Strony

niedziela, 22 marca 2015

Na przywitanie wiosny





  
    Już ponad dwa tygodnie minęło od czasu, gdy pokazywałam na blogu naszą kozią czeredę. To dla koźląt cała epoka! Wyrośnięte, zadowolone z życia koźlaczki codziennie szaleją na łące u boku swych zajętym pasieniem mam.  Kozy nadal bardzo czułe i opiekuńcze mają już momentami serdecznie dość wszędobylstwa i zaczepialstwa swych pociech.  I wręcz widać jak odpoczywają psychicznie, gdy koźlaki zajmują się na dworze sobą wzajemnie im nareszcie dając odrobinę spokoju.Także ostatnio coraz bardziej nabuzowany testosteronem capek Łobuz Kurdybanek niewinnie rozkoszuje się wówczas otwartą przestrzenią i smakiem świeżej trawy, czasami od niechcenia poświęcając trochę swej uwagi niezmiennie chętnej do zabawy Zuzi.




      Gdy jest w miarę ciepła, słoneczna pogoda spędzamy razem po parę godzin na otwartej przestrzeni, gdzie ja zazwyczaj oddaję się błogim obserwacjom a szczęśliwe stado rozkoszuje się wszystkimi urokami wczesnej wiosny. Wczoraj, gdy już mnie nogi rozbolały od tego stania czy też krążenia wokół kóz przyciągnęłam sobie z pobliskiego lasku gruby pień i rozsiadłszy się na nim tkwiłam tak dość długo niby nieruchoma część krajobrazu. I dobrze mi tak było, bo coraz bardziej lubię te chwile, gdy nic nie muszę a czas staje w miejscu, nie przepędzany moimi stroskanymi myślami. Bo tych myśli zazwyczaj we mnie sporo. Tak bezradna w wielu sprawach się czuję. Nie potrafiąca pomóc bliskim mi, cierpiącym ludziom. Zasmucona tym, co nieuniknione. Zazdroszcząca koźlętom ich beztroski a jednocześnie zgnębiona przeznaczonym im losem. Miotająca się między niewiarą i zwątpieniem a nagłym blaskiem nadziei, która potrafi, na szczęście, dodać magicznego napędu do działania oraz do robienia czegokolwiek dla wiecznie żywych, niepokornych marzeń.
    Po głowie chodzą mi wówczas strzępy jakichś wierszy, starych piosenek, fragmenty rozmów czy listów od przyjaciół.  Każdy z nich ma tyle problemów. Każdy uwikłany w sprawy nie do przejścia. A przecież mimo wszystko trzeba żyć, cieszyć się tym, co jest i mieć nadzieję, że przetrwa się trudne chwile, doczeka lepszych czasów. A wiosna zapanuje nie tylko w lesie i na łące, ale także w duszy. Coś się wreszcie uda. Coś się odblokuje. A wtedy pobiegniemy razem z wiatrem w zawody, ciesząc się, śmiejąc, śpiewając, niczego się nie bojąc, przed niczym nie uciekając, oddychając znowu głęboko i bezboleśnie…




   Ach, siedziałabym tak na mym pieńku w nieskończoność, ale chłodny, kapryśny wiatr kazał mi wstawać i biegać by się rozruszać i nie zmarznąć. A ponieważ i to do porządnego rozgrzania nie wystarczało, to połączyłam przyjemne z pożytecznym i wykonałam kilka kursów w roli konia pociągowego, przyciągając z naszego lasku kilka rozłożystych drzewek, ściętych tam ubiegłej jesieni i pięknie przez zimę podeschniętych. Dzięki temu będzie czym palić w piecach przez parę następnych, chłodniejszych dni. Porządnie to z mężem pocięliśmy i teraz po wejściu do kotłowni nasze oczy cieszy wielka skrzynia pełna pachnącego drewna leszczynowego, jaworowego i wierzbowego.
    Cezary trudzi się ostatnio by przywrócić sprawność naszym dwóm traktorom. Jeden już prawie reanimował. Natomiast drugi potrzebuje jakichś linek, które zamówione w Internecie dotrą do nas za parę dni.
   Wówczas będzie można zaorać nasze pole żeby móc zacząć wszystkie wiosenne prace w warzywniku. Wyruszymy też traktorem z przyczepką po drewno.  Trzeba już zacząć gromadzić zapasy na przyszłą zimę. Teraz wszak jest najlepsza pora na ścinanie drzew. Jeszcze nie krążą w nich intensywnie soki. Jeszcze nie ma listków. Przyroda powoli, ale sukcesywnie budzi się do życia. Zaczynają już pomału kwitnąć fioletem najpopularniejsze w naszych okolicach leśne kwiatki – żywce. Pojawiły się też pojedyncze kaczeńce i kokorycze. Zielenią się pierwsze listki czosnku niedźwiedziego. Las pachnie świeżością i tętni radosnymi głosami ptaków. Ach, to najlepszy czas na nieśpieszne, nie męczące jeszcze upałem spacery. 



   Także koźlęta zaznały już przyjemności leśnych wędrówek. Kluczyły za matkami między drzewkami i krzakami. Próbowały smaku wiecznie zielonych traw i liści jeżyn. Tarzały się na suchych trawach i liściach a nawet bawiły w chowanego w gęstwinie młodych brzózek. A po powrocie z wiosennych popasów z ogromnym apetytem opijały się maminym mlekiem a potem odpoczywały u boku strudzonych rodzicielek. Po kilkunastu minutach widać było, iż znowu roznosi je energia. W takich chwilach maluchy niczym pchełki wskakują na żłoby. Odwiedzają się wzajemnie by bóść się dla zabawy i wyjadać sobie smakołyki z karmideł. Ostatnio rozsmakowały się w sianie, owsie, tartej marchewce i w gotowanych ziemniaczkach. Najedzone wychodzą z koziarni i ciekawe wszystkiego bawią się na podwórzu, póki nie dobiegnie ich nawoływanie zaniepokojonych o nie mam albo coś ich nagle w pobliżu nie spłoszy.



   Mieszkamy na skraju wsi, ale dużo ostatnio w pobliżu nas warkotliwych traktorów przejeżdża, psów rozszczekanych przebiega, motorów i quadów spragnionych rozrywki wyrostków śmiga. W ogródkach i wokół domów tętni życie. Trwają wiosenne porządki i remonty. Pierwsze wysiewy i sadzenia w warzywniakach i na polach. Stęsknieni słońca i ruchu gospodarze obchodzą co dzień swe włości planując przyszłe prace, przynosząc z lasu wierzbowe i osikowe gałęzie, dobre do reparacji płotków, do zastosowania jako żerdki i podpórki.



   Nasze kury całe dnie spędzają na swym wybiegu, gdzie wyjadają wszelkie trawki i listki, które się tam ukażą. Dużo jednak czasu minie zanim naprawdę się tam zazieleni i wszechobecne, pozimowe błoto wyschnie. Jak każdej wiosny pojawiły się w tych stronach jastrzębie i lisy. Strzeżemy więc, jak tylko się da naszego ptactwa i staramy się nie oddalać nigdzie, pozostawiając kury na ten czas bez opieki. A one odwdzięczają się nam biegając radośnie, wiodąc hałaśliwie rozgdakane dysputy, upiększając wczesnowiosenny ogród swym jaskrawym upierzeniem oraz, oczywiście, znosząc najpyszniejsze na świecie jajka.




   I tak oto rozpoczął się kolejny, pracowity okres w naszym pogórzańskim żywocie. Jeszcze nie rozruszaliśmy się na dobre. Jeszcze do codziennej intensywności pracy nie przywykliśmy. Szybko się męczymy. A po długim schylaniu, kucaniu czy dźwiganiu całkiem z sił opadamy. Mięśnie bolą każdego ranka a w kościach coś skrzypi i zgrzyta. Łykamy zwiększone dawki witaminy D3, dowiedziwszy się od jednej z życzliwych czytelniczek bloga, że taka kuracja może bardzo pomóc na dolegliwości mięśniowe. A ponieważ bardzo potrzeba nam teraz mocy i wytrwałości robimy wszystko by się jakoś postawić na nogi oraz odzyskać dawny wigor. Zajadamy czosnek i cebulę. Popijamy po trochu kozie mleko. Raczymy się przeróżnymi herbatkami z ziół zebranych przeze mnie ubiegłego lata na tutejszych łąkach. I staramy się wzajemnie dopingować do dbania o siebie. Doceniamy choćby najmniejsze swe sukcesy. Zauważamy starania by w czymś się wyręczyć, by pomóc w czymkolwiek. A kiedy nie mamy siły na nic, bo wiosną zmęczenie i senność szybko człowieka ogarnia, po prostu siadamy przy budynku gospodarczym na zielonych, wykonanych przez Cezarego taborecikach i wygrzewamy się w dobrotliwych promieniach słońca obserwując pocieszne harce beztroskich, nic nie wiedzących jeszcze o prawdziwym życiu koźląt…



czwartek, 19 marca 2015

Misterium



Słowa zamarły wzruszeniem w tej chwili złotem skrzącej
Spektakl trwa wytęskniony, śpiewa miłośnie słońce 
Ziemia przyjmuje to z drżeniem, w jej uszach rozkoszy tętno 
Faluje w ekstazie przestrzeń  -  początku wiosny piękno
 
Ziemia się słońcu oddaje a słońce swojej ziemi 
Stapiają się w uścisku, tym blaskiem połączeni 
A tyle jest w nich życia, pasji i namiętności 
Że nurty rzek szaleją wzburzone do białości
 
    A wszystkie resztki śniegu, marznąca mgła, szron, sople 
      Potem spływają w jęku, w szemrzące żądzą krople 
A drzewom żywe soki kipią jak oszalałe 
  I pączki się zjawiają bolesne i nabrzmiałe
 
  Misterium lśni cudowne, misterium gra odwieczne 
Kochanie wiekopomne, tak ziemskie i słoneczne 
I wreszcie żar, spełnienie, zielenią drga powietrze 
 I spływa wdzięczna ziemia czułym, wiosennym deszczem..


czwartek, 12 marca 2015

Wszystko, co jest nami…





Cezary pisze



Pesymizm, jako brak ufności do losu wykreśla wzrastającą krzywą na życiorysie każdego z nas. Optymizm jest zaś wykładnikiem często bezkrytycznej wiary. Są to dwie skrajności przynależne piszącemu. Trudno o wypośrodkowanie, bo co dzisiaj wiarą, jutro zaprzeczeniem.

A miało być o składowaniu…


Życie jak wielowymiarowy magazyn jawi się swoim nieposkładaniem. Sprawa przerasta sprawę, zmienia położenie w odniesieniu do poprzedniej pozycji. Zdezaktualizowane rzeczy przykrywane są kolejną warstwą w wyznaczonej kolejności nadanego im biegu. Niby mimowolnie, lecz z zachowaniem bezwiednej tendencyjności, tak jakbyśmy realizowali zamierzony z góry plan. To, co było wartością znika pod na nowo osiągniętym walorem dnia dzisiejszego, by stać się kolejną warstwą budowanego podłoża. Nieustający bieg zmian, dewaluacji czy hierarchii.

Patrzę na przedmioty i sprawy odkładane w stosy zapomnienia. Przykurzone zalegającym czasem tracą na wyrazistości, zarys pozostaje zamglony proporcjonalnie do wartości. Ostre rzeczy tracą obrazowość, a te codzienne dokładane są do kurzu łączącego wszystko w jeden monolit. To tylko pozory, wystarczy podmuch nostalgii by od nowa uzyskać ich odrębność i by otrzepane z kurzu rozświetliły niegdysiejszy blask lub ciemność.

Zbieractwo wyraża i odzwierciedla drogę przejść przynależnych labiryntów i zawirowań, bez możliwości bezpośredniej ingerencji nawet, gdy idąc prosto widzimy przed nami kolejny tunel. Wyznaczony pęd życia nie zwalnia na tyle, aby ochłodzić zgrzanie zapędów mających swe odniesienie w przeszłości.


A miało być o składowaniu…


Wszyscy jesteśmy kolekcjonerami. Zbieramy wszystko począwszy od znaczków, maskotek, uczuć, obrazów. Szczególnie wartościowe są właśnie obrazy doznań i przeżyć. Dopasowywane do wyobrażeń stają się dogmatem aplikowanym przy każdej ocenie obecnej rzeczywistości nie bacząc na poprawność ich stosowalności. Przecież wiemy i nie może być inaczej. Mamy wiarygodną podkładkę i w każdej chwili skłonni jesteśmy wysupłać z monolitu odpowiednią cegiełkę, odkurzyć i pokazać jej blask czy blask ciemności. Czasem atrybuty nie potrafią ujawnić się, są osaczone nowym blaskiem czy blaskiem ciemności.  


Więc, dlaczego jesteśmy kolekcjonerami…

Jesteśmy na tyle zachłanni, że nie potrafimy wyegzekwować prawidłowej selekcji. Trudno odrzucić rzeczy, doświadczenia, bo być może nadarzyć się okazja bezpośredniego ich zastosowania.

Teraz już wiem, dlaczego moja komórka jest zawsze wyładowana manelami po sufit. Czasem komórka jest przepełniona SMS’ami i nic więcej nie mogę odebrać. Mogę przeoczyć coś bardzo ważnego, informację na skalę być lub zniknąć. Z tego typu zaległościami łatwo jest poradzić sobie i oczyścić w sposób mechaniczny. W prosty sposób robimy miejsce na nowe, zaczynamy proceder od nowa.
Znacznie gorzej jest z obrazami uczuć i doznań, które to tworzą nas unikalnych i niepowtarzalnych w całości. To tak, jakby usuwać cegiełkę po cegle z fundamentu naszej egzystencji, naszego ja. W normalnych warunkach nie podcinamy podtrzymującej gałęzi. Tak samo nie powinniśmy usuwać ludzi dobrej woli z bliskiej przestrzeni, powietrza wystarczy dla każdego. Nawet tych złych w naszym mniemaniu, bo oni też mają prawo bytu, a odsunięci na drugi krąg mogą z daleka zatracić pierwotną wyrazistość.
Manipulujemy otaczającym nas światem, na siłę chcemy dostosować go do naszych wyobrażeń. W ten sposób stajemy się sędziami i sądzimy bezwzględnie wszystko to, co nie pasuje do wypracowanego realizmu. Bardzo często karzemy ludzi za nasze grzechy, właśnie My.  


A miało być o składowaniu…


Utożsamiam się z wszelkimi przeżyciami, doznaniami, przedmiotami, których dotknąłem i których przyjdzie mi dotknąć. Nie ma sensu wypierać się przyczynków kształtujących na obraz i podobieństwo nas, nas samych.

Często słyszę; chcę zacząć od nowa. Chcę dostąpić oczyszczenia zupełnego, bez bagażu przeszłości. To jest utopia, której skutki zaważą na przyszłych poczynaniach. Oczyścić można zawaloną komórkę z gratów czy komórkę z SMS’ów.


A miało być o składowaniu…

Jest duża szansa, że na świeżo zaoranym i wysianym czystymi nasionami polu wiatr wtrąci swoje trzy grosze i zasieje chwasty.


Z podziękowaniem za inspirację dla Mar z bloga:  

sobota, 7 marca 2015

Zakozieni!





   Czas płynie i przynosi codzień mnóstwo nowych wydarzeń związanych z kozami. Jesteśmy tak nimi zajęci, że nie ma kiedy siąść i porządnie to wszystko opisać.  Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Tyle nowych spostrzeżeń, zachwyceń. Tyle starań i pracy by sprostać wszystkim potrzebom kóz i ich maleństw, które rosną w błyskawicznym tempie i nabierają nowych umiejętności.






   W pierwszym tygodniu marca pogoda była u nas w kratkę - pewnie tak jak wszędzie. Jednak gdy tylko słonko zaświeciło na tyle ochoczo by roztopić śnieg na naszej łące wyruszyliśmy na nią z prawie wszystkimi kozami i ich pociechami.
   Nie zabraliśmy ze sobą capka Łobuza Kurdybanka ponieważ nie chcieliśmy by biegając z Zuzią stratował niechcący swe dzieci - tak nieporadne przecież jeszcze koźlęta. Poza tym musieliśmy uważać na Brykuskę, która w zaledwie dziesięć dni po porodzie dostała kolejnej rui i swym wabiącym zapachem powodowała u sąsiadującego z nią capka ataki miłosnego szaleństwa. Trzeba było za wszelką cenę uchronić kozę przed kolejnym zajściem w ciążę i separować od jurnego amanta.


   Na ten pierwszy wiosenny spacer nie poszła też z nami Majka, której dzieciątko było jeszcze zbyt małe na takie wyprawy. Ale biała koza nie dopominała się nawet o to zajęta czułą opieką nad malutkim Guciem.

   Wyszliśmy kolejno. Najpierw Popiołka z dziećmi – Szarką i Tofikiem. Potem Brykuska z córeczką Landrynką. Dzieciarni bardzo już trzeba było przestrzeni i ruchu. Siedząc dotąd w boksach ze swymi mamami nudziły się okrutnie i marudząc właziły swym nieszczęsnym rodzicielkom na głowy albo przedostawały się jakimś cudem przez szpary między deskami  i odwiedzały sąsiednie boksy, skąd już nie umiały wrócić samodzielnie do siebie i koniecznie trzeba było im w tym pomóc .


  Także stare kozy łaknęły jakiejś odmiany. Najwyższa była już pora by rozprostować kości i zobaczyć co tam słychać na dworze. Wszak nasze kozy to zapalone wędrowniczki a nie jakieś leniwe piecuchy! Słonko przez okna swymi promieniami głaskało ich pyski, skowronki podśpiewywały radośnie a kury biegające po błotnistym ogrodzie wydzierały się entuzjastycznie, znajdując robaczki i świeże trawki. Oj, czas był, czas!


   Obawialiśmy się tylko pierwszego spotkania oko w oko Popiołki z Brykuską. Te niedawne przyjaciółki oddzielone od siebie na skutek wynikłych między nimi animozji mogły zachować się nieprzewidywalnie i chcieć ze sobą walczyć o pozycję w stadzie. I rzeczywiście początkowo na otwartej przestrzeni pastwiska Popiołka zachowywała się bardzo agresywnie względem Brykuski. Rada by ją pogonić i bodnąć z całej siły. Zaznaczyć w jakis sposób swoją przewagę i nie cichnacą urazę. Żeby ochronić czarną kozę przez rozeźloną siostrzycą przypięłam zalęknionej Brykusce smycz do czerwonej obróżki i odeszłam nieco dalej zasłaniając ją sobą przed złością Popiołki. I to pomogło. Każda miała teraz do dyspozycji swój teren i nie wchodziły sobie już wzajemnie w drogę. Uspokojone kozy zajęły się pasieniem oraz doglądaniem swych brykających pociech. A my odetchnęliśmy z ulgą nareszcie mogąc bez żadnych nerwów przyglądać się poczynaniom wesołej dzieciarni.


   Ależ cudownie było popatrzeć na biegajace niczym torpedy koźlęta! Najpierw trzymały się blisko swych pomekujących troskliwie mam. Potem zaciekawione światem i sobą wzajemnie skakały jak pchełki po łące, zatrzymując się z nagła by potoczyć wokół zdziwionym, niewinnym spojrzeniem. Córeczka Brykuski – śmiała, rezolutna Landrynka przywitała się grzecznie z ciocią Popiołką. Siwa koza obwąchała dokładnie tę większą od własnych pociech kózkę i widać było, że sama nie wie, co ma myśleć i co robić. Zaakceptować i polubić czy może bodnąć, żeby nauczyć małą moresu? Wkrótce potem dostrzegliśmy z zadowoleniem, iż popielata kozula coś w sobie przełamała i przyjęła wreszcie Brykuskowe maleństwo jako kolejnego członka stada. Niebawem bez żadnego już niepokoju obserwowała zabawy Landrynki oraz  dwojga młodszych dzieciaków - Szarki i Tofika.


   W pewnym momencie Landrynka biegnąc na łeb na szyję wpadła do rowu, ale szybko się wygramoliła i dołączyła do malutkiej Szarki, którą zainteresowały młode trawki i pojedyncze listeczki pokrzywy. Skubała je z ciekawością i przeżuwała naśladując we wszystkim swą stojącą w pobliżu mamę.
  Kilka chwil potem Landrynka podskakując, klucząc i chowając się to za Brykuską, to za Popiołką zwiewała przed biegającą radosnym sprintem Zuzią. Zuzia uparcie zapraszała maluchy do zabawy w gonionego, ale one wolały zajmować się sobą wzajemnie oraz podpatrywaniem mam, wyjadających spośród traw co smakowitsze kłoski.


   Tak nam wszystkim było radośnie i błogo na tej pieszczonej życzliwymi promieniami słonka łące, taka cudowna zgoda zapanowała wśród koziej hałastry, że chciałoby się tak stać i stać, pstrykając kolejne zdjecia i nigdzie się nie śpiesząc. Wówczas jednak zdarzyło się coś, co zaburzyło na jakiś czas tę sielską harmonię. Otóż raptem na horyzoncie pojawił się pędzący w naszą stronę niczym rączy rumak Łobuz Kurdybanek. Biedny capek zrozpaczony i wściekły, iż zostawiliśmy go w zamknięciu zrobił wszystko by się jakoś ze swego boksu wydostać i sprawiedliwie razem ze wszystkimi móc zażywać przyjemności brykania na łące.



   Najpierw spróbował staranować bramkę( co dostrzegliśmy później po powrocie ze spaceru, widząc skrzywioną zasuwkę i uszkodzoną bramkę) a następnie uzbrojony w omalże nadnaturalne moce przelazł akrobatycznie ponad sięgającym mu po szyję ogrodzeniem i dobrze wiedząc, gdzie należy nas szukać przybiegł prosto na przyległą do tyłu ogrodu łąkę. A tam z miejsca zaczął zalecać się do Brykuski, która oczywiście nie miała nic przeciwko temu. Ta zwariowana na swoim punkcie dwójka bez zwłoki ruszyć chciała w miłosny taniec w czym usiłowaliśmy im z Cezarym przeszkodzić ganiając wokół nich i odciagając jak najdalej od siebie. Jednak oni znowu wracali do siebie jak bumerangi. Do tego wszystkiego dołączyła się Zuzia, która widząc w tym wszystkim świetną zabawę łapała Brykuskę i Łobuza za nogi a nie zrażajac się jego bodzeniem doskakiwała raz po raz i chwytała capka za grzywkę oraz rogi, śmiejąc się przy tym szelmowsko od ucha do ucha!A jeszcze do całej zgrai dołączyły ciekawskie maluchy!Też chciały być w centrum uwagi.


   Wreszcie udało się nam zapiąć Łobuzowi smycz i odciagnąć gagatka na bok, gdzie zadziwiająco szybko zapomniał o swej oblubienicy zajadając się świeżą trawą. Kurdybankowy spokój zakłócały tylko co jakiś czas jego wielce zainteresowane tatusiem dzieciaki!


   I znowu na naszej łące zapanowała cudowna błogość oraz niezmącony spokój. Popatrując na kozią czeredkę wystawialiśmy spragnione ciepła twarze ku słońcu i łapaliśmy łapczywie wiosenne dawki witaminy D, której stanowczo za mało mamy w organizmach po szaroburej zimie.


   Po jakimś czasie jednak przedwiosennemu słonku zachciało się najwidoczniej spać, gdyż ziewając schowało się za puszystą chmurką i przestało interesować zupełnie naszym losem. Na jego miejsce pojawił się od razu chłodny, przenikliwy wiatr a chwilę potem zaczął padać podobny do kaszy, gęsty śnieg. Czas był najwyższy wracać do domu. Kozy pierwsze dały znak do odwrotu i gęsiego ruszyły w stronę koziarni. Maluchy podążyły grzecznie za swymi mamami. Łobuz prowadzony przeze mnie na smyczy oganiał się od niechcenia od dokuczającej mu, niezmordowanej w zabawowym zapale Zuzi.


   A w koziarni zmęczone koźlęta zaraz ułożyły się do snu wchodząc pod żłoby i tam wtulając w mięciutkie sianko. Także znużone tym pierwszym spacerem i świeżym powietrzem starsze kozule przez chwile popasły się sianem a wkrótce poszły w ślady śpiących smacznie dzieciaków. Tylko Łobuzowi spać się nie chciało, który tęskniąc za wybranką swego serca dość długo jeszcze pomekiwał żałośnie i rytmicznie bódł w odgraniczajacy go od Brykuski murek.


     I już mieliśmy wychodzić z koziarni, sami także czując wielką potrzebę odpoczynku, gdy nasz wzrok padł na Majkę oraz jej powiększone dójki. Maluszek Majki – Gucio spał sobie smacznie pod żłobem, ale jego matce najwidoczniej przeszkadzały przepełnione mlekiem wymiona. Wzięłam więc czyste wiaderko i postanowiłam czym prędzej ulżyć białej kózce. Trochę się tego obawiałam ze względu na dzikość Majki. Czym innym jest przecież delikatne głaskanie po pyszczku, którą to miłą pieszczotę lubiła ta nasza biała kózka a czym innym dojenie – tak bliski i intensywny kontakt z człowiekiem. A poza tym nie jest wcale tak łatwo wydoić kozę, jeśli nie ma sie w tym względzie doswiadczenia. Moje doświadczenie zaś było marne. Kilka razy do tej pory poddoiłam Brykuskę, chcąc zapobiec u niej zapaleniu wymienia. Brykuska tak oswojona przecież ze mną podczas dojenia była niespokojna i wyrywała się, kopiąc wiaderko albo bezceremonialnie do niego włażąc. Jak wobec tego będzie z Majką?


   Przemawiając łagodnie do białej kózki i podtykając jej pod pyszczek kawałak smakowitej bułki zagoniłam ją w róg boksu, gdzie uklękłam przy niej w rozkroku, nogą blokując jej możliwość ucieczki. Następnie jedną ręką objąwszy szyję niespokojnej kozuli drugą zaczęłam rytmicznie uciskać powiększone wymionko. Ku mej radości Majka już po chwili odprężyła się i zajęła skubaniem siana a ja tkwiąc w tej dość niewygodnej pozie doiłam i doiłam ciesząc się cieniutkim strumieniem białego, pachnącego mleka ciurkającego do mojego wiaderka. Owo gęste od siary mleko wlałam potem do miseczki naszej Zuzi, która wychłeptała je z takim smakiem, jakby nigdy nic lepszego nie piła.
  Tamtego dnia nie udoiłam wiele, ale najwidoczniej Majka polubiła ten proceder ponieważ wczoraj nie miała nic przeciwko temu bym znowu jej ulżyła. To bardzo mleczna koza a jej maleńki synek nie daje rady wypić całego, zalegającego w jej wymionach mleka. Znowu zabawiłam się w dojarkę na skutek czego pierwszy raz mogliśmy napić się z Cezarym przepysznego, słodkiego i gęstego od siary mleka od naszej białej kozulki. I myśmy pili i Zuzia i koty…I wszystkim było mało! Za około dwa miesiące, gdy będzie można już doić codziennie wszystkie nasze kozy na pewno będziemy mogli nasycić się do woli tą białą ambrozją.


   A na razie cieszymy się przedwiośniem, które na kolejnych kilka dni zapowiada się bardzo słonecznie i ciepło. Kozie maluchy doczekać się nie mogą następnych spacerów! I my także dość mamy siedzenia w domu. Najwyższa już pora by odżyć po zimie. Pobiegać po lesie i poszukać pierwszych śladów wiosny. Przewietrzyć myśli, odgonić smutki, odkurzyć nadzieje, uśmiechnąć się do marzeń i przywitać nowy, dobry czas…



P.S.
Serdecznie witamy w gronie czytelników tego bloga naszych  zaprzyjaźnionych z nami serdecznych sąsiadów zza drogi !:-))♥

P.S. nr 2
Dzisiaj okazało się, że Landrynka jest jednak Landrynkiem!!!