Strony

poniedziałek, 30 grudnia 2019

Małe radości…




   W pierwszym, grudniowym poście pisałam o powitaniu zimowej aury na Pogórzu, o śniegu, zamieci, zabawach psów i kolorowym wschodzie słońca. Przez kilka dni nacieszyłam się wówczas białymi pejzażami za oknem a potem nadeszło dziwne jak na tę porę roku ocieplenie, szaruga, plucha i słota. I tęskniłam za bielą śniegu, chrzęstem mrozu, błyszczącymi taflami lodu oraz słońcem potrafiącym wydobyć z każdego krajobrazu piękno a w sercu obudzić zachwyt i wzruszenie. Tęsknotę tę dzieliłam z mymi czterema psami, które w czas niepogody nudziły się niczym mopsy, na chwilę tylko domowe pielesze opuszczały i przegonione deszczem zaraz wracały z nosami spuszczonymi na kwintę i z nogami czarnymi od błota. Potem chcąc nie chcąc przesypiały całe dnie albo bawiły się tarzając i podgryzając wzajemnie na dywanie w pokoju komputerowym, co prowadziło nieraz do groźnych zatargów między nimi a nieszczęsny dywan natychmiast pokrywało grubą mgiełką ich jasnej sierści i wypadających im spomiędzy palców grudek zaschniętej ziemi. 




   Lecz oto spełniło się wreszcie moje oraz psie marzenie i od soboty znowu mamy w Jaworowie upragnioną zimę. Wrócił mróz i śnieg, wróciły dobre humory i wyraziste kolory! Oczywiście nie ma róży bez kolców, albowiem droga prowadząca do miasteczka pokryła się warstwą lodu, zniechęcającą skutecznie do ruszenia się z naszego siedliska, gdyż po prostu zrobiło się niebezpiecznie. I trzeba było odwołać zaplanowaną od dawna wizytę u lekarza specjalisty. I do sklepu po sprawunki też na razie nie da się wybrać. Trzeba poczekać na ocieplenie, które podobno już się zbliża. Z jednej strony to dobrze, bo znowu wyjazdy staną się możliwe, z drugiej źle, bo zniknie ta moja ukochana biel za oknem a znowu pojawi się wszędobylskie błoto.
   Dlatego cieszę się śnieżną aurą póki trwa i wychodzę na dwór łapiąc okiem aparatu fotograficznego te ulotne momenty, gdy zima nareszcie jest zimą. 




   Wczoraj niebo było u nas zachmurzone, dlatego w kolorycie widoków dominowała czerń oraz biel z lekką domieszką żółci traw i rudości krzewów. Jednak mimo to uznałam, iż jest cudownie i z samego rana poszłam przed siebie w stronę południowej części naszego przysiółka robiąc zdjęcia temu surowemu, lecz dla mnie pełnemu uroku krajobrazowi. Nie wzięłam ze sobą psów, chcąc się skupić tylko na spokojnym podziwianiu okolicy, na wsłuchiwaniu w ciszę śniegu, na swobodnym fotografowaniu. Jednak tuż po powrocie z mego samotnego spaceru pobiegłam z pieskami na tył ogrodu i szalałam tam z nimi, bawiłam się jak mała dziewczynka, wzbijając w górę tumany śniegu, hasając dokoła zielnej rabatki, nawołując wesoło moje kochane basałyki i zachęcając je do jeszcze intensywniejszych igraszek. Pieskom było w to graj! Ich oczy świeciły podnieceniem i radością a ogony kręciły młynki i piruety. Szusowały wokół mnie z popiskiwaniem i poszczekiwaniem. Podgryzały się i przewracały wzajemnie. Objadały śniegiem. Ryły w nim nosami. Tarzały się w upojeniu i zapamiętaniu. I znowu biegły przed siebie niczym konie wyścigowe a wiatr unosił im uszka i rozwiewał kudełki na szyjach i ogonach.










  A dzisiaj pogoda sprawiła mi kolejną radość. Znowu mogłam obserwować wielobarwny wschód słońca. Znowu powędrowałam przed siebie fotografując te kolorowe przestrzenie, te ciche, pokryte delikatną warstwą śniegu i lodu bezludne połaci.




  Słońce stoi teraz wysoko i zapowiada się, że przez cały dzisiejszy dzionek będzie pięknie. Może więc uda mi się namówić Cezarego na wspólny spacer do lasu (choć to wątpliwe, bo jest trochę przeziębiony). Może pobiegnę gdzieś sama z psami, bo wciąż jest we mnie jakieś nienasycenie, jakaś buzująca od środka niczym bąbelki szampana radość, wciąż pełna jestem energii i pragnienia wyjścia na spotkanie białej, mroźnej i pełnej blasku przestrzeni. Chcę się tym cieszyć póki trwa. Chcę napełniać oczy i serce tą zimową wolnością. Chcę żyć, póki życie nadal daje mi tak radosne, odradzające ciało i ducha chwile.


    Mógłby ktoś powiedzieć – Kobieto! Dorośnij w końcu i zachowuj się jak przystało na dojrzałą osobę! Porzuć wreszcie tę swoją egzaltację i nadmierny romantyzm! Spożytkuj energię na coś pożytecznego! Weź się za sprzątanie, gotowanie albo inne, bardziej ważne i pilne czynności.  
- Dobrze! - odpowiadam temu wyimagowanemu komuś (a tak naprawdę własnym kompleksom oraz wyrzutom sumienia ). Jednakże wszystkie ważne czynności przecież nie uciekną, w przeciwieństwie do słońca,  śnieżnej aury i mroźnych nawoływań wichru. W przeciwieństwie do nastroju, który teraz młodzieńczo tańczy w moim sercu i rozprzestrzenia się jak zaczarowana tęcza a już za moment może zniknąć, jakby go nigdy nie było, jakby znowu ważny był tylko rzeczywisty wiek, troski, obowiązki oraz zdrowy rozsądek, każący stulić skrzydła i działać niczym robot.



   Kochani! W Nowym, 2020 Roku życzymy Wam takich małych, lecz przecież jednocześnie bardzo ważnych radości. Byście chcieli i umieli się cieszyć czymkolwiek, by prosta radość niczym lampeczka  często lśniła na Waszym niebie, by przeganiała chmury smutku, zniechęcenia i pesymizmu  oraz by wskazywała kierunek, w którym warto podążać.

  Małych i wielkich radości w Nowym Roku życzą Wam Jaworowie oraz ich wesoła, psia czereda!:-)))

  

wtorek, 24 grudnia 2019

Nieidealnie…




   W jaworowym domostwie ogromny rozgardiasz i bałagan…Nawet na ubranie choinki nie było dotąd czasu ani natchnienia. Od ponad miesiąca tworzy się u nas łazienka na parterze. Wymarzona, wyczekana od kiedy tu mieszkamy, czyli od ponad dziewięciu lat. Dotąd wciąż musieliśmy korzystać z kabiny prysznicowej na pierwszym piętrze, co latem nie stanowiło problemu, natomiast zimą było nim, z uwagi na przejmujący chłód ciągnący tam od strychu i wynikającą z niego niechęć do ablucji wymagających całkowitego rozdziania się. Lecz wreszcie Cezary uległ mym namolnym prośbom, zawziął się i codziennie przez kilkanaście godzin lepi płytki ścienne i podłogowe, niweluje fuszerki poprzednich majstrów, kuje, klepie, wydrapuje, zakłada krany, podłącza, przystosowuje, wyrównuje, szlifuje, przykręca, wierci, docina, upiększa, wydzielając z wielkiej kotłowni sporą część łazienkową. Wychodzi mu to raz lepiej, raz gorzej. Nieidealnie, ale i tak wspaniale jak na samouka, majsterkowicza od wszystkiego w domu i gospodarstwie.


   Ta łazienka jest dla mnie, dla nas, wspólnym prezentem urodzinowo – imieninowo –  świąteczno - noworocznym. Ach! Lepszego nie mogłabym pragnąć . I cieszę się tym nowym dla mnie luksusem. Cieszę jak dziecko mogąc wziąć prysznic w ciepłym pomieszczeniu, do którego wchodzi się wprost z naszej sypialni. A w planie jest także wanna! Już szykuje się na nią miejsce. A nie kąpałam się w wannie od bodaj dziesięciu lat! Ach, co to będzie za cud i miód, móc usiąść już wkrótce w pachnącej olejkami czy płynem do kąpieli wodzie, zanurzyć się i przymknąć oczy. I pozostać tak na jakiś czas nie myśląc o niczym. O tym, co trzeba, co muszę, co czeka niecierpliwie. Nie, na parę chwil łazienka, moje ciche, ciepłe sanktuarium będzie tylko dla mnie…Ale na to muszę jeszcze trochę poczekać.


    Na razie jest wygodny, obszerny prysznic z zasłonką. Jest umywalka z lustrem oraz spora szafka na różne łaziebne utensylia. I codziennie nowe rządki kafelków pokrywają następne metry kwadratowe ścian i podłogi. A Cezary skonany i obolały od roboty każdego ranka naciera się maścią żywokostową, by dać radę przepracować kolejny dzień, by zobaczyć w moich oczach radość, by przemóc swoje słabości i być z siebie jako tako zadowolonym. Myślę, iż każdy człowiek potrzebuje najdrobniejszego choćby sukcesu. Udowodnienia sobie czy też potwierdzenia, że na coś go jeszcze stać, że jeszcze coś potrafi, że jak się uprze, to da radę, choćby gwoździe z nieba leciały. Dobrze jest też swoje zadowolenie móc dzielić z kimś bliskim, z kimś kto wie jak dużo wysiłku, czasu i starania kosztowało osiągnięcie pożądanego efektu. Dlatego pod koniec każdej dniówki roboczej gorąco i szczerze podziwiam dokonania Cezarego. On zaś cieszy się z mojego w nich udziału a także innych osiągnięć będących dziełem mych rąk i inwencji twórczej. Z uszycia nowych zasłonek do łazienki oraz firanek do kuchni. Z rozpalania co rano ognia w kuchennym piecu. Ze zwyczajnej porannej owsianki z cynamonem. Z pieczenia smakołyków napełniających cały dom boskim aromatem…


  Oto przed nami wigilia i święta. Roboty w związku z tym moc. Zawzięłam się więc by zrobić w tym roku dużo różnych pyszności. By ucieszyć czymś niezwykłym nasze przyzwyczajone do skromnego jedzenia na co dzień podniebienia. By nie bacząc na ten bałagan dokoła wyczarować kilka smakowitych potraw, które tak miło będzie zjeść razem w te kilka wolnych od pracy dni. Prawie nic z tego, co planowałam nie wyszło mi idealnie, ale myślę, że i tak będziemy z mężem zadowoleni, bo nie potrzebujemy do szczęścia wiele. Bo dobrze wiemy, że żadne materialne dobra tego szczęścia dać nie mogą, o ile nie przekazuje się z nimi kawałka swojego serca, swojej szczerości i ufności.


   Czekają już w lodówce i na zimnym ganku  przygotowane przeze mnie śledzie na trzy sposoby i ryba po grecku, kompot z suszonych owoców, zupa grzybowa i smażone litewskie pierogi – grzybowikami zwane, sałatka jarzynowa, pierniczki i kokosanki oraz nasączony nalewką jeżynową piernik z polewą czekoladową przekładany puszystym, białym kremem maślanym. Wprawdzie piernik wyszedł mi trochę krzywo i odrobinę przypalił się od spodu, ale i tak jestem dumna, że dałam radę go zrobić, bo to pierwsze w moim życiu warstwowe ciasto z kremem. Nigdy wcześniej nie odważałam się go piec, bojąc się, że całkiem nie wyjdzie, że to dla mnie jakaś wyższa, niedostępna szkoła jazdy. Często tak w życiu jest przecież, że obawa przed czymś całkiem skrzydła podcina i człowiek wiele rzeczy sobie odpuszcza lękając się porażki. Ale chyba lepiej spróbować i wiedzieć na co człowieka stać, niż karmić się złudzeniami czy lękami. Niż dusić swą inwencję obawą przed samokrytyką czy niepowodzeniem. Po prostu zrobić coś tak jak się potrafi, wierząc w siebie i doceniać swoje dzieło, jakiekolwiek by ono nie było…



   A na dworze choć grudzień, w najlepsze trwa pogoda listopadowa. Pada i pada a na zewnętrznym termometrze kilka stopni na plusie. W ogrodzie nadal kwitną stokrotki a zielona pietruszka na grządce wciąż nadaje się do zrywania. Brak śniegu. Szaroburo. Chlapa i mokrawica. Wilgoć stale wdziera się do domu, więc chociaż ciepło, trzeba drewno przynosić i w piecach palić żeby ją przeganiać.  Pierwsza to nasza zima tutaj bez kur. Z jednej strony dobrze, bo nie muszę co rano wychodzić do kurnika z jedzeniem dla nich. Z drugiej żal, bo tak mnie zawsze zielononóżki serdecznie witały gdakaniem, wzlatywaniem na grzędy, zaglądaniem z ciekawością do wiadra, co też im gospodyni przynosi. Teoretycznie mogłabym przez to dłużej pospać, ale wcale tak nie robię. Zazwyczaj idę spać z kurami i wstaję z kurami. Ot, siła przyzwyczajenia, ot niepoprawna, skowronkowata natura!


   A tymczasem deszcz nie ustaje. Psy wnoszą do domu kolejne porcje błota i brudu. Na nic bieganie z mopem i odkurzaczem. Trzeba machnąć ręką, bo z pogodą się nie wygra. Pieski znudzone i marudne, bo nie wiedzą co z sobą począć podczas takiej słoty. No bo ileż można spać i jeść?! W rzadkich chwilach przejaśnień wypadają na dwór aby wreszcie wybiegać się i pobawić w ogrodzie. Potem mżawka albo ulewa znowu zagania je do domowych pieleszy i sprawdzania, czy w miskach pojawiła się już ukochana zupka makaronowo-wątrobiana!


   Ech! Nawet kotów nie da się pogonić, bo one też w domu siedzą. Po cóż im w taką pogodę na dwór wychodzić? Ulokowały się w pokoju na pierwszym piętrze, gdzie mają święty spokój i przesypiają tam prawie całe dnie. Nie jest to do końca ich wybór, albowiem, niestety, Misia oraz Hipa strasznie zajadłe się na nie zrobiły i nie raz już, gdyby nie nasza interwencja, mogłoby dojść do kociego rozlewu krwi. Bezpieczniej więc kotom z dala od psich paszcz, ale smutniej bo i z dala ode mnie, która całe dnie krzątam się na dole i niewiele mam teraz czasu by zajrzeć do stęsknionych miauczków na piętrze. Nie jest tam idealnie tym moim kotkom, ale i tak przecież nieźle, bo ciepło, cicho i bezpiecznie a do tego przytulnie na kocykach i fotelach. Na dół zabierać je mogę tylko wtedy, gdy zamykam psy w pokoju psio-komputerowym albo gdy zwariowane szczekacze są na dworze. Wypieszczę wówczas porządnie moje kochane mruczki, smakołykami poczęstuję, poprzytulam się do ich mięciutkich futer, odetchnę chwilę w ich czułym towarzystwie a potem znowu na górę je zanoszę…
  

   Nie jest u nas idealnie. Nigdy nie było, ale nie o to chyba w życiu chodzi. Sądzę, iż warto poukładać codzienność po swojemu, nie przejmując się za bardzo cudzą opinią. Znaleźć dla siebie w tym co jest trochę szczęścia. Widzieć je, nawet gdy stare czy nowe zmartwienia i smutki usiłują zaćmić je zupełnie, gdy tęsknoty nie dają o sobie zapomnieć i wciąż dopominają się o uwagę, gdy zewnętrzny świat coraz bardziej wariuje, pogrążając się w niezrozumieniu i wrogości, gdy tyle ludzi cierpi i nie ma dla nich ratunku, gdy jedni pławią się w luksusach a inni ledwo wiążą koniec z końcem, gdy daleko są od nas ci, którzy powinni być blisko, gdy nadal nie udaje się nam zrealizować ważnych dla nas marzeń, gdy na dworze zamiast grudniowego śniegu wciąż deszcz i deszcz...


   Jest, co jest. Nieidealnie, ale po naszemu. Swojsko, skromnie i bezpiecznie w tej maleńkiej kropelce danego nam czasu. Dokoła trwa nasz rozgardiasz, nasze życie, dom, zwierzęta, zima. Już za chwilę kolejne nasze wspólne święta a potem powitanie Nowego Roku.

Z zalanego deszczem Jaworowa życzymy Wam kochani wszystkiego dobrego i pozdrawiamy Was świątecznie!:-))