Strony

czwartek, 18 kwietnia 2024

Caryce i Kilkujadki…



   „Inteligentny, lecz zły człowiek to najgorszy rodzaj potwora moralnego” - zdanie, które gdzieś niedawno przeczytałam mocno zapadło mi w pamięć i pobudziło do refleksji. No bo tak właśnie jest. Niestety najczęściej tacy właśnie ludzie pchają się do władzy pragnąc rządzić innymi a najlepiej całym światem. Tylko władza ich raduje, syci, podnieca. Tylko całkowita kontrola nad bliźnimi satysfakcjonuje i uspokaja. I to w równym stopniu dotyczy obu płci, choć jak wiadomo do tej pory o wiele mniej kobiet niż mężczyzn sprawowało realną władzę. Jednak wszystko się zmienia. Dzisiaj (jak prawią poprawne politycznie media) płci jest znacznie więcej a do tego coraz więcej kobiet zarządza krajami, organizacjami, ministerstwami. I niestety, wiele z nich pokazuje jak mało różnią się od mężczyzn w jakości sprawowania owej władzy. Jak bardzo potrafią być autorytarne, bezlitosne, mściwe, zaborcze i zazdrosne…


   Tego typu ludzi nie skłoni się do pełnej wzajemnego szacunku rozmowy czy chociażby autorefleksji. Wydają się niereformowalni. Zabetonowani w poczuciu swojej wyższości i lepszości. Zachwyceni sobą. Pogardzający słabszymi i biedniejszymi. Nie uznający żadnych autorytetów. Zawsze pewni siebie, przekonani do swych racji, cyniczni i niezdolni do współczucia, pójścia na kompromis czy spontanicznej bezinteresowności. Na nic uderzanie do ich serc, do wspólnych doświadczeń, do tradycji, moralności i honoru. To dla nich puste słowa. Słowa godne wyszydzenia. Nie da się z nimi porozumieć, przekonać do czegoś, co stałoby w sprzeczności z ich doświadczeniami i interesami. Są zamknięci wewnętrznie i jak gdyby oddzieleni od reszty bliźnich pancerną szybą. Pełni tłumionej agresji, pasji i gniewu. Zaborczy i nieprzewidywalni. Potrafiący jednak dla własnych korzyści udawać kogoś zupełnie innego. Na pokaz uśmiechać się serdecznie, tryskać dobrym humorem, emanować wdziękiem, elokwentnie i ze swadą zabierać głos na niemal każdy temat, wywoływać podziw widzów i słuchaczy, porywać za sobą innych. I nie przestawać przy tym kontrolować sytuacji, wytrwale tkając swą sieć, na zimno oceniając kogo należy zniszczyć a kogo nagrodzić i jaka maska jest dla nich w danym momencie najbardziej przydatna...




   Skąd biorą się tacy ludzie? Czy są z gruntu źli? Czy tacy już się urodzili, czy może jakieś traumatyczne doświadczenia w dzieciństwie wywarły na nich tak destrukcyjny wpływ? Co można by było odkryć, gdyby dostać się do samego ich jądra, do najbardziej mrocznych czeluści ich duszy? Być może byłby tam lęk przed uczuciami i przed ich zranieniem, obawa przed obnażeniem swych emocji, głęboko skrywane poczucie niższości i niezabliźnionej krzywdy…Pewnie można by im współczuć, można by nawet starać się im pomóc, gdyby nie to, iż robią wszystko, by nie przyznać się do tego, że jakiejkolwiek pomocy potrzebują, że coś jest z nimi nie tak. Wręcz przeciwnie. Za wszelką cenę starają się sprawiać jak najlepsze wrażenie. Nie odkrywać nigdy swoich słabości. Tego typu ludzi zdarza nam się spotkać na co dzień i przez jakiś czas nie rozpoznać w nich potworów moralnych, bo przecież wyglądają i zachowują się jak każdy z nas. Dopiero przy bliższym poznaniu okazuje się, kto zacz. 
    O takich ludziach, jeśli są bohaterami literackimi, ciekawie się czyta. Szwarc charaktery dodają kolorytu każdej książkowej czy filmowej opowieści. Pomagają mocniej utożsamić się z głównymi bohaterami a jednocześnie oczyścić się z własnych, nieujawnionych często traum i emocji. Ale to tylko pasjonująca fikcja, jeśli nawet oparta jest na faktach autentycznych, to i tak łatwa do odcięcia się od niej, swobodnego przejścia w inne rejony, a wreszcie i zapomnienia. Jednakże gdy dotyczy ona życia realnego, a co gorsza, jeśli się od takiego czarnego charakteru w jakiś sposób zależy, wtedy już nie jest interesująco a po prostu strasznie. Pułapka zależności od socjopatów i psychopatów jest tak sprytnie skonstruowana, że ofiara nie potrafi jej opuścić a co gorsza, czasem nawet i jej dostrzec. Są i tacy, co kochają te swoje pułapki oraz zarządzających nimi władców. I tu przypomina mi się od razu genialna komedia J.Machulskiego „Kingsajz” oraz pochodząca z niego piosenka o krainie krasnoludków, Szuflandii…I widzę zaraz uśmiechającego się szatańsko granego świetnie przez J.Stuhra tyrana tej krainy, nadszyszkownika Kilkujadka…


   Niestety, cała historia ludzkości pokazuje nam, że do władzy najczęściej dochodzili właśnie tacy diabelscy osobnicy z przerośniętym ego. Władza zawsze nieodmiennie przyciąga do siebie istoty wyzute z empatii i pozytywnych emocji a umiejętnie udające upragnionych zbawców oraz miłosiernych samarytan. Cały czas jednak uparcie kroczące po trupach do celu. I tu przychodzi na myśl cała galeria takich postaci: Neron, Caryca Katarzyna II, Stalin, Hitler, Mao Zedong, Pinochet, Kim Ir Sen…A jest przecież mnóstwo innych, nieznanych z imienia, bo zawsze schowanych w cieniu bezwzględnych zarządców. Szarych eminencji, mających być może jeszcze większą władzę, niż ci widoczni na świeczniku…

   A skoro tych potworów moralnych tylu było kiedyś, znaczy to, że i dziś ich nie brakuje. Nie będę tu wymieniać konkretnych nazwisk, bo pewnie każdy z nas ma kogoś takiego na myśli. Niestety, w chaosie codziennych wydarzeń i sprzecznych wiadomości coraz trudniej określić jednoznacznie, kto jest kim. Za kim rzeczywiście warto iść a przeciwko komu należałoby powstać. Podzielonymi, ogłupionymi czy też zobojętniałymi narodami znacznie łatwiej jest rządzić. Dlatego jedyną bronią zwykłego człowieka może być tylko jego rozsądek, intuicja i moralność, a przede wszystkim odwaga swobodnego, niezależnego myślenia i mówienia na głos tego, co się myśli. Bardzo ważna jest też wierność własnym tradycjom i przekonaniom oraz dystans do tego, co się dzieje. Coraz trudniej dzisiaj jednak o takie wartości. Najtrudniej zaś zachować ów dystans bo historia cały czas się toczy i tworzy, stale nas dotyczy, zahacza coraz mocniej i rani. Zresztą, nie zawsze ów dystans jest dobry. Oznacza on bowiem najczęściej próbę nie zwracania uwagi na zło, które się dzieje, chowanie głowy w piasek, bierność. A skoro ktoś jest bierny, to ktoś inny czynnie podejmuje za niego decyzje. I zło rozrasta się swobodnie dalej przez nikogo nie powstrzymywane.

   A tymczasem w mateczniku dziejów rodzą się wciąż kolejni zdemoralizowani, żądni władzy osobnicy wymyślający nowe sposoby na złupienie i skrzywdzenie zwyczajnych ludzi. Nieustannie prą do rządów albo jeśli już je mają, to za żadne skarby nie chcą możliwości ich sprawowania stracić. A pod pozorami czynienia dobra dla ludzkości czy planety ciemiężą słabszych od siebie, napadają na inne narody, przejmują cudze ziemie. Inni mają nieco odmienne, bardziej wysublimowane sposoby działania. Trudniejsze do jednoznacznej oceny, bo sprytniejsze, bo prowadzone pod płaszczykiem pozytywnych reform. I to oni wprowadzają kuriozalne przepisy, restrykcyjne prawa, autorytarne doktryny i szalone ideologie niszczące spokój oraz codzienność człowieka. Niezwykle sugestywnie wmawiają wszystkim jakie to szczytne ideały nimi powodują a tak naprawdę, jak zwykle chodzi im tylko i wyłącznie o dobry interes, o zysk i władzę. Prą do przodu niczym tarany niszcząc głos sprzeciwu na swej drodze, skrzętnie cenzurując wszystko i wszystkich, co by im mogło ową władzę odebrać. Dbają aby propaganda ukazywała ich wyłącznie w pozytywnym świetle, by na ich idealnym wizerunku nie pojawiła się najmniejsza rysa, mogąca dać podległym im istotom nieco do myślenia. Świat wprost roi się od okrutnych, lecz uśmiechających się niby gwiazdy filmowe caryc, czy też ubranych w drogie garnitury bezwzględnych Kilkujadków oraz ich wiernych pomagierów. A my co? My siedzimy grzecznie w swoich szufladkach, naciągając mocno czapkę na uszy oraz oczy i pokornie przyjmując swój los pragnących jedynie świętego spokoju dobrych krasnoludków. I tak to się toczy niczym w baśni…



środa, 10 kwietnia 2024

Kwitnienie…

 

                                                          dzikie czereśnie nad oczkiem wodnym

   Spektakularne, obfite kwitnienie ogarnęło nasz ogród i całą pogórzańską ziemię. Gdzie nie spojrzeć tam jakieś kwiatki albo zieleń tak świeża i soczysta, że wcale od kwiatów nie brzydsza. Jest tak ciepło i słonecznie, że choć jeszcze kwiecień, to natura ubrała się już w majową sukienkę. Zachwycam się tymi wszystkimi cudami każdego dnia. Zachwycam zachłannie,  bo wiadomo, wiatr te delikatne płatki z drzew owocowych zaraz rozwieje i znikną jakby ich nigdy nie było. Ale są, jeszcze są…


                                                        lunaria - miesiącznica roczna

                                                        barwinek pospolity

                                                           czereśnia
                                                              niezapominajki


   Zatrzymuję w obiektywie aparatu te czarowne chwile wychodząc każdego poranka do ogrodu i napotykając widoki zapierające dech w piersiach. Jak dobrze jest móc tak po prostu cieszyć tym, co jest. Do woli karmić duszę darami wiosny i czuć, że i zmęczone po zimie ciało nareszcie odżywa i napełnia się mocą.  Jak dobrze, nie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, co porusza wszystkie zmysły. O tym pięknie, o słodkich zapachach płynących zewsząd, o śpiewie ptasząt, o bzyczeniu pszczół, o powiewach wiatru, o kiełkowaniu młodych roślin, o kolorach, promieniach i chmurach.  Czerpać z tego jakąś ufność, bo skoro wciąż jest tyle dobra i piękna na świecie, skoro co roku się to odradza, to i ten świat będzie kwitnąć, odżywać i trwać. Bo nie ma przecież nic lepszego niż życie…

                                             jeszcze kwitnie forsycja


                                                      lwie paszcze przetrwały zimę         

                                                   glistnik - jaskółcze ziele

                                                                   berberys

                                                           pigwowiec



                                                           mirabelka


                                                                  lipa





                                                                        kwiaty jabłoni
                                                


                                                      wszędobylski bluszczyk kurdybanek

   Kwiecień upływa nam pracowicie i pogodnie a gdy tylko przysiadamy na ławeczce pośród kwitnących drzew owocowych by troszkę sobie odpocząć, natychmiast przybiegają pieski i napraszają się o pieszczoty...












wtorek, 2 kwietnia 2024

Kiełbasa nie wyborcza…

 


 

   Wszyscy ostatnio do znudzenia gadają o tej kiełbasie wyborczej, co to niby w teorii taka pyszna, wspaniała i pełna obiecujących smaków a po konsumpcji zostawiająca jeno po sobie w najlepszym razie ogromny niedosyt a w najgorszym gorycz, mdłości oraz ból brzucha. Jednak wielu nadal się na ów wątpliwej jakości przysmak daje skusić jako i na inne obiecanki-cacanki. Dlatego ja o takim rodzaju kiełbasy pisać nie zamierzam, ale o takiej najprawdziwszej, swojskiej, domowej kiełbasie, którą jakiś czas temu udało się nam z Cezarym samodzielnie wykonać. Przewaga tejże kiełbasy nad tą wyborczą jest oczywista. Otóż chcieliśmy by ta nasza, jaworowa naprawdę wykonana była rzetelnie i uczciwie a do tego rzecz jasna by było jej dużo i by była smaczna oraz zdrowa.  A jak się nam udała? O tym właśnie traktuje poniższa opowieść.



   Czy pamiętacie, że wiosną ubiegłego roku Cezary samodzielnie zaprojektował i skonstruował wielki, metalowy wehikuł na kółkach, mający nam służyć jako grill, piecyk oraz wędzarnia ogrodowa? Z powodzeniem używaliśmy onego ustrojstwa przez całe lato, jesień a nawet raz czy dwa rozpalaliśmy w nim zimą. Wędziliśmy weń kurczaki, szynki i schaby. Na płycie smażyliśmy ziemniaczki, cukinie, proziaki i kotlety. A wewnątrz piekliśmy obłędnie pachnące szyneczki i karkówki. Wszystko wychodziło nam nad podziw dobrze, jak na debiutujących w tej dziedzinie amatorów samouków. A do tego okazało się, iż takie swojskie wędzonki można bardzo długo przechowywać w lodówce i nic przykrego się z nimi nie dzieje. Nie stają się oślizgłe ani tym bardziej nieprzyjemnie woniejące, jak te kupowane w sklepie. A to swoją drogą dziwne zjawisko…No bo co oni, w tym przemysłowym wyrobie wędlin dodają właściwie do swoich wyrobów? Pewnie sporo tam chemicznych dodatków, które mają je konserwować i zabezpieczać przed zepsuciem oraz poprawiać wygląd i smak. Jednak tak się nie dzieje, a wręcz przeciwnie. Z tego wszystkiego zaczynam nabierać podejrzeń, że kosmiczne ceny owych wędlin oraz ich skład tak naprawdę mają zniechęcić nabywców do ich kupowania. Obrzydzić im je. Tym bardziej, iż tu i ówdzie coraz więcej pojawia się artykułów o złym wpływie czerwonego mięsa na zdrowie. Nie zdziwiłabym się, jeśli w tym wszystkim nie chodziłoby o to byśmy wszyscy stali się wegetarianami albo potulnymi zjadaczami hodowanej sztucznie masy mięsopodobnej lub też pogodzonymi z ponurym losem robakożercami. W dzisiejszym, coraz bardziej dziwacznym świecie wszystko wszak jest możliwe….



   Ale wracając do naszej kiełbasy….Najpierw w okolicznych delikatesach w oczy wpadła nam foliowa torebeczka z dziwną zawartością, podobną do białych sznurków albo martwych dżdżowniczek. Były to zasolone jelita służące właśnie do amatorskiego wyrobu kiełbasy. Parę tygodni zajęło nam przetrawianie owej informacji oraz kryjących się w niej wyzwań aż w końcu mój mąż podjął decyzję i kilka dni przed świętami zakupił ową torebeczkę stwierdziwszy, iż najwyższa pora na spróbowanie czegoś nowego. W końcu nie świeci garnki lepią! A w Internecie pełno jest filmików o domowym wyrobie kiełbasy. Wszystkiego można się z nich nauczyć. Nauczeni i oswojeni z tematem nabyliśmy kilka kilogramów szynki, schabu,  łopatki i słoniny a potem, gdzieś na początku Wielkiego Tygodnia zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty.



    Najpierw trzeba było owe mięsiwa porządnie zmielić w elektrycznej maszynce. Następnie przyprawić zmieloną masę solą kamienną, pieprzem, czosnkiem, majerankiem i jałowcem. Potem dodać do wszystkiego odpowiednią ilość soli peklującej i na dobę pozostawić całość w lodówce żeby się wszystkie smaki przeniknęły a mięso odpowiednio zapeklowało. O tym, iż mięso było dobrze przyprawione świadczył silny aromat dobywający się z lodówki, ilekroć się ją w tym czasie otworzyło. Owa obłędnie czosnkowo jałowcowa woń wywoływała a nas natychmiast burczenie w brzuchach oraz uczucie naglącej niecierpliwości, żeby już zaraz spróbować smaku owej wspaniałej mieszanki. Nie dziwota więc, że tego samego dnia wieczorem łakomie uszczknęłam z niej dwie garści i usmażyłam nam w formie kotletów mielonych. Okazały się rzecz jasna bardzo smaczne, ale stanowiły tylko preludium przed oczekiwaną feerią kiełbasianej uczty! Wszak kiełbasa miała być wędzona, co wiązało się z nadaniem jej ostatecznego, upragnionego wyrazu.



   Nazajutrz rano zabraliśmy się do właściwego dzieła. Jelita trzeba było porządnie umyć i namoczyć w ciepłej wodzie żeby zmiękły i nadawały się do nałożenia ich na specjalną przystawkę do maszynki. I tu zaczęły się schody! Okazało się, że już samo naciąganie owych jelit stanowiło nie lada wyzwanie, choć na youtubowych filmikach wyglądało tak dziecinnie prosto! Tymczasem niekończące się nakładanie na nasmarowany smalcem stożkowaty lejek około dwudziestu metrów śliskich jelit na zmianę śmieszyło nas (bo dość jednoznacznie się nam kojarzyło) i irytowało, gdy po raz kolejny owe długaśne dżdżowniczki stawiały niezrozumiały opór i za nic nie dawały się tam gdzie trzeba, umieścić, do tego pękały ni stąd ni zowąd i trzeba je było odcinać. W końcu ten etap był za nami. Naiwnie myśleliśmy, że najgorszy! He, He!



   Teraz Ola, jako domowa specjalistka od mieszania wszystkiego, aż po łokcie zanurzyć musiała ręce w ogromie mięsnej masy ( masa zajmowała dwunastolitrowy garnek!) i dolewając doń sporo wody długo i dokładnie ją wymasować, wybełtać, przekształcając w klejącą oraz zwartą mieszaninę.  Aż w końcu, gdy z wysiłku rumieńce wystąpiły jej na lica a strudzone dłonie omdlały  - kiełbasiana masa stała się taka, jaka stać się powinna i można było przystąpić do następnej fazy działania.



   Działaliśmy we dwoje i na zmianę, bo co i rusz to jedno to drugie z nas musiało odpocząć. Okazało się, że napakowywanie jelit kiełbasianą masą wymaga sporej siły, cierpliwości oraz precyzji. Maszynka elektryczna tylko na początku pracowała jak trzeba. Wkrótce jednak zaczęła się tak zapychać, mięsna masa tak utykać w trzewiach mechanizmu i szydzić z naszych wysiłków, że pchane specjalną popychaczką  mięso zamiast w jelita uparcie wyłaziło górą maszynki. No to my je znów z powrotem. A ono przekornie pchało się do góry i wyglądało niczym różowa lawa dobywająca się z wulkanu. Ręce i ramiona pulsowały nam ze zmęczenia. Twarze poczerwieniały. Czoła zrosiły się potem. Bicepsy wyraźnie stwardniały. Palce obklejone, trudnym do zmycia tłuszczem nie nadawały się nawet do poskrobania po nosie! Lecz wszak trzeba było doprowadzić do końca to, co się zaczęło.

   Po kilku godzinach ciężkiej, kiełbasianej roboty umęczeni, ale zadowoleni spojrzeliśmy z satysfakcją na góry białych kiełbas wdzięcznie spoczywające na kilku plastikowych tacach. Przed nami był już tylko końcowy etap pracy - kilkugodzinne wędzenie…Tymczasem na dworze nieoczekiwanie zachmurzyło się i rozpętała się taka wichura, że mowy nie było o rozpaleniu ognia pod wędzarnią. A nawet gdyby się to udało, to Cezary jako naczelny, jaworowy wędzarz nie dałby rady odpowiednio doglądać wędzonek i nie wytrwałby w ogrodzie dłużej niż parę minut. A gdyby nawet wytrwał, to by się zaziębił. Trzeba było zatem odłożyć wędzenie do następnego dnia. Bo i pogodę zapowiadano o wiele lepszą. Tak więc surowe kiełbasy znowu powędrować musiały do lodówki, gdzie z trudem się zmieściły, bowiem tkwiły tam już uwędzone przed kilku dniami szynki.





   I rzeczywiście nazajutrz aura była nieco lepsza, bo ładnie świeciło słonko. Jednakże szalony wiatr nadal dawał do wiwatu! Ale cóż, kiełbasy nie mogły dłużej czekać, bo święta się już zbliżały. Niezbyt wprawnie nawinięte na okrągłe kije zawisły na prętach wędzarni. A Cezary zgromadziwszy drewno śliwkowe i gruszkowe oraz wilgotne trociny mógł rozpocząć wreszcie długi proces wędzenia.



   W tym czasie ja w innej części ogrodu wzięłam się za porządki na naszej działce z truskawkami. Trzeba było po zimie oczyścić je z martwych kłaczy i liści, wyplewić wokół nich chwasty a w końcu podsypać nawozem i podlać. Docierały tam do mnie upojne zapachy dymu z naszej wędzarni. Co jakiś czas więc zaglądałam do Cezarego by podziwiać zmiany w wyglądzie kiełbas, które z białych i jasnych stawały się coraz bardziej złociste, miodowe a w końcu ciemno kasztanowe…Kapał z nich powoli tłuszcz, który skwierczał i pachniał smakowicie. Jednak kiełbasy nadal nie były gotowe, bo takie wędzenie ma być długie i delikatne. Tak by kiełbas nie spalić a tylko cierpliwie je uwędzić i upiec w gorącym, woniejącym pięknie dymie.

   Wróciłam zatem na tył ogrodu, gdzie ze zgrozą odkryłam, że pod płotem ślimaki wyżarły mi co najmniej połowę posadzonych w zeszłym roku malw. Aż płakać mi się na ten widok chciało! Bo tyle się nad sadzonkami tych kwiatków napracowałam, tak byłam z nich dumna i wyobrażałam sobie jak pięknie będą kwitły latem. A tu paskudne mięczaki bezczelnie zrobiły sobie z nich ucztę! Zazgrzytałam zębami i poleciałam do domu po gromadzone od kilku miesięcy potłuczone drobno skorupki od jajek. Rozłożyłam je wokół nielicznych, ocalałych malw a potem jeszcze dodatkowo posypałam tam trochę niebieskiej trutki na ślimaki. Nie miałam dla ślimaków litości, tak jak one jej dla mnie nie miały! Malwowy kwietnik otoczony jest płotkiem, nie bałam się więc, że któryś z naszych psów dałby radę owej trutki spróbować i zrobić sobie krzywdę.

                         kwietnik z malwami jesienią ubiegłego roku


   I znowu pobiegłam do Cezarego, bo w brzuchu mi zaburczało i poczułam, że zjadłabym świeżutką kiełbasę na pociechę! Jednak wędzonki nadal nie były jeszcze gotowe. Więc cóż, z braku laku zrobiłam nam po zupce chińskiej a do tego talerz kanapek z szynką oraz zieloniutką rukolą z ogródka, co pięknie zimę przetrwała.

   Wieczorem obejrzawszy dokładnie pęta kiełbas zdecydowaliśmy, że jeszcze pozostawimy je w wędzarni do rana. Niech się tam w spokoju dowędzą i dopieką w pozostałościach dymu.  I dobrze zrobiliśmy.




   Nazajutrz o poranku poszliśmy we dwoje do ogrodu i delikatnie zdjąwszy zbrązowiałe kiełbasy z kijów tryumfalnie wnieśliśmy je do domu. Natychmiast zapachniły nam całą kuchnię oraz przyległy do niej, psi pokój. Rzecz jasna śpiące dotąd smacznie psy od razu się pobudziły i natychmiast przybiegły do nas wiedzione jakimś narkotycznym przyciąganiem. A potem dalejże machać ogonami, dalejże łasić się by dostać choć odrobinę tego aromatycznego smakołyku. Dostawszy oblizały się i radośnie poleciały do ogrodu by szczekać tam na pasącego się tuż za płotem jelonka!





   Tymczasem my zjedliśmy sobie po sporym kawałku swojskiej kiełbasy i uśmiechając się od ucha do ucha stwierdziliśmy, że choć naprawdę sporo się przy niej narobiliśmy, to jednak warto było ją zrobić. Była kruchuteńka i w sam raz uwędzona. A do tego przenikał ją smak, jaki pamiętaliśmy z dzieciństwa, gdy kiełbasy jadało się rzadko, ale gdy już się jadało, to miało się wrażenie, iż to istna symfonia aromatów, smaków i cudownych doznań.  

   I co jeszcze? W święta na kilku pętach naszej kiełbasy ugotowałam domowy żurek na zakwasie. I wiecie co? Cezary orzekł, że dzięki tej kiełbasie to najlepszy żurek jaki kiedykolwiek jadł! Pieski dostawszy jeszcze po kawałeczku kiełbasy i oblizując z zapałem moje dłonie z entuzjazmem przyznały swemu panu rację!:-))

                  Jacuś, Hipcia i Misia