Strony

poniedziałek, 11 listopada 2024

Przemiany, przemiany…

 


 

   Za oknem widok zmienia się nieustannie, ale ostatnie przemiany, które mogłam zaobserwować w ciągu paru zaledwie dni są wręcz spektakularne. Słoneczny początek listopada wraz z niesamowitą wyrazistością i nasyceniem kolorów liści, nieba, spowitego światłem ogrodu oraz okolicznych łąk ustąpił na rzecz porannych mgieł a potem całkowitego zachmurzenia. 




   Tak było jednak tylko przez chwilę, bo oto dzisiejszy poranek zdecydował się okryć świat szronem i srebrzystą mgłą. Pokazało się minus cztery na termometrze i na dworze od razu mróz wziął we władanie rzeczywistość. Nie mogłam zatem nie chwycić aparatu fotograficznego i nie wybiec w ten wczesno poranny świat.  Śpieszyłam się wiedząc, iż wschodzące słońce szybko nabierze mocy i sprawi, iż wszystkie te biało-srebrno-złote zjawiska znikną tak szybko, jakby ich nigdy nie było. 




   I tak się stało. W chwili, gdy piszę ten tekst za oknem już prawie całkiem nie ma śladu po szronie. Ulotniła się gdzieś tajemnica sennych wzgórz, schowanych w opalizujących mgłach i lśniących drobinkach lodu. Robi się zwyczajnie, choć nadal pięknie. Jeszcze widać na brzozach mieniące się złoto listeczki, jeszcze na jeżynach rumieni się odporne na mróz listowie a krzewuszki, berberysy i tawuły pokazują wciąż jeszcze barwy złota, pąsu i ostatniej zieleni. Napawam się tym wszystkim wiedząc, że zaraz i to zniknie. Jednak ukaże się coś nowego, coś co zaskoczy, zachwyci, wzbudzi podziw, wzruszenie i uczucie uczestniczenia w misterium natury. Misterium, którego moc nigdy się nie kończy.





   Listopad nie jest ani lepszy  ani gorszy, niż reszta miesięcy. To tylko następny, konieczny etap by przygotować się do zimowej odsłony rzeczywistości. A to, jak się na listopadowy świat patrzy, w głównej mierze zależy od człowieka, od jego nastawienia i umiejętności dostrzegania wartych zauważenia rzeczy…Mógłby ktoś powiedzieć, iż istnieją przemiany na dobre, ale i na złe. To jednak bardzo subiektywne stwierdzenia. Dla każdego inne. A tymczasem natura po prostu robi swoje, nie oglądając się na nasze oczekiwania i przyzwyczajenia. Ma swoje własne plany i działa tak, jak działać powinna. Natomiast intencje, preferencje i życzenia człowieka niewiele tu mają do rzeczy. Jesteśmy zbyt maleńcy, zbyt mało znaczący, by natura przejmowała się naszymi działaniami i zamierzeniami. Choć ostatnimi czasy wielu niestety odzywa się takich, co wmawiają reszcie jakobyśmy my, ludzie w znaczący sposób wpływali na klimat i ogólnie przyszłość środowiska naturalnego. A mnie takie stwierdzenia wyglądają na jakąś śmieszną manię wielkości albo na groźną propagandę mającą na celu podporządkowanie ludzkości określonej ideologii, na zrujnowanie gospodarki i wyssanie z niej nie tylko coraz bardziej topniejących zasobów finansowych, ale i sił żywotnych. Nie wolno się temu poddawać. Trzeba mieć nadzieję, że ten ideologiczno-propagandowy pęd ku autodestrukcji sam się wypali i pęknie jak prędzej czy później pęka wszystko, co sztucznie rozdęte, kłamliwe a przede wszystkim podszyte chęcią zysku i totalnej kontroli człowieka. Słychać już, że nowo wybrany prezydent Ameryki ma w planach odejście od rujnującej jego gospodarkę polityki klimatyzmu. Może więc i reszta świata pójdzie po rozum do głowy?  Czekam na to z utęsknieniem i coraz bardziej w to wierzę, widząc, iż nawet zajadli do tej pory obrońcy Zielonego Bezładu zaczynają dostrzegać jego absurdy i zabójczy wpływ na dobrobyt obywateli Europy.






   Listopad nastraja mnie życzliwie do świata. Wlewa mi w duszę tak potrzebny spokój i delikatną nadzieję. Każdego poranka rozpalam w kuchennym piecu, co daje nam tak potrzebne o tej porze ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Spoglądam z lubością w tańczące płomyki, w tlące się na żółto i karminowo węgielki. Cieszę się, że znowu udało się nam zgromadzić spory zapas drewna. Nie wyobrażam sobie tego, by nie wolno mi było dołożyć do pieca kolejnej szczapki, by ktoś autorytatywnie mógł mi zakazać tego, co od zawsze było czymś najnaturalniejszym i najnormalniejszym, od początków istnienia ludzkości nierozerwalnie z nią związanym.  Mocy ognia, potężnej energii, na której opiera się życie, dzięki której można przetrwać wszelkie chłody i mrozy.  A przecież już teraz wielu ludzi marznie, uwierzywszy w rządowe obietnice, iż tylko inwestując w odnawialne źródła energii spowolni ocieplenie klimatyczne a przy okazji pomoże i sobie.  Brzmi to jednak nieco fałszywie. Co komu po wielkich inwestycjach, skoro zwyczajnie jest mu zimno a do tego nie stać go na comiesięczne opłaty?






   Ech! Wszystko w naturze toczy się tak, jak toczyć się powinno. Może więc i w świecie ludzi sprawy wrócą na tor normalności i już wkrótce przestaniemy się zamartwiać o wysokie rachunki za energię elektryczną, gaz i opał, o bankructwa kolejnych firm, o rosnące bezrobocie i zadłużenie państwa?





   „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, tak brzmiał tytuł spektaklu do słów Agnieszki Osieckiej. A może nie trzeba będzie czekać na wiosenne przemiany? Może one powolutku dzieją się już teraz? I nawet listopad, ten przez wielu tak nielubiany miesiąc tętni podskórnym życiem nowych, bardziej racjonalnych nurtów myślowych, pozytywnych zamysłów a przede wszystkim sposobów wyjścia z labiryntu niemocy? Bo przemiany dzieją się cały czas. Nawet wówczas, gdy ich nie dostrzegamy, nawet, gdy zdaje się nam, że nic optymistycznego, godnego nabrania haustu wiary nie zachodzi. Ale to nieprawda. Dzieje się wciąż i wciąż…Opadają złote listki, ale przecież na ich miejscu pojawia się srebrzysta koronka szronu. A coraz bardziej nagie drzewa i krzewy nabierają w spokoju sił przed kolejnym dzianiem…



niedziela, 3 listopada 2024

Staruszka…

 


 

   Spotkałam niedawno przypadkiem pewną staruszkę. Widziałam ją pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu, ale kilka zadań, które wymieniłyśmy silnie zawibrowały w mojej duszy i obudziły mnóstwo uczuć i refleksji. A choć wokół trwał i wciąż trwa wspaniały, listopadowy spektakl wyrazistych barw, radosnych promieni i malowniczych przeistoczeń, to właśnie owo przypadkowe spotkanie najmocniej zapadło mi w serce. Jesienna rozmowa o samotności, przemijaniu, bezradności i nadziei…

 


   Pośród złocistości i oranżu brzozowo - dębowej alei zbliżała się do mnie maleńka, lekko przygarbiona postać. Najpierw pomyślałam, że to dziewczynka. Tak była drobna, chudziutka wręcz a przy tym o wiele ode mnie niższa. Ubrana w kremowy w odcieniu płaszcz i niebieską czapeczkę, spod której wystawały bialutkie i zwiewne, podobne do babiego lata kosmyki maszerowała powoli wystawiając twarz do słońca. Przyjrzałam się bliżej i dostrzegłam, że to jednak stara, poznaczona siatką zmarszczek i bruzd kobieta. Jednak oczy lśniły jej młodzieńczym nieledwie blaskiem. Dawno takiego blasku u nikogo nie widziałam. Wydało mi się nawet, iż mam przed sobą przebraną za staruszkę dziewczynkę.

- Och, jakie ładne psy! I dzień taki cudowny. Nie pamiętam tak słonecznego początku listopada!  – zagadnęła przystając obok. Psy i pogoda bywają wszak najczęstszym pretekstem do zamienienia kilku zdań z obcymi sobie ludźmi.

- A skąd się takie śliczne pieski bierze? – zapytała uśmiechając się z czułością do zajętych wąchaniem czegoś w trawie psów.

   Opowiedziałam jej pokrótce ich historię a ona słuchając uważnie kręciła głową z podziwem i wzruszeniem.

- Przydałaby mi się taka psinka, jakaś żywa istota w domu, bo nieraz ciężko tak samej… - westchnęła w końcu a jej pogodne dotąd spojrzenie zamgliło się falą niechcianych łez.

- Pieska zawsze można przecież wziąć… – szepnęłam pełna współczucia, domyślając się natychmiast, co mogło być przyczyną jej smutku. Widać było wyraźnie, że kobieta pragnie zamienić kilka słów. Mówić cokolwiek, byleby miała do kogo mówić. Wylać z siebie odrobinę uczuć, z którymi zmaga się na co dzień. Nie chciałam pytać o dzieci czy wnuki. Często jest to przecież drażliwy temat. Jeśli ta kobieta będzie chciała, to sama coś o nich wspomni.

- Za stara już jestem na psa. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Serce nawala. Raz czuję się lepiej, raz gorzej. Bywają dni, że w ogóle nie mam siły ani ochoty zwlec się z łóżka. I niestety, nie mogłabym zagwarantować żywej, czującej istocie, że odpowiednio się nią zaopiekuję. Dzisiaj na ten przykład jest ze mną nieźle. Mam wrażenie, że mogłabym tak iść i iść bez końca. Ale gdy tylko wrócę do domu zmęczenie mnie powali i nic już więcej nie zrobię – westchnęła zrezygnowana.

- Pani jest bardzo szczuplutka. Pewnie nie ma pani ochoty do jedzenia? Przydałyby się jakieś witaminy, suplementy, środki na pobudzenie apetytu. Może wtedy udałoby się nabrać siły? – spojrzałam serdecznie w jej błękitne, otoczone siateczką drobnych zmarszczek oczy. A patrząc tak pojęłam, że kiedyś to musiała być naprawdę piękna kobieta. Dotąd jej rysy zachowały w sobie mnóstwo szlachetności i rzadkiej urody.

- Schudłam tak bardzo przez ostatnie cztery lata. Kiedyś byłam nawet przy kości a teraz ważę niecałe czterdzieści kilo.

- Nie chce mi się jeść odkąd zostałam sama. Odkąd umarł mój kochany mąż. Byliśmy razem ponad pięćdziesiąt lat… - zwierzyła się łamiącym głosem. Serce mi się ścisnęło. Cóż można powiedzieć w takiej chwili. Nie ma wszak słów, które mogłyby przynieść pocieszenie. Westchnęłam więc tylko i pogładziłam z troską jej ramię.

- Ale cały czas próbuję! – oświadczyła nagle sztucznie wesołym tonem.

- Gotuję tak, jak wtedy gdy on żył! Dzisiaj uwarzyłam ziemniaczki z koperkiem. Do tego rolada wołowa i czerwona kapusta. Pycha! A na deser cynamonowe ciasteczka! Pachniało na cały dom!

- To wspaniale! Na pewno wszystko było przepyszne! – uśmiechnęłam się z ulgą, że najgorsze w tej rozmowie już za nami, że staruszka potrafi jednak odnaleźć jeszcze w życiu jakieś blaski.

- Ale niewiele zjadłam… - odparła znów zgaszona.

- Znowu pewnie wszystko wyląduje w koszu – dodała i ni stąd ni zowąd zaczęła ściskać nerwowo czy może bezradnie swoje chudziutkie dłonie i palce.

- Po obiedzie jak zwykle wzięłam się za zmywanie naczyń.  I stało się coś strasznego. Ześlizgnęła mi się z palca obrączka i gdzieś przepadła. Jak mogłam być taka nieostrożna? Szukałam, szukałam jej wokół wszędzie i nie znalazłam. Przepadła jak kamień w wodę…  

- A może to znak od niego? Może zabierze mnie do siebie już niedługo? – kobieta szybko przeszła od rozpaczliwego smutku do nagłej, rozświetlającej ją od wewnątrz nadziei. Potem spojrzała gdzieś przed siebie, w jakąś odległą, lecz pełną upragnionych obietnic dal a  po jej policzku potoczyła się srebrzysta, lśniąca w świetle listopadowego popołudnia łza. A wreszcie ni stąd ni zowąd uśmiechnęła się promiennie.

- Cieszę się, że mogłyśmy się spotkać i porozmawiać chwilę. Od razu człowiekowi lepiej jak ma do kogo usta otworzyć! – oświadczyła.

- I już nie będę się martwić tą obrączką. Tak widocznie miało być… - stwierdziła spokojnie uniósłszy głowę i zerknąwszy mi głęboko w oczy. Błękitna czapeczka przekrzywiła jej się zawadiacko a w białe włosy staruszki zaplątało się raptem kilka złotych, brzozowych listków. Wyglądało to tak, jakby listopadowy wiatr chciał ozdobić ją tym, co miał najlepszego. Listeczki mieniły się złociście i drżały pośród jej kosmyków niczym najwspanialsze klejnoty.

- I ja się cieszę! – odrzekłam zgodnie z prawdą. Przepełniało mnie wzruszenie i uczucie wdzięczności, że dane mi było zajrzeć w duszę tej kobiety, prawie jakbym w swoją zaglądała. W przyszłość, która kiedyś i mnie dotknie po swojemu. Czas ma przecież swoje własne, tajemnicze plany, ale ich zapowiedzi i znaki spotyka się często wcześniej na swojej drodze.

- Nic nie dzieje się przypadkiem! – oświadczyłam spontanicznie a maleńka staruszka pokiwała głową a potem obdarzając mnie oraz psy pogodnym wejrzeniem pogładziła me dłonie i  zaskakująco dziarskim krokiem odeszła w przeciwnym kierunku znikając szybko pośród żółto-rudego deszczu opadającego zewsząd jesiennego listowia…