Już
ponad dwa tygodnie minęło od czasu, gdy pokazywałam na blogu naszą kozią
czeredę. To dla koźląt cała epoka! Wyrośnięte, zadowolone z życia koźlaczki
codziennie szaleją na łące u boku swych zajętym pasieniem mam. Kozy nadal bardzo czułe i opiekuńcze mają już
momentami serdecznie dość wszędobylstwa i zaczepialstwa swych pociech. I wręcz widać jak odpoczywają psychicznie,
gdy koźlaki zajmują się na dworze sobą wzajemnie im nareszcie dając odrobinę
spokoju.Także ostatnio coraz bardziej nabuzowany testosteronem capek Łobuz Kurdybanek niewinnie rozkoszuje się wówczas otwartą przestrzenią i smakiem świeżej trawy, czasami od niechcenia poświęcając trochę swej uwagi niezmiennie chętnej do zabawy Zuzi.
Gdy
jest w miarę ciepła, słoneczna pogoda spędzamy razem po parę godzin na otwartej
przestrzeni, gdzie ja zazwyczaj oddaję się błogim obserwacjom a szczęśliwe stado
rozkoszuje się wszystkimi urokami wczesnej wiosny. Wczoraj, gdy już mnie nogi
rozbolały od tego stania czy też krążenia wokół kóz przyciągnęłam sobie z pobliskiego
lasku gruby pień i rozsiadłszy się na nim tkwiłam tak dość długo niby
nieruchoma część krajobrazu. I dobrze mi tak było, bo coraz bardziej lubię te
chwile, gdy nic nie muszę a czas staje w miejscu, nie przepędzany moimi
stroskanymi myślami. Bo tych myśli zazwyczaj we mnie sporo. Tak bezradna w
wielu sprawach się czuję. Nie potrafiąca pomóc bliskim mi, cierpiącym ludziom. Zasmucona
tym, co nieuniknione. Zazdroszcząca koźlętom ich beztroski a jednocześnie
zgnębiona przeznaczonym im losem. Miotająca się między niewiarą i zwątpieniem a
nagłym blaskiem nadziei, która potrafi, na szczęście, dodać magicznego napędu do
działania oraz do robienia czegokolwiek dla wiecznie żywych, niepokornych marzeń.
Po
głowie chodzą mi wówczas strzępy jakichś wierszy, starych piosenek, fragmenty
rozmów czy listów od przyjaciół. Każdy z
nich ma tyle problemów. Każdy uwikłany w sprawy nie do przejścia. A przecież
mimo wszystko trzeba żyć, cieszyć się tym, co jest i mieć nadzieję, że przetrwa
się trudne chwile, doczeka lepszych czasów. A wiosna zapanuje nie tylko w lesie
i na łące, ale także w duszy. Coś się wreszcie uda. Coś się odblokuje. A wtedy pobiegniemy razem z wiatrem w zawody,
ciesząc się, śmiejąc, śpiewając, niczego się nie bojąc, przed niczym nie
uciekając, oddychając znowu głęboko i bezboleśnie…
Ach, siedziałabym tak na mym pieńku w
nieskończoność, ale chłodny, kapryśny wiatr kazał mi wstawać i biegać by się
rozruszać i nie zmarznąć. A ponieważ i to do porządnego rozgrzania nie
wystarczało, to połączyłam przyjemne z pożytecznym i wykonałam kilka kursów w
roli konia pociągowego, przyciągając z naszego lasku kilka rozłożystych
drzewek, ściętych tam ubiegłej jesieni i pięknie przez zimę podeschniętych. Dzięki
temu będzie czym palić w piecach przez parę następnych, chłodniejszych dni. Porządnie
to z mężem pocięliśmy i teraz po wejściu do kotłowni nasze oczy cieszy wielka
skrzynia pełna pachnącego drewna leszczynowego, jaworowego i wierzbowego.
Cezary
trudzi się ostatnio by przywrócić sprawność naszym dwóm traktorom. Jeden już
prawie reanimował. Natomiast drugi potrzebuje jakichś linek, które zamówione w
Internecie dotrą do nas za parę dni.
Wówczas będzie można zaorać nasze pole żeby
móc zacząć wszystkie wiosenne prace w warzywniku. Wyruszymy też traktorem z przyczepką
po drewno. Trzeba już zacząć gromadzić
zapasy na przyszłą zimę. Teraz wszak jest najlepsza pora na ścinanie drzew.
Jeszcze nie krążą w nich intensywnie soki. Jeszcze nie ma listków. Przyroda
powoli, ale sukcesywnie budzi się do życia. Zaczynają już pomału kwitnąć
fioletem najpopularniejsze w naszych okolicach leśne kwiatki – żywce. Pojawiły
się też pojedyncze kaczeńce i kokorycze. Zielenią się pierwsze listki czosnku
niedźwiedziego. Las pachnie świeżością i tętni radosnymi głosami ptaków. Ach,
to najlepszy czas na nieśpieszne, nie męczące jeszcze upałem spacery.
Także koźlęta zaznały już przyjemności
leśnych wędrówek. Kluczyły za matkami między drzewkami i krzakami. Próbowały
smaku wiecznie zielonych traw i liści jeżyn. Tarzały się na suchych trawach i
liściach a nawet bawiły w chowanego w gęstwinie młodych brzózek. A po powrocie
z wiosennych popasów z ogromnym apetytem opijały się maminym mlekiem a potem odpoczywały
u boku strudzonych rodzicielek. Po kilkunastu minutach widać było, iż znowu roznosi
je energia. W takich chwilach maluchy niczym pchełki wskakują na żłoby.
Odwiedzają się wzajemnie by bóść się dla zabawy i wyjadać sobie smakołyki z
karmideł. Ostatnio rozsmakowały się w sianie, owsie, tartej marchewce i w
gotowanych ziemniaczkach. Najedzone wychodzą z koziarni i ciekawe wszystkiego bawią
się na podwórzu, póki nie dobiegnie ich nawoływanie zaniepokojonych o nie mam
albo coś ich nagle w pobliżu nie spłoszy.
Mieszkamy na skraju wsi, ale dużo ostatnio w
pobliżu nas warkotliwych traktorów przejeżdża, psów rozszczekanych przebiega,
motorów i quadów spragnionych rozrywki wyrostków śmiga. W ogródkach i wokół
domów tętni życie. Trwają wiosenne porządki i remonty. Pierwsze wysiewy i
sadzenia w warzywniakach i na polach. Stęsknieni słońca i ruchu gospodarze
obchodzą co dzień swe włości planując przyszłe prace, przynosząc z lasu
wierzbowe i osikowe gałęzie, dobre do reparacji płotków, do zastosowania jako
żerdki i podpórki.
Nasze kury całe dnie spędzają na swym
wybiegu, gdzie wyjadają wszelkie trawki i listki, które się tam ukażą. Dużo
jednak czasu minie zanim naprawdę się tam zazieleni i wszechobecne, pozimowe
błoto wyschnie. Jak każdej wiosny pojawiły się w tych stronach jastrzębie i
lisy. Strzeżemy więc, jak tylko się da naszego ptactwa i staramy się nie
oddalać nigdzie, pozostawiając kury na ten czas bez opieki. A one odwdzięczają się nam biegając
radośnie, wiodąc hałaśliwie rozgdakane dysputy, upiększając wczesnowiosenny
ogród swym jaskrawym upierzeniem oraz, oczywiście, znosząc najpyszniejsze na
świecie jajka.
I tak oto rozpoczął się kolejny, pracowity
okres w naszym pogórzańskim żywocie. Jeszcze nie rozruszaliśmy się na dobre.
Jeszcze do codziennej intensywności pracy nie przywykliśmy. Szybko się męczymy. A po długim schylaniu, kucaniu czy dźwiganiu całkiem z sił opadamy. Mięśnie bolą
każdego ranka a w kościach coś skrzypi i zgrzyta. Łykamy zwiększone dawki
witaminy D3, dowiedziwszy się od jednej z życzliwych czytelniczek bloga, że
taka kuracja może bardzo pomóc na dolegliwości mięśniowe. A ponieważ bardzo
potrzeba nam teraz mocy i wytrwałości robimy wszystko by się jakoś postawić na
nogi oraz odzyskać dawny wigor. Zajadamy czosnek i cebulę. Popijamy po trochu
kozie mleko. Raczymy się przeróżnymi herbatkami z ziół zebranych przeze mnie
ubiegłego lata na tutejszych łąkach. I staramy się wzajemnie dopingować do
dbania o siebie. Doceniamy choćby najmniejsze swe sukcesy. Zauważamy starania
by w czymś się wyręczyć, by pomóc w czymkolwiek. A kiedy nie mamy siły na nic,
bo wiosną zmęczenie i senność szybko człowieka ogarnia, po prostu siadamy przy
budynku gospodarczym na zielonych, wykonanych przez Cezarego taborecikach i
wygrzewamy się w dobrotliwych promieniach słońca obserwując pocieszne harce
beztroskich, nic nie wiedzących jeszcze o prawdziwym życiu koźląt…