Ręce pachną mi piecem, właśnie zatańczył ogień
Zaraz się dom rozgrzeje i ja poczuję żar w sobie
Już czuję, to smalec z pieprzem i czosnek nań szczodrze kroję
Ty obok tak samo czosnkowy, w bambosze odziany jak moje
Parują wspomnienia w sercach, a w kubkach lśni grzaniec bzowy
Na zewnątrz drzewa sczerniałe, wieczór mroźnie zimowy
W domowe ciepło wtuleni, na bakier zupełnie z czasem
W chrapanie psów zasłuchani zjadamy chlebek ze smalcem
I wszystko się zdaje jak dawniej, od zła oddzielone, bezpieczne
Wystarczy drewna dołożyć, snuć wspólne myśli serdeczne
A ręce nam pachną piecem, popiołem zmieszanym z pragnieniem
By trwała ta dobra chwila, nasze spokojne istnienie…
Grzaniec, o którym wspomniałam w powyższym wierszyku robię na bazie własnej produkcji wina bzowo-śliwkowo-winogronowego. Wino to nastawiam co roku, opierając się na tych owocach, które dostatecznie obrodziły w ogrodzie. Zawsze jednak podstawą napitku jest sok z czarnego bzu (koniecznie zagotowany, gdyż surowy wywoływałby sensacje żołądkowe). Od niego głównie zależy charakter, barwa, zapach i smak tegoż zacnego napoju. To dzięki czarnym owockom bzu wino jest ciemnobordowe, wytrawne, zdrowe i bardzo aromatyczne (dla wzmocnienia doznań węchowych dodaję do niego zazwyczaj sporo goździków i cynamonu).
Wino dojrzewało od późnego lata, pykając głośno w sześćdziesięciolitrowej butli, nasycając się sekretną mocą owoców i przypraw. Przez kilka miesięcy wytrwale bulgocząc i pracując stanowiło wielką niespodziankę, obietnicę nowej symfonii smaków i woni, tajemniczą i wielce kuszącą zapowiedź nieznanego…Aż wreszcie pewnego dnia uspokoiło się nagle, zamilkło, wyklarowało, osiągnęło winną doskonałość i zastygło w tkliwym oczekiwaniu. Teraz można się nim rozkoszować. Sączyć z kieliszka na zimno albo grzać powoli w garnuszku na piecu, dosypując korzennych ingrediencji, dolewając miodu czy cukru, wcierając odrobinę skórki z cytryny albo pomarańczy. A potem popijać i delektować się do woli.
Nareszcie chłodne wieczory nabierają orientalnego, korzenno-owocowego zapachu. W głowach leciutko wiruje. Policzki pokrywają się rumieńcem. Chce się coś rzewnego nucić, intymnie o czymś serdecznym szeptać, z czułością spoglądać poprzez zasłony lat w czasy, gdy człowiek nie nosił jeszcze na sobie bagażu doświadczeń i lat, a za to uskrzydlały go śmiałe plany, marzenia, nadzieje. A nawet wierzyć, że to wszystko jeszcze wróci….
Ech! Po co jednak patrzeć w dal, skoro „tu i teraz” też może być piękne…Wszak tak dobrze jest móc porządnie ogrzać dłonie trzymając w nich kubek z wonnym, parującym napitkiem. Wspaniale jest przymknąć oczy i po prostu wchłaniać w siebie ten oddalający od całego świata czar…
Ale zanim przyjdzie wieczór najpierw musi pojawić się poranek. Co wówczas poza rozpaleniem w kuchennym piecu oraz wypiciem mocnej kawy działa zbawiennie, bo i rozgrzewająco i zdrowotnie, na jaworowych gospodarzy? To herbatka owocowa ze świeżym imbirem! Jak ją przyrządzam? Bardzo prosto! Woda w imbryku na płycie kuchennej zawsze jest na granicy wrzenia, zawsze w gotowości do użycia, z czego po wielekroć w ciągu dnia korzystamy racząc się takim czy innym gorącym napojem. A wracając do naszej herbatki , to wystarczy obrać słusznej wielkości korzonek imbirowy i pokroić na cienkie plasterki w takiej ilości by przykryły dno naczyń, z których będzie owa herbatka sączona. Zalewam imbir wrzątkiem do dwóch trzecich wysokości kubków. Na to wyciskam sporo soku z cytryny i wkrawam po kilka jej kawałeczków wraz ze skórką (cytryna powinna być wcześniej porządnie umyta i sparzona). Na to wlewam sok z czarnego bzu albo kalinowy, malinowy, śliwkowy, czy winogronowy. Co mi tam pod rękę wpadnie w spiżarce! Dzięki zimnym sokom napój nabiera odpowiedniej ciepłoty by można go było uzupełnić miodem (wszak właściwości zdrowotne miodu giną w zbyt wysokiej temperaturze).
I gotowe! Teraz można ucieszyć dłonie (bo jakże przyjemnie jest trzymać w nich kubkowe termofory) oraz kubki smakowe. Herbatkę koniecznie należy chlipać łyżką oraz siorbać, delektując się w ten sposób jej smakiem, aromatem i gorącem. Można też mlaskać i oblizywać się do woli. Wszak w domowym, swojskim zaciszu wszystko jest dozwolone, wszystko wypada! A gdy już wysączy się wszystko, co do ostatniej kropeleczki, gdy schrupie się ze smakiem plasterki cytryny, przed człowiekiem pojawia się potężne wyzwanie czekające cały czas cierpliwie na dnie kubeczków. Oto odważnie trzeba się zmierzyć z potężnym żarem, zaklętym w żółciutkich kawałeczkach imbiru. A żar ów i towarzyszące mu trudne do wytrzymania pieczenie porównać można chyba tylko do temperatury lawy dobywającej się z czerwonych ostrych papryczek albo pieprzu kajeńskiego. Rozgryzamy z Cezarym każdy imbirowy plasterek dokładnie i powoli. Oczy natychmiast zachodzą łzami. Pali, parzy jakby się gorącego kartofla jadło! Trzeba chuchać raz po raz by ochłodzić nieco zdane na tę torturę wnętrza gębowe. Ale nic to! Damy radę! Mamy już w tym dużą wprawę! Niech ta bolesna, lecz dobroczynna magia ogarnie język, podniebienie i gardło. Niech wygoni z nas wszelkie podstępne wirusy i bakterie. Niech oddali wszelki zły czar…
Specjalistą od wyrobu smalcu ( ale też gołąbków, pieczeni, bigosów i innych tego typu potraw) jest w naszym jaworowym domostwie Cezary. To on pracowicie kroi słoninę, boczek, podgardle wieprzowe, cebulę i czosnek. To on godzinami stoi przy piecu i miesza, doprawia, pilnuje by nic się nie przypaliło. W jednej dłoni trzyma wówczas drewnianą łyżkę a w drugiej ledwo tlącego się papierosa, o którym często zapomina, zamyślając się o czymś głęboko albo intensywnie zapatrzając na smakowite przemiany, głośno i skwiercząco dokonujące się w głębokiej patelni. I tylko do pieca nie zapomina dokładać. Och, w palenisku musi być sporo żaru, żeby smalcowe czary mogły działać na całego. Robi się od tego tak ciepło, że nie tylko stojący przy piecu Cezary rozbiera się do podkoszulka, ale nawet ja, tarczycowy zmarzluch, rozgrzewam się i pocę niczym w saunie. Cały czas, rzecz jasna, napawam się boskimi aromatami rozchodzącymi się po całym domu. I doczekać się nie mogę, kiedy będę mogła spróbować tego wonnego specjału. A ponieważ oboje jesteśmy niepoprawnymi łakomczuchami, to często nie czekając aż smalec zastygnie nabieramy sobie na grube pajdy chleba gorących skwarków z cebulą i zajadamy. Aż płynny smalec cieknie nam po brodach…
Jak się zapewne domyślacie to post nie tylko o grzanym winie, herbatce imbirowej albo domowym smalcu. To opowieść o dobrych, domowych chwilach. O tym, co jest nam dane i trwa jeśli tego chcemy, jeśli potrafimy dokładać drew do pieca i nie dać zagasnąć naszemu życiodajnemu płomieniowi. To tekst o tym, czego nikt nie może nam odebrać. O naszych zwyczajnych, serdecznych rytuałach, o spokojnej, magicznie zaklętej w czasie codzienności, o ogrzewających serce wspomnieniach i marzeniach. Bo one są i będą, niezależnie od całej tej zwariowanej i najeżonej rozlicznymi obawami współczesności.
Chyba każdy z nas ma takie swojskie grzańce, sposoby na odgonienie chłodu, smutku i niepokoju. Ktoś nastawia ulubioną muzykę i tańczy boso po dywanie. Ktoś tam piecze szarlotkę czy piernik. Ktoś inny okrywszy się misiowatym pledem mości się w fotelu z książką oraz z mruczącym mantrycznie kotem. A jeszcze ktoś szyje kolorowe poszewki na poduszki, wyszywa albo szydełkuje serwetki i obrusiki świąteczne lub też dzierga na drutach szaliki i ciepłe skarpety…
Istnieją i będą istnieć nasze małe, prywatne światy. Koce, którymi możemy się otulić i oddzielić od każdej zawieruchy. I choć czasem nadszarpnięte są zgrozą zdarzeń, na które nie mamy wpływu, to mimo wszystko nadal dają dość ciepła aby przetrwać najzimniejsze nawet pory roku. I trwają przy nas w każdy czas. Zawsze na podorędziu. Niepodległe. Wolne. Szczere. Słodkie. Niewinne. Wierne. Silniejsze niż to, co czai się na zewnątrz. Mimo wichrów i mrozu uparcie trzymające się życia.
Kochani! Róbmy co w naszej mocy aby te nasze prywatne światy pielęgnować i wzmacniać. Cerować to, co poprute. Zalepiać to, co dziurawe. Przywoływać z pamięci, to co nas rozrzewnia, rozśmiesza, odmładza. A potem oddawać się ufnie tym swojskim przestrzeniom. Popijając herbatkę rozgrzewajmy się jej prostym urokiem, otulajmy atmosferą spokoju i ocalajmy to, co najważniejsze…
"Herbatka" - tekst: Jeremi Przybora, muzyka: Jerzy Wasowski
Z rozkoszy tego świata ilości niepomiernej
Zostanie nam po latach herbaty szklanka wiernej
I nieraz się w piernatach pomyśli w porze nocnej
Ha, trudno, lecz herbata, herbaty szklanka mocnej
Dopóki Ciebie, Ciebie nam pić , póty jak w niebie, jak w niebie nam żyć
Herbatko, herbatko, herbatko!
O jakżeś bliska chwilko, jesienne pachną kwiaty
A my pragniemy tylko, już tylko tej herbaty
Za oknem deszczyk sypnął, arrivederci lato
Gdy wtem drzwi cicho skrzypną i witaj nam herbato
Tak wdzięczni, że nas darzysz pod koniec już sezonu
O Tobie będziem marzyć, Twój zapach czule chłonąć
A potem syci woni, poprzestaniemy na tym
Bo doktor nam zabronił picia mocnej herbaty
I po co, po co, po co nam żyć?
Kiedy nie będzie nam wolno już pić
Herbatki, herbatki, herbatki...
Aktualizacja! W nocy troszkę śniegiem posypało i oto jak dzisiaj wygląda nasze podwórko!:-)
Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,kabaret_starszych_panow,herbatka.html
Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,kabaret_starszych_panow,herbatka.html
Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,kabaret_starszych_panow,herbatka.html