Pasę kozy. Jest ciepło i przyjemnie. Siedzę na składanym, rybackim
krzesełku (Madziu S. dzięki za przypomnienie o nim). Ustawiłam je sobie na
łące, tuż przy ogrodzeniu wybiegu dla kur. Nogi swe uszanować w końcu muszę.
Dość już tego stania czy też przechadzania w tę i we wtę. Może to i zdrowe dla
nóg, ale jakże męczące. Tym bardziej, że będę jeszcze potrzebowała dzisiaj sporo
siły i wytrwałości do biegania po obejściu.
No to siedzę. Nade
mną fruwa parę niewinnych, wiosennych muszek. Och! Jest też jeden cytrynowy motyl.
Wiosna, wiosna, panie dziejku!
Mam przy sobie zeszyt i długopis, bo wymyśliłam
sobie, że przez te kilka godzin poza przypatrywaniem się kozom oraz obłokom
mogę spróbować coś napisać. Ach, może czas na jakiś nowy wiersz, czy
cokolwiek…? Łapię rozbiegane myśli a one jak żywa rtęć, znowu umykają
niepochwytnie. Tymczasem skowronek zaczął swój beztroski trel. Słucham go w skupieniu
i wzruszeniu. Sto lat temu łąka brzmiała takim samym ptaszęcym śpiewem. I
dwieście lat. I drzewiej. Tak samo będzie śpiewał jakiś skowronek, gdy już moje
prochy wiatr rozwieje. Nic się nie zmienia a pozornie zmienia tak wiele…
Co i rusz jakaś koza podchodzi by zajrzeć mi
przez ramię i sprawdzić, co ja tam piszę. Czy prawdę, aby? Dostrzega same
gryzmoły, kwiateczki i niezidentyfikowane esy-floresy. Słowem – nudziarstwo! No
to może warto zeszytu spróbować? Pewnie dobre toto. Pani przegania.
- Sio! Sio, kozy!
- niedobra pani!
Za chwilę znowu przybiegają. W oczy zagląda mi zwłaszcza
mój ulubieniec – Tofik, synek Popiołki. Ciekawski i ufny. Na kolana by się chętnie
władował. Na pieszczotki. Na zaczepki. Skupić chce na sobie moją uwagę choćby
na chwilę. Zeszyt bodzeniem z kolan zrzucić. Długopis w trawę wrzucić. Niech
pani szuka! Przy okazji można jej kitkę poogryzać. Na plecy wskoczyć niczym na
pochyłe drzewo. Bodnąć w wypięte cztery litery!Buch!
- Koziołki!
Huncwoty jedne! Zostawcie mnie w spokoju! – wstając z klęczek śmieję się i
opędzajam od natrętnych maluchów. One okrążają mnie w podskokach. Potem z nagła
tracą zainteresowanie, bo coś je tam w rowie zafascynowało. Och, żabka skacze!
Gdzie ona jest? Szukajmy!
A ja, samej sobie znowu zostawiona,
rozkładam ponownie zeszyt. Brwi w skupieniu marszczę…Wiersz gdzieś mi się
maleńki kluje…Och te muchy! Całe roje mnie okrążają. Macham rękami. Czapkę z
daszkiem mocniej na czoło nasuwam. Uparłam się, że coś jednak napiszę. Skowronek
milknie. Zmęczył się biedaczek…? Już, już pierwszy wers usiadł ponętnie na
czubku moich wiosennych myśli, gdy wtem słyszę nad głową charakterystyczny, ostry, ptasi
krzyk. To jastrząb krąży w pobliżu. Oj, porwałby sobie chętnie którąś z moich
kurek! Ale nie odważy się atakować, gdy ja tu siedzę, gdy kozy pasą się w
pobliżu. Tylko pokrzyczy, postraszy i poleci. Na szczęście! Patrzę z zachwytem
na jego szeroko rozpięte skrzydła. Na połyskujące w słońcu pióra. Drapieżnik majestatycznie
zatacza pod niebem kilka kół a w końcu znika za lasem.
Wiatr nagły się zrywa. Czapkę z głowy mi
zwiewa. Kartkami zeszytu mota. W ucho dmucha. Włosy do oczu nawiewa. Biegnę
żeby czapkę czym prędzej złapać. Kozy są szybsze. Porywają mi ją a potem skaczą
uradowane wyrywając sobie wzajemnie trofeum. Wreszcie mam. Złapałam. Uciekam
gagatkom. Zziajałam się. Wracam na swoje krzesełko. Zuzia układa się u moich
stóp. Ma tam odrobinę cienia. Chętnie by pospała. Ale gdzie tam?! Łobuz
Kurdybanek zaczepia ją do zabawy. Psina nie ma na to najmniejszej ochoty.
Odbiega na bezpieczną odległość i układa się wygodnie w zeszłorocznych, suchych
trawach.
Otwieram zeszyt po raz któryś. Muchy bzyczą
coraz natrętniej. Czy ja coś w ogóle dzisiaj napiszę? – myślę rozbawiona, bo
pamięć podsuwa scenkę jakże podobną, do mojej obecnej. Marek Kondrat jako Adaś Miauczyński
w filmie „Dzień świra” usiłuje napisać wiekopomny poemat o królu i królowej.
Już nawet wizualizuje sobie bardzo wyraźnie tę dostojną parę, gdy nagle błogie
wizje zakłóca mu dźwięk młota pneumatycznego…
Muszki uwzięły
się teraz na moje czoło. Swędzi okropnie. Widzę, że roje atakują także kozy.
Rozeźlone kozule strzygą uszami, kręcą młynki ogonkami, podskakują niczym w
obłędnym tańcu świętego Wita. Bodą się wzajemnie żeby rozładować swoją
frustrację. Ja także pogryziona i zirytowana mam już potąd tego siedzenia.
- A miało być tak
pięknie! – mamroczę, zbierając manatki i szykując się do ucieczki z tego
utrapionego miejsca.
- Kózki, idziemy
do lasu! – daję w końcu sygnał do wymarszu. Kozy biegną uszczęśliwione.
Zagłębiamy się w młode brzózki. Skowronek znowu śpiewa...