Strony

czwartek, 16 października 2025

Witraże liści...

 



Gdy patrzę przez witraże kolorowych liści

I w oczach mi się mieni od barwnych pryzmatów

To mocno chcę uwierzyć, że to mi się nie śni

A świat jest takim właśnie – najlepszym ze światów




Wszystko inne złuda, cała reszta – mary

I nie ma się co trapić – lecz sycić radością

Bo oto raj na ziemi, bo trwają w krąg czary

Ten moment jest prawdziwą, jedyną wiecznością





Tak myślę, kiedy słonko gładzi rzeczywistość

I znów jestem dziewczyną, co tanecznym krokiem

Lekka niby anioł zmierza w dobrą przyszłość

Bo ufa, że bezkresne szczęście jest za rogiem




Niech tylko te witraże migoczą bez końca

Niech niebo się rozjaśnia błękitnym uśmiechem

Bo tyle wszak zależy od tej mocy słońca

Wszystko z niej wypływa, żyje jej oddechem




Zdarzają się wciąż jeszcze te chwile zachwyceń

Choć coraz mniej ich dzisiaj, niż kiedyś przed laty

Tym bardziej je doceniam, na zapas się sycę

Gdy duszę rozświetlają tęczowe pryzmaty...






środa, 8 października 2025

Jesień, ciernie, blogowanie...

 




   Dziękuję za wszystkie Wasze serdeczne słowa pod moim poprzednim, wrześniowym postem. Jeśli chodzi o moje wychodzenie z choroby, to czuję się już znacznie lepiej a właściwie zupełnie dobrze. Niekiedy jeszcze pokasłuję, ale z tego co mówi lekarz może to trwać przez kilka następnych tygodni. W związku z tym staram się nie przemęczać i uważać na siebie.




   Toczy się u nas zwyczajne życie. Październik wkroczył na Pogórze ze znacznym ochłodzeniem i deszczami. Zatem w ogrodzie pomału wszystko już opada, zmienia barwy, szykuje się do zimowego snu. Póki tylko się da staramy się korzystać z każdej słonecznej i ciepłej chwili. Tak, jak motyle, których całe chmary obsiadają teraz kwiaty, opadłe owoce i pnie drzew w ogrodzie cieszymy się promieniami słońca. Spacerujemy po okolicach, wybieramy się na grzybobranie, z mieszaniną zachwytu i nostalgii przyglądamy się jesiennym przemianom w naturze. Wszystkim tym coraz bujniejszym złocistościom, amarantom, fioletom, czerwieniom i brązom. Psy także napawają się dobrą pogodą znajdując plamy słońca na upstrzonych opadłymi liśćmi trawnikach i wylegując się na nich albo wpadłszy w szalony, radosny nastrój biegając i bawiąc się niczym beztroskie szczeniaki. Także Jacuś – nestor psiego rodu - zachowuje się jakby odzyskał młodość i sprawność w niczym nie ustępując brykającym w pobliżu córeczkom: Hipci i Misi. Zauważamy, iż noce pieski zdecydowanie wolą już spędzać w domu pochrapując na swych legowiskach i kanapie. Nie w smak im październikowa rosa i przymrozki. W związku ze zbliżającą się zimą mają coraz większy apetyt. Zachłannie opróżniają miski nie zostawiając nic dla ewentualnych, tajemniczych, nocnych gości w naszym ogrodzie.





   Ze względu na zimne wieczory i poranki codziennie palimy w piecu C.O. i w kuchennym. Na szczęście drewna opałowego mamy w tym roku wyjątkowo dużo. Zgromadzone w kilku pomieszczeniach budynku gospodarczego wystarczy nam na długo. Może nawet na dwa sezony grzewcze. Dlatego nie śpieszymy się na razie z budowaniem wiaty. Na to przyjdzie czas najprawdopodobniej w przyszłym roku, gdyż owa budowa wiązać się będzie ze sporym i długotrwałym fizycznym wysiłkiem z naszej strony oraz, rzecz jasna, wydatkami.




   Powyższa spokojna i pogodna w tonie relacja jest jednak tylko jedną stroną medalu, najbardziej widoczną częścią mojej rzeczywistości. Tkwią bowiem we mnie różne nie dające się wyjąć ani zapomnieć ciernie, które znacząco wpływają na to, jak patrzę na wszystko, co czuję. Najbardziej rani mnie beznadziejny stan zdrowia mojego taty, który resztę swoich dni kompletnie bezradny i zdany na opiekę innych niby duże niemowlę, spędzi w łóżku dotknięty coraz bardziej postępującą demencją, nie potrafiąc już mówić i nie rozumiejąc prawie nic z tego, co się do niego mówi. Karmić można go tylko gładkimi papkami, niemowlęcymi zupkami i musami, bo nie umie już gryźć ani przełykać żadnych kawałków pożywienia. To dla mnie ogromnie szokujące i bolesne, bo jeszcze rok temu funkcjonował prawie normalnie, chodząc po domu, samodzielnie korzystając z toalety, przygotowując sobie ulubione posiłki, patrząc na telewizję. Owszem, miał już duże problemy z pamięcią, ale dało się z nim porozmawiać logicznie. A teraz? Roślina...




   Chcąc nie chcąc dostrzegam, iż niestety, źle się też dzieje na świecie. Widzimy to chyba wszyscy, lecz tkwimy w jakiejś niemocy i stuporze, nie wierząc już w to, że moglibyśmy mieć na te sprawy jakikolwiek wpływ. Ten stan trwa właściwie od ponad pięciu lat. Straszy się nas wirusem, klimatem, wojną i całą masą pomniejszych rzeczy. Kontroluje się coraz bardziej społeczeństwo, nakręca ludzi przeciw sobie, obezwładnia, doprowadzając niektórych do beznadziei, depresji czy nerwicy. I po co to wszystko? Wielu na takie pytanie odpowiada, że owładniętym strachem, ogłupionym i podzielonym narodem łatwiej się zarządza, łatwiej wprowadza się kolejne, absurdalne nieraz prawa i zarządzenia. A że z powodu owego zastraszania i wciskania coraz bardziej idiotycznych przepisów gospodarka kuleje a w wielu dziedzinach upada, że rośnie bezrobocie, niezadowolenie, złość i poczucie krzywdy, tego już politycy zdają się nie zauważać. Ciernie, ciernie...




   Z nutą gorzkiej ironii myślę sobie czasem, że chyba lepiej by dla nas było, gdybyśmy wszyscy, tak jak mój tata zachorowali na demencję i przestali rozumieć co się wokół nas dzieje. Uśmiechalibyśmy się tylko pogodnie i bezmyślnie pochłanialibyśmy kłamliwą, medialno-polityczną papkę, którą się nas od pięciu lat karmi.




   Jakoś odwykłam od pisania na blogu...Zazwyczaj tak to chyba jest, że im dłużej się nie pisze, tym trudniej do tego wrócić. Wypada się z tej wieloletniej rutyny. Trybiki blogowania zaczynają rdzewieć a nawet odmawiać posłuszeństwa. I pojawiają się pytania: czy właściwie blogowanie jest mi w ogóle jeszcze potrzebne ? Czy to blogowe pisanie ma szanse by zmienić coś na lepsze? Bo zdaje mi się coraz częściej, że pisanie dla samego pisania to za mało. Bo to zazwyczaj jałowe kręcenie się wokół podobnych, powtarzalnych tematów. Bezpieczne tkwienie w uwitym przez siebie gniazdku wzajemnych poklepywań po plecach i polubień. Blogowe pisanie to także, a może przede wszystkim ucieczka od tego na co nie ma się wpływu. Bo jakąś ucieczkę trzeba przecież mieć. Jednak w tym samym czasie tyle ważnych spraw leży odłogiem tchórzliwie zepchniętych w niebyt. Zwłaszcza tych prywatnych, związanych z trudną codziennością i z obawami o przyszłość, z dręczącymi troskami czy niepokojami o zdrowie i życie naszych bliskich. I tych rozpościerających się szerzej, bo dotyczących tego, co dzieje się w polityce i gospodarce naszego kraju oraz reszty świata...




   Mimo wszystkich powyższych wątpliwości, mimo tego, że coraz mniej chce mi się pisać znowu stukam w klawiaturę komputera. Siłą wieloletniego nawyku znów wysyłam kolejny tekst w świat. Niepewnie wkraczam do blogowej rzeczywistości nie wiedząc, czy dobrze robię... A za oknem jedne z ostatnich promieni październikowego słonka wołają mnie bym natychmiast wyszła z domu i ufnie wystawiła ku nim twarz...









czwartek, 11 września 2025

Trudny czas...

 




   Długo nie odzywałam się na blogu i wiem, że niektórzy z Was niepokoją się tym moim nietypowym milczeniem. To był trudny dla nas obojga a zwłaszcza dla mnie czas. Najpierw musiałam wyjechać stąd na kilka tygodni by zaopiekować się chorym tatą a gdy ogarnęłam jako tako tamte sprawy i wróciłam na Podkarpacie wkrótce sama rozchorowałam się poważnie. Dopadł mnie wirus RSV a potem przejechało po moim organizmie niby walcem ostre zapalenie płuc. Teraz na szczęście już zdrowieję i powoli dochodzę do siebie, ale nadal jestem bardzo osłabiona.

   Te ciężkie przejścia sprawiły, że dziwnie zobojętniałam na wiele rzeczy, które przedtem wydawały mi się ważne i zajmujące. Chyba zrozumiałam, iż zdrowie, życie, najbliżsi są to dla mnie najistotniejsze, najcenniejsze sprawy. To jest to czemu powinnam poświęcać głównie uwagę, bo to jest tym, na co mogę mieć jako taki wpływ. A przynajmniej starać się go mieć. Bo przecież i tak, cokolwiek by się nie robiło, my ludzie jesteśmy niczym bezradne listeczki miotane falami ogromnego oceanu. Przez jakiś czas udaje nam się unosić na powierzchni i cieszyć słońcem czy błękitem nieba, jednak w końcu opadamy w ciemną głębię. Takie jest przeznaczenie wszystkich listeczków. I tych maleńkich i tych dużych, i tych szaroburych i tych kolorowych.. A nawet wielkich, twardych jak kamień i wydawało by się niezniszczalnych dębów. Nie myśli się o tym na co dzień, nie powinno myśleć, by nie popaść w depresję i beznadzieję. Bywają jednak chwile, gdy na skutek bolesnych doświadczeń człowiek uświadamia sobie mocno to wszystko i przewartościowuje wiele spraw, które dotąd uważał za naprawdę istotne. Myślę, że i takie momenty są potrzebne. Dowiadujemy się wiele o sobie przez całe życie, bo życie to nieustanna nauka i zmiana.

   Niechże ta nauka trwa dla nas wszystkich jak najdłużej. Niech poza gorzką refleksją przynosi nam także wiele radości, prostego szczęścia, miłości, satysfakcji i jakichkolwiek powodów do uśmiechu A przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa i stałości. Możliwości spokojnego cieszenia się tym, co jest. Bez lęku, że zaraz pryśnie jak bańka mydlana...

   Na zdjęciu ilustrującym ten tekst widać miejsce po starej wiacie na drewno, którą tego lata udało nam się rozebrać z Cezarym. Myśleliśmy, że damy radę w tym roku zbudować nową, ale będzie to chyba musiało poczekać do przyszłego roku. Możliwe jest też, że nie zdecydujemy się na tę budowę wcale, bo jakoś podoba nam się to puste miejsce, daje nowe, fascynujące spojrzenie na ogród. Czasem w słoneczny i ciepły dzień siadamy sobie na krzesełkach pod ostatnią z naszych starych jabłoni - renetą i wyobrażamy sobie, że można by tam coś w przyszłości zasadzić czy zasiać, inaczej zagospodarować ten placyk w ogrodzie. A wiata? Może powstać w zupełnie innym miejscu. A może też nie powstać. To, na szczęście, zależy tylko od nas obojga...


wtorek, 1 lipca 2025

Star, jabłoń i źródło...

 




   A życie toczy się dalej...Już któryś raz zaczynam w ten sposób blogowy tekst. I za każdym razem jest w tym stwierdzeniu mieszanka pogodzenia się z upływem czasu, ale i posmaku bezradności czy goryczy, że tak się właśnie dzieje. Bo tak to przecież jest – stale coś się kończy a coś zaczyna. Nie da się i nie powinno zatrzymać w miejscu aby bez końca kontemplować jakiś fakt. Niepowstrzymanym źródłem płyną nowe dni, nowe zdarzenia. I płynąć będą niezależnie od wyrwy w sercu, która nie chce się ot tak, szybko i czarodziejsko zasklepić...




   W dniu, gdy dowiedziałam się o śmierci Marylki miałam kiepski nastrój. Gniewna, rozdrażniona i bezradna krążyłam po ogrodzie usiłując zrobić coś pożytecznego a tak naprawdę nie mogąc się na niczym należycie skupić. Co było tego przyczyną? Otóż po wielu bezskutecznych próbach przekonania mnie o konieczności ścięcia starej jabłoni rozrastającej się za wiatą na drewno, Cezary w końcu sam podjął nieodwołalną decyzję. Postanowił skorzystać z faktu, że od jakiegoś czasu w pobliskim lesie pracowali profesjonalni drwale i przy użyciu ogromnego podnośnika z chwytakiem przywozili stamtąd na łąkę za naszym domem wielkie bale drewna. Cezary poprosił ich o pomoc w ścięciu naszej jabłoni. Sam męczyłby się z tym przez wiele dni, bo drzewo było wysokie, grube i rozłożyste a przy ścinaniu gałęzie na pewno spadałyby na pobliskie krzewy i rabaty a zwłaszcza na ową wiatę na drewno, przy okazji niszcząc ją doszczętnie.






   A głównie dlatego mój mąż twierdził, że należy pozbyć się owej jabłoni, bo od kilku lat widać było, że drzewo choruje, gnije i usycha, że niewiele rodzi już jabłek a do tego jego ciężkie gałęzie spadając na dach wiaty rozwalały dachówki i poszycie owego dachu. Cezary planował naprawienie naszej wiaty albo nawet budowę nowej w tym samym miejscu. Lecz gdyby nadal rosła tam stara jabłoń, w dalszym ciągu niszczyłaby tę budowlę. Koniecznie trzeba było zatem coś z tym zrobić. Jednak ja nie zgadzałam się na tak radykalny krok. Protestowałam z całych sił. Tak bardzo żal mi było drzewa. Chciałam dać mu jeszcze szansę. Zachować choć pień z kawałkiem dwóch grubych konarów. I pewnie dziecinnie marzyłam, że jabłoni może to pomóc, że jeszcze zdoła odżyć, wyzdrowieć... A pragnęłam tego nie tylko dlatego, że zdarzały się lata, iż rodziło dziesiątki kilogramów owoców, z których kiedyś robiłam mnóstwo przetworów, soku, cydru, octu jabłkowego. Ale też dlatego, że zawsze serce mnie boli, gdy trzeba wyciąć któreś drzewo czy krzew z naszego ogrodu. To dla nich przecież koniec egzystencji, a we mnie, choć wiem, że często trzeba to zrobić, budzi się w takich razach, bunt, smutek, żal a nawet gniew. Człowiek niby bóstwo rości sobie prawa do przerwania egzystencji innych żywych istot. I robi to mimo tego, iż często drzewa te żyły znacznie dłużej niż on sam a więc należy im się miłość, przyjaźń, podziw, troska i szacunek...



   Jednak stało się. Piła błyskawicznie rozprawiła się z pniem starej jabłoni a ogromna łapa wyciągarki przeniosła ją prawie w całości za płot naszego ogrodu. Tam złożyła ją na polu, gdzie oboje z Cezarym mieliśmy ją pociąć i uprzątnąć.

   W ogrodzie po jabłoni został tylko ogromny, ścięty przy ziemi kikut pnia, który dziwnie wciąż podchodził wodą, mimo iż od kilku dni nie padało a wszystkie żywe rośliny wokół błagały o solidny deszcz. Cezary zaczął go obkopywać wokół, ociosywać i podważać a z pnia wciąż wylewała się woda. Domyślamy się, iż jabłoń rosła tuż nad jakiś źródłem i to ono było przyczyną jej gnicia i obumierania. Ale dopiero gdy uda się wykopać ów karcz z korzeniami będziemy to wiedzieć na pewno. Jeśli okaże się, że rzeczywiście znajduje się w tym miejscu źródło być może założymy tam nową studnię a może uda się skierować owe źródełko w stronę naszego wciąż zbyt szybko wysychającego stawiku. Możliwe też jest, iż na miejscu jabłoni posadzimy w przyszłości coś, co lubi takie podmokłe tereny.

   I tu przypomniał mi się oglądany niedawno na YT pochodzący z 2006 roku amerykański , mistyczny w nastroju film pt. „Źródło”. Opowiadał on o odwiecznym pragnieniu człowieka by znaleźć lek na wszystko, by móc odwrócić proces umierania. O tym, że istnieje gdzieś magiczne drzewo, z którego sok potrafi uzdrowić każdą chorobę a nawet przywrócić do życia tych, którzy odeszli już na tamtą stronę. No tak. Ale czy naprawdę warto szukać takiego źródła? I czym ono w istocie jest? Nie ma łatwej odpowiedzi na takie pytania. Tym niemniej głęboka refleksja i wzruszenie pozostaje w człowieku na długo po obejrzeniu tego niezwykłego, filmowego dzieła autorstwa Darrena Anonofsky'ego.



   Wracając jednak do dnia, gdy ścięto jabłoń...Niemal przez cały dzień przebywaliśmy w ogrodzie i na polu. Nie wiedziałam zatem, że ktoś bezskutecznie usiłuje się do mnie dodzwonić, zawiadomić o czymś. Dopiero przed wieczorem sięgnęłam po telefon i przeczytałam tragiczną wiadomość od syna Star....Zaraz potem zadzwoniłam do niego i przełykając łzy długo rozmawialiśmy o tym co stało się z jego Mamą, jak jest z nim i jak będzie...Nie potrafiłam znaleźć dla niego słów pocieszenia, bo nie istnieją takie słowa. Opowiadałam jak bliska mi była Marylka, jak ważny ślad pozostawiła w pamięci wielu ludzi poznanych przez blogi. Jak świetne miała pióro. Jak wyrazista, odważna i niekonwencjonalna lśniła na blogowym niebie niby gwiazda. Jak wielu osobom będzie Jej teraz brakować...

       Tak mówiłam, zdając sobie jednocześnie sprawę, iż w chwili najgorszej rozpaczy takie słowa przelatują przez uczucia osieroconych niczym przez dziurawe sito. Każdy potrzebuje przecież czasu by przejść przez wszystkie etapy żałoby. I każdy z nas musi się prędzej czy później zmierzyć z tym rodzajem pustki, gdy nagle traci się kogoś najbliższego. Nie ma przed tym ucieczki, bowiem jeśli się mocno kocha, to tak samo mocno cierpi się po stracie najdroższej sercu osoby. Sama przeżyłam odejście mojej Mamy dziewięć lat temu i do tej pory nie umiem się z tym do końca pogodzić. Wciąż mocno mi Jej brakuje, wciąż żal, że nigdy już nie usłyszę Jej głosu, nie poczuję zapachu, nie przytulę się...Wiem jak to jest, gdy odczuwa ten ogromny ból, rozpacz, bezradność i gniew na okrucieństwo losu. Przechodzi przez nieustępliwe fale tęsknoty. I ma się nadzieję, że nie zawsze będzie tak bolało. Że kiedyś będzie można odetchnąć bez tego ciernia w sercu. Że wspomnienia nie będą ranić, ale koić. Że kiedyś jeszcze znajdzie się w tym sercu źródło, z którego będzie można czerpać siłę, z którego wyrośnie coś nowego.

- Bo czas zazwyczaj łagodzi cierpienie zamieniając je w łagodną rzewność, w słodkie wzruszenie. I w końcu przynosi jakiś rodzaj zrozumienia, pogodzenia i ukojenia. Tak przynajmniej powinno być – pomyślałam następnego poranka wchodząc do spiżarni i omiatając czułym spojrzeniem półeczki w przeważającej większości przepełnione rzędami słoików z pysznymi powidłami, słodkimi przecierami i złocistymi kompotami jabłkowymi.




-Dużo tego. Starczy jeszcze na długie, długie lata. O ile oczywiście dane nam będą te lata... – stwierdziłam zamykając za sobą drzwi spiżarki i wyszłam na zewnątrz, gdzie słońce świeciło wprost w oczy, niezakryte już przez gęste gałęzie ściętej wczoraj jabłoni.




-Tyle jest dobrych wspomnień, tyle wciąż ich będzie się pojawiać... – westchnęłam chwilę potem znalazłszy w krzewach tawuły gałązkę po naszej starej jabłoni. Rosło na niej kilka listków i trzy maleńkie, niedojrzałe jeszcze jabłuszka. Niby kwiat na mogile spontanicznie położyłam ową gałązkę na wilgotnej pozostałości nieżyjącego już drzewa i ocierając zwilgotniałe oczy szepnęłam cichutko:

-Żegnaj przyjaciółko...Żegnaj – i sama już nie wiedziałam, czy bardziej mówiłam wtedy do mojej jabłonki, czy do Star...




czwartek, 26 czerwca 2025

Star, Marylka...

 




Nie wiem jak to napisać, więc napiszę po prostu. W poniedziałkową noc umarła Star. Od dawna chorowała na serce, ale nie przypuszczała chyba, że tak szybko odmówi Jej ono posłuszeństwa.

To się nie mieści w głowie, że trzeba pisać o Niej w czasie przeszłym. Że nie ma już osoby tak silnej duchem, błyskotliwej i inteligentnej a jednocześnie wrażliwej, dobrej i ciepłej.

Nasza Star, nasza kochana Marylka dziesiątego czerwca obchodziła siedemdziesiąte pierwsze urodziny. Miała jeszcze tyle marzeń i planów...

Wierzyła też, że życie nie kończy się na tym, co tu i teraz, że jest coś jeszcze. I ja mam nadzieję, że dusza Star żyje. Że jest tu i tam, wszędzie i będzie zawsze. I kiedyś znowu nam będzie dane porozmawiać, pożartować, pośmiać się, bo są gdzieś światy, gdzie to wszystko będzie możliwe...

Nie potrafię teraz napisać nic więcej...

niedziela, 22 czerwca 2025

Rozdwojenie...

 




   Niedziela...Poranek. Cudowny bo słoneczny, ale jeszcze nie gorący. Pogodny, uśmiechnięty i optymistyczny bo letni, kolorowy i pachnący. Człowiek wstaje i się cieszy, że tak pięknie jest na świecie. Trwa pełnia kwitnienia krzewów białego jak śnieg żylistka, żółtych jak słoneczka wiesiołków, puszystych, różowych tawuł. I chciałby by trwało to zawsze. Ten nastrój, to piękno, ta błogość i harmonia wnętrza z zewnętrzem. Ten zapach popijanej powoli kawy łączący się delikatnie z aromatem skoszonej wczoraj trawy, smakiem zrywanych spod płotu dojrzałych poziomek, z wonią wciąż kwitnącego ligustru i róż...






   Niestety, wkrótce uśmiech rzednie a serce zaczyna trzepotać z niepokoju. Wystarczyło włączyć wiadomości w necie, by dowiedzieć się, że nie tylko, iż nadal źle się dzieje na świecie, ale to zło nabiera dodatkowego rozmachu i przyśpieszenia. W oczy biją ogromne nagłówki na wszystkich portalach informacyjnych. Ameryka zaatakowała Iran. Do wczoraj była jeszcze nadzieja, że to się nie stanie.




   Ale się stało i nikt nie jest w stanie przewidzieć, co będzie działo się dalej. Czy ta wojna eskaluje w stronę totalnej wojny, czy jakimś cudem wszystko się zredukuje i wyciszy? Kto jeszcze włączy się do tego konfliktu? I co z tego wyniknie?




   Powinnam się już przyzwyczaić do złych wiadomości. Powinnam nie przejmować się tym wszystkim a po prostu cieszyć swoim małym, póki co spokojnym jeszcze światem. Nie powinnam myśleć o tym, co tam, ale wręcz przeciwnie – o tym, co tu. I staram się. I nawet mi to nieźle wychodzi, gdy robię śniadanie, spaceruję po ogrodzie, gdy wącham kwiaty, gdy głaszczę podskakujące mi do rąk psy. A jednak w sercu wciąż czai się cierń. Przypomnienie, że gdzieś tam w dalekim Iranie ludzie nie mogą cieszyć się pięknem swoich ogrodów. Że przepadły gdzieś ich błogie, radosne poranki z niespiesznie pitą kawą, ze zwyczajnymi pogawędkami o pogodzie. I nie wiadomo, jak wiele z tych zielonych, perskich rajów przetrwa ten czas chaosu i zniszczenia. Ile ludzi ocaleje...Ludzi takich jak ja, Ty, my...





   Mógłby ktoś zapytać – czemu tak bardzo obchodzi mnie ten Iran? Czy nie przesadzam? Czy niepotrzebnie nie dramatyzuję? Przecież to tak daleko od nas. Przecież ta wojna nie ma i na pewno nie będzie mieć z nami nic wspólnego. A mnie obchodzi, bo to ludzie tacy jak my. I oni i ci w Strefie Gazy. Cierpią, boją się, giną, nie wiedzą co będzie jutro, czy w ogóle jakieś jutro nastanie. A co u nas? Cóż, wcale nie jest pewne, że ta wojna i nas nie zacznie dotyczyć. Podobnie myśleli przecież ludzie w sierpniu 1939 roku. A i lato było wówczas przepiękne, a kina wprost pękały w szwach...Ludzie spragnieni byli rozrywki, zwyczajności i ...zapomnienia.




   A wracając do chwili obecnej. Z jednej strony mamy konflikt na Ukrainie, do którego większość z nas zdążyła się już przyzwyczaić a nawet znieczulić na niego. Z drugiej mamy bezwzględnie niszczoną Strefę Gazy i Iran. Czy i do tego się przyzwyczaimy? Być może żeby nie oszaleć i nie dać sobie zabrać odrobiny normalności rzeczywiście odwrócimy się od złych wiadomości i będziemy żyć swoim zwyczajnym życiem. Bo tak, każda chwila jest bezcenna. Bo jedno mamy życie i trzeba się cieszyć tym, co jest, póki jest. A tamtym i tak nie pomożemy...I może najlepiej odciąć się od Internetu, telewizji, gazet, rozmów na polityczne tematy...Skupić się na tym co dobre, beztroskie i niezmienne. I przez moment może się to nam nawet uda. Jest czym zająć myśli i ciało. Jest się czym podniecać. Jest na co czekać. Wszak to dla nas tyle wspaniałych filmów na platformach streamingowych, koncertów plenerowych, lokalnych atrakcji wyrastających jak grzyby po deszczu. Buduje się kolejne, monstrualne wręcz parki rozrywki. W lokalnej polityce wybuchają nowe, wesołe wojenki i śmieszne spory. A młode ziemniaki z koperkiem są takie pyszne...




   Trwać będzie dziwne rozdwojenie. Tutaj cudowne lato, bujne zielenie, tętniące życiem pola i łąki, wokół  wszystkie barwy tęczy. Tutaj kawałek prostego szczęścia...A tam, w tym samym czasie smutek, rozpacz, zło, lęk...I wszystko to jednocześnie w dziwnym zespoleniu i rozdwojeniu jednocześnie...W słodko-gorzkim smaku. Wszak zawsze tak było, tak jest i będzie. Na cóż więc wielkie słowa...?






   I jeszcze jedno przychodzi mi do głowy...Przecież wcale nie musi się toczyć żadna straszna wojna na świecie, by w danym czasie nie dotykały nas osobiste dramaty. Nasze własne, domowe konflikty i odzywające się stale problemy. Nasze choroby i śmierci. Nasze noce pełne strachu i bólu o los naszych bliskich. Codzienne, prywatne początki i końce świata...




   A życie toczy się dalej. Wszystko dookoła trwa w zwyczajnej jak na tą porę kolorystyce. Lato, lato wszędzie. No i róże kwitną jak gdyby nigdy nic...


P.S.

Od kilku lat oglądam i słucham na YT pewnego młodego Irańczyka, który osiem lat temu przeprowadził sie do Polski, pokochał nasz kraj i świetnie nauczył się j.polskiego. Opowiada on tam m.in. o życiu w Iranie, a takze o tym, co dzieje sie tam teraz. Mówi m.in o irańskim reżimie i o tym, że to sami Irańczycy powinni go zmieniać. Nikt z zewnatrz nie ma i nie powinien mieć do tego prawa. Warto zajrzeć i posłuchać tutaj:  Irańczyk w Polsce

wtorek, 17 czerwca 2025

Nadmiar dobry, nadmiar zły...

 




   Bujność upragniona i wyczekana, bujność niepowstrzymana, napierająca zewsząd i zawłaszczająca każdą przestrzeń, upiększająca ją i odmieniająca błyskawicznie i czarodziejsko...A z drugiej strony trudny do ogarnięcia, nieomal przerażający nadmiar pchającej się do życia roślinności, władającej każdym skrawkiem przestrzeni Jakoś ją trzeba w tym tryumfalnym pochodzie poskramiać przycinaniem, pieleniem, koszeniem, co też w miarę sił staramy się robić. Ale nie narzekamy na to, choć wiadomo z roku na rok coraz mniej mamy sił. 





   Jednakże ogród obdarza nas co dzień tak ogromnym bogactwem zieleni, barw i zapachów, iż skwapliwie wybaczamy mu to zawłaszczanie. Przecież trudno się tym wszystkim nie zachwycać, nie dać porwać, zdumieć i oszołomić. No bo gdzie się człowiek nie ruszy, tam co innego kwitnie albo do kwitnienia się szykuje. A przy tym tak oszałamiające wonie wydziela, że aż w głowie się od tych aromatów kręci. No bo tu jaśmin roztacza swój pachnący urok, tam ligustr otacza głębokim, nieco mdłym zapachem, obok róża na róży i różą pogania, z boku dołącza do tego ostry zapach czarnego bzu a wszystko to dodatkowo spowite jest najcudniejszą, moim zdaniem, wonią. Wonią ściętej niedawno trawy, wysychającej na słońcu i zamieniającej się powoli w siano. Jednak aby ów bajeczny, ni to arbuzowy, ni to waniliowy, trawiasty aromat mógł się pojawić i otulić człowieka swą czarodziejską mocą, należy zabrać się za koszenie. A że rośnie owa trawa na gwałt, bo pogoda sprzyja, to i kosić trzeba niemalże co tydzień.



   Ale ogród wielki. Właściwie, to zmęczyć się można od samego przemierzenia go wzdłuż i wszerz. Dlatego i koszenie z roku na rok coraz większym stawało się dla nas wyzwaniem. Wykoszenie trawnika zwyczajną kosiarką oraz towarzyszącą jej podkaszarką spalinową albo elektryczną do niedawna zajmowało obojgu nam niemal cały dzień. A podczas upałów stawało się istną udręką. Jednak trawy nie obchodziło nigdy czy mamy siły na zmierzenie się z nią czy też nie. Po prostu rosła, gdyż rzeczą trawy jest rosnąć a rzeczą ogrodnika jako tako starać się kontrolować ów szalony porost. Bo gdyby się we właściwym momencie jej nie skróciło, wówczas wzięłaby we władanie wszystko. Zarosłaby tak wysoko, że brodzilibyśmy w niej po kolana a może i po pas. A wraz z nią wystrzeliłyby pod niebiosa pokrzywy, koniczyny, lebiody, mlecze, kurdybanki i wszelkie inne zielska. I może byłoby pięknie, tajemniczo i dziko, ale nie byłoby widać nic innego, bo gęsta, zielona kurtyna zakryłaby całkiem ogród. Tak było właśnie wiele lat temu, gdy pierwszy raz obejrzeliśmy nasze przyszłe włości. Niewykoszony ogród był niczym pełna sekretów nieprzebyta dżungla. I potrzeba było kilku tygodni byśmy pracując ramię w ramię przy użyciu starych kos, sierpów, maczet , pił oraz podkaszarek spalinowych dali radę uporać się z tym nadmiarem wszechobecnej, ogromnej zieleni.






   Dlatego w tym roku podjęliśmy decyzję o zakupie traktorka koszącego. Udało nam się znaleźć w ogłoszeniach dość tani, używany traktorek i odtąd pomykamy na nim po ogrodzie, nie męcząc się już tak bardzo jak wprzódy. To znaczy – nogi się nie męczą, bo człowiek siedzi sobie w miarę wygodnie jak jakieś panisko i tylko kierować musi sprawnie, żeby nie najechać na to, na co nie powinien. A to nie jest wcale takie łatwe, bo omijać trzeba drzewka, krzewy, rabatki i kwietniczki, których z roku na rok w ogrodzie przybywa, a które tworzą dla traktorka istny tor przeszkód. 



   Ale cóż! Chciało się kwiateczków, krzaczków i owoców wszelakich, co roku się nowe dosadzało i siało, to się teraz ma za swoje! I trzeba sobie jakoś z tymi slalomami po ogrodzie radzić. Tylko od tego kręcenia kierownicą ręce bardzo bolą, no i skupiać się cały czas mocno trzeba, żeby w coś nie wjechać, nie zniszczyć. Dlatego też póki nie dojdziemy do wprawy, pomagamy sobie z Cezarym w tej jeździe, podpowiadając wzajemnie, podprowadzając ostrożnie do jakichś wyjątkowo trudnych miejsc, no i opróżniając razem ogromny kosz na ściętą trawę i wrzucając ją do kompostownika. Bo samemu by się tego kosza nie uniosło – tyle kilogramów trawy zbiera po kilku rundkach między rabatkami. Stara kosiarka spalinowa też zbierała dużo trawiastej sieczki do zamontowanego przy niej pojemnika, ale był on mały i łatwy do opróżnienia. No i była dużo precyzyjniejsza w koszeniu. Dało się nią wjechać wszędzie, w przeciwieństwie do od niedawna używanego traktorka. Ale cóż. Zawsze jest coś za coś.



   Jednak ogarniamy to jakoś i cieszymy się, że koszenie nie jest już dla nas takim koszmarem jak kiedyś. Do tego po koszeniu mamy nagrodę w postaci owej urody ogrodu oraz tego zapachu, który nie ma sobie równych. Mamy uczucie bycia w swoim swojskim, dobrze znanym i przewidywalnym oraz przyjaznym, choć wymagającym mnóstwo pracy królestwie. No i dumamy sobie, iż przecież jakby się traktorek popsuł, to zawsze można wrócić do zwyczajnej kosiarki spalinowej odpoczywającej teraz sobie cichutko w budynku gospodarczym. Albo i do tak starodawnych narzędzi jak kosa i sierp, gdyby benzyny czy prądu zabrakło, co we współczesnym, pełnym zagrożeń i dziwności świecie zdarzyć się wszak może.



   Choć wtedy będzie z tym pewnie trochę tak, jakby człowiek nauczywszy się używać nowoczesnego smartfona musiał nagle wrócić do używania telefonu starego typu. I z jednego i z drugiego można dzwonić, ale to już nie to samo...Chociaż te stare telefony miały swoje niezaprzeczalne zalety. Np. takie, że nie podsłuchiwały, nie podglądały swych właścicieli. A te nowe? Kto wie, co w nich tam tak naprawdę jest i kto może zrobić użytek z ich sekretnych funkcji? Wczoraj np. z samego rana pijąc kawę usiadłam przy kuchennym stole, na którym smartfon leżał sobie spokojnie w uśpieniu całą noc. A gdy po chwili do kuchni wszedł Cezary i odezwałam się do niego komentując wieczorny koncert w Opolu, nagle smartfon o nic nie pytany samoistnie przemówił. Z dużą pewnością siebie, głośno i składnie odezwał się na temat piosenek z owego koncertu. Był niczym pełnoprawny uczestnik rozmowy, niby człowiek, który ma takie same prawo do zabierania głosu jak każdy inny...Aż mróz przeszedł mi po krzyżu...Sztuczna inteligencja coraz śmielej sobie poczyna. Bezczelnie wciska się wszędzie. Jej nadmiar niepokoi, przestrasza i budzi mnóstwo pytań o przyszłość. Czuję się w jej obliczu coraz bardziej bezradna...



   Ech, ta nowoczesność w domu i w ogrodzie. Dobra i niedobra zarazem. Ale w pędzie ku nowoczesności i ułatwieniom codziennego życia sami sobie ten los zgotowaliśmy. I mamy, co mamy...A co mieć będziemy? Czas pokaże, bo teraz trudne jest to do przewidzenia, tak szybko wszystko ulega zmianom. Nie zawsze na lepsze. A co stanie się z nami, ludźmi? Chyba pozostanie nam tylko dopasować się do tego, co narzuci nam owa przyszłość, bo zdaje się, że coraz mniej będziemy mieli do powiedzenia, w przeciwieństwie do sztucznej inteligencji...Miejmy nadzieję, że chociaż ogrody przetrwają . I będzie można jak dawniej wejść z tę wszechogarniającą. Pełną życia zieleń. Aby się nią zachwycić, aby się nią otulić a jednocześnie trochę też przerazić, aby wziąć się znowu do roboty i poczuć, że coś jeszcze od nas zależy...