Strony

niedziela, 24 listopada 2024

Śnieżek, pierwszy śnieżek…



Śnieżek, pierwszy śnieżek prószy, sypie, pada

Delikatnym puchem wiruje w przestrzeni

A każdy jego płatek baśnie opowiada

Tobie, drogom, niebu, pobielonej ziemi

 

Tańczą w krąg wspomnienia, płyną gdzieś z oddali

A śniegowe gwiazdki, niczym dobre duszki

Pomagają znowu ożywić, ocalić

Dawnych, dobrych czasów srebrzyste okruszki

 

Dotknij płatka myślą, wsłuchaj się w szept chwili

Niech się snuje lekko od człeka do człeka

Pora czas zimowy bajaniem umilić

Opowieść zimowa tuż obok już czeka…


…Raz słabiej, raz mocniej prószy listopadowy śnieg. I oto znowu nadeszła pora coraz krótszych dni oraz  długich i mroźnych, listopadowych wieczorów. Wieczorów, gdy coraz częściej człowiekowi ckni się do wspominania dawnych, lepszych czasów albo do snucia zajmujących opowieści przy migoczących świecach i kominku wesoło trzaskającym iskierkami. Czas, kiedy chce się oddalić od spraw zwyczajnego, codziennego świata i zanurzyć w jakieś bezpieczne i niezmiennie spokojne miejsce, pośród opowiadanych cichym głosem historii, które spowijają duszę w ciepłą, delikatną mgiełkę rozmarzenia, uśmiechu i szybującej swobodnie wyobraźni…



   I oto moja propozycja! Już nieraz zapraszałam Was na tym blogu do wspólnej zabawy w pisanie. Za każdym razem było to nieco ryzykowne z mojej strony, bo przecież mógł nie znaleźć się nikt chętny do podjęcia pałeczki i kontynuowania wraz ze mną opowieści. Jednak zawsze, mimo mych obaw, pojawiał się tu ktoś, kto nie bał się wyruszyć w dal na skrzydłach wyobraźni. Dzięki temu ukazywały się tu  nasze wspólnie tworzone poematy, zdarzały się także pełne humoru albo głębszej refleksji wiersze, czy też snute na wiele głosów baśnie. I teraz znowu naszła mnie na to ochota. Najwidoczniej jak byłam tak nadal jestem niepoprawną marzycielką!:-)

   Zatem zapraszam Was serdecznie do podjęcia wątku poniższej, zimowej opowieści, do jej kontynuacji w komentarzach. Jeśli przyjdzie Wam coś do głowy, jeśli zaciekawi Was taka forma blogowej zabawy i zapragniecie cokolwiek od siebie dopisać, to cudownie. Dzięki temu zabawa będzie się nieśpiesznie rozkręcała. Ja zaś sukcesywnie będę Wasze fragmenty opowieści wklejać do treści tego posta a niekiedy pewnie też dokładać między nimi kilka swoich zdań jako spoiwo pojawiających się tu wątków. Niektórzy z Was pewnie teraz wzruszą ramionami, że to niedobra pora na takie przyjemności, że zbyt wiele zmartwień macie teraz na głowie, a do tego świat całkiem zwariował i Was też w ten obłęd coraz bardziej wciąga. I ja to rozumiem, bo sama czuję podobnie. Jednak właśnie dlatego, jakby na przekór przygnębieniu, szaleństwu i obawom chcę pisać, tworzyć coś razem z Wami, próbując zagłuszyć w ten sposób choć trochę stado owych kraczących nieustępliwie trosk i lęków. Czy damy radę oddalić się od tego wszystkiego i raz jeszcze wspólnie zabawić w bajarzy…? Poniższa opowieść – rzeka – cicho szemrze i czeka…




   Emilia – młoda, jasnowłosa kobieta mocniej otuliła się zrobionym przez siebie na drutach, mięciutkim szalem. Było przenikliwie zimno i nieprzyjemnie wilgotno. Od kilku dni trwała niezmiennie typowo późnojesienna, dżdżysta pogoda. Idąc na przełaj starym parkiem nieśpiesznie wracała z zakupów do domu. Nie miała ciężkiej torby, bo niosła w niej zaledwie sześć kostek masła zdobytych na promocji oraz dwa opakowania żółtego sera takoż ogłaszanego jako okazyjnie tani.

- Do czego to doszło! – sarkała w myślach - że trzeba polować na podstawowe produkty spożywcze jak w zamierzchłych latach socjalizmu, o którym nieraz opowiadali rodzice.

- No tak! Tyle, że wtedy nie było niczego a teraz niby jest wszystko, ale ceny tak niebotyczne, że mało kogo na normalne zakupy stać! Dziwne, dziwne to czasy! Sama nie wiem, które gorsze! – westchnęła ze smutkiem, nie mogąc pogodzić się z tym jak bardzo od kilku lat pogarszała się jakość życia. Nie cierpiała chodzić po sklepach. Nie tylko dlatego, że było drogo i na tak niewiele mogła sobie pozwolić. Po prostu od zawsze była istotą uciekającą jak tylko się da przed dotykiem prozaicznej rzeczywistości. Poza mało inspirującą pracą w call center miała na szczęście swoje małe królestwo prywatnych zainteresowań. I to im chciała poświęcać jak najwięcej uwagi. Zajmowała ją ostatnio moda z dawnych lat. Zwłaszcza ta sprzed kilku stuleci. Potrafiła godzinami oglądać w Internecie a potem przerysowywać kopie starych rycin i obrazów przedstawiających kobiety w osiemnastowiecznych, opartych na krynolinach sukniach albo przeciwnie, te w zbyt wąskich, opiętych spódnicach jakie nosiło się na początku dwudziestego wieku. Do tego od kilku lat najważniejszą jej pasją było robienie zdjęć w plenerze. Gdzie tylko mogła zabierała ze sobą aparat fotograficzny a spoglądając w jego obiektyw odpływała w zupełnie odmienną rzeczywistość.

   Właśnie teraz rozejrzała się dokoła okiem bystrego fotografa. Nie najlepsze to były warunki do fotografowania, ale nawet w obecnej aurze stanowiące dla osoby takiej jak ona ambitne wyzwanie, dające jakieś ciekawe możliwości. Dzień był wyjątkowo ciemny i pochmurny. Zaciągnięte granatowo-szarymi obłokami niebo zwiastowało rychłe opady deszczu albo śniegu. Czarno-biało-brunatna rzeczywistość ukazywała świat w omalże wieczornym, przydymionym jakby wydaniu. Do tego z dala zaczęła napływać srebrzystobiała mgła, jeszcze bardziej ograniczająca pole widzenia.

 - Szkoda, że nie wzięłam ze sobą aparatu. Może udałoby się utrwalić tę dziwną, pełną oczekiwania nie wiadomo na co aurę – szepnęła do siebie i z braku tegoż aparatu, zrobiwszy z kciuka oraz palca wskazującego „oczko” spojrzała w nie z uwagą. I wówczas ni stąd ni zowąd zaczął padać śnieg. Najpierw były to pojedyncze, wielkie płatki a zaraz potem istna śniegowa fala ogarnęła ją ze wszystkich stron. Do tego zupełnie nieoczekiwanie spoza gęstych chmur przebił się jakiś odważny promień słońca i od razu pomalował świat w zupełnie nowe barwy.

   Ogarnął ją czysty zachwyt. Nadziwić się nie mogła tej nagłej piękności przysypanego białym puchem, popołudniowego parku,  migotliwym blaskom tańczącym pośród opadłych liści i pochylonych  traw, błękitno-srebrzystymi cieniom ścielącym się pomiędzy drzewami i alejkami, ostatnim różom pokrytym śniegiem niby apetyczną, bitą śmietaną. Emilia okręciła się radośnie wokół własnej osi. Nie wiadomo czemu poczuła się tak lekko i tak swobodnie jakby znowu stała się małą dziewczynką. Jakby znowu wszystko było możliwe. Zaśmiała się próbując złapać w dłonie i usta wielkie płatki śniegu krążące wokół niej w coraz gęstszym wirze. Ale one nie dały się pochwycić. Zaraz się roztapiały i znikały bez śladu. Tylko te na rzęsach zatrzymywały się na dłużej, ale i one wkrótce rozpływały się niby łzy tocząc się po jej policzkach. Tak się tymi płatkami zajęła, że zupełnie nie zauważyła, iż nie wiadomo kiedy zeszła ze swojej zwykłej ścieżki i zanurzyła się w nieodwiedzane nigdy wcześniej, nieznane, lecz oszałamiająco piękne rejony parku.

   …Zewsząd otaczały ją teraz pokryte świeżą bielą topole, platany i dęby, które splecione ramionami zdawały się poruszać w dziwnym, rozkołysanym tańcu. Śniegowe gwiazdki osiadały na ich gałązkach i zdawały się dźwięczeć stamtąd milionami maleńkich, kryształowych dzwoneczków. Zdawało się, iż dokoła w rzeźkim i pachnącym czystością powietrzu brzmiała jakaś słodka i tęskna melodia. Niby grany na skrzypkach i pianinie magiczny, kiedyś dobrze znany a dziś zapomniany sentymentalny walc sprzed kilku stuleci…


kontynuacja Jotki:

Emilia zaczęła wirować wraz z płatkami śniegu w takt walca, a ptaki skulone na gałęziach starych drzew jakby kibicowały dziewczynie w tym zimowym tańcu.
W końcu, gdy zatrzymała się w półobrocie, bo zakręciło jej się w głowie, otworzyła oczy i ze zdziwieniem rozejrzała się wokół. Nie tylko park zmienił oblicze, ale i jej strój przypominał raczej oglądane i przerysowywane dawne stroje.
Z dala dojrzała piękny dworek rozświetlony pochodniami, a na podjeździe szykowano ...tak, to chyba kulig!
Emilia pobiegła w tamtą stronę, nigdy nie była na prawdziwym kuligu!

kontynuacja Hanki C.:

Emilia spojrzała w dół:
- Ojej, ale ślisko! Co ja mam na nogach? Zaraz wyrżnę orła, muszę uważać.
Stopy obute miała w wysokie, wiązane trzewiki na śliskich podeszwach.
No i stało się, kolejny krok i Emilia upadła jak długa. Jęknęła boleśnie próbując się podnieść, ale kilka warstw długich spódnic i ciężki wełniany płaszcz uniemożliwiały jej wstanie z upadku. No tak, ale wstyd - pomyślała - jestem teraz kobietą upadłą - zachichotała pod nosem. Kątem oka ujrzała zbliżającą się do niej męską postać w otoczeniu myśliwskich psów. No, to po mnie -pomyślała - zachciało mi się kuligu.

kontynuacja Kitty:

Emilia poczuła nagle coś zimnego i mokrego na policzku i zamarła... Kolo niej stał wielki, piękny rudy wyżeł i zamaszyscie lizał ją po twarzy. - Max! Do nogi, co ty wyprawiasz hultaju?!l Nad głową Emilii rozległ się mocny męski głos o bardzo przyjemnym brzmieniu. Uniosła wzrok do góry i zobaczyła wpatrzone w nią ciemne i śmiejace się oczy. 

kontynuacja Olgi J.:

Przystojny, szpakowaty, lecz młody jeszcze mężczyzna z zawadiacko podkręconym czarnym wąsem przykucnął przy niej i mocno uchwyciwszy jej dłonie pomógł zawstydzonej biedaczce stanąć na nogi.

- Mam nadzieję, że nic sobie panna nie połamała! Dzisiaj wszak ślisko niemożebnie. W sam raz na sannę a nie na takie dzikie susy po lodzie! Czy aby nic panny Emilii nie boli? – zapytał otrzepując jej płaszcz ze śniegu i poprawiając troskliwie przekrzywioną na bakier zimową, futrzaną czapkę.

 - Nic mi nie jest – wyszeptała i oblawszy się rumieńcem zamilkła zmieszana, bo ów mężczyzna spoglądał na nią w ten sposób, w jaki nikt nigdy jeszcze na nią nie patrzył.

…Czy ja go znam? Wygląda na to, że on zna mnie dobrze…Ale skąd? I co ja tu właściwie robię? Co to za miejsce? Chyba jednak upadając uderzyłam się w głowę i wszystko to jakieś przywidzenie… - rozmyślała gorączkowo.

- Skoro panna Emilia dobrze się czuje, to nie pozostaje mi nic innego jak porwać pannę do sań. Konie  czekają a i reszta towarzystwa niecierpliwie powrotu panny wypatruje! A po kuligu czekają nas jeszcze tańce. Wszak panna obiecałaś mi pierwszego walca? – ozwał się wąsaty przystojniak, zaglądając  nieco zbyt poufale w jej oczy a potem nie czekając już na odpowiedź zaprowadził osłupiałą dziewczynę ku parskającym wesoło czarnym koniom zaprzężonym w wyłożone futrami sanie…

kontynuacja Jotki:

Emilia umościła się wygodnie, sanie ruszyły, a ona poczuła się jak w filmie, niczym Oleńka i Kmicic!
Cudownie było jechać przez las, ze świerków co chwila spadały na nich czapy śniegu, konie parskały i nieznajomy opiekuńczo otoczył ją ramieniem.
Kulig kuligiem, ale Emilii nie opuszczała myśl, że przecież na jakiś tam bal, to ona nie ma się w co ubrać! a fryzjer, a makijażystka? A w ogóle, co to jest, jakaś ukryta kamera? Może nawet można cos wygrać?
W takim razie Emilia zagra tę rolę najlepiej jak potrafi!


kontynuacja Hanki C.:

Konie biegły szybkim truchtem. Zimny pęd wiatru smagał policzki Emilii piekącym chłodem. Wtem konie pognane do szybszego biegu przez powożącego przyspieszyły, sanie szarpnęły, Emilia uderzyła w coś głową. Zapadła ciemność.
Kiedy ocknęła się stała w parku trzymając w ręku siatkę z kostkami masła i serem. Spojrzała w dół , na stopach znowu miała swoje wygodne trekingowe buty, a ciepła kurtka z kapturem z kożuszkiem otulała ją miękko.
Dziwna mgła gdzieś odpłynęła , a promienie słoneczne święciły coraz jaśniej. Emilia poczuła coś chłodnego na szyi. Sprawdziła dłonią, to była jakaś zawieszka. Odstawiła siatkę na ławkę i sięgnęła do zapinki. W ręku trzymała srebrny łańcuszek z owalną zawieszką. Z boku zawieszka miała zapięcie, naciśnięte przez Emilię uwolniło zawartość. Wnętrze owalnego wisiorka zawierało dwa zdjęcia. Na jednym Emilia rozpoznała siebie, ale drugie przedstawiało kogoś bardzo podobnego tylko dużo starszego. Była to kobieca twarz z wyblaklymi, błękitnymi oczami w otoczeniu delikatnych zmarszczek jaśniejąca spokojnym, pięknym uśmiechem. Kto to jest?
Emilia szybko pobiegła do domu.
- Koniecznie muszę zapytać mamę co to za osoba. To musi być ktoś z rodziny - myślała rozgorączkowana Emilia.
Biegiem wpadła do domu i do kuchni gdzie mama właśnie szykowała kolację.
-Mamo? Zobacz, kto to ? - zawołała pokazując mamie zawieszkę.
O! Odnalazłaś mój wisiorek! Gdzie był!? - zapytała zdziwiona mama.
- Mamo! - zawołała zniecierpliwiona Emila - Kto jest na tym zdjęciu!?
-A to Twoja prababcia Emiliana. Piękna kobieta. Jesteś do niej podobna. Bardzo podobna - uśmiechnęła się mama...

kontynuacja Olgi J:

- Emiliana? Pierwsze słyszę! – zdziwiła się dziewczyna – Dlaczego nigdy mi o niej nie opowiadałaś? I w ogóle, to skąd miałaś ten wisiorek?

- Bo sama niewiele o niej wiem, Emilko. To postać, która owiana mgłą tajemnicy. Wiadomo tylko, że żyła w XIX wieku, no i miała córkę, także Emilię.  A ten wisior przechodzi w naszej rodzinie właśnie z matki na córkę. I ja też go kiedyś od twojej babci dostałam. Przykazała mi bym strzegła go jak oka w głowie, bo jest to najcenniejsza i jedyna właściwie pamiątka po naszej protoplastce.

- Ale mimo to mamuś zgubiłaś go? – Emilia spojrzała z wyrzutem w błękitne oczy matki, a potem z czułością obróciła delikatnie palcami srebrny medalion. Miała niejasne wrażenie, że już kiedyś go widziała i dotykała. Ale kiedy to było?

- No niestety! Zapodział mi się lata temu podczas przeprowadzki! – wyznała z zawstydzeniem jej mama – Ileż ja się go naszukałam! Razem z tatą przetrząsnęliśmy każde pudło, każdy zakamarek. I jak kamień w wodę! – na twarzy mamy odbijała się teraz mieszanina skruchy, ulgi i wielkiej radości.

- I nagle się znalazł! Ty go, córuś masz! Ale skąd? Jak? – mama wyciągnęła dłoń po wisior – Oddasz mi go Emilko? Tym razem schowam go tak, że nigdy już się nie zgubi a ty w przyszłości będziesz mogła podarować go swojej córce – oznajmiła spoglądając wyczekująco w oczy dziewczyny.

- Ach! W tym rzecz, że nie pamiętam skąd go mam. To bardzo tajemnicza sprawa – szepnęła przyglądając się uważnie misternie wygrawerowanym na powierzchni medalionu wzorom – Jest piękny i na pewno bardzo cenny! – szepnęła uśmiechając się do podobizny urodziwej Emiliany.

 - A do mojej, ewentualnej potomkini to jeszcze daleka droga, mamuś! O ile w ogóle jakaś kiedyś będzie! – zaśmiała się Emilia – Ale póki co, jeśli pozwolisz chciałabym go trochę ponosić. Mam zamiar bliżej się mu przyjrzeć, sfotografować go, odrysować te wzorki, a potem poszukać w Internecie czegoś na jego temat. Może tam znajdę jakiś ślad po naszej pra, prababce?

kontynuacja Hanki C.

Emilia jak powiedziała, tak zrobiła. Sfotografowała medalion, raz i drugi, bo zdjęcie było zamazane. Spróbowała jeszcze raz i kolejny, ale zdjęcia nie wychodziły.
Rozeźlona Emilia położyła wisior na klawiaturze komputera.
Błysnęło, trzasnęło, ktoś powiedział poirytowanym głosem - Tylko nie elektronika. Precz mi z tym ! I... Emila znalazła się w dziwnym pokoju. Wiało chłodem. Siedziała przed sekretarzykiem, przed nią leżały kartki papieru, obok trącona ręką huśtała się suszka do osuszania atramentu.
- Kochana, jeszcze nie śpisz? - usłyszała męski głos. Odwróciła się i ujrzała w drzwiach mężczyznę, tego samego, który pomagał jej wsiąść do sań. Był tylko trochę starszy, a dawne ogniki w czarnych oczach przygasły. Emilia spojrzała w lustro stojące w rogu pokoju. Z odbicia patrzyła na nią prababka Emiliana. Dziewczynę przeszły zimne dreszcze...

kontynuacja Olgi J.

   …Po chwili okazało się jednak, że to nie było lustro a okno czyjejś sypialni. Spoza niego spoglądała na nią urodziwa i dziwnie do niej samej podobna, lecz nieco od niej starsza, ubrana w wykwintny szlafrok kobieta. Najwidoczniej jednak nie widziała Emilii, bo jej wzrok prześlizgiwał się obojętnie po jej twarzy. Była to sprawka porannego słońca, które tak mocno świeciło w okno, że dama aż zmrużyła oślepione jego blaskiem oczy. Czym prędzej więc odwróciła się i z pełnym rozbawienia westchnieniem zbliżyła się do stojącego jej pobliżu siwowłosego mężczyzny, który bez powodzenia próbował zawiązać pod szyją granatowy krawat.

- Oczywiście, że wstałam, mój drogi. Najwyższa już była pora. Przecież sam sobie nie poradzisz z tym węzłem. Pomogę ci Ksawery a potem weźmiemy Maxa i przejdziemy się po ogrodzie, dobrze?

- Nasz Max Trzeci  - staruszek ledwie już powłóczy nogami, ale na wspólny spacer zawsze jednak znajduje siłę i ochotę – dodała, powracając myślami do dawnych, tkliwych wspomnień, gdy Max Pierwszy, dziadek obecnego ich psa tańczył wokół nich radośnie, kiedy tuż po sannie stanąwszy z dala od reszty towarzystwa pierwszy raz się pocałowali…

   Najwidoczniej Ksawery pomyślał o tym samym, bo na jego ustach też zagościł teraz pełen wzruszenia uśmiech.

- Ach, wspomnienia, wspomnienia…Niech zawsze nas rozświetlają, tak jak moje serce rozświetlać będzie po wieczność twoja Uroda, moja najmilsza Emiliano – mężczyzna uśmiechnął się do niej serdecznie a w chwilę potem złożywszy na jej dłoni pełen wdzięczności pocałunek wyszedł z pokoju aby nie przeszkadzać kobiecie w ubieraniu. Do pomieszczenia od razu weszła pokojówka i jak co rano, sprawnie zabrała się za zasznurowywanie na swej pani gorsetu, wkładanie jej krynoliny i całej reszty przygotowanego na dzisiaj stroju…

   Emilia obserwująca zza okna scenę czułości miedzy małżonkami a potem skomplikowane ubieranie pięknej damy zwanej Emilianą poczuła się dziwnie niestosownie. Jakby była zwyczajnym podglądaczem a jednocześnie jak gdyby przed jej oczami toczył się jakiś kostiumowy, sentymentalny film.

- Czy ta kobieta jest moja matką, czy może raczej prababką? I czy to wszystko tylko mi się śni…? – wyszeptała do siebie.

- Ale jeśli to sen to bardzo realny! – jęknęła spojrzawszy na siebie i dostrzegłszy, że sama odziana jest w starodawne spodnie do konnej jazdy. Poczuła też boleśnie,  iż mocno ściska jej żebra gorset a jasne do niedawna proste włosy teraz w dziwnie upiętych, sztywnych lokach opadają jej na ramiona gęstą falą…

kontynuacja MaB:

Prababcia Emiliana była bardzo szykowną kobietą. Nawet w dzień powszedni przechadzała się po pokojach jak dama. Dziś ubrana w białą koszulę z wysoką koronkową stójką z przodu ozdobioną kameą. Wysoko upięte włosy lekko okalały twarz. Spódnicę przepasała paskiem, dołem zaszeleściła krynolina. Właśnie wydawała kucharce dyspozycje, kiedy zobaczyła Emilię.
- Dziecko, a co ty masz na sobie? Spodnie? Emancypantką chcesz zostać? Czy oni tam w tym mieście do reszty powariowali? Dwadzieścia dwa lata I dalej panienką!

kontynuacja Olgi J.

- Dzień dobry, kochana mamo! Dzień zapowiada się wprawdzie mroźny, ale słoneczny. Dlatego poprosiłam stajennego żeby osiodłał naszego kasztanka. Tak dawno już na nim nie jeździłam! Proszę, się na mnie nie gniewać! Wszak mama sama do niedawna gustowała w porannych przejażdżkach! – odparła grzecznie Emilia ze zdziwieniem słysząc własne słowa. Miała wrażenie, jakby ktoś wkładał w jej usta kwestie z jakiejś staroświeckiej sztuki. Dobrze jednak czuła się w tej roli. Pełna była cudownej euforii i blasku. Jakby tuż za rogiem czekała na nią jakaś upragniona, wspaniała przygoda! 

- To prawda, córko! Od czasu jednak mojego ubiegłorocznego upadku zdecydowanie wolę poranne przechadzki z twym ojcem – odparła z powagą jej „matka” i skrzywiła się lekko, tak jakby nadal odczuwała ból w skręconej niegdyś kostce.

- No więc dobrze, dobrze Emilko, jedź już skoro koń czeka! Tylko uważaj na siebie proszę. Jedną ciebie z ojcem mamy i gdyby ci się coś nie daj Bóg stało, nie wiem co byśmy poczęli! – po chwili zastanowienia dodała z czułą troską Emiliana.

- A poza tym, kochane dziecię pamiętaj o tym, że w sobotę wyprawiamy bal na twoją cześć. Kończysz wszak dwadzieścia dwa lata. Najwyższa już pora aby zainteresowali się tobą jacyś godni twej ręki młodzieńcy! Twoje koleżanki z pensji dawno już są mężatkami! –  szepnęła jeszcze znacząco  a Emilii od razu zrzedła mina…Jedyne, co ją w tej chwili pocieszało to dotyk srebrnego wisiorka spoczywającego na jej piersi tuż pod zapiętą pod szyję, futrzaną kurtką. Wydawało jej się, iż z wnętrza medalionu promieniuje na jej serce jakieś światło pełne mocy i ciepła. Nadziei na dobrą, lecz wcale nie tak przewidywalną, jak chciałaby jej matka, przyszłość! 



środa, 20 listopada 2024

Jak w lustrzanej sali…

 

   Kilka dni temu skończyłam czytać powieść historyczną pt. „Szkoła luster” autorstwa Ewy Stachniak.  I odtąd odnajduję wciąż jej ślady w sobie. Ślady, które są niby wszechobecne haczyki, do których przyczepiają się spostrzeżenia dotyczące tego, co obserwuję współcześnie, tego jaki jest świat, jacy wciąż są ludzie. I choć mam cały stos książek do przeczytania, to myślami wciąż wracam do „Szkoły luster”. Nie pora zatem jeszcze brać się za nic kolejnego, skoro w duszy wciąż brzmi tamta melodia. Nie ma pośpiechu. Najwidoczniej trzeba ją do końca przeżyć, wyśpiewać i przebrzmieć by w sposób naturalny mogła ucichnąć i zrobić miejsce dla następnej. Listopad wszak wyraźniej niż inne miesiące sprzyja długim, swobodnym namysłom, podróżom po krainie refleksji i wzruszeń. A ja cenię sobie taki właśnie czas…

   No tak. Lecz pora napisać, co właściwie mnie tak urzeka, przywołuje i przytrzymuje wciąż przy owej opasłej, bo prawie 500 stron liczącej powieści? Cóż.  Próbuję samej sobie to wytłumaczyć i za każdym razem odpowiedź jest inna, wręcz trudna do ujęcia w słowa. Bo to trochę jak zakochanie. Przychodzi znikąd by owładnąć człowiekiem. Śpiewa mu w duszy słodko brzmiącą melodią i nie dopuszcza do głosu innych. A po jakimś czasie nie wiadomo dlaczego – cichnie…

   Lecz teraz, póki jeszcze melodia gra, spróbuję jakoś w sobie te wszystkie uczucia okiełznać i nazwać. Po co? Dla siebie samej, gdyż pragnę zatrzymać chwile, pozostawić po nich jakiś ślad a po kilku latach zajrzeć do tego tekstu i odnaleźć coś ważnego na nowo. Przypomnieć sobie czym kiedyś żyłam, co mnie ożywiało i przejmowało a zatem jaka byłam. I zapytać samą siebie – czy nadal taka jestem? Czy piasek stale przesypujący się w klepsydrze czasu wyrzeźbił na nowo moje „ja”? I piszę to też dla Was, czyli dla tych, co szukają wciąż wartej przeczytania lektury i którzy jak mniemam cenią w niej podobne jak ja rzeczy. Prawdę uczuć, szczerość i odwagę ich wyrażania. Umiejętność poruszenia w duszy czegoś najważniejszego, czegoś,  co otwiera furtkę do śmiałego wejścia w głąb siebie…Do przejrzenia się w kolejnym zwierciadle niczym w ogromnej sali pełnej luster…

    Wróćmy do książki. Po pierwsze fascynuje mnie sama epoka, w której rozgrywa się akcja powieści. Czasy rządów Ludwika XV, jego wnuka Ludwika Augusta XVI (Kapeta) i jego żony Marii Antoniny a wreszcie terror rewolucji francuskiej. Epoka z jednej strony rozpasanego luksusu i wyzysku, przebogatych, rozłożystych sukien, rozbudowanych, pokrytych pudrem fryzur i doklejanych tu i ówdzie pieprzyków, braku norm moralnych, sztywnej etykiety dworskiej, zakłamania i rozwiązłości seksualnej. A z drugiej czasy skrajnej biedy, cuchnących rynsztoków, braku perspektyw na poprawę losu oraz straszliwej samotności, która dotyczy i dotyczyć będzie tak samo biednych, jak i bogatych. Bo człowiek mimo tego co ma, czy pomimo tego, czego nie ma w środku wciąż pozostaje tak samo złaknionym dobra i akceptacji człowiekiem. A osiągnięcie tego wciąż jest tak samo trudne. Pozostają więc tylko pozory, złudzenia, udawanie, samooszukiwanie się i gonienie za cieniem…

                                                                                              Maria Antonina

   Główna bohaterka powieści, Veronique, trafiając do królewskiego domu rozpusty zwanego „Parkiem jeleni” jako kilkunastoletnia, naiwna elevka – panienka do towarzystwa,  szybko dojrzewa i rozumie tym więcej, im więcej złudzeń traci, im bardziej pożegnać się musi ze swoimi wyobrażeniami i dziecinnymi marzeniami. Ma bowiem grać wciąż taką rolę, jaka jest przez innych oczekiwana i akceptowana. Najlepiej by była jak śliczna, żywa lalka. Gotowa zawsze do zabawy, ale i mająca świadomość tego, że właśnie niczym zużytą lalkę można ją będzie kiedyś wyrzucić w kąt.  O tym m.in. traktuje poniższy fragment powieści:

 

Kobiety mają w życiu szczególne obowiązki, klarowała nam mademoiselle. Winnyśmy być ujmujące, posłuszne, wolne od perfidii i pozy. Musimy nieustannie kontrolować emocje. Wystrzegać się wszystkiego, co ordynarne. Jedzenia zbyt szybko i zbyt dużo, biegania, podskoków, tupania, podnoszenia głosu, przeklinania, okazywania smutku czy radości. Wiadomość o śmierci bliskiej osoby oraz oświadczyny należy przyjąć z takim samym opanowaniem – powtarzała. Zawsze się uśmiechajcie, czy jest wam wesoło, czy nie. Niech wasze oczy błyszczą, niezależnie od tego, o czym myślicie.”(„Szkoła luster”. s. 78)

 

   Po drugie najważniejszy jest dla mnie w powieści sposób opisania spraw i  uczuć ludzi tamtej epoki, ukazanych głównie poprzez  żywot zwyczajnej dziewczyny a potem kobiety, istoty od której tak niewiele zależy, która może być tylko zabawką w rękach możnych, cynicznych i wszechwładnych panów, i której uczucia nie mają dla nich najmniejszego znaczenia.  Najbardziej chyba ciekawym aspektem owej powieści jest przedstawienie całego życia głównej bohaterki a potem jej córki. Ich naiwności i marzycielstwa przeradzającego się z czasem w mądrą dojrzałość, rezygnację, smutek, rozpacz, gorycz, demencję czy nawet szaleństwo. Ich kompletną bezradność wobec sztywnej roli, którą na nich nałożono. I próby odnalezienia w tym wszystkim odrobiny szczęścia. A tego szczęścia na równi przecież poszukują magnaci, żebracy i prostytutki. Królowie i służący. Gospodynie i hrabiny na włościach.  Prostacy i szlachcice. I wszystkim ono umyka niczym niepochwytny motyl….Ale dla wszystkich bezcenne są chwile, których nie da się kupić za wszystkie dobra świata. Chwile, które się nagle znikąd pojawiają i błyszczą w sercu niczym najcenniejsze brylanty. A zdarzają się wówczas, gdy czuje się, że ktoś nas akceptuje takim, jakim jesteśmy, gdy czujemy spokój, dobro, miłość, wzajemne zaufanie i bezpieczeństwo, gdy nie męczą złe sny i przeczucia, gdy nie musimy gonić za niczym, zazdrościć nikomu, ale po prostu poczuć się dobrze tu i teraz, w swojej skórze, w swojej codzienności, w swojej epoce. A wszystkie epoki, choć na pozór tak różne, to przecież bardzo są do siebie podobne. I w tamtej, osiemnastowiecznej i w obecnej tak samo dużo jest niesprawiedliwości, niepewności i zakłamania. Lecz my na ogół widzimy tylko część prawdy. Tę, którą rządzący chcą abyśmy dostrzegali. I póki tylko mogą korzystają z władzy aby uszczknąć dla siebie tak dużo jak się da. A zwykli ludzie znoszą wszystko potulnie aż do czasu gdy czara niesprawiedliwości i bezwstydu się przeleje i znowu jakaś rewolucja nie ogarnie mas….Bo przecież ludzie się nie zmieniają a historia lubi się powtarzać, czyż nie?

 

                                                                                            rewolucja francuska

„Nie ma dnia bez zamieszek i demonstracji. Przeciwko rosnącym cenom, spekulantom żywności, kontrrewolucjonistom ukrywającym się wśród „prawdziwych patriotów”(…) A król? Ludwik XVI? Uwięziony z całą rodziną w Temple. Ludwik Ostatni – jak mówią o nim teraz na ulicach, bo Francja jest już republiką wolną od królewskiej władzy.(…) To nie do wiary, że był kiedyś tylko Ludwikiem Augustem, niezgrabnym chłopcem na pałacowym dachu, marzącym by uciec na morze, myśli Marie-Louise.Przekupki z Les Halles nazywają Ludwika wieprzem o nienasyconym apetycie. A jego żonę – harpią sycącą się francuskimi pieniędzmi(…) Austriacką suką odpowiedzialną za wszystkie nieszczęścia Francji”, („Szkoła luster”,s.343-344)

 

   Nie chcę i chyba nie powinnam pisać więcej o treści „Szkoły luster” aby nie zdradzić nic z jej fabuły, aby zachować ciekawość przyszłych czytelników, co do losów jej bohaterek. Tak czy siak pewna jestem, że warto wziąć tę powieść do ręki. Warto poświęcić na nią kilka wieczorów. Na pewno nie był to zmarnowany czas…

   Autorka książki, filolog -  anglista Ewa Stachniak mieszka od dawna w Kanadzie. I napisała tę i kilka innych powieści w języku angielskim. A na język polski przy aprobacie autorki przetłumaczyła je świetnie Ewa Rajewska. Okazuje się, iż powieści E.Stachniak są znane i poczytne w wielu krajach. Jestem dumna, że polska autorka jest w świecie tak bardzo ceniona. I doczekać się nie mogę, kiedy będę mogła poznać inne książki tej pisarki. Muszę podpowiedzieć bibliotekarkom w mojej bibliotece by koniecznie zakupiły inne jej dzieła. Spodziewam się, że zanurzona w kolejnych jej powieściach znowu będę mogła uczestniczyć w prawdziwej uczcie literackiej. Bo przecież tylko takim ucztom warto poświęcać czas i umysł. Od tego się nie tyje, od tego zdrowie nie szwankuje a wręcz przeciwnie pojawia się w duszy kolejna, nieznana dotąd komnata, którą można po swojemu wypełniać myślami, emocjami, skojarzeniami i wspomnieniami.

   Pragnąc nadal pozostać w klimacie tamtej epoki obejrzałam sobie na CDA film Sofii Coppoli pt”Maria Antonina” z 2006 r. Szukałam w nim podobnej głębi, podobnej refleksji co w książce Ewy Stachniak. Dotknąć chciałam prawdy psychologicznej, odnaleźć coś ludzkiego i przejmującego w osobie ostatniej królowej Francji. Tej, co otaczała się niewyobrażalnym wręcz bogactwem, nie mogąc znaleźć prostego szczęścia czy też miłości w sobie i obok siebie.  Nieoczekiwanie zalała mnie fala współczucia. Znalazłam bowiem w tej postaci sporo smutku, samotności i niedojrzałości, bezradności i śmieszności, fatalizmu i naiwności. Znalazłam, bo chyba tego właśnie wypatrywałam. Każdy pewnie znajduje to, czego szuka. Ale jaka naprawdę była Maria Antonina? Tego nie wie chyba nikt. Wiadomo jednak, że przypisywane jej słowa o tym, iż lud skoro nie ma chleba powinien jeść ciastka nie wyszły tak naprawdę z jej ust. Aż tak cyniczna, bezmyślna i okrutna jednak nie była, lecz komuś zależało by w takim świetle ją potomnym przedstawić…Owo zdanie jest częścią legendy przypisywanej owej nieszczęsnej kobiecie, wprzęgniętej w tryby historii i potraktowanej z całym okrucieństwem tamtej epoki… Dzisiaj też zresztą przypisuje się wielu osobom stwierdzenia, które wcale nie były przez nie wypowiedziane, lecz media wmawiają nam coś zupełnie innego. Plotki, pomówienia, oszczerstwa mają się świetnie i nadal odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu opinii publicznej - niezależnie od epoki. A o Marii Antoninie ciekawie piszą np. w poniższym artykule w Oko. Press:

Artykuł o Marii Antoninie

 

                                                                                                fotos z filmu

   I jeszcze wspomnieć chcę na koniec o pewnym indywiduum, które żyje obecnie a które ze swoim umiłowaniem do luksusu jak ulał pasowałoby do epoki Ludwika XV. Pewnie zresztą tego typu postaci znaleźć można dzisiaj na pęczki. Bo przecież zawsze byli i istnieć będą tacy, co pchają się do władzy dla spodziewanych zysków, dla ogromnych bogactw i lukratywnych  apanaży. Otóż przeczytałam artykuł o obecnym wiceministrze rolnictwa, Michale Kołodziejczaku, który kocha się w drogim obuwiu i bez najmniejszego wstydu chwali się tym, że paraduje po budynku Sejmu w mokasynach za 17 tys. zł….Tylko czekać aż sprawi sobie fryzurę w stylu Marii Antoniny!:-)))

Drogie buty Kołodziejczaka


"Szkoła Luster", Ewa Stachniak, wyd. Znak, Kraków 2022, 485 s.

poniedziałek, 11 listopada 2024

Przemiany, przemiany…

 


 

   Za oknem widok zmienia się nieustannie, ale ostatnie przemiany, które mogłam zaobserwować w ciągu paru zaledwie dni są wręcz spektakularne. Słoneczny początek listopada wraz z niesamowitą wyrazistością i nasyceniem kolorów liści, nieba, spowitego światłem ogrodu oraz okolicznych łąk ustąpił na rzecz porannych mgieł a potem całkowitego zachmurzenia. 




   Tak było jednak tylko przez chwilę, bo oto dzisiejszy poranek zdecydował się okryć świat szronem i srebrzystą mgłą. Pokazało się minus cztery na termometrze i na dworze od razu mróz wziął we władanie rzeczywistość. Nie mogłam zatem nie chwycić aparatu fotograficznego i nie wybiec w ten wczesno poranny świat.  Śpieszyłam się wiedząc, iż wschodzące słońce szybko nabierze mocy i sprawi, iż wszystkie te biało-srebrno-złote zjawiska znikną tak szybko, jakby ich nigdy nie było. 




   I tak się stało. W chwili, gdy piszę ten tekst za oknem już prawie całkiem nie ma śladu po szronie. Ulotniła się gdzieś tajemnica sennych wzgórz, schowanych w opalizujących mgłach i lśniących drobinkach lodu. Robi się zwyczajnie, choć nadal pięknie. Jeszcze widać na brzozach mieniące się złoto listeczki, jeszcze na jeżynach rumieni się odporne na mróz listowie a krzewuszki, berberysy i tawuły pokazują wciąż jeszcze barwy złota, pąsu i ostatniej zieleni. Napawam się tym wszystkim wiedząc, że zaraz i to zniknie. Jednak ukaże się coś nowego, coś co zaskoczy, zachwyci, wzbudzi podziw, wzruszenie i uczucie uczestniczenia w misterium natury. Misterium, którego moc nigdy się nie kończy.





   Listopad nie jest ani lepszy  ani gorszy, niż reszta miesięcy. To tylko następny, konieczny etap by przygotować się do zimowej odsłony rzeczywistości. A to, jak się na listopadowy świat patrzy, w głównej mierze zależy od człowieka, od jego nastawienia i umiejętności dostrzegania wartych zauważenia rzeczy…Mógłby ktoś powiedzieć, iż istnieją przemiany na dobre, ale i na złe. To jednak bardzo subiektywne stwierdzenia. Dla każdego inne. A tymczasem natura po prostu robi swoje, nie oglądając się na nasze oczekiwania i przyzwyczajenia. Ma swoje własne plany i działa tak, jak działać powinna. Natomiast intencje, preferencje i życzenia człowieka niewiele tu mają do rzeczy. Jesteśmy zbyt maleńcy, zbyt mało znaczący, by natura przejmowała się naszymi działaniami i zamierzeniami. Choć ostatnimi czasy wielu niestety odzywa się takich, co wmawiają reszcie jakobyśmy my, ludzie w znaczący sposób wpływali na klimat i ogólnie przyszłość środowiska naturalnego. A mnie takie stwierdzenia wyglądają na jakąś śmieszną manię wielkości albo na groźną propagandę mającą na celu podporządkowanie ludzkości określonej ideologii, na zrujnowanie gospodarki i wyssanie z niej nie tylko coraz bardziej topniejących zasobów finansowych, ale i sił żywotnych. Nie wolno się temu poddawać. Trzeba mieć nadzieję, że ten ideologiczno-propagandowy pęd ku autodestrukcji sam się wypali i pęknie jak prędzej czy później pęka wszystko, co sztucznie rozdęte, kłamliwe a przede wszystkim podszyte chęcią zysku i totalnej kontroli człowieka. Słychać już, że nowo wybrany prezydent Ameryki ma w planach odejście od rujnującej jego gospodarkę polityki klimatyzmu. Może więc i reszta świata pójdzie po rozum do głowy?  Czekam na to z utęsknieniem i coraz bardziej w to wierzę, widząc, iż nawet zajadli do tej pory obrońcy Zielonego Bezładu zaczynają dostrzegać jego absurdy i zabójczy wpływ na dobrobyt obywateli Europy.






   Listopad nastraja mnie życzliwie do świata. Wlewa mi w duszę tak potrzebny spokój i delikatną nadzieję. Każdego poranka rozpalam w kuchennym piecu, co daje nam tak potrzebne o tej porze ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Spoglądam z lubością w tańczące płomyki, w tlące się na żółto i karminowo węgielki. Cieszę się, że znowu udało się nam zgromadzić spory zapas drewna. Nie wyobrażam sobie tego, by nie wolno mi było dołożyć do pieca kolejnej szczapki, by ktoś autorytatywnie mógł mi zakazać tego, co od zawsze było czymś najnaturalniejszym i najnormalniejszym, od początków istnienia ludzkości nierozerwalnie z nią związanym.  Mocy ognia, potężnej energii, na której opiera się życie, dzięki której można przetrwać wszelkie chłody i mrozy.  A przecież już teraz wielu ludzi marznie, uwierzywszy w rządowe obietnice, iż tylko inwestując w odnawialne źródła energii spowolni ocieplenie klimatyczne a przy okazji pomoże i sobie.  Brzmi to jednak nieco fałszywie. Co komu po wielkich inwestycjach, skoro zwyczajnie jest mu zimno a do tego nie stać go na comiesięczne opłaty?






   Ech! Wszystko w naturze toczy się tak, jak toczyć się powinno. Może więc i w świecie ludzi sprawy wrócą na tor normalności i już wkrótce przestaniemy się zamartwiać o wysokie rachunki za energię elektryczną, gaz i opał, o bankructwa kolejnych firm, o rosnące bezrobocie i zadłużenie państwa?





   „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, tak brzmiał tytuł spektaklu do słów Agnieszki Osieckiej. A może nie trzeba będzie czekać na wiosenne przemiany? Może one powolutku dzieją się już teraz? I nawet listopad, ten przez wielu tak nielubiany miesiąc tętni podskórnym życiem nowych, bardziej racjonalnych nurtów myślowych, pozytywnych zamysłów a przede wszystkim sposobów wyjścia z labiryntu niemocy? Bo przemiany dzieją się cały czas. Nawet wówczas, gdy ich nie dostrzegamy, nawet, gdy zdaje się nam, że nic optymistycznego, godnego nabrania haustu wiary nie zachodzi. Ale to nieprawda. Dzieje się wciąż i wciąż…Opadają złote listki, ale przecież na ich miejscu pojawia się srebrzysta koronka szronu. A coraz bardziej nagie drzewa i krzewy nabierają w spokoju sił przed kolejnym dzianiem…



niedziela, 3 listopada 2024

Staruszka…

 


 

   Spotkałam niedawno przypadkiem pewną staruszkę. Widziałam ją pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu, ale kilka zadań, które wymieniłyśmy silnie zawibrowały w mojej duszy i obudziły mnóstwo uczuć i refleksji. A choć wokół trwał i wciąż trwa wspaniały, listopadowy spektakl wyrazistych barw, radosnych promieni i malowniczych przeistoczeń, to właśnie owo przypadkowe spotkanie najmocniej zapadło mi w serce. Jesienna rozmowa o samotności, przemijaniu, bezradności i nadziei…

 


   Pośród złocistości i oranżu brzozowo - dębowej alei zbliżała się do mnie maleńka, lekko przygarbiona postać. Najpierw pomyślałam, że to dziewczynka. Tak była drobna, chudziutka wręcz a przy tym o wiele ode mnie niższa. Ubrana w kremowy w odcieniu płaszcz i niebieską czapeczkę, spod której wystawały bialutkie i zwiewne, podobne do babiego lata kosmyki maszerowała powoli wystawiając twarz do słońca. Przyjrzałam się bliżej i dostrzegłam, że to jednak stara, poznaczona siatką zmarszczek i bruzd kobieta. Jednak oczy lśniły jej młodzieńczym nieledwie blaskiem. Dawno takiego blasku u nikogo nie widziałam. Wydało mi się nawet, iż mam przed sobą przebraną za staruszkę dziewczynkę.

- Och, jakie ładne psy! I dzień taki cudowny. Nie pamiętam tak słonecznego początku listopada!  – zagadnęła przystając obok. Psy i pogoda bywają wszak najczęstszym pretekstem do zamienienia kilku zdań z obcymi sobie ludźmi.

- A skąd się takie śliczne pieski bierze? – zapytała uśmiechając się z czułością do zajętych wąchaniem czegoś w trawie psów.

   Opowiedziałam jej pokrótce ich historię a ona słuchając uważnie kręciła głową z podziwem i wzruszeniem.

- Przydałaby mi się taka psinka, jakaś żywa istota w domu, bo nieraz ciężko tak samej… - westchnęła w końcu a jej pogodne dotąd spojrzenie zamgliło się falą niechcianych łez.

- Pieska zawsze można przecież wziąć… – szepnęłam pełna współczucia, domyślając się natychmiast, co mogło być przyczyną jej smutku. Widać było wyraźnie, że kobieta pragnie zamienić kilka słów. Mówić cokolwiek, byleby miała do kogo mówić. Wylać z siebie odrobinę uczuć, z którymi zmaga się na co dzień. Nie chciałam pytać o dzieci czy wnuki. Często jest to przecież drażliwy temat. Jeśli ta kobieta będzie chciała, to sama coś o nich wspomni.

- Za stara już jestem na psa. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Serce nawala. Raz czuję się lepiej, raz gorzej. Bywają dni, że w ogóle nie mam siły ani ochoty zwlec się z łóżka. I niestety, nie mogłabym zagwarantować żywej, czującej istocie, że odpowiednio się nią zaopiekuję. Dzisiaj na ten przykład jest ze mną nieźle. Mam wrażenie, że mogłabym tak iść i iść bez końca. Ale gdy tylko wrócę do domu zmęczenie mnie powali i nic już więcej nie zrobię – westchnęła zrezygnowana.

- Pani jest bardzo szczuplutka. Pewnie nie ma pani ochoty do jedzenia? Przydałyby się jakieś witaminy, suplementy, środki na pobudzenie apetytu. Może wtedy udałoby się nabrać siły? – spojrzałam serdecznie w jej błękitne, otoczone siateczką drobnych zmarszczek oczy. A patrząc tak pojęłam, że kiedyś to musiała być naprawdę piękna kobieta. Dotąd jej rysy zachowały w sobie mnóstwo szlachetności i rzadkiej urody.

- Schudłam tak bardzo przez ostatnie cztery lata. Kiedyś byłam nawet przy kości a teraz ważę niecałe czterdzieści kilo.

- Nie chce mi się jeść odkąd zostałam sama. Odkąd umarł mój kochany mąż. Byliśmy razem ponad pięćdziesiąt lat… - zwierzyła się łamiącym głosem. Serce mi się ścisnęło. Cóż można powiedzieć w takiej chwili. Nie ma wszak słów, które mogłyby przynieść pocieszenie. Westchnęłam więc tylko i pogładziłam z troską jej ramię.

- Ale cały czas próbuję! – oświadczyła nagle sztucznie wesołym tonem.

- Gotuję tak, jak wtedy gdy on żył! Dzisiaj uwarzyłam ziemniaczki z koperkiem. Do tego rolada wołowa i czerwona kapusta. Pycha! A na deser cynamonowe ciasteczka! Pachniało na cały dom!

- To wspaniale! Na pewno wszystko było przepyszne! – uśmiechnęłam się z ulgą, że najgorsze w tej rozmowie już za nami, że staruszka potrafi jednak odnaleźć jeszcze w życiu jakieś blaski.

- Ale niewiele zjadłam… - odparła znów zgaszona.

- Znowu pewnie wszystko wyląduje w koszu – dodała i ni stąd ni zowąd zaczęła ściskać nerwowo czy może bezradnie swoje chudziutkie dłonie i palce.

- Po obiedzie jak zwykle wzięłam się za zmywanie naczyń.  I stało się coś strasznego. Ześlizgnęła mi się z palca obrączka i gdzieś przepadła. Jak mogłam być taka nieostrożna? Szukałam, szukałam jej wokół wszędzie i nie znalazłam. Przepadła jak kamień w wodę…  

- A może to znak od niego? Może zabierze mnie do siebie już niedługo? – kobieta szybko przeszła od rozpaczliwego smutku do nagłej, rozświetlającej ją od wewnątrz nadziei. Potem spojrzała gdzieś przed siebie, w jakąś odległą, lecz pełną upragnionych obietnic dal a  po jej policzku potoczyła się srebrzysta, lśniąca w świetle listopadowego popołudnia łza. A wreszcie ni stąd ni zowąd uśmiechnęła się promiennie.

- Cieszę się, że mogłyśmy się spotkać i porozmawiać chwilę. Od razu człowiekowi lepiej jak ma do kogo usta otworzyć! – oświadczyła.

- I już nie będę się martwić tą obrączką. Tak widocznie miało być… - stwierdziła spokojnie uniósłszy głowę i zerknąwszy mi głęboko w oczy. Błękitna czapeczka przekrzywiła jej się zawadiacko a w białe włosy staruszki zaplątało się raptem kilka złotych, brzozowych listków. Wyglądało to tak, jakby listopadowy wiatr chciał ozdobić ją tym, co miał najlepszego. Listeczki mieniły się złociście i drżały pośród jej kosmyków niczym najwspanialsze klejnoty.

- I ja się cieszę! – odrzekłam zgodnie z prawdą. Przepełniało mnie wzruszenie i uczucie wdzięczności, że dane mi było zajrzeć w duszę tej kobiety, prawie jakbym w swoją zaglądała. W przyszłość, która kiedyś i mnie dotknie po swojemu. Czas ma przecież swoje własne, tajemnicze plany, ale ich zapowiedzi i znaki spotyka się często wcześniej na swojej drodze.

- Nic nie dzieje się przypadkiem! – oświadczyłam spontanicznie a maleńka staruszka pokiwała głową a potem obdarzając mnie oraz psy pogodnym wejrzeniem pogładziła me dłonie i  zaskakująco dziarskim krokiem odeszła w przeciwnym kierunku znikając szybko pośród żółto-rudego deszczu opadającego zewsząd jesiennego listowia…



piątek, 18 października 2024

Znudzeni…

 



 

Są ludzie znudzeni wciąż wszystkim

Nie cieszą się listkiem złocistym

A gryząc miętowe cud - dropsy

Ach, nudzą się, nudzą jak mopsy

 

Zmęczeni są życiem od razu

W ich twarzy nie znajdziesz wyrazu

Najmniejszej choć ciekawości

Marudzą w duchowej nicości:

 

Na łące? Nic poza łąką

Raz znika, raz świeci tam słonko

Raz sucha, raz mokra jest ziemia

Poza tym nic się nie zmienia

 

A w lesie? Nic poza lasem

Są liście i nie ma ich czasem

Polana wyłania się z cienia

Poza tym nic się nie zmienia

 

A w górach? Są tylko góry

Uparcie się pną prosto w chmury

Raz cisza, raz szmer tam strumienia

Poza tym nic się nie zmienia

 

A ogród? Znów o tym ogrodzie!

To samo w nim widać wszak co dzień

Wciąż ogrom roboty, zmęczenia

Poza tym nic się nie zmienia

 

Nad morzem? Nic poza morzem

Raz w szarym, raz w burym kolorze

I po cóż te wiersze i  pienia?

Od dawna się nic tam nie zmienia

 

***

 

Zdarzają się tacy i będą

Co zawsze im jest wszystko jedno

Mgła nudy utkwiła w ich oku

I ślepi są na to, co wokół

 

Lecz marzą, że kiedyś w przestrzeni

Przygody ich świat opromieni

Ogarnie zabawa beztroska

A póki co – gryzą dropsa…