, bardzo przyjemne zaskoczenie. Do parlamentu australijskiego może wejść każdy człowiek z ulicy. Nie trzeba się wcześniej umawiać, załatwiać jakiejś przepustki, kupować biletów czy dołączać się chcąc nie chcąc do zorganizowanej grupy wycieczkowej. Wkrótce po wejściu przechodzi się przez specjalną bramkę z wykrywaczem metali i to wszystko. Koniec formalności. Potem już w dowolnym tempie można sobie jak się chce i gdzie się chce zajrzeć w prawie każdy zakamarek parlamentu. 

   Wjeżdża się windą na górę i oto już zaczyna się spacer wzdłuż jasnych, długich korytarzy pełnych obrazów, pamiątek w gablotkach, punktów informacyjnych. Ogląda się sale obrad i posiedzeń. Przyjemnie jest usiąść sobie na wygodnych fotelach na galerii, odpocząć, posłuchać opowiadanych przez przewodników ciekawostek o historii tego miejsca. 




   Wszędzie, rzecz jasna, można zrobić sobie zdjęcie. Wszystkiemu można przypatrzeć się z bliska a nawet dotknąć. Wjechaliśmy nawet na sam dach, skąd podziwiać można było nieomal całe miasto. Dostrzegliśmy stamtąd mieszczącą się niedaleko dzielnicę dyplomatyczną a w niej kolorowe dachy ambasad. 


   A  dookoła nas błyszczały wspaniale w słońcu oszklone, trójkątne szczyty wieżyczek parlamentu. Nieopodal balustrady, na trawniku, na środku dachu jacyś beztroscy młodzi ludzie wylegiwali się i radośnie wystawiali do opalania twarze. Luz, spokój, uśmiech napotykanych tu ludzi mówił nam, że dobrze się tu czują i że chyba często spędzają tu czas.

   Ponieważ przybyliśmy tu z Cezarym w czasie weekendu nie mieliśmy możliwości spotkania żadnego polityka a tym bardziej premiera. Ich prywatne gabinety świeciły dzisiaj pustkami. Także tętniące zazwyczaj żywymi rozmowami westybule w tym dniu odpoczywały od namiętnych dyskusji politycznych. Tylko ze ścian spozierały na nas wyniośle wizerunki królowych angielskich i wszystkich byłych premierów Australii...


 Natomiast zewsząd dobiegały nas ciche rozmowy i żarty turystów prowadzone w przeróżnych, czasami trudnych do zidentyfikowania językach. Spotykaliśmy grupki Hindusów, Polaków, Chińczyków i Mulatów. Widzieliśmy też pojedynczych Aborygenów i Maorysów. A po wspaniałych korytarzach biegały nie znające tresury i lęku przed dorosłymi dzieci i po prostu bawiły się w chowanego.

   A gdy się już trochę zmęczyliśmy tym zwiedzaniem usiedliśmy sobie w sejmowym barze, gdzie w  międzynarodowym, wygłodniałym towarzystwie zjedliśmy pysznego sandwicza z avokado i kurczakiem. Potem jeszcze odwiedziliśmy miejscowy sklep z pamiątkami. A ponieważ jeszcze będąc na dachu parlamentu dostrzegliśmy w oddali wspaniałą iglicę, wznoszącą się na najwyższej, okolicznej górze, to teraz postanowiliśmy udać się właśnie tam. 

Po drodze zobaczyliśmy jeszcze stary budynek parlamentu, zamieniony obecnie w muzeum i narodową galerię portretu.
   Mieliśmy trochę problemów z dojazdem do upatrzonej góry z iglicą, ale dzięki zyskanemu na poszukiwania czasowi, błądząc w pobliżu jeziora i centrum miasta, zobaczyliśmy wiele imponujących budynków uczelnianych, muzeów i bibliotek. Canberra to miasto kultury, sztuki i nauki. Niewiele tu natomiast komercji i sztucznego blichtru. To się wprost czuło, patrząc na te ulice, na witryny sklepów, na tę nowoczesną zabudowę, na pogodne twarze przechodniów.

   Wreszcie odnaleźliśmy właściwą drogę na naszą górę i powoli wjeżdżając jej serpentynami dostaliśmy się na jeden z najwyższych punktów w Canberrze. Była to góra Black Mountain z mieszczącą się na jej szczycie wieżą przekaźnikową australijskiego potentata telekomunikacyjnego, Telstry. 


   Kupiliśmy w kasie niedrogie bilety na wieżę i wjechaliśmy windą jeszcze wyżej, na wysokość ponad 66 metrów. Teraz już swobodnie podziwiać mogliśmy rozległe panoramy rozpościerające się na wszystkie strony Canberry i okolic. 


   To znaczy początkowo tylko ja podziwiałam i fotografowałam, bo mój ukochany mąż, strapiony gnębiącym go od jakiegoś czasu lękiem wysokości musiał sobie  na razie stanąć z dala od tych straszliwie przepastnych, choć wspaniałych widoków i nabrać odwagi do zerknięcia w dół. Potem się jakoś do tych wysokości przyzwyczaił i zrobił wiele wspaniałych zdjęć.


    Widać na nich było leżące w dole jezioro, jego kręte zakola, przylądki i wysepki, gęsty busz porastający góry oliwkową, wyblakłą zielenią, maleńkie, jakby dla mrówek, domki i ogródki, kolorowe autka mknące cieniutkim sznurem po wszystkich arteriach, leżącego pod nami miasta...




.
   I to już było wszystko, co dzisiaj mogliśmy zobaczyć w Canberrze. A ponieważ od następnego dnia chcieliśmy rozpocząć zwiedzanie Gór Śnieżnych (Snowy Mountains) oraz Kościuszko National Park, to dzisiaj musieliśmy dojechać do Coomy, najbliżej szlaków górskich leżącego miasta i tam też zanocować.

   Przed nami było około 100 kilometrów skąpanej w popołudniowym słońcu drogi. Zrobiło się naprawdę bardzo ciepło. Pootwieraliśmy wszystkie okna i szalony pęd powietrza chciał nam powyrywać włosy z głów oraz wysuszyć całkiem gałki oczne. Natomiast nasza zwariowana klimatyzacja wprawdzie od czasu do czasu nas chłodziła, ale i wyła przy tym dziwacznym, bawolim jakby głosem. Sami więc już nie wiedzieliśmy co gorsze – upał czy hałas. I jechaliśmy tak przed siebie umęczeni i spragnieni cienistego schronienia. 


Wreszcie zauważyliśmy tuż przy drodze dogodne do zatrzymania miejsce, gdzie pod małym daszkiem napiliśmy się, wyciągniętej z naszej lodówki, cudownie chłodnej wody mineralnej. Potem, jak zwykle będąc głodnymi, upiekliśmy sobie na grillu kiełbaski i jedząc odpoczywaliśmy w tej bezcennej odrobinie cienia...

                                                      zdjęcie z foldera turystycznego

    A pod wieczór dotarliśmy do miasta o nazwie Cooma, gdzie zrobiwszy konieczne zakupy spożywcze i wynająwszy na jedną noc domek campingowy mogliśmy znowu odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń i wysiłku, dniu. Samej Coomy nie oglądaliśmy, ponieważ stwierdziliśmy znużeni, że prawdopodobnie  nie ma w niej nic ciekawego poza tym, ze zazwyczaj jest ona traktowana przez turystów jako miejsce odpoczynku przed następnym etapem podróży. Cooma jest też ważnym węzłem komunikacyjnym oraz bramą wjazdową na teren Gór Śnieżnych.
   Spędziliśmy w niej zatem spokojną, ciepłą noc a Cooma cichutko kumkała nam do snu głosami żab, które śpiewały wielogłosowo w aborygeńskim, tajemniczym rytmie... 

      zdjęcie z foldera turystycznego - Cooma w latach dwudziestych XX wieku




Cz.8 - "Niespodzianki narodowego Parku im. T.Kościuszki"




   Niedziela powitała nas rzeźkim powiewem i świeżym, górskim powietrzem. Dopiero rano dostrzegliśmy, że nasz camping leży u podnóża całkiem sporej, kamienistej i porośniętej krzewinkami góry. Na obrzeżach tego wzniesienia leżały wielkie, jak gdyby kosmiczne głazy. Między nimi zaś biegały maleńkie, dzikie króliczki. Zawsze uśmiechaliśmy się na widok tych radosnych, płochliwych stworzonek a wówczas uznaliśmy je za zwiastuny dobrych rzeczy, które mogły się nam właśnie tego dnia przydarzyć.

   Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w stronę Adaminaby, małej miejscowości, przy której leżało rozległe i piękne, sztucznie utworzone jezioro Eucumbene. Cezary już kiedyś widział to miejsce a nawet przez kilka dni wypoczywał w tych okolicach, wynajmując łódkę i pływając sobie przyjemnie po tych wodach. To było wiele lat temu a wspomnienia zawsze dodają bajkowych barw rzeczywistości. Czy i dzisiaj jezioro tak go zachwyci...?

   Na razie zachwycała nas droga doń prowadząca. Te dziwne głazy, które widoczne były już w Coomie, teraz w ogromnych ilościach zalegały wzgórza, pola i łąki. Czasami były szare, białosrebrzyste a czasem rudopomarańczowe. Raz porastały je mchy a innym razem leżały zupełnie nagie i wystawione na wybielające działanie promieni słonecznych. Niekiedy ułożone były w wielkie kopce, dające odrobinę cienia pasącym się wokół owcom. Ale najczęściej spoczywały na polach zupełnie bezładnie, tylko ich kształty przywodziły na myśl jakieś zaklęte w kamień, fantastyczne istoty. Także pobocza dróg między tymi polami miały niezwykłe kolory: jasnożółte, pomarańczowe, czerwone, różowe. A im wyżej wjeżdżaliśmy tym więcej pojawiało się na tych poboczach cyprysopodobnych, jasnozielonych krzewów oraz kolczastych jeżyn. Dalej widoczne były bujne, rozrastające się szeroko, pachnące modrzewie. A widząc te wszystkie kolorowe widoki musieliśmy się oczywiście często zatrzymywać i robić zdjęcie za zdjęciem. Fotograficzni maniacy...

  Do stromego zjazdu wzdłuż jeziora Eucumbene  docieramy od strony zachodniej przez punkt nazwany Anglers Reach i przez jakiś czas jedziemy jego pofałdowanym, piaskowo-gliniastym brzegiem.  Dla mnie jezioro jawi się jako ogromny, nieomalże bezkresny zbiornik, natomiast dla Cezarego jest zaledwie nikłym wspomnieniem prawdziwego ogromu wód sprzed lat. Pojawiająca się co jakiś czas w tych stronach susza oraz wiążące się z nią niedobory wody w rzece Snowy River, zasilającej owo jezioro sprawiają, że jego poziom niekiedy gwałtownie opada.  Zatem zalane niegdyś turkusową wodą połacie leżały teraz w dole prawie zupełnie suche i porośnięte białawymi kikutami drzew oraz zielonymi, spijającymi uparcie każdą odrobinkę wilgoci krzaczkami. Taki widok, choć może smutny był też jednak piękny. Już kiedyś zachwyciłam się takimi samymi suchymi drzewami, wyłaniającymi się z toni jeziora albo tkwiącymi wokół jego brzegów. Było to na terenie jeziora Lake Eildon w stanie Wiktoria. A teraz fotografowałam tutejsze okolice i zachwycałam się ich malowniczością.



    Wielokolorowe, gliniaste brzegi Eucumbene porastały żółte, podobne do mleczy kwiatki oraz wrzosowate, wielobarwne krzewinki. A samo jezioro miało ciemnoturkusowy odcień i teraz wspaniale odbijały się w nim ogromne, białe chmury płynące ponad nami. Jeździliśmy sobie naszym nie bojącym się wertepów jeepem po wyboistych dróżkach wokół i fotografowaliśmy, co tylko się dało.

   Potem wróciliśmy po własnych śladach do rozwidlenia dróg i znowu dotarliśmy do jeziora lecz tym razem od jego części turystyczno-wypoczynkowej w starej części osady. Powitał nas prześliczny widok porastających nabrzeża, wielkich kęp kwiatów. Widać było, że są to kwiatki posadzone zapewne niegdyś przez jakiegoś tubylca-ogrodnika, ale z latami, nie plewionych i rozrosłych dziko, niepowstrzymanie. Fioletowe łubiny, różowe, dzikie różyczki i czerwone kosaćce, bielutkie rumianki i liliowe koniczyny a do tego jeszcze ciemnozłote nagietki przywodziły na myśl lipcowe, polskie łąki. 

                                                             
   
   Poza tym wiele tu było małych, drewnianych, jak gdyby opustoszałych willi. Zauważyliśmy także kilka rozbitych na trawnikach namiotów oraz domeczków campingowych. Centrum sioła stanowił sklep spożywczy wraz z mieszczącą się obok stacją benzynową.


 Ludzi widać było niewielu. Po niebieskiej toni jeziora, daleko w dole, żeglowało kilka, nielicznych łódek. Na brzegu paru samotnych rybaków, słuchając muzyki z samochodowego radia, opiekało coś nad żarem ogniska. Jakaś siedząca przed maleńkim namiocikiem, odziana w duży słomkowy kapelusz kobiecinka, z zapałem wczytywała się w grubą książkę(jak zwykle w takich okolicznościach byłam ciekawa, co czyta, ale nie miałam odwagi, by pójść i zapytać). 


A poza tym wszędzie cicho i sennie. Nierzeczywiście...Widać było, że miejsce to ma już dawno za sobą ślady swej świetności. Zatoczki, w których niegdyś trzymano łódeczki i kajaki teraz suche jak górskie jary nie zachęcały do spuszczania w nich żadnych łódek.
    Pojechaliśmy w dół jeziora jednym z wielu widniejących na zboczu traków. Za nami unosił się niczym mgła, pomarańczowy, osiadający na wszystkim kurz. I nasz czarny jeep natychmiast pokrył się jego grubą warstwą. Natomiast my niezmordowanie robiliśmy kolejne zdjęcia, dostrzegając nawet w tym na pół wyschniętym jeziorze mnóstwo niepowtarzalnego uroku i magii...



   Przed nami była teraz jazda krętymi, wznoszącymi się często na wysokość bliską dwóch tysięcy metrów drogami Kościuszko National Park w Górach Śnieżnych (Snowy Mountains). Nazwa tych gór pochodzi od zaskakująco częstych i wielkich opadów śniegu, czasami nawet latem nawiedzających te okolice. I to w związku z niekiedy kiepską tutaj widocznością pasy na szosach zamiast białego koloru (słabo widocznego spod śniegu) miały kolor żółty a po bokach dróg stały ustawione w gęstym szeregu czerwone, wyraźne i wysokie słupki ze światełkami odblaskowymi. To, że wjeżdżaliśmy coraz wyżej poznać można też było po zmieniającej się dookoła roślinności. Coraz mniej widziało się tu jasnozielonej trawy i wysokich eukaliptusów. Wszystko zaczęło powoli karłowacieć, ciemnieć. Przez wiele kilometrów ciągnęły się wysoko ponad nami połacie wyschniętych, zupełnie martwych, białoszarych drzew. Wyglądało to wprawdzie ślicznie lecz chyba świadczyło o jakiejś groźnej w skutkach katastrofie ekologicznej albo o niepojętej dla nas zmianie, zaistniałej w tutejszym ekosystemie górskim.


   Powietrze zaczęło się ochładzać i przerzedzać a nam od zmiany ciśnień zupełnie zatkały się uszy.
Krótki postój zrobiliśmy sobie na górze Sawyers Hill przy małym, górskim, drewnianym domeczku, pełniącym rolę schroniska przed deszczem i chłodem. Wewnątrz schroniska było kilka plastikowych siedzisk oraz siermiężny, kamienny kominek z porządnie poukładanymi wewnątrz grubymi kawałkami drewna. Na zewnątrz, jakby na zawołanie potężnie zawiało, więc rzeczywiście przez moment przydał się nam ten stojący na  wygwizdowie domek.

   A gdy górski wiatr nieco się uspokoił znowu ruszyliśmy w drogę, uważnie rozglądając się po okolicy. Obrosłe suchymi drzewami góry nadal stanowiły pierwszy plan. Na drugim planie, ponad nimi widać było granitowe, wyniosłe skały odległych szczytów. Ich mgliste, zimnoostalowe zarysy ginęły niekiedy w chmurach. A potem wyłaniały się znienacka by zachwycić i przerazić nas swym ogromem. Jak to wysoko! Jak daleko! Lecz to tam właśnie dotrzemy - myśleliśmy z mieszaniną niepokoju i fascynacji...

 
   Wkrótce przejeżdżamy przez opustoszałe miasteczko Kiandra, które czasy swojej świetności miało w dziewiętnastym wieku, podczas wielkiej gorączki złota. Wówczas było tu piętnaście hoteli, sklepy, banki, wille i przez miasto przewijały się tysiące ludzi. W dwudziestym wieku Kiandra powoli już zamierała. A ostatni mieszkaniec opuścił zupełnie zdewastowane już miasteczko w 1974 roku. Teraz pozostało tu zaledwie kilka walących się drewnianych chatek i słupków. Smutny, dziwny, cmentarny widok...Lecz los ten dotknął w Australii wiele miasteczek. Żyły, dopóki prosperowała w nich jakaś fabryka, czy też w pobliżu istniały bogate złoża jakichś minerałów. Potem wraz z zanikiem źródeł dochodów, mieszkańcy porzucali lub cudem sprzedawali swoje domy i przeprowadzali się w tam, gdzie mogli znaleźć nowe zatrudnienie. Niektóre z takich miasteczek przekształciły się w miejsca zabytkowo-muzealne, chronione jak parki narodowe, chętnie odwiedzane przez turystów ze względu na zachowany, niezmieniony charakter tych miejscowości. Taka była np. maleńka, położona w głębokiej dolinie górskiej Walhalla, takie było słynne Sovereign Hill, należące do Ballarat.

   Tymczasem jadąc dalej dostrzegamy znaki informujące turystów o tym, iż w pobliżu spotkać można stada dzikich koni Brumby. Aborygeni nie znali tych zwierząt. Pierwsze konie pojawiły się w Australii dopiero w drugiej połowie osiemnastego wieku, przywiezione tu na statkach przez marynarzy towarzyszących angielskiemu odkrywcy Australii, kapitanowi Jamesowi Cookowi. Potem osiedleńcy australijscy i traperzy oraz liczni poszukiwacze złota przywieźli tu swoje konie. Jednak nie pilnowali ich wystarczająco i mało o nie dbali, skutkiem czego wiele tych zwierząt pouciekało do buszu i zdziczało. Tam, mimo trudnego klimatu, braku wody oraz pastwisk świetnie sobie poradziły i przystosowały się do życia na wolności. Jednakże pod koniec XX wieku groziło im wyginięcie, bowiem przez wiele lat masowo polowano na nie, tropiono, wyłapywano i zabijano jako szkodniki, wyjadające zwierzętom hodowlanym cenną trawę na pastwiskach.

   Teraz zostało już bardzo niewiele Brumbych i spotkanie ich graniczy nieomal z cudem. Sprytnie nauczyły się unikać ludzi, nie ufać im i omijać z daleka. To piękne, nieduże, wytrwałe i zwinne zwierzęta, które stały się w balladach i legendach symbolem nieujarzmionej wolności i mistrzami bezgłośnej ucieczki. Nic dziwnego, że i nam nie udało się ich dojrzeć, chociaż intensywnie wpatrywaliśmy się w górskie ścieżki i zarośla. A może i one przypatrywały się nam z dala, czekając aż opuścimy ich bezkresny, dziki teren? Czytałam o tym, że wielbiciele i entuzjaści tych australijskich mustangów w celu ocalenia ich, chcą je wszystkie wyłapać i przenieść do jakiegoś bezpiecznego rezerwatu. Ale czy one będą czuły się tam szczęśliwe i tak swobodne, jak w tych niezmierzonych przestrzeniach górskich? Wątpię!

   Podobny los, jaki kiedyś zgotowali Australijczycy koniom, czeka chyba teraz tutejsze wielbłądy – baktriany. Sprowadzono je na ten kontynent w XIX wieku, gdyż wykorzystywano je do pracy przy przeciąganiu linii telegraficznej i kolejowej przez pustynny interior. A gdy w dobie postępu technicznego przestały już być konieczne, opiekujący się nimi Afgańczycy wypuścili je wolno na pustynię. Tu baktriany miały się tak wspaniale, że rozmnożyły się w niewiarygodnym tempie i dzisiaj żyje ich tu nieomal milion. Jest to największa populacja tych zwierząt na świecie! Znowu jednak są w większości postrzegane jako bezpośrednie zagrożenie dla człowieka i jego upraw, oraz dla zbiorników wodnych. 

   Ogromne stada tych pustynnych wielbłądów w poszukiwaniu wody wdzierają się do wiosek, niszcząc i tratując wszystko po drodze a napotkanych ludzi kopiąc i gryząc. W związku z tym zatrudnia się myśliwych i snajperów do ich odstrzału. Urządza się na nie wielkie polowania i nagonki. Próbuje się także sprzedawać ich, podobno bardzo smaczne mięso oraz wysyłać te piękne zwierzęta do ogrodów zoologicznych na całym świecie lub do hodowli i pracy w Azji a także na Bliskim Wschodzie. Pewnie kiedyś pozostanie ich w Australii garstka i tak, jak teraz konie Brumby, będą się chować po buszu i bać się wszelkiego kontaktu z człowiekiem...A może przyroda znowu okaże się silniejsza i tak, jak w przypadku rozmnażających się na potęgę królików i psów dingo, w dalszym ciągu spotkania z dzikimi wielbłądami nie będą czymś nadzwyczajnym...?


   Czas jednak od rozważań wrócić do rzeczywistości. Dojeżdżamy do wąskiej, jednokierunkowej drogi, wiodącej nas ku jaskiniom Yarrangobilly Caves. Być w National Park Kościuszko i nie zobaczyć przynajmniej jednej jaskini, to prawie tak, jakby się było w Krakowie i nie widziało groty smoka wawelskiego!

   Od pracownika tutejszego biura informacyjnego dowiadujemy się, którą jaskinię możemy teraz zwiedzić (różne są pory wejść do nich i różne czasy zwiedzania). Przy okazji otrzymujemy od tego sympatycznego człowieka bardzo przydatną i oczywiście całkowicie bezpłatną mapkę dojść do wszystkich jaskiń oraz cenną radę, by wejść sobie samemu do wielkiej jaskini South Glory Cave i bez pośpiechu samodzielnie ją sobie teraz zwiedzić.  Jeszcze Cezary, jak to zwykle on pełen humoru i chęci do rozmów z tubylcami przyznał się, że pochodzimy z kraju patrona tego parku, Tadeusza Kościuszki (może myślał, ze zaoferują nam na tę wieść darmowe wejście do jaskini?!). A uśmiechnięty, sprytny  Australijczyk przetestował go natychmiast, czy będąc Polakiem potrafi dobrze wymówić nazwisko „Kościuszko”. Z tym nazwiskiem, jak i z wieloma innymi, polskiego pochodzenia nazwami miejscowi nie bardzo umieją sobie poradzić i przekręcają je dziwacznie, przyzwyczajając się do swej błędnej wymowy tak bardzo, że usłyszawszy poprawną nawet nie rozumieją o co chodzi! Kościuszko wymawia się tu zatem jako „Kozjosko”. Nawet mój mąż przyzwyczaił się do tego i wciąż dręczył mnie w rozmowach tym przekręconym nieznośnie Kozjoskim!
I chociaż Cezary świetnie wymówił nazwisko wielkiego naczelnika powstania narodowego w Polsce, to i tak trzeba było grzecznie zapłacić kilkanaście dolarów za wejście do jaskini. Żadnych znajomości i związanych z tym gratisów. A wszelkie sentymenty precz!

   W kilkanaście minut wąską, zaopatrzoną w balustradki a wiodącą tuż nad skalistą przepaścią ścieżką, dotarliśmy do wejścia do naszej jaskini. W swoim życiu byłam do tej pory w dwóch prawdziwych jaskiniach. Pierwszą z nich była jaskinia Raj na kielecczyźnie w Polsce, drugą królewska jaskinia w Buchan w wysokich górach Gippslandu (stan Wiktoria). Mniej więcej wiedziałam więc czego się mogę spodziewać. W tamtych jaskiniach jednak byłam uzależniona od przewodnika i od tempa, w którym oprowadzał wycieczkę po podziemiach. Tutaj byliśmy z Cezarym zupełnie sami (co bardzo nam odpowiadało!) i już przy wejściu zachwycił nas ogrom, chłód i kompletna cisza panująca wewnątrz.



   Niezwykle też wyglądała wielka dziura w suficie, przez którą widać było niebo i nachylające się ku nam z zaciekawieniem drzewa. Potem mnie, jako miłośniczkę prozy Tolkiena zafascynowała gollumowska sceneria wokół. To właśnie tutaj można było kręcić sceny z podziemnego życia Golluma. Było nawet jeziorko, w którym ten wynaturzony Hobbit mógłby łowić sobie białe rybki czy też jakieś smaczne robaki. Tylko czekałam aż usłyszę dobiegający nie wiadomo skąd jego charakterystyczny syk a w ciemności ujrzę ogromne, wpatrujące się w nas blade oczy tego monstrum...


   Spacerowałam w rozmarzeniu między załomami skał, między fantastycznie zbudowanymi stalaktytami i stalagmitami. Wspinaliśmy się z mężem wąskimi schodkami prawie pionowo w górę, a woda skapująca po stopniach wpadała nam ochoczo do sandałów i tworzyła za nami małe, lecz wartko płynące strumyczki. Światło dobiegające z nieregularnie rozmieszczonych żarówek dyskretnie rozjaśniało najciekawsze punkty, inne pozostawiając okryte tajemniczym mrokiem i cieniem. 


   Dziwne, skaliste twory przypominające powykręcane kościotrupy, czy też potwory rodem z mitologii greckiej zaskakiwały nas swym widokiem za każdym zakrętem. Wielkie, śnieżnobiałe kopce, błyszczały milionami diamencików, łudząco podobnych do lśniących grudniowym księżycem polskich zasp śniegowych. 



   Aż szkoda było wychodzić stamtąd na światło dzienne! Opuszczać ten fantastyczny świat na rzecz upalnej rzeczywistości. Zobaczyliśmy już jednak, co tylko było do zobaczenia a do jaskini weszło w tym czasie kilkoro innych turystów. Nie było już więc w niej owej fascynującej ciszy i pełnej swobody wynikającej z samotności...


   Teraz oczy szybko musiały się przyzwyczaić do panującej na zewnątrz jaskrawej jasności i do upału, który w czasie, gdy przemierzaliśmy South Glory Cave zdecydowanie się powiększył.
Wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy dalej autostradą Snowy Mountains. Kilkadziesiąt minut jechaliśmy jeszcze przez tereny skalistego parku narodowego a na wysokości miejscowości Talbingo i Tumut dostaliśmy się w niższe i co za tym idzie, zieleńsze okolice. Napotkaliśmy tam też następny wielki zbiornik wodny – Blowering Reservoir i zrobiliśmy jemu i otaczającym go wzgórzom kilka malowniczych zdjęć. Zatrzymaliśmy się też tam na krótki postój, gdzie przekąsiliśmy małe co nieco i szybko nabraliśmy siły do dalszej jazdy.



   Potem przemknęliśmy przez zaciszne miasteczko Batlow, pełne wielkich, pokrytych siatką dla ochrony przed ptakami, sadów jabłoniowych. To widok specyficzny dla Australii. Widziałam już wiele takich upraw owocowych – przeważnie wiśniowych. Nigdy jednak nie oglądałam na raz tylu jabłonek. Z daleka, właśnie ze względu na te siatki, sady wyglądały jak ogromne zbiorniki wodne. Z bliska widać było wielohektarowe, równo posadzone zagony niskopiennych drzewek. Teraz jeszcze jabłka były maleńkie i niedojrzałe, ale jesienią zapewne powietrze jest tu przesycone ich wspaniałym zapachem. Te sady dają zatrudnienie chyba większości okolicznych mieszkańców i pewnie nie raz jadłam kupione w supermarkecie owoce pochodzące właśnie z Batlow. W centralnym punkcie miasteczka stał sobie na postumencie pomnik jabłek. Mosiężne owoce, ułożone na metalowej paterze były wielkie, kształtne i błyszczące – posiłek w sam raz dla olbrzyma o żelaznych zębach...

   Mijamy kolejne senne miasteczko nazywające się jakże wdzięcznie i aborygeńsko -  Tumbarumba a  później zjeżdżamy kilka kilometrów leśną drogą na dół dość stromego zbocza i tam, nad głęboką doliną, podziwiamy z wysoka ładny wodospad Paddys River Falls. Przechadzamy się z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi wzdłuż urwiska skalnego i oddychamy pełną piersią. Zawsze w okolicy wodospadów jest chłodno i cieniście. Czasami w powietrzu unosi się wilgotna mgiełka i pachną paprocie. Także i w tym zakątku było nam bardzo przyjemnie. Mogliśmy rozprostować znużone jazdą kości, schronić się pod drzewami przed słońcem. 


Jakaś murzyńska rodzina wpadła na jeszcze lepszy pomysł, niż my i stromą, wąską ścieżynką zeszła do stóp wodospadu, by w tamtejszych kaskadach zażyć beztroskiej kąpieli. Dzieciaki śmiały się wesoło i ochlapywały wodą rodziców. A ich śmiech niósł się szerokim echem po dolinie. Półnadzy, ciemnoskórzy chłopcy bawili się wokół śliskich głazów, leżących na dnie wodospadu. Nad nimi zwieszały się paprocie i rośliny podobne do lian. Miałam wrażenie, ze przenieśliśmy się do dzikiej Amazonii albo do Afryki i sami niewidoczni, obserwujemy jakieś tamtejsze, ciemnoskóre plemię...

   A my z westchnieniem, że komu w drogę, temu czas znów siedliśmy do wiernego jeepa i pojechaliśmy dalej pośród rozległych, złocistych pól, wśród łagodnych pagórków i wzniesień. Droga wspinała się w górę a po kilku ostrych podjazdach i zakrętach  zatrzymaliśmy się w miejscu, którego po prostu nie mogliśmy przegapić. Był to punkt widokowy o nazwie Southern Cloud Lookaut. 




   Z jednej strony widać stąd było bardzo wyraźnie odległe szczyty gór Kościuszko National Park. A ustawiona tam tablica informacyjna pokazywała nazwy poszczególnych szczytów. Dzięki temu zobaczyliśmy imponujący czubek najwyższej góry Australii – Mount Kościuszko (wys. 2228 m). Nazajutrz zamierzaliśmy się na nią wspiąć a teraz przyglądaliśmy się temu wzniesieniu z szacunkiem i podziwem. 


   Odwróciwszy się w lewo mieliśmy przed sobą panoramę gór podobną do beskidzkiej. Nieliczne, kolorowe domeczki usytuowane były w wysokich dolinkach a świerki i modrzewie porastały bujnie dolne partie tych gór. Uroku tym wszystkim widokom dodawały chmury, które tego dnia wielkimi, fantastycznymi grupami przemieszczały się szybko po niebie i wciąż zmieniały barwę. Teraz też ich zastępy, podszyte złotem i oranżem a z wierzchu delikatnie, białosrebrzyste, jak zaczarowane okręty przepływały majestatycznie nad polami i łąkami. Czuliśmy się jakbyśmy byli na szczycie świata. Świat nam i tylko nam (przez około pół godziny postoju nie przejechał w pobliżu ani jeden samochód!) pokazywał swe cudowne oblicze ze wszystkich czterech stron!

   Ponieważ postanowiliśmy sobie, iż tego dnia zanocujemy w niewielkiej górskiej miejscowości Khancoban obraliśmy kierunek na nią i znowu ruszyliśmy przed siebie. A zmieniające się dookoła nas pejzaże i niezwykłe kształty oraz kolory gór sprawiały, że niejednokrotnie jeszcze zatrzymywaliśmy się tego popołudnia, by utrwalić migawką aparatu  jakiś cudowny widok.

   Do Khancoban dotarliśmy przed zmrokiem i zdziwieni, że w tym całkiem sporym miasteczku nie ma wolnych miejsc noclegowych krążyliśmy ponad godzinę, bezskutecznie poszukując jakiegoś schronienia na noc. Wreszcie zmęczeni i zdesperowani wynajęliśmy jedyne zaoferowane nam tutaj miejsce do spania. Był to jakiś bardzo obskurny, dwupokojowy „apartament”, mieszczący się na pierwszym piętrze dziwnego, jak gdyby opuszczonego, jasnoróżowego domu wypoczynkowego. Przyzwyczajeni do czystości, panującej zawsze w motelach i hotelach z przerażeniem i wstrętem odkryliśmy wszechobecne, wieloletnie, ogromne pajęczyny, martwe i żywe pająki, warstwy much  i komarów, zalegające wszędzie. 

  Żadne okno nie dawało się otworzyć. Ich ramy zaskorupiały całkiem od brudu i rdzy. A na wszystkich szafkach i sprzętach widoczny był dawno nie sprzątany kurz i brązowy osad. Brzydziliśmy się dotknąć tam czegokolwiek. Żartowaliśmy sobie, że dziwnie ponura kobieta, która nam to za 50 dolarów wynajęła jest członkiem jakiegoś przestępczego gangu a w nocy jej koledzy napadną nas, okradną i zarżną. Naprawdę mieliśmy lekkiego pietra! Toteż od żartów szybko przeszliśmy do czynów. Pozamykaliśmy na cztery spusty wszystkie drzwi i dosunęliśmy do nich ciężką kanapę i fotele. Potem mile zdziwieni sprawnością klimatyzatora włączyliśmy go i wymywszy do czysta tutejszy czajnik i zaparzywszy naszej herbaty przysiedliśmy przy stole kuchennym, z poczuciem humoru utyskując na te kiepskie warunki lokalowe i na nasz los oraz oglądając dzisiejsze zdjęcia...


   A gdy wreszcie zdecydowaliśmy się pójść do sypialni, to okazało się, że zasłaniająca okno żaluzja, ledwo przez nas dotknięta spadła z wielkim hukiem i odsłoniła okno brudne tak straszliwie, że kompletnie nic nie było przez nie widać. Roześmieliśmy się nieco histerycznie i bojąc się pająków, dokładnie przeszukaliśmy pościel w naszym łóżku. O dziwo, wyglądało na czyste! Ułożyliśmy się zatem jako tako i zasnęliśmy szybko, przytuleni do siebie nieboracy, śniąc o górskich, australijskich zbójnikach, takich, jak słynny Ned Kelly, co to w kowbojskich kapeluszach napadają nocą na spokojne sioła i wioski...

                                                             manekin Neda Kelly
                                                           
                                                   



Cz.9 - "Cuda Gór Śnieżnych"




   Po dłużącej się i niespokojnie przespanej nocy w domu wypoczynkowym w Khancoban wstaliśmy jacyś połamani i nieprzytomni. Otworzyliśmy drzwi na taras i ze zdumieniem oraz zachwytem odkryliśmy, że chociaż warunki lokalowe są tu koszmarne, to widoki wspaniałe. Spoglądaliśmy w oblicza ciemnozielonych, porośniętych gęstą roślinnością gór. Słuchaliśmy porannego śpiewu ptaków. Wdychaliśmy żywiczną, świeżą woń napojonej rosą trawy i róż zasadzonych w pobliżu. Górski, czysty wiatr owiewał nasze twarze i szybko zmywał z nich wczorajsze i nocne zmęczenie. Potem jeszcze napiliśmy się mocnej kawy, wzięliśmy prysznic i znowu pełni entuzjazmu oraz siły pożegnaliśmy to nietypowe schronienie. Jeszcze tylko nabraliśmy do pełna paliwa na tutejszej stacji benzynowej i już po chwili wjeżdżaliśmy krętą szosą pośród te piękne, wysokie góry. Z daleka patrzyliśmy na zbiornik wodny Khankoban Pondage oraz na odchodzące w stronę górskich szczytów długie, grube, białe rury, odprowadzające wodę w stronę istniejącej w okolicach olbrzymiej elektrowni wodnej.


   To tutaj, w Górach Śnieżnych znajdują się źródła największych, australijskich rzek: Snowy, Murray i Murrumbridgee. I właśnie te rzeki zostały wykorzystane do wybudowania tu wiele lat temu tejże elektrowni (The Snowy Mountains Hydro-electric Scheme budowanej w latach 1949-1974). Przy budowie gigantycznych tuneli, tam, przy podciąganiu i łączeniu tych potężnych rurociągów zatrudnieni byli emigranci z różnych stron świata. Wiele osób tu zginęło, wiele było ciężko rannych. Do dzisiaj tytaniczna praca przy tej budowie jest opiewana w pieśniach i balladach. Było to największe, powojenne przedsięwzięcie konstrukcyjne, które służyć będzie zapewne wielu następnym pokoleniom. Powstało tu 145 km połączonych tuneli, i 80 km dróg wodnych, którymi woda dociera do siedmiu elektrowni i wytwarza 70 procent energii dla wschodnich stanów Australii oraz zasila okoliczne tereny rolnicze.

   Właśnie dojeżdżaliśmy z Cezarym do pierwszej stacji takiej hydroelektrowni opartej na wodach rzeki Murray. Stojąc na poboczu drogi spoglądaliśmy w dół, gdzie widać było długi, oszklony budynek, mieszczący wielkie turbiny i inne maszyny a nad tym budynkiem, już prawie zupełnie z bliska przypatrywaliśmy się owym olbrzymim rurom, które widoczne były już kilkanaście kilometrów temu, w Khancoban. To dla potrzeb takich, jak ta elektrowni wybudowano w tych górach wygodne, dwupasmowe, asfaltowe szosy i dla nich też utworzono tamy na rzekach oraz stworzono sztuczne zbiorniki. Jeden z nich  - Eucumbene widzieliśmy wczoraj w Adaminaby a dzisiaj zamierzaliśmy dojechać do następnego, leżącego w odległym stąd o prawie sto kilometrów,  Jindabyne.
Przed nami było jeszcze sporo rzeczy do obejrzenia i kilometrów do przemierzenia, więc napatrzywszy się na hydroelektrownię do woli wsiedliśmy do jeepa i pojechalismy dalej...

   Zatrzymaliśmy się wreszcie na dłużej po kolejnym, dość męczącym etapie naszej podróży. Ciężko jest jechać bez przerwy w wysokich górach, gdzie szosy są niekończącymi się zakrętasami a człowiek dostaje od tego i od spoglądania w przepaście zawrotów i bólów głowy. Postanowiliśmy więc naładować swoje baterie i zrobić sobie przyjemny piknik nad zimną rzeczką górską – Leatherbarrel Creek. Były tu drewniane stoliczki i ławy do siedzenia a za krzakami można było skorzystać z całkiem cywilizowanej toalety. A gdy już się dostatecznie najedliśmy, ściągnęliśmy buty i z przyjemnością zanurzyliśmy stopy w lodowatych wodach tej rzeczki. Inni, przejeżdżający tędy turyści poszli w nasze ślady i też odpoczywali w pobliżu, jedząc swoje wiktuały i przechadzając się wzdłuż rzeki. 


   Znowu ruszyliśmy w drogę i po kilku kilometrach wjechaliśmy na teren Kościuszko National Park. Ponownie powitała nas podobna do wczorajszej dziwna, tutejsza przyroda i widoki. Połacie srebrnobiałych, martwych drzew, wielkie, powalone konary, niskie lecz rozłożyste eukaliptusy,strumyczki między kamieniami oraz rozległe łąki pełne drobnych, bieluśkich i zółciutkich kwiatuszków. 



   Przystanęliśmy na przełęczy Dead Horse Gap, usytuowanej na wysokości 1582 metry nad poziomem morza. Spotkaliśmy tam grupkę sympatycznych motocyklistów, którzy już po raz drugi od zeszłego tygodnia odbywali tę górską eskapadę. Cezary rozmawiał z nimi z ogromnym zainteresowaniem, albowiem jego marzeniem od dawien dawna było posiadanie własnego Herleya Davitsona i przemierzanie nim australijskich przestrzeni. Podczas,  gdy mój maż sobie konwersował ja oglądałam okolice i robiłam zdjęcia. Ładne zdjęcie cyknęłam także jemu, przy jednym z tych wspaniałych motocykli i teraz, pisząc te słowa uśmiecham się do mojego chłopięco roześmianego męża, wyglądającego na tej fotografii na prawdziwego motocyklistę....

   Po jakimś czasie znów wsiedliśmy w jeepa, by chwilę potem zatrzymać się w dole, przy mostku, pod którym przepływała między kamieniami kolejna, spieniona górska rzeczka. Przeczytaliśmy umieszczone tam tabliczki informacyjne. Dowiedzieliśmy się  m.in., że nazwa tej przełęczy wzięła się od stada koni Brumby, zamarzniętych tu niegdyś podczas nagłych opadów śniegu, połączonym z silnym napływem mrozu. Biedne konie...

   Postanowiliśmy się z Cezarym przejść wzdłuż tej rzeczki, ponieważ wiła się tak malowniczo, że wprost zapraszała nas do wędrówki wraz z nią. Idąc, spotkaliśmy samotnego rowerzystę, zjeżdżającego sprawnie z góry. Był to mężczyzna w starszym wieku lecz poruszający się bardzo młodzieńczo i nieźle dający sobie radę na tej kamienisto-piaskowej dróżce. Jego twarz była pogodna, osmagana przez wiatry i bardzo opalona a dłonie mocne i żylaste. Potem, już wracając do samochodu zauważyliśmy na parkingu, że ów rowerzysta ma w swoim bagażniku wszystkie potrzebne do długotrwałego podróżowania sprzęty. Miał ze sobą namiot i spiwór oraz wypchany aż po brzegi, brezentowy plecak. Wzbudził nasz podziw oraz lekką zazdrość. Przecież ten człowiek na pewno był od nas dużo starszy lecz o ile sprawniejszy, o ileż odważniejszy?! A my, państwo wygodniccy, zbyt łatwo się męczący, gustujący w samochodowych przejażdżkach i hodujący już spore brzuszki... Och, ale dzisiaj przecież czeka nas poważna wspinaczka na górę Kościuszki! Pocieszyliśmy się i już nie rozmyślaliśmy o tym, imponującym nam rowerzyście. 

   Po drugiej stronie szosy dostrzegliśmy maszerujących nieregularnym sznureczkiem turystów, wytrwale wędrujących szlakiem do oddalonego o kilka kilometrów stąd miasta Thredbo. I my także planowaliśmy się tam dostać, ale przecież nie piechotą lecz naszym ukochanym jeepkiem!  Nie tracąc więc czasu na próżne rozmyślania wsiedliśmy w nasz pojazd i pomknęliśmy przed siebie.


   Thredbo nazywane jest przez Polaków mieszkających w Australii,  australijskim Zakopanem. Ma podobne do tatrzańskiego kurortu położenie w wysokogórskiej dolinie i co roku zjeżdża tu mnóstwo turystów, by właśnie stąd rozpocząć wspinaczkę jednym z okolicznych szlaków, w tym najważniejszym – na górę Kościuszki lub by zimą poszusować na nartach. Tyle wiedziałam o tej miejscowości i wyobrażałam ją sobie jako kolorową, pełną barwnych kramików i sklepików osadę. Tymczasem już spoglądając na jej dachy dostrzegłam ze zdziwieniem, że miasto utrzymane jest w szaroburej, smutnej kolorystyce. Wszystkie wille i hotele były przez to do siebie bardzo podobne i tak samo nieładne. A zastanawiając się nad tą monotonną, ponurą raczej tonacją barw doszłam do wniosku, że prawdopodobnie chodzi tu o to, iż z założenia miasto ekologicznie musi zlewać się z otoczeniem. Musi poprzez swój wygląd stanowić integralną część górskiego, alpejskiego w charakterze środowiska.


   Góry Śnieżne są częścią masywu Alp Australijskich i rzeczywiście bardzo je już w tych okolicach przypominały. Roślinność straciła tu zupełnie swą żywość i jaskrawość. Karłowate eukaliptusy i krzewinki były jak gdyby przydymione a dominujące wszędzie głazy, skały i kamienie miały wszelkie odcienie szarości i brudnej bieli. 

   Zaparkowaliśmy jeepa niedaleko centrum miasteczka, zmieniliśmy nasze ukochane klapki na bardziej nadające się do wędrówek górskich adidasy, a następnie spakowaliśmy do plecaków wodę i owoce i już byliśmy gotowi do wspinaczki. Najłatwiej nam było wjechać jak najwyżej się dało wyciągiem krzesełkowym, aby już stamtąd wspiąć się na górę Kościuszki. Pracownik kasy biletowej przy wyciągu ostrzegł nas, że jeśli chcemy wrócić tą górską kolejką, to musimy zdążyć z zejściem do godziny siedemnastej. Właśnie wtedy można się załapać na ostatni zjazd. Potem pozostaje już tylko samodzielne, prawie pionowe schodzenie...Dowiedzieliśmy się także, że od wjazdu na wejście na sam szczyt potrzebujemy około czterech godzin, a więc musieliśmy się naprawdę bardzo spiąć i iść jak najszybciej się da, żeby zdążyć obrócić dzisiaj w dwie strony.


   Usadowiliśmy się na szerokim krzesełku wyciągu i złaknieni nowych widoków i przygód pojechaliśmy w górę. Pod nami rozciągały się żółte, wydeptane i wyjeżdżone połacie dróżek i łąk. Widać było nielicznych turystów maszerujących dzielnie gęsiego z samego Thredbo. Kilku rowerzystów na swych wyczynowych, przystosowanych do jazdy w tak trudnych warunkach rowerach z niesamowitą szybkością szusowało po zakosach szlaku w dole. Byli poubierani w specjalne ubrania i kaski ochronne. Cóż, wywrotka przy takiej prędkości zjazdu nie należała zapewne do przyjemności. Ale czegóż się nie robi dla silnej dawki adrenaliny?
   Mijały nas nadjeżdżające z naprzeciwka prawie zupełnie puste, turkusowe krzesełka kolejki. Pewnie wiele osób, które wspięły się na szczyt będzie potem schodzić piechotą, a może na górze jest tak pięknie, że na razie nikomu nie chciało się jeszcze zjeżdżać?

   Było i tutaj pięknie, chociaż coraz bardziej surowo. Coraz mniej drzew porastało zbocza gór a coraz silniejszy wiatr pogwizdywał między ostrymi krawędziami skał i kamieni. Nigdy nie byłam na Tatrzańskich Rysach, ale wyobrażałam sobie, że atmosfera surowości i monotonii musi być tam podobna. Tyle, że w Tatrach góry są strzeliste, ostre, bardzo skaliste. Tutaj tylko gdzieniegdzie pojawiały się większe skały i kamienie oraz wyrastające między nimi drobne, wytrzymałe na chłód i niedobór żyznej ziemi roślinki. Tutejsze głazy miały obłe, łagodne kształty a odległe, wysokie góry przypominały niewinne pagórki...

   Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do celu podróży i wkroczyliśmy na szlak, mając przed sobą ponad sześć kilometrów do przejścia. Szlak wyznaczony był betonową, równą ścieżką, wspinającą się łagodnie w górę.  Widoki dookoła przypominały jakiś kosmiczny, nagi krajobraz. Mnóstwo usianych wszędzie szarych kamieni, zamglony obraz gór w tle. 



   Od razu porywisty wiatr dał nam do zrozumienia, że chociaż podejście wygląda na łatwe, to on nam niczego nie będzie ułatwiał, a wręcz przeciwnie. Dmuchał nam w twarze, zrywał kapelusiki z głów, przekornie pchał w dół, zmuszając nas do większego wysiłku. A nie mieliśmy przecież najlepszej kondycji. Przyzwyczajeni do pokonywania wszelkich odległości i wzniesień samochodem teraz, zdani tylko na siłę własnych nóg i mięśni szybko się zasapaliśmy i spociliśmy. Zazdrościliśmy wymijającym nas dzieciakom i młodzieży lekkości, z jaką się poruszali. A my, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uspokoić rozszalałe bicie serca i nabrać spokojnego oddechu. Potem chwytaliśmy się za ręce i uparcie szliśmy dalej, spoglądając z uśmiechem w swe rumiane twarze i dodając sobie wzajemnie animuszu. 

   Wkrótce betonowa nawierzchnia ścieżynki się skończyła i zastąpiła ją żelazna kratka zrobiona ze ściśle połączonych ze sobą cienkich prętów. Kratka była zawieszona około trzydzieści centymetrów nad ziemią a pod nią swobodnie rosły niskie trawy, alpejskie krokusy, fiołki i srebrzyste, aksamitne listki. Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś strumyk i wpatrując się uważnie w jego nurt zauważaliśmy maleńkie, śmigłe ławice rybek. Jak dostały się tak wysoko? Czy jakimś cudem, tak jak łososie przybywają tu na tarło? 


   Niekiedy wiatr ucichał a wówczas nagle robiło się bardzo ciepło i przyjemnie a droga wydawała nam się lżejsza. Właśnie doszliśmy do pierwszego, wybudowanego dla potrzeb turystów punktu widokowego, z którego można już było przyjrzeć się wyłaniającemu się zza zakrętu czubkowi Mount Kościuszko.


  Wyglądał bardzo niepozornie. Ot, łysy, niczym nie wyróżniający się pagórek! Jednakże było coś, co świadczyło o jego wysokości i ostrych warunkach atmosferycznych, panujących w jego otoczeniu. Otóż z boku góry widoczna była podłużna, biała plama...To był chyba śnieg! W środku australijskiego lata!

   Od tego momentu nasza wspinaczka się zaostrzyła, ponieważ łagodnie wspinająca się dotąd żelazna ścieżka przekształciła się w kratkowate, długie schodki. Na szczęście były też momenty, gdy pojawiały się płaskie, poziome fragmenty drogi i wtedy odpoczywaliśmy oddychając tak ciężko, jak zziajane psy. Popatrywaliśmy sobie dookoła, robiliśmy zdjęcia i obserwowaliśmy z podziwem wyczyny dzieciaków, które bez zmęczenia wbiegały na okoliczne wzniesienia i tam skakały radośnie na kamieniach.

   Niedaleko przed szczytem doszliśmy do  punktu widokowego na położone poniżej jezioro górskie, nieco podobne do Morskiego Oka lecz nie tak turkusowe i nie tak przejrzyste. Było to Lake Cootapatamba – najwyżej, bo na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów położone w Australii jezioro, utworzone kiedyś z wód przemieszczającego się tędy lodowca i nadal w zimie pokrywające się grubą warstwą lodu. Do szczytu było stąd nieco ponad dwa kilometry. Ruszyliśmy więc dzielnie dalej, obserwując wspinające się po łagodnym zboczu góry Kościuszki drobne figurki ludzkie.

   Polska nazwa tej góry pochodzi od jej pierwszego, europejskiego zdobywcy, podróżnika Pawła Edmunda Strzeleckiego, który dotarł do niej w 1840 roku i na cześć polskiego bohatera narodowego oraz ze względu na jej podobieństwo do kopca Kościuszki w Krakowie nadał wzniesieniu jego imię. I rzeczywiście, góra bardziej przypominała zwykły kopiec, niż najwyższy szczyt a na dodatek w pobliżu widoczna była kolejna kopczykowata, niewiele niższa góra Townsend.

   Nic więc dziwnego, że bez większych problemów weszliśmy niebawem na szczyt. Hurra! Całe podejście zajęło nam nieco ponad dwie godziny, a więc o wiele mniej, niż szacowaliśmy. Na samym wierzchołku było pusto, płasko i kamieniście a jedynymi wyróżniającymi się znakami były dwie tablice, ustawione na betonowym postumencie. Pierwsza z nich informowała o odkryciu i nazwaniu tej góry przez P.E. Strzeleckiego, druga była tablicą ufundowaną przez polską placówkę dyplomatyczną a upamiętniała ona setną rocznicę pierwszego wejścia na szczyt. Rozglądając się na wszystkie strony widzieliśmy wyraźnie inne szczyty, płynące w dole niebieską niteczką rzeki, kamieniste przełęcze i dalekie połacie srebrzystych eukaliptusów. Znowu bardzo silnie wiało, a więc nie zwlekając (gdyż bylismy bardzo spoceni po wspinaczce), po kilku minutach rozpoczęliśmy schodzenie. 


  Tym razem cała trasa wydała się nam jeszcze łatwiejsza i właściwie bez żadnego zmęczenia w mięśniach dotarliśmy do stacji wyciągu kolejki linowej. Tylko stopy bolały nas niemiłosiernie, bo przyzwyczajone na co dzień do wygodnych klapków albo sandałów nie tolerowały teraz ciasnego upchnięcia w adidasach. Była dopiero piętnasta trzydzieści, a więc nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć i mogliśmy sobie pozwolić na wejście do mieszczącej się przy wyciągu, górskiej, oszklonej z trzech stron kawiarni. Posiedzieliśmy tam sobie jakiś czas, z przyjemnością popijając mocną, gorącą kawę i podziwiając raz jeszcze widoczną stąd bardzo dobrze panoramę gór.

   A potem zjeżdżając kolejką w dół mieliśmy czas by nakręcić filmik, ukazujący górskie pejzaże i widoczne w dole miasteczko Thredbo. Jadąc, widzieliśmy wiele wyciągów narciarskich, tras snowbordowych i saneczkowych. I znowu podziwialiśmy wyczyny nie bojących się niczego rowerzystów...

   Wkrótce opuszczaliśmy już to australijskie Zakopane i przejeżdżając obok rzeki oraz cienistych, wypielęgnowanych trawników marzyliśmy sobie o wygodnym ułożeniu się na kocyku, nad brzegiem takiej, jak ta rzeczki i o zupełnie leniwym spędzeniu dalszego ciągu tego późnego popołudnia i wieczoru. 


A idea ta była przecież zupełnie możliwa do zrealizowania ponieważ wybieraliśmy się teraz do miasteczka Jindabyne. Leżało ono w odległosci około trzydziestu kilometrów od Thredbo i tam właśnie zamierzaliśmy dziś przenocować. Jeszcze tylko kilka kilometrów po wyjeździe z Thredbo w kasie ustawionej na środku szosy musieliśmy uiścić niewielką opłatę za pobyt w tym miasteczku. To coś w rodzaju opłaty klimatycznej, ale dotyczącej samochodu, nie ludzi.

   Jindabyne okazało się zupełnie inne w charakterze, niż poprzednie miasto. Urody i koloru dodawało mu głównie wielkie jezioro oraz wybudowane w jego pobliżu motele, pensjonaty oraz place zabaw i zielone skwery. Pogoda była wspaniała a jezioro tak cudownie lśniło w słońcu, że załatwiliśmy sobie miejsce w leżącym nad wodą motelu i niedługo potem, po wniesieniu wszystkich niezbędnych maneli i toreb, siedzieliśmy sobie na ocienionym tarasie, patrzyliśmy na pobliskie jezioro i popijaliśmy z lubością zimne piwko...


   Ale to wcale nie był koniec atrakcji i niespodzianek tego dnia. Właśnie potężnie burczało nam w brzuchach a więc postanowiliśmy się nareszcie dobrze najeść (już nam trochę wychodziły bokiem wieczne kanapki i kiełbaski na barbaque) i pójść do pobliskiej restauracji na wielkie, wieczorne obżarstwo.
   Zamówiliśmy sobie smażone na chrupko owoce morza z frytkami a do tego z bufetu szwedzkiego tyle przeróżnych sałatek, ile tylko mogliśmy w siebie zmieścić. Ach, jakież to wszystko było pyszne! Jadłam, aż mi się uszy trzęsły te wszystkie ryby, krewetki, małże i kraby. Przegryzałam to frytkami i świeżymi owocami mango oraz melonem i arbuzem. Pochłaniałam mieszanki zielonych, świeżutkich listków sałat polane wspaniałym sosem vinegrette oraz sałatkowe kukurydziano, pomidorowo, oliwkowo, soczewicowe cudowne kompozycje smakowe, skąpane w sosach włoskich i majonezach. Mój mąż nie mógł się nadziwić, ile potrafię w siebie zmieścić, ale sam dzielnie dotrzymywał mi kroku a nawet skusił się o dokładkę sałatki ziemniaczanej i makaronowej...
   Z trudem wytoczyliśmy się z restauracji, unosząc przed sobą swe sterczące jak piłki, wypełnione po brzegi brzuszyska oraz szklanki z piwem, którego nie daliśmy  rady już dopić przy stole.
Teraz potrzebowaliśmy do szczęścia tylko wygodnego łóżka, żeby w spokoju strawić te straszne masy jedzenia. Cezary pragnął też rzecz jasna swojego wieczornego rytuału wypalenia wonnego cygara. I podczas gdy on wygodnie usadawiał się na tarasie, ja zamknęłam od wewnątrz na zasuwkę wyjściowe drzwi i rozłożyłam się wygodnie na szerokim łożu, trawiąc w spokoju i dochodząc jakoś do siebie. A kiedy trochę odpoczęłam, stęskniona poszłam do Cezarego i porządnie zamknęłam za sobą od zewnątrz drzwi, prowadzące na nasz taras...

   Chwilę posiedzieliśmy sobie spokojnie, wpatrując się w cygarowy dymek, biegnący nad wody jeziora a potem postanowiłam się rozruszać i zwiedzić sobie najbliższe okolice. Wraz z nieodłącznym aparatem przeszłam przez szeroki trawnik i dotarłam do ustawionego nad brzegiem zbiornika wodnego postumentu przedstawiającego naszego wielkiego Polaka P.E. Strzeleckiego. Ze wzruszeniem wczytałam się w tablice informujące w języku polskim i angielskim, jakich to wspaniałych odkryć w Australii dokonał mój rodak. W latach 1839-1843 Strzelecki zbadał i opisał rozległe tereny Nowej Południowej Walii, Wiktorii i Tasmanii. Odkrył złoża złota, srebra i węgla. Zmierzył wysokość najwyższych gór. Wniósł ogromne podwaliny pod rozwój geologii, mineralogii, zoologii i meteorologii. 



   Pomnik ten, jak wszystkie znaki upamiętniające w Australii miejsca pobytu Strzeleckiego był, jak się później dowiedziałam z internetu miejscem wycieczek i pielgrzymek Polonii australijskiej. Istniały specjalne kluby zrzeszające wielbicieli naszego znanego rodaka. Organizowano konkursy, wystawy, koncerty i wieczorki poetyckie na jego cześć. A teraz, stojąc pod jego pomnikiem też miałam możliwość usłyszenia naszej pięknej mowy polskiej. Spotkałam tam grupkę Polaków z Sydney, którzy z podobnym do mojego wzruszeniem czytali informacje o Strzeleckim i głośno je komentowali. 


Dużą przyjemność sprawiło mi zamienienie z nimi kilku słów w ojczystym języku. W takich, jak te momentach, zawsze uświadamiałam sobie najwyraźniej, jak bardzo tęsknię za Polską i za codziennymi błahymi nawet rozmowami z rodakami, za wizytami w polskich księgarniach, sklepach, za zapachem rodzimych lasów a nawet za zwykłym chlebem razowym z pasztetową....Któż to powiedział, że „języki obce wciąż są mi bardzo obce?”. Odczuwałam to bardzo podobnie, mimo iż podobała mi się śpiewność i gładkość angielszczyzny, mimo że potrafiłam się już nieźle porozumiewać w języku Szekspira, mimo iż Australia była tak nieskończenie piękna, bezkreśnie rozległa i fascynująco tajemnicza...
   Szybko wróciłam do męża, by podzielić z nim swoimi przemyśleniami. On był już w tym kraju tak długo, że właściwie czuł się jak prawdziwy Australijczyk. Przywykł tutaj do wszystkiego i nawet tutejszy upał podobał mu się bardziej, niż polskie, w jego wspomnieniu bardzo śnieżne i mroźne zimy...Lecz na szczęście rozumiał też moje tęsknoty i teraz tulił mnie do siebie szepcząc coś czule...
   Ten błogi spokój nie potrwał jednak długo, bo gdy po jakimś czasie, chcąc wejść do naszego pokoju bezskutecznie pociągnęliśmy za klamkę drzwi od strony tarasu, zorientowaliśmy się, że są zamknięte na amen. Niestety, to samo było z drzwiami wejściowymi od strony parkingu, albowiem jak pisałam wcześniej zamknęłam je od wewnątrz na żelazną zasuwkę. I na nic były nam klucze od pokoju. Nie pasowały do tarasowych drzwi a zasuwka skutecznie blokowała nam wejście z drugiej strony. I cóż? Czy tę piękną, gwiaździstą noc przyjdzie nam spędzić, kimając na plastikowych krzesłach naprzeciw jeziora? Co począć? 

   Zdesperowana znalazłam długi patyk i za jego pomocą, wsuwając dłoń w szparę w drzwiach, usiłowałam przesunąć zasuwkę chociażby o centymetr. Niestety, tkwiła tam nadal niewzruszenie, za to ja narobiłam sobie na nadgarstkach otarć i sińców. W tym czasie Cezary próbował otworzyć drzwi na taras, posługując się kluczami od samochodu i naszego domu. Także nic z tego! Nie pozostawało nam zatem nic innego, jak poprosić o pomoc kogoś z pracowników motelu. 
   Po półgodzinnych, pełnych żartów i śmiechów zmaganiach z drzwiami i upartą zasuwką młody chłopak, zajmujący się tu najwidoczniej wszelkimi sprawami technicznymi, wziął piłę i po prostu przepiłował łańcuszek zasuwki. Och, jak cudownie! Nareszcie mogliśmy wejść do pokoju i skorzystać z toalety. A bardzo już tego potrzebowaliśmy po kilku piwach i tej olbrzymiej kolacji!
   Włączyliśmy telewizor. Zapowiadali na jutro bezchmurną, bardzo słoneczną pogodę i wysokie temperatury. Jutro już zaczniemy się chyba kierować w stronę Melbourne. Żadna podróż, żadna przygoda nie może trwać przecież wiecznie.
A tymczasem byliśmy jeszcze tutaj, w Górach Śnieżnych, bardzo, bardzo daleko od naszego  domu i chociaż byliśmy już mocno zmęczeni całym tym dniem i wszystkimi przeżytymi emocjami, to jeszcze nie chciało się nam wcale spać...

   A więc jeszcze przed snem zrobiliśmy sobie krótki spacer wzdłuż jeziora. Całe Jindabyne układało się już do snu. Światła w domach powoli dogasały. Było już prawie zupełnie ciemno, wokół niosły się wieczorne głosy żab i gruchania ptaków. Cudownie pachniało dziką miętą, a na niebie świeciły najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek oglądałam konstelacje...





Cz.10 - "Od dzikich gór do wspaniałych autostrad"



   Spaliśmy tej nocy jak zabici i obudziliśmy się dopiero po ósmej rano, mimo że przed dziesiątą ułożyliśmy się do snu. Trzeba się teraz było szybko ogarnąć, umyć, ubrać i wyruszyć na śniadanie, które dla gości motelowych podawano w restauracji do godziny dziewiątej.
   I znowu powtórka z rozrywki! To znaczy jedliśmy, a właściwie obżeraliśmy się tak, jak wczorajszego wieczoru, ponieważ nieograniczone ilości wystawionego tu śniadania wliczone były w cenę noclegu. Mogliśmy więc jeść bez umiaru, to znaczy dotąd, póki coś jeszcze damy radę w siebie zmieścić. 
   To, co podawano tu do jedzenia dawało mi wyobrażenie tego, co na co dzień o poranku jedzą typowi Australijczycy. A więc na początek jajka na bekonie oraz ziemniaczane placuszki. Potem tosty z masłem, dżemem, miodem oraz ze specyficznym, tutejszym smarowidłem warzywnym, zwanym Vegemite. Potem płatki owsiane i muesli z mlekiem. Gęsty, słodki jogurt. Kawa i herbata oraz soki owocowe.  Dyskretnie przyjrzałam się zajadającym przy innych stolikach ludziom i zobaczyłam, że wszyscy jedzą z ogromnym smakiem i nie żałują sobie dokładek. Wiedziałam też jednak,  iż przeciętny Australijczyk, spiesząc się rano do pracy ma zwykle zaledwie tyle czasu, by wypić parę łyków kawy i zrobić kilka kęsów zwykłej grzanki bez żadnych dodatków. Wielu z nich w czasie godzin pracy wychodzi na zewnątrz na lunch. Niewielu natomiast zjada kanapki przyniesione z domu. W ogóle głównym posiłkiem Australijczyków jest późny obiad, a właściwie kolacja. Często jedzą ją poza domem i dlatego właśnie w godzinach wieczornych restauracje i bary świecące do południa pustkami, zapełniają się po brzegi rodzinami z dziećmi, grupkami znajomych i kolegów. W ogóle wszelkie fast foody i kawiarnie mają tu duże powodzenie. Mało komu chce się gotować w domu, skoro łatwiej i czasem nawet taniej jest coś kupić i zjeść na mieście.

   A tymczasem kończyliśmy powoli nasze wtorkowe śniadanie. Wszystko mi, (niestety!), bardzo smakowało i znowu napchałam się niesamowicie. Nawet ta zbyt słona Vegemite przypadła mi do gustu i pochłaniałam już kolejną kromkę grubo nią posmarowaną. Cezary, oczywiście, dzielnie dotrzymywał mi kroku lecz mimo to wciąż się zdumiewał, ile też może zmieścić w siebie taka mała kobietka, jak ja! A objadając się tak niepomiernie, usprawiedliwialiśmy się z Cezarym, że przecież musimy teraz najeść się na zapas, bo czeka nas bardzo długa, górska droga w zupełnej dziczy. Tam nie będzie na pewno nic do zjedzenia poza wszędobylskimi muchami i potrąconymi przez samochody kangurami.
Po tym obfitym śniadaniu spakowaliśmy się, jeszcze raz krótkim spacerem pożegnaliśmy się z jeziorem i opuściliśmy śliczne Jindabyne, kierując się na południe drogą Barry Way.

   Tylko na początkowych kilometrach była to wygodna, asfaltowa szosa. Potem zmieniła się w pełen białego kurzu, kamienisto - ziemisty trak. Ale droga ta łagodnie wspinała się pod górę i jazda nią nie nastręczała wielkich trudności.  Nie chcieliśmy tylko by ktoś nas mijał, czy wyprzedzał, bo wzbiłby przy tym tak wielkie kłęby kurzu, iż nie dość, że na jakiś czas stracilibyśmy widoczność, to jeszcze niepotrzebnie nałykalibyśmy się pyłu. Życzeniu naszemu, jak na razie, stawało się zadość, albowiem poza nami nie było widać w okolicy żywego ducha. 


   To się zmieniło dopiero na wysokości pierwszego punktu widokowego w tych okolicach, punktu o nazwie Wallace Craigie Lookaut. Tu spotkaliśmy podziwiających widoki, pierwszych, zmotoryzowanych turystów. A stojąc na wprost panoramy gór, które mieliśmy tego dnia pokonać dostrzegliśmy w dole cieniutkie niteczki pomarańczowych dróżek opasujących te wzniesienia. Tymi dróżkami natomiast pięły się teraz powoli w górę jakieś dwa samochody. Wyglądało to niezwykle: wycięte w gęsto zalesionych górach, wąskie, jasno pomarańczowe drogi, które zaczynają się i kończą nie wiadomo gdzie. Ścieżynki te bardzo malowniczo opinały wzniesienia i przypominały złotą lametę na bożonarodzeniowej choince...A te maleńkie z daleka samochodziki od miejscowości Buchan pokonały już prawie w całości dystans około 150 km. Czy cały czas jechały takimi właśnie niepozornymi niteczkami? Co czekało na nas podczas przemierzania tej niezwykłej, górskiej trasy?


   Z tablic widocznych na parkingu wynikało, że obszar ten obfituje w wiele niebezpieczeństw: stromizn, przepaści, nagłych zakrętów i spadków w dół albo dla odmiany nieomal pionowych podjazdów. Przeczytaliśmy też ostrzeżenia na temat częstych na tym terenie pożarów. Pożarów, które wywołać może byle co: wyrzucona przez okno, a rozgrzewająca się na słońcu butelka czy puszka, źle zgaszony papieros, ognisko rozpalone zbyt blisko lasu, czy też występujące tu czasami burze z piorunami. Apelowano w związku z tym do turystów, by zabierali swe śmieci ze sobą oraz by raczej nie palili ognisk.
W Australii bardzo często podczas lata ogłasza się zupełny zakaz palenia ognia i używania jakichkolwiek grilli (tzw. total fire ban), ale dzisiejszego dnia, chociaż  temperatura na dworze podskoczyła już do 35 stopni Celcjusza, takiego zakazu jeszcze nie było.
   A tymczasem dwa samochodziki z dołu właśnie nas mijały i okazały się być sporymi Toyotami, których białej barwy można się już było tylko domyślać – tak gęsto oblepiał je pomarańczowy, wszechobecny kurz...

Spomarańczowiałe Toyoty zniknęły za zakrętem. Pojechali też w dal ludzie, którzy wcześniej, niż my parkowali przy punkcie widokowym. Zdążył już i po nich opaść kurz. Zostaliśmy w tej dzikiej pustce już tylko my i teraz to właśnie na nas czekało to wielkie wyzwanie pokonania wielu kilometrów nieznanego...A więc do boju! Ruszamy i my!

   Zjeżdżaliśmy w dół powoli i ostrożnie. Do czego się tu śpieszyć? Życie było nam miłe. Nie przekraczaliśmy więc szybkości 30 km na godzinę a momentami jechaliśmy jeszcze wolniej. Cezary wytłumaczył mi, że o wiele ciężej jedzie się w dół, niż pod górę. To ogromny wysiłek dla układu hamulcowego samochodu, a nie zawsze da się wyhamować przecież samym silnikiem. A nasz jeep ważył aż dwie tony i ta jego ogromna masa również sprawiała, że jej raptowne zatrzymanie byłoby w takich warunkach niemożliwe. Poza tym ostre i pojawiające się nie wiadomo skąd zakręty sprawiały, iż cały czas trzeba się było mieć na baczności. I był też strach przed jakimś autem, które nagle mogłoby wyłonić się zza takiego zakrętu i chcieć nas wyminąć. Droga była zbyt wąska. Niekiedy tak wąska, że ledwo co starczało na niej miejsca na jeden samochód. 

   Na szczęście momentami pejzaż się odmieniał, droga poszerzała i wówczas jechało się nam prawie jak na autostradzie. Ale to były tylko krótkie odcinki. W większości pokonywać musieliśmy niekończące się zakręty i trzymać się jak najbliżej skalnych ścian, by nie stoczyć się do przepaści.

   Całą jazdę umilały nam kilkukrotne postoje w miejscach biwakowych nad rzekami. Najpierw widzieliśmy te rzeki z wysoka, przejeżdżając wokół kolejnej góry i doliny. I wówczas  te wody wyglądały jak pogodne, wijące się malowniczo, niewinne, błękitne strumyczki. A gdy dojeżdżaliśmy do ich stóp spostrzegaliśmy, że są to prawdziwie szerokie, niebezpieczne, porywiste górskie rzeki, pełne kamieni i głębokich topieli. 


   Były to rzeki Jacobs, Pinch oraz największa z nich Snowy River. Chcąc zajrzeć w ich toń i zbadać temperaturę wody czasem zatrzymywaliśmy się w dogodnych miejscach i zostawiwszy klapki w samochodzie, biegliśmy w ich stronę po gorącym jak samo piekło piachu. A czasem nawet nie był to piach lecz drobne, ostre kamyczki tak rozgrzane, że do bólu parzyły nam stopy. No tak, temperatura tymczasem podskoczyła do 40 stopni Celcjusza! Pot się z nas lał a ubrania lepiły do ciał. A więc wytrzymywaliśmy jakoś ten bieg poprzez rozpalone plaże przybrzeżne i zależało nam na tym, by jak najszybciej zanurzyć nogi w wodzie i chociaż troszkę się ochłodzić przed dalszą jazdą. 

   A woda w Snowy River wcale nie była taka chłodna, jak można się by było spodziewać w tego typu, wysokich górach. Wynikało to z tego, że całymi kilometrami płynęła szerokimi dolinami, nie osłonięta żadnym cieniem a zalegające w niej kamienie ogrzewały ją dodatkowo niczym wielkie termofory.
Poza tym nie dawało się do rzeki wejść zbyt głęboko (a bardzo chciało nam się kąpieli w tym upale), ponieważ zaraz przy brzegu zaczynała się głębina a drobne, rzeczne kamyczki na dnie wciąż się obsuwały i zapadały, sprawiając iż było tam nawet dość niebezpiecznie. 

   Stawaliśmy więc tuż przy brzegu bardzo ostrożnie i szczodrze nabierając wody w dłonie oblewaliśmy zgrzane twarze i karki. I robiło nam się cudownie błogo...Ach, można by tak stać w nieskończoność, polewać się wzajemnie i patrzeć w te niebiesko zielone, bezkresne tonie...Ale w dalszym ciągu daleka droga była przed nami. Wychodziliśmy więc ostrożnie z wody i w drodze do samochodu podziwialiśmy żywotność maleńkich, żółtych kwiatuszków, wyrastających wprost z piasku lub z gorących kamieni na plaży. 


   Rozglądałam się dookoła i obserwowałam widoczne w górze skały i szczyty gór. Przypomniał mi się również rozgrywający się w malowniczej scenerii Gór Śnieżnych australijski film z 1982 roku pt. "Man from Snowy River" (Człowiek znad Śnieżnej rzeki). To bardzo popularny, wręcz kultowy tutaj w Australii film, albowiem opowiada on o czasach pierwszych, nieustraszonych osadników, zasiedlających w dziewiętnastym wieku te niegościnne lecz przepiękne tereny górskie. Jest więc ten obraz kawałkiem historii tego lądu, wspaniałą, pełną urody i potęgi tego kraju opowieścią, z którą identyfikuje się każdy Australijczyk...

   Ale na bok teraz wszelkie rozmarzone refleksje, albowiem nadal czekała na nas znojna, wyczerpująca bardzo w tym upale i ogromnie stresująca jazda. Ja, chcąc utrwalić ją jakoś robiłam przez okna jeepa wiele zdjęć a Cezary, nie mogąc oderwać oczu od drogi słuchał tylko moich komentarzy i relacji z tego, co widziałam po bokach. A widziałam przeważnie niezgłębione przepaści, ogromne eukaliptusy, wyrastające z głębokich jarów i dotykające koronami swych gałęzi poziomu naszej drogi. 


   Przyglądałam się nie kończącym się nigdzie na widnokręgu górom i nie zauważałam w nich najmniejszego śladu działalności czy bytności człowieka. Kompletna, niezgłębiona dzicz przyjazna tylko dla kangurów, węży i jaszczurek. Dla nas straszna, ale i fascynująca. Tak tu zapewne wyglądało od setek tysięcy lat i tak wyglądać będzie nadal za kolejne milenia. I nawet trawiące te okolice ogromne pożary nie mogą zrobić tutejszemu środowisku naturalnemu żadnej krzywdy. Przyroda jeszcze bujniej odradza się po każdym pożarze. A wokół popalonych kikutów drzew pną się ku słońcu nowe, jasnozielone listeczki symbiotycznych roślin. Nawet zwierzęta, o dziwo, w większości uchodzą cało z ogniem pokrytej przestrzeni. Tylko te zbyt chore i stare giną, co dla przyrody jest naturalną i korzystną selekcją gatunku. A młode i żywotne stworzenia rozmnażają się po takich hekatobmach jeszcze szybciej, zupełnie jak ludzie w czasie i po wojnach. Uważając zatem wypalenia lasów i łąk za korzystne dla przyrody Aborygeni już dawno temu podkładali ogień na swych terenach, wędrując na ten czas w inne strony i powracając podczas wielkiego odradzania się zieleni. Czym innym są jednakże takie kontrolowane wypalania a czym innym straszne pożary, ogarniające co jakiś czas ten piękny kraj. Wówczas tysiące strażaków i ochotników usiłuje opanować żywioł ognia a on i tak podąża naprzód, nieokiełznany, przerażający, posłuszny jedynie wiatrowi...

   W następnym wysoko położonym punkcie widokowym zrobiliśmy trochę dłuższy postój, ponieważ jeszcze z drogi wypatrzyliśmy tam schowane w półcieniu drewniane stoły z ławami. Przysiedliśmy więc sobie i popijaliśmy zimną wodę mineralną, którą zawsze przezornie ( o ile rzecz jasna było gdzie) zamrażaliśmy całą noc. Potem długo utrzymywała swoją niską temperaturę a podróżna lodówka, w której ją przechowywaliśmy wciąż była dogodnym miejscem do przechowywania szybko psującej się żywności. Tego dnia w naszej lodówce było już bardzo niewiele. Kilka pomarańczy i pomidorów, trochę zeschłego już chleba. Ale wczorajszego dnia specjalnie nie uzupełnialiśmy już swoich zapasów, wiedząc że najprawdopodobniej tego dnia wrócimy już do domu w Melbourne.

   Poza nami zatrzymała się tu także jakaś wieloosobowa rodzina rudowłosych i piegowatych Australijczyków. I teraz stojąc przy punkcie widokowym, dokazując i podszczypując się wzajemnie robiła sobie zdjęcia. Skorzystaliśmy zatem z okazji i poprosiliśmy o zrobienie nam wspólnej z Cezarym fotografii. A potem mój mąż zagadnął ojca tej rodziny o to, jak wygląda dalsza droga. Tamci bowiem przyjechali w to miejsce z przeciwnego niż my kierunku. Rubaszny, masywnie zbudowany rudzielec zaczął się bardzo rozwodzić na temat piękna i widokowości czekających na nas terenów, ale i ostrzegł przed ostrymi zakrętami. Mówił i mówił a widać było, że samo mówienie sprawia mu wielką przyjemność. O sobie, o rodzinie, o samochodzie, o łódce, którą zamierzał wkrótce sprzedać. Pewnie pochodził z jakiejś małej miejscowości, w której rzadko kiedy można spotkać kogoś obcego. Kogoś, przed kim można by się było swobodnie wygadać bez troski o zanudzenie słuchacza. Wreszcie, przerywając mu potok wymowy, pożegnaliśmy się bardzo grzecznie i pojechaliśmy w te zachwalane przez niego przestrzenie.

   Prawie zaraz za zakrętem zachwyciły nas zmienne kolory poboczy dróg. Z żółtych i pomarańczowych stały się różowo fioletowe. Taką też barwę miała nasza droga. Ale rzeczywiście – prócz tego, że piękna była i niebezpieczna. Znowu bardzo wąska i pochyła a zbocze, w które się wcinała wyglądało na ledwo co trzymające się pionu. Gdyby ziemia i tkwiące w nim kamienie zaczęły się obsuwać, nie byłoby gdzie odbić, gdzie uciec...Dumałam o tym wszystkim, zaciskając z nerwów dłonie w pięści i patrząc na minę Cezarego... 
   A mój mąż był, jak to on zazwyczaj w takich razach bardzo dzielny i niezwykle skupiony.  Od czasu do czasu nawet coś zażartował, zanucił, albo prosił o łyk wody, którą przepłukiwał pełne kurzu gardło.
Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy wyjechaliśmy nieoczekiwanie na prawie zupełnie płaskie tereny pól i pastwisk. I w takim otoczeniu jechaliśmy z przyjemnością przez jakiś czas aż dojechaliśmy do następnego miejsca wygodnego postoju. Do pola campingowego zwanego Suggan Buggan, w którym nad rzeką o tej samej nazwie ustawionych było kilka namiotów, przed którymi biesiadowało zadziwiająco dużo ludzi.

   Nas oczywiście skusiła głównie rzeka, bo już przejeżdżając nad pobliskim mostkiem dostrzegliśmy parę osób z rozkoszą się w niej pławiących. Upał już bardzo dawał się nam ze znaki, więc nie czekając na nic zaparkowaliśmy samochód pod drzewem i rozebrawszy się prawie do rosołu wleźliśmy w żółto zieloną, prawie zupełnie ciepłą wodę. Ojej! To była prawdziwa rozkosz dla ciał! Opryskaliśmy się i oblaliśmy cali. Roześmiani baraszkowaliśmy tam jak dzieci. A potem zanurzyliśmy się zupełnie i było nam wspaniale! Cezary wydobył parę kamieni z dna i tak pięknie nam to dno oczyścił, że mogliśmy klęknąć sobie na miłym, mięciutkim piasku, wystawiając ponad powierzchnię wody same tylko głowy. Tkwiliśmy tam jak przylepieni prawie godzinę i tylko musieliśmy się opędzać od natrętnych much, które koniecznie chciały nas ukąsić. I to te muszyska właśnie zmusiły nas do tego byśmy w końcu wyszli z tej cudownej rzeki. 

   
   Usiedliśmy sobie w cieniu przy samochodzie i spryskaliśmy się niezawodnym sprayem na muchy. Niestety, upał sprawił, że wyschliśmy po kąpieli w try miga i znowu zrobiło się gorąco i duszno. Patrzyliśmy na sąsiadujących z nami biwakowiczów i zdumiewaliśmy się jak znoszą ten gorąc i kurz, który wznosił się okropną chmurą za każdym razem, gdy ktoś przejeżdżał w pobliżu. A miejsce to cieszyło się dużym powodzeniem głównie chyba dlatego, że było darmowe i posiadało dość szeroki dostęp do rzeki. Może nawet były tu ryby? Wszak ryby są jednym z silniejszych wabików dla Australijczyków. A rybaków i wędkarzy jest wszędzie zatrzęsienie. Aż dziw, że tyle łowiąc nie wyłowili jeszcze wszystkich ryb z tutejszych zbiorników wodnych! 
   A wracając do biwakowiczów, to przyjrzawszy się im uważniej stwierdziłam, ze ich średnia wieku na pewno przekracza sześćdziesiątkę. Z czego wyciągnęłam, jakże błędny wniosek, że zapewne przyjechali od strony Buchanu, a droga ta była o wiele łatwiejsza, niż nasza dotąd. Przecież staruszkowie nie ważyliby się na tak trudną, piekielnie niebezpieczną drogę!


  Cóż! Nie doceniłam umiejętności kierowców – emerytów, albowiem już po przejechaniu kilku kilometrów okazało się, iż skończyły się wspaniale niziny i znów zaczęły strome, niekończące się góry. Dalsza droga była więc równie kiepska jak do tej pory, a momentami nawet gorsza. I znowu przez dziesiątki kilometrów mozolnie to zjeżdżaliśmy to w dół, to pięliśmy się znów pod górę. Stromo, wąsko, strasznie i straszliwie gorąco! Momentami na samochodowym termometrze słupek rtęci przekraczał czterdzieści trzy stopnie w cieniu! I to był największy upał, z jakim musieliśmy się zmierzyć podczas całej naszej noworocznej podróży. Największy wówczas, ale rok później w Adelajdzie słupek rtęci w naszym jeepie skoczył nawet do pięćdziesięciu stopni! Ale o tym opowiem być może innym razem...


   Jadąc tak w tym wykańczajacym upale nawet nie zauważyliśmy kiedy przekroczyliśmy granice stanu New South Wales i znaleźliśmy się w naszej Wiktorii. Po drodze zjedliśmy wszystkie pomarańcze i pomidory oraz wypiliśmy całe zapasy wody. Aż strach było pomysleć, co bo było gdybyśmy utknęli tu, na tym pustkowiu bez jedzenia i picia...Parę dni najwyżej i zostałyby po nas wyschnięte szkieleciki w kowbojskich kapeluszach na czaszkach!
Oj, dłużyła nam się ta podróż niemożliwie i pilno nam już było do cywilizacji a przede wszystkim do jakiegoś wodopoju! Monotonię widoków dookoła rozpraszały niekiedy jakieś na pół wyschniete mokradła albo dziwaczne, świadczące o szczególnym poczuciu humoru ich twórców, rzeźby zrobione ze starego żelastwa, rowerów i części samochodowych.





   Wreszcie, mijając jakieś dziwne, jedno lub kilkuchatkowe wioski oraz wielohektarowe pastwiska, pokonując kolejne zakręty i rozwidlenia szos wjechaliśmy do Buchanu. Byliśmy już tutaj kilka miesięcy temu ponieważ w tym miasteczku mieszczą się  wspaniałe jaskinie, które wówczas Cezary koniecznie chciał mi pokazać. Ale dzisiaj nie jaskinie były nam w głowie. Chcieliśmy tu szybko coś zjeść i napić się czegoś zimnego a potem jak najprędzej ruszać dalej. Poddałam bowiem Cezaremu pomysł byśmy zanocowali jeszcze dzisiaj nad zatoką w Paynesville a jutro odbyli resztę drogi do Melbourne. Tyleśmy się dzisiaj namęczyli i tyle napocili, że przydałby się nam jakiś dłuższy przystanek. A najlepszy na takie postoje jest nocleg nad oceanem. Tam jest zawsze tak ożywczo i chłodno, no i nie straszny żaden upał...
Zjedliśmy po gorącej paji z nadzieniem mięsno-pieczarkowym. Opróżniliśmy półtoralitrową butelkę coca-coli i znowu ruszyliśmy w drogę!
   A droga ta wiodła już szerokimi, wygodnymi, asfaltowymi szosami. Zatem jechało się szybko i sprawnie. 

Przed Paynesville zatrzymaliśmy się już tylko raz, gdy przez szosę, tuż przed naszym jeepem, na grubych, tylnych nogach przechodziła jak gdyby nigdy nic ogromna jaszczurka. Niestety, nie zdążyłam jej zrobić zdjęcia. A szkoda, bo tak wielkiej jaszczurki jeszcze ani ja ani Cezary w Australii nie widzieliśmy. To znaczy widzieliśmy już wiele rozjechanych na drodze jaszczurek i węży, ale to się nie liczyło, a poza tym truchła mało przypominały te żywe, piękne zwierzęta.
   Po kilkudziesiętu kilometrach w Paynesville spotkało nas niemiłe rozczarowanie. W znanym nam już z zeszłego pobytu Caravan Parku nie było właściwie możliwych do wynajęcia domków. A jedyne wolne, które się zachowało kosztowało tak dużo, że odechciało się nam tam noclegu. No tak, jadąc tu nie pomyśleliśmy o tym, że przecież jest pełnia lata. Ludzie mają urlopy i spędzają je gremialnie właśnie w takich miejscowościach. A to, co wiosną było tanie, latem gwałtownie drożeje. Niestety...
Na krótko zaparkowaliśmy więc tylko w pobliżu samochód i usiedliśmy na ławeczce, tuż nad zatoką.

   Pogoda wyraźnie zaczęła się zmieniać. Wiał silny, bardzo chłodny wiatr i oto my, do niedawna spoceni i przemęczeni upałem po prostu zmarzliśmy tam siedząc...Nie chcąc się więc przeziębić, wsiedliśmy do jeepa i zdecydowanie już ruszyliśmy w stronę Melbourne. Mieliśmy do przejechania około 260 kilometrów i chcieliśmy dotrzeć do domu jeszcze przed zmrokiem. To było zupełnie możliwe, ponieważ była dopiero godzina piąta po południu a dni latem są bardzo długie...Jeszcze zrobiliśmy  kilkunastominutowy przystanek w Sale, gdzie zatankowaliśmy samochód oraz kupiliśmy kolejne  picie i zjedliśmy ogromną porcję frytek z plackami ziemniaczanymi a potem już jechaliśmy co sił w naszym jeepie, nie zatrzymując się nigdzie więcej. 



  Do domu dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wnieśliśmy wszystkie nasze manele, plecaki, torby i reklamówki. Rozpakowaliśmy to byle jak, napiliśmy się wody a potem wyszliśmy na balkon, by odetchnąć świeżym powietrzem i zapatrzeć się na znajome, swojskie widoki...


    Znowu byliśmy w u siebie! Nic się tu przez ten czas nie zmieniło. A w nas było tyle wspomnień, emocji i przeżyć z całej tej ponadtygodniowej podróży noworocznej. Był też lekki żal, że już po wszystkim... Ale była też radość powrotu i ulga, że wszystko dobrze się skończyło a my zdrowi i cali możemy teraz odpocząć po tej szalonej eskapadzie w naszym wygodnym, domowym schronieniu...

Koniec! Uff!














1 komentarz:

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!