Strony

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Na progu lata





Szłam w wiosenność roztętnioną
Szłam w zieloność migotliwą
Zaraz lato będę chłonąć
Zaraz latem będę płynąć

Te zapachy, te świergoty
Obietnice drzew dalekich
Te kamienie, te potoki
Te paprocie, mchy i rzeki

W pole szłam końcówką wiosny
Lato tupie niecierpliwie
Wieczór ciepły i radosny(chłodny, lecz)
I zieloność pachnie, płynie

Wiosno, wiosno! - Dobra mamo!
Czułym gestem dałaś życie
Teraz ono pewnie, śmiało
W tę zieloną miłość idzie..( w tę dojrzałą)

Lot trzmiela





Taka cudna, lekka chwila
Taniec trzmiela dźwięczy, brzęczy
W ten lot chwili zasłuchana
Wędruję po tęczy
Szukam barw zgubionych nocą
Znajduję iskierki
Szafiru półtony migocą(marzenia)
I złota półdźwięki(wspomnień)
Trzmiel migocze i kołuje
Ciepłe lato wciąż przyzywa()
Kryje się i ukazuje
Oczy mrużę, słońce witam
Chwilo dobra - graj mi dłużej
Nie chowaj się za czasem
Niech Cię dzisiaj nie zachmurzę
Problemów balastem
A jeżeli już to zrobię
To wracaj czym prędzej
Wracaj, wracaj trzmieli locie
Wciąż chcę Ciebie więcej...

poniedziałek, 23 czerwca 2014

W tej samej chwili...




   A w tej samej chwili, na tej samej ziemi
   Ktoś krzyczy ze szczęścia, ktoś inny z żałości
   I tak będzie zawsze, to się nie odmieni
   Radość i udręka - dwójka pewnych gości

   I siedzą przy stole - walczą o nakrycia
   Wzajem wyrywają co tłuściejsze kąski
   A my, między nimi szarpiemy coś z życia
   Pragnąc wciąż stałości, oddechu beztroski

   A w tej samej chwili płacze ktoś samotny
   I patrzy ponuro w światła obcych okien
   Tam ktoś inny tańczy swój taniec zawrotny
   Ze swą drugą połówką, wyczekanym bogiem

   I tak jest i będzie - huśtawka zaklęta
   Tak to urządzone - dla każdego różnie
   Czy to przeznaczenie, karma, dola święta?
   Jedni mają pełnię, drudzy mają próżnię

   No a ci pośrodku, nie patrzą na boki
   Wolą iść przed siebie, nie zadawać pytań
   Cieszyć się czymkolwiek, słońcem, co do okien
   Zagląda co rano, cicho szepcząc: Witaj..


sobota, 14 czerwca 2014

Czerwcowe wieści spod trześni…



 



   Gwałtowna burza z ulewą zakończyła na razie królowanie upałów na Pogórzu Dynowskim, za co owej burzy bardzo jestem wdzięczna. Ledwo już dychałam w tej spiekocie. Natomiast komary, muchy, gzy i inne latające wampirki miały się całkiem nieźle. Dziwna jest wiosna tego roku. Tropikalna nieomalże. W lesie mnóstwo jest niewysychających nigdy kałuż, w których chmarami mnożą się te wszystkie, dręczące nas insekty. Jednakże ta wilgoć bardzo pozytywnie wpływa na nadzwyczaj bujne rozrastanie się paproci i wszelkich innych, uwielbianych przez nasze kozy roślin.Wszystko więc ma jakiś sens i porządek w przyrodzie...



   Co u nas słychać? W czasie gorących dni nie byliśmy w stanie wiele wytrzymać na polu toteż chwasty rozrosły się niemiłosiernie i trzeba będzie wielu dni w pozycji na klęczkach albo w pochyleniu z motyczką by zrobić z tym jako taki porządek. Nie wszystko z posianych warzyw nam wykiełkowało a wiele z tego, co rośnie, jakieś jest w tym roku słabowite i mikre. Od wielodniowych upałów występujących naprzemiennie z sążnistymi ulewami ziemia zrobiła się dziwnie twarda, ubita i spękana niczym afrykańskie błoto. Nie pomaga podlewanie i spulchnianie motyką. Mam nadzieję, że czas, sprzyjająca pogoda oraz cierpliwe plewienie poprawą nieco kondycję naszego warzywnika. A jak nie, to będziemy się cieszyć tym, co rośnie i dojrzewa. Dobrze, że chociaż na małych, ogrodowych grządkach sałata, szczypiorek i czosnek rosną jak marzenie!


   W trosce o bezpieczeństwo warzywnika (watahy dzików grasujące w okolicy!) postawiliśmy płotek na jego tyłach, tam gdzie graniczy on z łąką oraz lasem. Leszczynowy ów płotek zrobiony jest w małym, rodzinnym zakładzie produkcyjnym w Rudniku.  Wykonują tam takie rzeczy głownie na eksport, bo za granicą modne jest teraz to, co ekologiczne i rustykalne. U nas tymczasem wciąż królują płoty z siatki metalowej albo z gotowych paneli. Pewnie przy dużej dozie pracowitości i wytrwałości można by zrobić sobie takie leszczynowe ogrodzenie samemu, jednak nam udało się je dostać w prezencie od siostry Cezarego (raz jeszcze dziękujemy Ci bardzo kochana N!***). Teraz każdy, kto idzie do lasu przechodzi obok i podziwia leszczynowe cudeńko, bo w okolicach nikt inny takiego nie ma. Może kiedyś uda nam się dokupić więcej takiego płotka i wówczas ogrodzimy cały nasz warzywnik! Przydałoby się, bo zające kicają coraz bliżej naszej kapusty!



   Co z moją dietą i samopoczuciem? Wszystko w porządku. Codziennie gotuję pięciolitrowy garnek zupy jarzynowej z kaszą jaglaną. Są to różne wariacje na temat tej zupy a różnią się one dodatkami, smakiem i kolorem.. A to z kapustą, a to z kalafiorem. A to z grzybami a to z przecierem pomidorowym. A to z koperkiem a to ze szczypiorkiem. A wszystkie z lubczykiem! Jemy te zupki oboje z mężem i bardzo nam one smakują. Poza tym wcinam jabłka, truskawki, biały ser i jogurt, sałatę, marchewki i buraczki. To dieta bezmięsna, bezcukrowa oraz bezglutenowa i trawienie mam przy niej rewelacyjne. Na pewno pomaga też to, że warzywa i owoce zawierają sporo wody i błonnika. Poza tym w ogóle piję sporo wody natomiast Czarek opija się wprost słodko-kwaśnym napojem na bazie syropu z kwiatów bzu. W upały te soki oraz napary z ziół bardzo się nam przydają. 



Chudnę teraz bardzo powolutku, jednak nie zniechęcona tym cierpliwie trwam w swych postanowieniach. Muszę jednak wyznać, iż o wiele łatwiej było mi głodować, niż tak, jak teraz samoograniczać się w jedzeniu. W czasie głodówki, po pierwszych czterech dniach nie miałam już w ogóle apetytu a żołądek znajdował się aż do siódmego dnia w stanie miłej hibernacji. Teraz, odkąd powrócił do normalnej kondycji wciąż mam jakieś chętki, które usiłuję w sobie zduszać pogryzaniem marchewek, kiszonych ogórków, rzodkiewek czy truskawek. Jednak po prostu tęsknię bardzo za chlebem i jak widzę objadającego się nim z ogromnym smakiem Cezarego, to mnie aż zazdrość bierze. Tym bardziej, że i on chudnie pięknie a wkrótce osiągnie wymarzoną wagę! Widok coraz mniejszej liczby na wyświetlaczu naszej łazienkowej wagi tak go uskrzydla, że robota wręcz pali mu się w rękach i co chwilę ma jakieś nowe pomysły na konstrukcje, przeróbki czy wykopy melioracyjne w ogrodzie i na polu.


   Popatrzcie, jaką ładną ławkę ogrodową wykonał mój mąż ostatnimi czasy! Siedzi się na niej bardzo wygodnie a odwiedzający nas goście nadziwić się nie mogą, że to nie siedzisko z Ikei, ale ława wykonana ze starych, podłogowych desek przez mojego uzdolnionego majster klepkę przy pomocy piły ręcznej, heblarki, szlifierki oraz kilku śrub. Kolor ma kasztanowy. I wspaniale lśni w słońcu!



   Wszystkie posiłki jadamy w ogrodzie pod dziką czereśnią, zwaną po tutejszemu trześnią. A odpoczywamy zazwyczaj na leżakach albo na starej kanapie wyniesionej niedawno ze świeżo uprzątniętej drewutni. Tam mamy przez większość dnia cień a poza tym widok na wszystko i możliwość baczenia na nasze zielononóżki kuropatwiane. To dla nas szczególnie ważne, ponieważ obecnie przynajmniej dwa lisy czają się wokół naszego gospodarstwa. Dostrzegamy je bardzo często. Jeden jest jasnorudy. Drugi ma kolor soczyście kasztanowy. Zuzia co i rusz podnosi alarm widząc gdzieś wśród wysokich traw ich specyficzną, płomienną kitę czy podejrzany ruch w łanie gęstych pokrzyw. Lisy wcale się nas nie boją. Czasem przechadzają się bezczelnie po drodze obok i oblizując się łakomie spoglądają nam wyzywająco w oczy, naigrywając się z nas oraz z nie potrafiącej ich dopędzić Zuzi. Nie możemy nigdzie ruszyć się stąd we dwoje bez zaganiania wszystkich kur do kurników, co nie jest sprawą łatwą, gdyż kury najchętniej łaziłyby po ogrodzie od świtu aż do zmierzchu. Strzeżemy naszych pierzastych jak tylko się da, a one biedactwa, tak mocno są zestresowane częstymi alarmami oraz ostatnimi upałami, że z tego wszystkiego zbijają się w struchlałe stadka, znoszą zdecydowanie mniej jajek i z byle powodu podnoszą straszny rwetes, stawiając na baczność nas oraz Zuzię.


   A propos Zuzi, to już ostatecznie muszę stwierdzić, iż z jej kwietniowego romansu nie będzie jednak żadnych szczeniaków. Pewnie jednak jej kawaler Puszek był trochę zbyt niski dla niej a może te słodkie niewiniątka niczego na osobności nie zmajstrowały? Chociaż po wyrazie ich pysków i niezwykłej tkliwości, jaka ich połączyła w tę romantyczną, gwiaździstą noc można by sądzić, że tamto miłosne tete a tete było więcej niż udane. No cóż! Może kiedyś znajdziemy dla Zuzi odpowiedniejszego kawalera i nasza psina zostanie wreszcie mamą. Co się odwlecze, to nie uciecze! A w tym roku, to nawet dobrze, że się nam rodzina nie powiększy, bo tyle jest tutaj roboty i bieganiny codziennej, że nie wiem, jak dałabym radę jeszcze z baczeniem na stado przeuroczych piranii, czyli rozkosznego, Zuzinego potomstwa.


Zuzia jest coraz lepszym, gospodarskim psem. Uwielbia nam pomagać. Pilnować kur i kóz. Zaganiać pierzaste do kurników a także tropić lisy i zające. Rozumie prawie wszystko, co się do niej mówi i przeważnie jest niezwykle usłuchana. A przy tym pieszczocha z niech niesamowita. Odrywa nas często od pracy tylko po to, by ją wygłaskać, wymiętosić, wyczesać czy choćby pogmerać za uchem. A spojrzenie ma przy tym tak rozkoszne, tak rozczulające, a pozy przybiera tak urocze, że nie mamy nic przeciw temu, by te słodkie chwile trwały i trwały. Gorąco jej tylko biedaczce w upale. Nie dziwota! Wszak sierść ma gęstą jak baranek. Dlatego przy kazdej okazji psina kładzie sie w kałużach i chłodzi ile sie tylko da rozgrzany brzuszek.


   Co u naszych kóz? Były biedne ostatnimi czasy, bo z powodu upału oraz gryzących insektów prawie całe dnie spędzały w koziarni a tam z nudów zajadały się świeżutkim, pachnącym siankiem albo godzinami spały. Czarek zrobił dla koziołka Łobuza Kurdybanka nowe, bardzo przestronne pomieszczenie sąsiadujące z mieszkankiem kóz. Teraz we trójkę mogą sobie gwarzyć, pobekując i wąchając się poprzez drewniane bramki. Często o poranku zabieramy kozy na długi spacer po lesie. Jest jeszcze wtedy rzeźkie powietrze a komary i gzy nie tak dokuczliwe, jak w godzinach późniejszych. Koziołek podobnie jak kozule biegnie za nami bez żadnej smyczy. Pilnuje by się nie zgubić i nie zostać bodniętym znienacka przez wciąż wojowniczo nastawione w stosunku do niego kozy.



 Zwłaszcza czarna Brykuska rada by spuścić niezłe łubudu koziołkowi. A wykoncypowałam, iż zrobi tak z powodu swych kompleksów. Otóż zauważyłam, iż starsza od niej i nieco roślejsza Popiołka zdecydowanie rządzi w ich koziarni. Pozwala Brykusce jeść dopiero wówczas, gdy sama się naje. O byle co ją strofuje i wciska w kąt. Potulna Brykuska przełyka w sobie jakoś to upokorzenie, ale potem szuka kogoś, na kim mogłaby wyładować swoje frustracje. Tym kimś jest rzecz jasna Łobuz Kurdybanek. Ale, na szczęście, koziołek coraz mniej się już jej boi. Jest coraz większy i mądrzejszy. Odważnie staje do walki z diabelską kozulą. Często sam inicjuje potyczki. A gdy już się zmęczy albo przestaje mieć ochotę na kolejny wstrząs mózgu chowa się za nami (obserwując walące w siebie z całej siły albo w pnie drzew czy też w drewniane bramki koziarni kozy stwierdziliśmy z Czarkiem, że ich specyficzną przyjemnością są czaszkowe turbulencje i grzmoty!).




   W lesie pojawiło się trochę prawdziwków, maślaków, czerwonych kozaków i kurek. Czekamy na prawdziwy wysyp. Mnóstwo jest na łąkach różnych kwiatów i ziół, które suszę w dużych ilościach na strychu a potem używam do sporządzania herbatek. 



   Jedne kwiaty przekwitają, np. moje ulubione łubiny i dzikie róże, a inne dopiero zakwitają, jak np. maki, chabry, jaskry, fioletowe dzwonki i rumianki. Na śliwach, gruszach i jabłoniach spokojnie dojrzewają owoce. Poziomki w ogrodzie czerwienią się i zapraszają do skosztowania. Czas płynie spokojną strugą i zbliża nas powoli do lata…


czwartek, 5 czerwca 2014

Czas na plan "B"...


   Już kiedyś pisałam chyba coś o tym na blogu, że jeśli się czymś mocno ucieszę i odważę pochwalić się tym publicznie, to zaraz jakaś złośliwa siła zrobi wszystko by zetrzeć mi ten radosny uśmiech z buzi. I jak tu nie wierzyć w złe czary?! No i stało się!Wczoraj po południu zaczęły mnie ni stąd ni zowąd dręczyć tak przeszywające bóle żołądka, iż zgięta w pół siedziałąm tylko na fotelu, pojękiwałam a ciało me oblewał zimny pot. Czyżby zaszkodziła mi kawa zbożowa wypita o poranku? A może po tygodniu głodówki mój organizm zbuntował się i dał mi wyraźny sygnał, że co za dużo, to nie zdrowo?

   Między atakami bólu szykowaliśmy z Cezarym mały kurnik dla dwóch kwok z kurczętami. Trzeba było już koniecznie przenieść je z małych, zamkniętych pomieszczeń w dużym kurniku i dać więcej wolności oraz dostęp do świeżego powietrza, możność grzebania w ziemi i wygrzewania się na słońcu. A pogoda wczoraj była cudna! Momentami wręcz bardzo gorąca. Po kilku godzinach pracy, polegającej na docinaniu żerdek, bramek, zasłonek i przepierzeń oraz na wymoszczeniu nowego, kurzego domku sianem przeniesliśmy tam ćwierkające towarzystwo. Radości było co niemiara! Tak przyjemnie było popatrzeć na rozkoszujące się słońcem kurczęta i pogdakujące obok z ogromnym zadowoleniem ich matki. Wyszły na wielki świat. Zakończyły etap zamknięcia. Poczuły sie wolne i wiedzą już, że życie może byc piękne!

   A ja tymczasem zrobiłam się tak słaba i niezdolna do żadnej roboty, że powlokłam się do domu, owinęłam w koc i usiłowałam podrzemać. Ale gdzie tam! Skurczowe bóle w żoładku nie dawały mi najmniejszej szansy na to. Wstałam. Łyknęłam no-spę. Popiłam szkalnką prawie gorącej wody. Po godzinie nie było żadnego rezultatu. Trzęsąc się jak staruszka  i pojękując ugotowałam sobie odrobinę kleiku ryżowego i zjadłam go w nadziei, że gdy zatkam pustkę w żołądku poczuję się lepiej. Bo może z tego wszystkiego żołądek zaczął zjadać już sam siebie? Tym samym przerwałam głodówkę, ale nie mam zamiaru zapierać sie przy niej jak osioł skoro widzę, że już mi nie służy. Tydzień to i tak dużo. Kto tego nie rozumie, niech sam spróbuje pogłodować.

   A więc zjadłam ten kleik. Na moment zrobiło mi się lepiej. Ale tylko na moment. Potem zaczęły mnie dręczyć kwasy żoładkowe. Miałam ich pełne usta. Odbijało mi się przykro. A bóle trwały jak gdyby nigdy nic. Zrozpaczona powlokłam się do kuchni, przypomniawszy sobie, że mój wujek z nadkwasotą i wrzodami żoładka kiedyś leczył się wypijaniem rozpuszczonej w wodzie sody. Wypiłam więc i ja szklankę tego ohydnego roztworu. Po chwili zrobiło mi się ciut lepiej. Bóle zelżały i nie pojawiały sie już z taką częstotliwościa, co nie znaczy, że opuściły mnie zupełnie. Do teraz czasami mnie rżnie w brzuchu. Ale można już to wytrzymać.
   Na wznak ( bo tylko tak mnie nie bolało) spałam do trzeciej. Potem ścierpł mi już tyłek, ale przy każdej zmianie pozycji zaczęły mnie męczyć skurcze żołądka. Wreszcie o piątej wstałam. Zaparzyłam sobie rumianku. Ugotowałam odrobinę kleiku z kaszy jaglanej i jakoś dochodzę do siebie.

   Trudno! Czas więc teraz na plan "B". To znaczy nadal będę się odchudzać, mało jedząc, ale już w żadnym razie się nie głodząc, bo widocznie długotrwała głodówka nie jest jednak dobra dla każdego. Skorzystam z cennej rady Amelii (dziekuję Ci kochana***) i bedę gotować sobie rosołki warzywne z kaszy jaglanej oraz popijać wodę z sokiem cytrynowym. Poza tym mam zamiar jeść warzywa, owoce i wszelkie inne kasze. Wszystko to w rozsądnych ilościach, bez tłuszczu, cukru, z niewielką ilością soli. Nie chciałabym za nic zaprzepaścić osiagnięć pogłodówkowych, to znaczy tych utraconych już czterech kilogramów.Mam nadzieję, że bóle żoładka w końcu mi miną. A jak nie to w poniedziałek wybiorę się do lekarza.

  Piszę o tym wszystkim tu tak szczerze, przyznając się tym samym do porażki. Nie jest to przyjemne uczucie, bo każdy lubi być jednak choć troszkę podziwiany. Jednak niczego nie chcę udawać ani robić dobrej miny do złej gry. Zrobiłam, co mogłam.Widocznie czasami silna wola nie wystarczy. Trzeba jeszcze słuchać uważnie mowy swego ciała i robić wszystko, by sobie nie zaszkodzić.

   Ale wiecie co mnie w obecnym stanie rzeczy cieszy? Jednak uda mi się spróbować truskawek w tym sezonie!:-))
  

środa, 4 czerwca 2014

Najtrudniej jest zacząć!




Każdy z nas czasem tak ma, że chociaż wie, iż coś koniecznie powinen zrobić, mimo wszystko nie robi tego. Odkłada. Ociaga się. Boi i wynajduje tysiące przeszkód i niemożności. Próbuje zapomnieć a wciąż natrętnie pamięta. W życiu doświadczyłam wielu takich stanów, w których wstydziłam się własnej niemocy i trwania w dziwnym kokonie nicnierobienia w nadziei, że coś samo się za mnie zrobi. Ale nie! Zawsze okazywało się, iż odkładanie czegoś, chowanie na dno szafy niczego nie załatwia a tylko pogarsza moje samopoczucie i samoocenę.

   Oczywiście istnieją też problemy z gruntu beznadziejne, za które ma ma po co się brać, bo z góry wiadomo, że się nie uda. Są też tak straszliwie trudne sprawy, że zdaje się, iż zupełnie przerastają nasze możliwości i wytrzymałość psychiczną. Często w moim życiu bywało tak, że gdy czułam się zgnębiona własną niemocą w jakiejś sprawie musiałam poprawić sobie szybko samopoczucie w inny sposób. Sprawić, że odzyskam wiarę w siebie i szacunek. Udowodnić sobie, że coś jednak potrafię i jakąś dziedziną mojej egzystencji władam. Zapracować sobie na jakiś erzatz w dużym stopniu mnie zadowalający. Zrekompensować sobie jakąś dotkliwą niemożność innym sukcesem osiągniętym dzięki swej sile ducha i ciała. 

   Przykład? Kiedyś bardzo długo nie mogłam znaleźć pracy. Sytuacja była kryzysowa a ja po wielu rozmowach kwalifikacyjnych i odmowach zaczęłam w końcu wierzyć, że sie do niczego nie nadaję, że jest mnóstwo lepszych ode mnie potencjalnych pracowników. Z tego wszystkiego zaczęłam szukać sobie jakiegoś odrywającego mysli od swego bezrobocia zajęcia. I wciągnęłam się w szkole mej córki w przygotowywanie dekoracji w jej klasie, w wykonywanie przeróżnych pomocy dydaktycznych. Stałam się omalże etatową mamą - opiekunką. Jeździłam z dzieciakami na wszystkie wycieczki. Spędziłam kilka pięknych, majowych miesięcy na zielonej szkole. Dzięki temu jakoś doszłam do siebie. Odpoczęłam. Odzyskałam nadszarpnięte ego. Co więcej, zdarzył się cud i wkrótce potem dawna koleżanka licealna poleciła mnie w swojej firmie. Wreszcie znalazłam upragnioną pracę!

   Gdy trzeba jestem osobą upartą i twardą a przy tym surową w ocenie samej siebie. To sprawia, że po dniach zawieszenia i samookłamywania odnajduję w sobie wreszcie siłę, konieczną do zrobienia tego, co mogę i co powinnam w danej sytuacji zrobić. Tak stało się i tym razem. Patrząc na siebie, na przybywające mi w zastraszajacym tempie kilogramy, na pogarszajacą sie wydolność organizmu oraz przeróżne dolegliwości, których ilość zaczęła się ostatnio drastycznie powiększać, wreszcie powiedziałam samej sobie - stop Olu! Tak dalej być nie może! Musisz coś ze sobą zrobić żeby dać radę żyć jeszcze długo, zdrowo i pracowicie. Musisz sporo schudnąć i udowodnić sobie, że nie jesteś jakąś łódeczką dryfującą bezwładnie po oceanie, lecz osobą o silnej woli i mocnym charakterze, która powinna coś dla siebie zrobić. Czas się za siebie wziąć i już!


   I wzięłam się. Od pierwszomajowego czwartku jestem na głodówce. Ścisłej. To znaczy, że nic nie jem a tylko piję przeróżne rzeczy: zbożową kawę, wodę, ziołowe herbatki oraz rozcieńczone soki. Trzy pierwsze dni głodowania przebiegły bezproblemowo. Trochę mi w brzuchu burczało, trochę głowa bolała i tyle. Najgorzej było czwartego dnia. Odczuwałam przeróżne bóle i kłucia w całym ciele.Jednak nie niepokoiłam się tym wiedząc z wielu książek poradnikowych oraz specjalistycznych stron w Internecie, że to objawy odtruwania organizmu. Po prostu w różnych częściach ciała odkładają się każdemu złogi, śmieci, sól i kamienie. Im jest się starszym, tym tego wiecej. U mnie najwięcej dolegliwosci skupiło sie na części krzyżowej i międzypiersiowej kręgosłupa oraz w jelitach. Bolało tak, że wiele razy w ciągu dnia musiałam się położyć i odpocząć, bo nie czułam się zdolna do żadnego wysiłku. Na  szczęście to była pochmurna niedziela, więc nie musiałam iść na pole ani w ogóle wiele robić. Byłam bardzo słaba i ogólnie jakaś otępiała. Podrzemywałam, ale budziło mnie łupanie w skroniach i przejmujace zimno, które odczuwałam mimo opatulenia w dwa koce. Nie chciało mi się ruszyć ani ręką ani nogą.Jednak mimo wszystko zwlekałam się od czasu do czasu z łoża boleści aby zrobić cokolwiek, bo przecież przez mój post zwierzaki nie powinny cierpieć. Im głodówka najzupełniej niepotrzebna!


   Pod wieczór zaczęły mnie gnębić marzenia o czymś słodkim. Na myśl o biszkopcie z kremem, galaretką i truskawkami kręciło mi się w głowie a usta były pełne śliny. Potem ni w pięć ni w sześć unaocznił mi się piernik z marmoladą i czekoladą. Poczułam wręcz jego upajający, korzenny zapach. Moje jelita ścisnęły się boleśnie a ja by się jakoś ratować napiłam się gorącej ziołowej herbaty z sokiem i położywszy się znów pod kocyk wzięłam się za książkę M.Tombaka "Jak żyć długo i zdrowo". Zatopiłam się zupełnie w tej mądrej lekturze i na szczęście, zapomniałam o zmorze słodyczy.

   Jednak kolejnego dnia, gotując dla Cezarego grochówkę z lubczykiem poczułam się bardzo smutna, gdyż zrozumiałam jak wiele smakołyków mnie omija i omijać przez pewien czas będzie... No trudno! Robię to wszak dla swojego dobra. To tymczasowa tortura na własne życzenie. Muszę teraz traktować jedzenie niczym nałóg, w trakcie leczenia którego jestem. Żadna krzywda mi sie przecież nie dzieje - tak mówia wszelkie poradniki. To tylko urlop od jedzenia. Daję memu organizmowi czas na odpoczynek od trawienia oraz na oczyszczenie się z tego, co w nim zbędne.Schudnę, poczuję się lepiej fizycznie i psychicznie, no i rzecz jasna postaram sie pilnować potem swej diety by znowu nie doprowadzic się do wyglądu pulpecika. Za kilka tygodni będzie już pewnie można zbierać jakieś warzywa z naszych grządek, pojawią się czereśnie i jabłka a więc zdrowe, pyszne jedzonko będę miała zapewnione!

   Od początku głodówki Cezary bardzo wspiera mnie we wszystkim, troszczy sie o mnie i pomaga więcej niż zwykle w obowiązkach gospodarskich. Oznajmił mi także, że jeśli nadal wszystko pójdzie mi tak dobrze, jak do tej pory, to i on się za siebie weźmie, bo też trzeba mu parę kilo zrzucić oraz pozbyć się bólów w stawach. Mąż codzienne patrzy na mnie wnikliwie i zauważa, iż tu i ówdzie wyraźnie mnie ubyło. Twarz nie jest już tak okrągła. I w pasie mniej już tłuszczyku. Podziwia mnie w mym karkołomnym postanowieniu, ale jednocześnie martwi się bym sobie jakoś nie zaszkodziła. A od czasu do czasu zajadając kanapkę z pachnącym pasztetem czy oszałamiająco wonnym ogórkiem pyta, czy się nie skuszę? W odpowiedzi uśmiecham się tylko i wypijam szklankę herbatki miętowej albo bzowej. A potem dalej robię swoje.


   Ile czasu mam zamiar głodować? Myślę, że tyle, ile wytrzymam. Przede wszystkim jednak chcę zrzucić tyle kilogramów, by mieścić się znowu w ulubionych spodniach. To od początku odchudzania taki mój prowizoryczny miernik, bo miałam przez pewien czas problem ze znalezieniem wagi łazienkowej. Nie działała, wiec kilka tygodni temu gdzieś ją schowałam. Po dwóch dniach postu znalazłam ją wreszcie. Skupiłam się mocno i wówczas naszło mnie przypomnienie, iż swego czasu wyniosłam wagę do naszej rupieciarni, czyli na strych. Przyniosłam ją, przetarłam a potem poprosiłam męża o natychmiastową wymianę baterii. Zważyłam się bojąc się ujrzeć na wyswietlaczu jakąś przerażającą liczbę, ale ucieszyłam się zaraz, gdyż okazało się, że nie jest ze mną aż tak źle! Do optymalnej dla mnie i zupełnie zadowalającej wagi brakuje mi około dziesięciu kilo. To przecież nie tak dużo! Zdopingowana tą pozytywną informacją poczułam się uskrzydlona i radosna a wszelkie problemy z głodówką odeszły, jak ręką odjął.


   Doszłam teraz w mojej głodówce do momentu, gdy jestem pełna sił, nic mnie nie boli, czuję się pogodna i wolna oraz mam wrażenie, że mój mózg działa sprawniej. Niczym się nie denerwuję i ze stoickim spokojem patrzę na rzeczy, które przedtem przyprawiały mnie o nerwicę i problemy ze snem. Nawet zaczynam wierzyć, iż te nierozwiązywalne sprawy, które są jak kłębek zamotanych straszliwie nici uda mi się w końcu rozsupłać. Moze coś mądrego wpadnie do tej mojej pracującej teraz na pełnych obrotach głowy i znajdę sposób na wyjście z impasu? I taka pełna jestem pozytywnych myśli, taka odmłodzona...Troszkę mi tylko żal, że ominie mnie coroczna uczta truskawkowa. Przecież teraz sezon na te owoce w pełni...



   A poniżej wierszyk, który napisałam wiele lat temu, gdy byłam w trudnej sytuacji i codziennie zmagałam się z przygnębiającymi myślami o własnej niemocy. Zbeształam wówczas siebie mocno tymi słowami i wreszcie popchnęłam się do czynu! 


                                                                      

Rusz się, rusz duszo niepozbierana
Zrób, co masz zrobić nareszcie
Nie tkwij w martwocie i rusz się zaraz
Wciągnij odważniej powietrze
Sama się w dołek swych obaw wkopałaś
Teraz się z niego wygramol
Bo czas ucieka, Ty tylko biadasz
I wciąż powtarzasz to samo
A że się boisz, a że nie umiesz
Dorosła a ciągle jak dziecko
Odnajdź nareszcie w swoim rozumie
Chwilę do startu konieczną
I działaj, działaj wbrew wszystkiemu
Bo strach jest gorszy niż dzianie
Wyzwól się wreszcie z jarzma lęku
Co się ma stać, niech się stanie!

P.s.
Do tej pory schudłam cztery kilo!:-))