Strony

wtorek, 25 marca 2014

Kozia radość!





Wyjść na łąkę i pohasać
Oto cała radość nasza
Podjeść świeżej trawy pysznej
Przegryźć jeszcze jakimś listkiem
Skakać, stukać rogiem w róg
Popaść w ten pijany cug
Gdy się pędzi w dal szalenie
W wolność, dzikość i przestrzenie
Oto kozie przyjemności
Dobrze wszystko jest uprościć
I z kozami za pan brat
Biec przed siebie w cudny świat
Bo on dobry bywa przecie
Gdy na duszy nic nie gniecie
Albo, gdy się zapomina…
Brykniem kozy?! Goni psina!





wtorek, 18 marca 2014

Dzianie, trwanie, życie…





   Pracowity mieliśmy ubiegły tydzień. Jak zawsze, gdy jest pogoda. Jak zawsze, gdy przychodzi wiosna i nie chce się człowiekowi już siedzieć w domu. Coś go pcha do czynu, do słońca, świeżego powietrza i przestrzeni. Do wytężonej roboty aż do bólu wszystkich mięśni i do kolejnej satysfakcji, że znowu dało się radę zrobić tak wiele. A także do następnego westchnienia -  „Jak właściwie damy radę wykonać całą tę konieczną resztę? Ten ogrom, który czeka, aby wziąć się z nim za bary…?



   Teraz na dworze szaro, mokro, chłodno. Ale to dobrze. Taki czas jest odpoczynkiem rolnika. Jest też momentem zwolnienia, nabrania nowego oddechu i dystansu do siebie i pewnych spraw. W duszy spokój. Wyciszenie. Trwamy w tej bezpiecznej cichości i nigdzie nam się nie śpieszy. Sprzyjamy swoim duszom dając im możność swobodnego rozprostowania skrzydeł i zanurzenia się w uwolnioną od jakiegokolwiek przymusu i ciężkiej troski chwilę.



   Wieczorami popijamy z lubością ukręcony własnoręcznie, gęsty jak krem ajerkoniak. Jego zamszowy, delikatny smak sprawia, iż pomrukujemy niczym niedźwiedzie, które dobrały się do miodu. Przymykamy oczy z rozkoszą. Delektujemy się tą słodką mgiełką, która osiada pieszczotliwie na języku, rozgrzewając wnętrza i dodając oczom blasku. Wnikają w nas czule te słoneczne, radosne krople i magia pachnacego wanilią, żółciutkiego deseru. Rozleniwieni jak koty, zawieszeni w bezczasie, nie myślimy o tym, co przedtem i potem.



   Lecz to "potem" przyjdzie i ogarnie nas swoim zachęcającym do działania serdecznym wirem. Zaraz znowu jakiś promienny poranek, jakiś ptaszęcy śpiew, czy powiew ciepłego wiatru wygoni nas z domu. Za dzień, może dwa pójdziemy znów do przodu, ogarniając sukcesywnie to, co jest do ogarnięcia. Nadlecą ptaki przypomnienia o tym, co konieczne, pilne, na nas dwoje zdane. Trwanie zamieni się w dzianie. Polecimy! Ale jeszcze teraz przytrzymujemy z lubością i wdzięcznością tę senną, opiekuńczą porę niepogody.


  A przecież nawet, gdy pozornie nic się nie dzieje, to dzieje się tak wiele. W ogrodzie kiełkują trawki, kwiatki i krzaczki. W głowie nowe myśli, marzenia, tęsknoty…Wkrótce je powitamy. Zagadamy do nich przyjaźnie. Wyjdziemy do lasu i na pole. Pochylimy się wdychając oszałamiający zapach ziemi, podziwiając w maleńkich kwiatuszkach ich wspaniałą wiarę w moc odrodzenia, w niczym niezachwiane prawo istnienia w ich odwiecznych zakątkach. Popatrzymy na nabrzmiałe pąki listków brzozy. Zaraz ubiorą drzewa w romantyczne, jasnozielone woalki nowej nadziei. I droga śródleśna tak bezlitośnie rozjeżdżona ciężkimi traktorami zarośnie świeżą, nieulękłą trawą. A w głębokich, wypełnionych wodą rowach zaroi się od żab i kijanek. Natura ukoi rany. Upiększy po swojemu rzeczywistość. Doda jej blasku, miękkości, lekkości i sensu. Bo to zawsze przychodzi o swojej porze. Mimo i ponad wszystko.


   Dzianie i trwanie zamieniają się miejscami. Mglistość i wyrazisty błękit nieustannymi falami przepływają przez codzienność. Otulam się w ciepły sweter. Myślę o bliskich mi, przyjaznych osobach. O tych, które znam już długo i o nowopoznanych, których szczere, pełne wrażliwości uczucia i myśli splatają się z moimi. Są osobnymi a przecież sąsiednimi, a nawet przenikającymi się krainami empatii i sympatii. Nawet, gdy milczymy przysypani swymi zmartwieniami czy pyłem niemocy niczym płaszczem starych liści, to pod spodem jesteśmy ci sami. Pamiętamy i czujemy nasze wzajemne ciepło, więź, ufność…Nawet, gdy nie wychylamy jeszcze spod ziemi zielonych łodyg i listków, to trwamy, wiedząc o sobie, śląc życzliwość i wiarę…A gdy słońce zalśni mocniej, feerią jasnych barw ożywi się przestrzeń dookoła. Popędzi ku nowemu dzianiu zieleń i nas. Życie rozświetli się całą mocą. Mimo i ponad wszystko...
 
  

piątek, 14 marca 2014

Cienie...






  Człowiek napotkany przemknął przez nasze dzianie

  A błysnął swą historią jak spektakl, co krótko trwał

  I pewnie dalej gdzieś żyje, kolację je, śniadanie

  Lecz dla nas nie istnieje, przeminął nawet żal



  Ach, ileż ludzi - cieni tą senną kawalkadą

  Płynęło naszym niebem, jak smugi odrzutowca!

  I mieli swoją chwilę i nieśli swoją radość 

  A teraz gdzieś przepadli, po swoich mknąc manowcach



  Zostało trochę wspomnień, zwietrzałych już zapachów

  Melodia czy piosenka, jej uśmiech nad przeszłością

  I kilka fotografii, skojarzeń, dawnych żartów

  Westchnienie - pogodzenie, bo bunt jest niemożnością



  I my jesteśmy, będziemy takimi ludźmi - cieniami

  Czasem bywamy na moment a czasem dłużej trwamy

  Mijamy, przechodzimy - to nasze przeznaczenie

  I tyle z nas zostaje, co przebłysk, co wspomnienie...


niedziela, 9 marca 2014

Antagoniści...





Pani Niemoc rozsiadła się na kanapie

  I nigdzie się nie wybiera

  Bezczelnie pożera optymizm

  Pani Niemoc skwapliwie nadzieje wyłapie

  Poplącze je z niepokojem

  I będzie bawić się nimi

  Pani Niemoc zakłada nogę na nogę

  Obuta w koszmarne szpilki

  Poza wyzywająca

  Sprzeciwić się jakże jej mogę?

  Tak mała, tak nic nie znacząca?

  Lecz naprzeciwko usiadł jej wieczny antagonista

  Pan Upór, pan Nadziei

  Opoka wiekuista

  I wzrokiem swym surowym

  Przenika jej spojrzenie

  Aż ona spuszcza oczy

  I wbija je wprost w ziemię

  A potem się rozpuszcza

Jak lód, gdy wraca wiosna

  Kanapa po niej pusta

  Czas złapać ster i wiosła!

środa, 5 marca 2014

My, internetowi…





   Czy zastanawialiście się czasem, jak patrzą na nas, internetowych entuzjastów (by nie powiedzieć maniaków!) ludzie nie zainfekowani pędem ku wirtualności? Czy rozmawialiście kiedyś z kimś, kto podchodzi do naszej pasji wyjątkowo sceptycznie a nawet niechętnie?
   Mnie coś takiego spotkało wczoraj. Byliśmy z Cezarym z wizytą u mieszkających około kilometra od nas sąsiadów. To sympatyczne małżeństwo - Elżbieta i Wacław. Oboje lekko po sześćdziesiątce, pełni jednak werwy i poczucia humoru, potrafiący rozmawiać nieomal na każdy temat, lecz do wielu spraw mający jednak bardzo konserwatywne podejście.

   A więc powrócę teraz wspomnieniem do wczorajszego wieczoru...Otóż siedzieliśmy w miłym, kilkuosobowym gronie i swobodnie rozmawialiśmy, radośnie ucztując w ostatni dzień karnawału, żartując i o swoich sprawach opowiadając aż w pewnym momencie został poruszony temat uzależnienia od Internetu i znajomości internetowych.

- Rzadko ostatnio wchodzę na Internet – dość apodyktycznym głosem oświadczyła Elżbieta – Bo zauważyłam, że to straszny zjadacz czasu. Narkotyk, który ogłupia i robi z mózgu papkę! W niczym nie lepszy od telewizji!

   Na taką wypowiedź nie mogłam pozostać obojętna i zabrałam głos w tej sprawie, mimo, iż coś mi podpowiadało, by siedzieć cicho i się nie wychylać. Czemu? Bo jestem w ogóle cichą, zgodną osobą i nie lubię rozmawiać z kimś, kto wypowiada się moim zdaniem  tak autorytatywnie, że wręcz zamyka usta rozmówcom. Ale w końcu, nie wypadłam przecież sroce spod ogona. Temat ten mocno mnie obchodzi i co nieco do powiedzenia w tej kwestii jednak mam.

- Wszystko przecież zależy od tego, co robimy w Internecie. Czy jest to rozrywka bierna, jak telewizja, czy czynna. Czy rozwija nas, czy uwstecznia. Przecież Internet to nie dość, że skarbnica pożytecznych informacji, to także możliwość poznawania wielu interesujących ludzi, rozwijania swoich pasji, pokazywania swych osiągnięć międzynarodowej publiczności a wreszcie sposób zarabiania pieniędzy! – powiedziałam, starając się nie przejmować ironicznym uśmieszkiem Elżbiety.

- Tak się tylko mówi, jak się chce usprawiedliwić swoje uzależnienie! A ja tam swoje wiem! Widziałam jak mój syn godzinami przesiadywał przed monitorem i za żadne skarby świata nie dawał się od niego odciągnąć. I niby mówił, że robi coś ważnego. Reklamy i promocje. Ale z tego, co widziałam to po prostu całymi dniami grał w te durne strzelanki! A co do znajomości internetowych, to cóż mi z tego, że zna się kogoś na przeciwległym końcu świata. Przecież w razie czego taki ktoś w niczym człowiekowi nie pomoże. Ma swoje życie i interesy! – parsknęła Elżbieta i popatrzyła wyzywająco, myśląc, że zmiażdżyła mnie zupełnie swoją retoryką.

- Oj tam! Oj, tam! – zaśmiał się jej mąż Wacek – Tak mówisz a sama prawie co wieczór siedzisz przed komputerem i wciąż coś piszesz do ludzi na Facebooku!

- Nieprawda! Od kilku dni już tam nie wchodzę! Powiedziałam basta i już! Głowa mnie tylko potem boli od tego wpatrywania się w ekran. A teraz, jak zacznie się post, to w ogóle nie zamierzam tam bywać! Nawet ksiądz mówił niedawno na mszy o tym, że w poście należałoby zrezygnować z tego, co zbyt mocno zajmuje naszą psychikę i odciąga od rozmyślań na poważniejsze tematy!– zaperzyła się ta bardzo uparta i żyjąca w zgodzie z wszystkimi nakazami kościoła kobieta. Zresztą podziwiam ją za silną wolę, bo już nie raz udowodniła, że co sobie postanowi, tego dokona, kosztem największych nawet wyrzeczeń. Zawsze przez cały okres postu czy adwentu wyrzeka się picia kawy i alkoholu, jedzenia mięsa i słodyczy. Poza tym przez cztery lata mieszkania na wsi (oboje z mężem są także osiedleńcami) dzięki temu właśnie uporowi i ogromnej pracowitości zdołała wyremontować mocno zaniedbany w chwili nabycia dom i doprowadzić go do stanu kwitnącego.

- Oczywiście! Masz rację Elu, że gdy coś staje się uzależnieniem i zniewala nasz umysł, odciągając od dotykalnego życia i jego nie cierpiących zwłoki spraw powinniśmy umieć z tego zrezygnować. Ale jeśli nasza pasja utrzymywana jest w granicach rozsądku i płynie z niej wiele dobra, to dlaczegóżby się jej wyrzekać? – zapytałam a po chwili nieco złośliwie dodałam:

- Poza tym, z tego co wiem, w poście należy wyrzekać się tego, co sprawia nam największą przyjemność. Tak więc rezygnacja z Internetu nie będzie dla Ciebie Elu żadnym wyrzeczeniem, bo przecież, jak sama powiedziałaś, nie lubisz go i nie potrzebujesz do życia!

   Słysząc to Ela poczerwieniała. Jej mąż chichocząc aż poklepał się po udach z uciechy a siedząca obok mnie Wandzia chrząknęła niespokojnie, obawiając się jakiejś poważniejszej kłótni albo nie dowierzając własnym uszom, że ta zanadto spokojna zazwyczaj i cicha jak myszka Ola wypowiada się w sposób tak zadziorny i zadziwiająco odważny.
   Tymczasem Ela szykowała już większe działo. Nachyliła się nad stołem, popatrzyła wnikliwie w me oczy i rzekła spokojnie:

- A poza tym Oleńko, Internet odciąga od zwykłych, otaczających nas ludzi. Oddala od poznanych wcześniej sąsiadów. Sprawia, że starzy, nie zainteresowani nim przyjaciele przestają być tak ciekawi, jak jacyś tam wirtualni znajomi! – tutaj Ela najwidoczniej piła do mnie, bo dociera jakoś do niej (mimo, iż ani ona ani Wandzia pojęcia nie mają o pisaniu przez mnie bloga), że coś tam wciąż robimy z mężem w Internecie. Z ich domku widać ponoć wieczorami niebieskawe światełko, widoczne w oknie naszego pokoju, w którym mamy komputery. Cóż! Na wsi niczego nie da się ukryć!

   Zrobiło mi się przykro, bo nie postrzegałam do tej pory tego zagadnienia w ten sposób. Przecież spotykamy się z sąsiadami na różnych imprezach po kilka razy w roku. Zapraszamy ich również do siebie. Wracając ze sklepu zatrzymujemy się często obok ich domu i zamieniamy z sąsiadami kilka słów. To prawda, iż zawsze się śpieszymy, żeby czym prędzej wrócić do domu, ale przecież nie z powodu Internetu, ale naszych zwierzątek. Tyle jest zawsze roboty w gospodarstwie! A jak się tak człowiek narobi, to wieczorami przyjemnie jest odpocząć przy komputerze. Poczytać coś. Popisać. Film jakiś ciekawy obejrzeć.

- Pewnie są ludzie, którzy pod wpływem Internetu zobojętniają się na realne życie i otaczających ich ludzi. Ale to są sprawy marginalne. I na pewno nie dotyczą ani mnie, ani Cezarego – rzekłam cicho i spokojnie.

 – A jeśli chodzi o znajomości internetowe, to naprawdę udało mi się spotkać w wirtualu wielu ciekawych, serdecznych, uczciwych i szczerych ludzi. Bo są tam przecież tacy sami, jak my, normalni ludzie. Nie sami zboczeńcy, naciągacze i oszuści!- dodałam nieco głośniej.

- Tak, tak! Aleś Ty naiwna Oleńko!  Oni tak o sobie mówią, a jacy są naprawdę, to tylko oni wiedzą! Wszystko to złuda i próżna zabawa. Nic więcej! Zobaczysz! Jeszcze się nie raz rozczarujesz! Ja tam wolę pogadać ze spotkanym na drodze sąsiadem. W oczy mu popatrzeć. Porozmawiać z mieszkańcami naszej wsi. Pośpiewać w przykościelnym chórze. Zajrzeć do tych samotnych staruszek, o których nawet własne dzieci zapomniały i w czymś im pomóc. A Ty Olu? Co możesz dać swoim internetowym znajomym?!

- Mogę dać im siebie! Swój czas, zainteresowanie i zrozumienie a w razie czego też pomoc! – nie poddawałam się, choć miałam coraz większą pewność, iż ta dyskusja nie ma sensu.

- Odwiedzają nas tutaj poznani przez Internet przyjaciele. My z kolei jeździmy do nich. A wkrótce ma zamiar przyjechać do nas nawet ktoś z zagranicy. Gdyby nie Internet nie mielibyśmy najmniejszej szansy na poznanie. To wartościowi, sympatyczni ludzie!

- Ale słowo „przyjaciele” jest zbyt poważne, by obdarzać nim niedawno spotkanych, obcych przecież ludzi. Dla mnie przyjaciel to ktoś wypróbowany. Ktoś, na kogo mogę zawsze liczyć. A on może oczywiście liczyć na mnie. Zobaczysz Olu, czy jak przyjdzie co do czego, to ci Twoi nowi przyjaciele pomogą! – oświadczyła z lekką drwiną Elzbieta a potem chcąc już kończyc ten temat zaczęła popędzać swego męża by nalał wszystkim po kieliszku.

- Wypijmy kochani za nas, tutaj zgromadzonych! Byśmy mogli spotykać się w tym gronie przez wiele długich lat. Byśmy byli zdrowi i mogli długo jeszcze cieszyć się życiem i realizować nasze marzenia! – zawołała i wszyscy odetchnęli z ulgą a napiwszy się zabrali za konsumowanie przygotowanych przez Elę smakołyków.

   A więc nie kontynuowałam już więcej tematów około internetowych. Pomyślałam, że nie ma to sensu. To są jednak osobne światy i nie przekonam tych ludzi do swojego zdania, chociaż miałabym na poparcie swoich słów jeszcze kilka dobrych argumentów. Jak chociażby to, że ostatnio przy okazji postu o naszych problemach ze sprzedażą jajek od zielononóżek odezwało się do mnie parę osób, chcących mi jakoś pomóc. Doradzić coś w sprawie ich promocji i sprzedaży a nawet kupić ode mnie ich całkiem sporą ilość. A pewna z bardziej znanych i szanowanych blogerek (z którą nawet nie utrzymuję jakichś zażyłych kontaktów) zaproponowała mi pomoc, mającą polegać na tym, że ilekroć będę wybierać się z jajami na targ, to ona u siebie na blogu czy na Facebooku ogłosi ten fakt. Ponieważ jak sama powiedziała „coś z tych blogów poza rozrywką powinniśmy mieć”, bo blogerzy to jest , to powinna być jedna wielka rodzina rozumiejących się i wspierających się wzajemnie ludzi i w razie czego, powinniśmy móc liczyć na wzajemną pomoc. Przeczytawszy coś takiego poczułam ogromne wzruszenie i wdzięczność. Bo są takie chwile, że świat potrafi nas bardzo pozytywnie zaskoczyć. I wszystko nabiera dodatkowego, głębszego sensu.

   Nie mogłam opowiedzieć o tym wszystkim na naszej ostatkowej biesiadzie. Nie była to dobra pora i miejsce do takich dyskusji. Spotkaliśmy się wszak po to, by się bawić, żartować, śpiewać, jeść i pić. A tuż przed północą rozstać się i odejść z nieco szumiącymi głowami do naszych domów, mając mnóstwo dobrych wspomnień z tej imprezy, z beztroskiego, wspólnie spędzonego w przyjacielskim gronie czasu.

   I tak się właśnie stało. Pisząc tę opowieść uśmiecham się na myśl o wczorajszym spotkaniu. Wciąż, mimo obowiązującego już postu, podśpiewuję sobie pod nosem: „Hej, sokoły, omijajcie, góry, lasy, doły” I pewne tematy, rzecz jasna, też!
    I wysyłam ten tekst w wirtualną, nieprzeniknioną przestrzeń. Przestrzeń, w której być może dotrze on do przyjaznych, wrażliwych ludzi…

niedziela, 2 marca 2014

Jajcany interes…





   Jak to człowiekowi nigdy dogodzić nie można! Najpierw narzekaliśmy, że nasze kurki niosą się bardzo słabo. W grudniu i styczniu znajdowałam w gniazdach zaledwie po kilka jaj. A ewentualnych, chętnych na nie odbiorców musiałam prosić o cierpliwość. I o pojawienie się u nas wiosną. Wiadomo, że gdy zimno i nie ma czego z ziemi wygrzebać, to kury nawet nie mają ochoty z kurników wychodzić. A poza tym one też muszą kiedyś od znoszenia jajek odpocząć. Wypierzyć się i zregenerować przed ciepłymi miesiącami.
   Teraz narzekamy, bo kury obdarzają nas codziennie kilkudziesięcioma jajami i nie bardzo wiadomo, co z nimi robić. Poza nieomalże codziennym zjadaniem na śniadanie jajecznicy z dziesięciu jaj (to zdrowe, naturalne, tanie żywienie) staramy się sprzedawać jak najwięcej kurzych darów. Ale nie zawsze jest komu. No bo przecież nie tylko nasze, ale w ogóle wszystkie wiejskie kokoszki niosą się teraz wspaniale. A dla wielu nabywców liczy się nie wartość odżywcza i zdrowotna przewaga naszych jajek nad innymi, lecz ich wielkość i co ważniejsze – cena! Kilkoro stałych odbiorców nie załatwia nam sprawy. Dlatego, chcąc nie chcąc, wyruszyliśmy wczoraj na targ w Rzeszowie, aby sprzedać to nasze zielononóżkowe bogactwo zgromadzone w liczbie czterystu pięćdziesięciu sztuk ślicznych, biało-beżowych jajek.

   Aby przygotować się marketingowo do tej wyprawy wykonaliśmy wielką tablicę reklamującą nasz produkt. Na ogromny karton nalepiliśmy kilka najładniejszych zdjęć z naszego ogrodu, przedstawiających kurki, kogutki i kurczaczki w ich naturalnym, codziennym środowisku. Nauczeni ubiegłorocznym doświadczeniem, kiedy to częstokroć nie wierzono nam, że to rzeczywiście świeże jajka wiejskie, chcieliśmy pokazać w ten sposób nasze okolice i fragment zwykłego, kurzego, pogórzańskiego żywota. Żywota szczęśliwego, spędzanego z dala od cywilizacji w specyficznym, górskim mikroklimacie, zanurzonego w zieleń bezkresnych łąk, wzgórz i lasów. Rozważaliśmy także możliwość przebrania się za typowego wiejskiego chłopa i babinę, aby być jeszcze bardziej wiarygodnymi dla ewentualnych klientów. Jednak po namyśle zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ niechybnie sposób wysławiania zdradziłby natychmiast nasze miejskie pochodzenie i jako podejrzani, dziwaczni przebierańcy stracilibyśmy, zamiast zyskać na wiarygodności.

   Zatem skoro świt, na miejskim targu, obok kiosku zaprzyjaźnionej straganiarki ustawiliśmy sztalugi z ową tablicą, nasz stoliczek turystyczny, a na nim skrzynki z jajkami, obok zaś krzesełko, aby było gdzie spocząć podczas wielogodzinnego handlowania. A potem z ogromnym optymizmem rozpoczęliśmy łowy na klientów, sympatycznie zagadując do przemykających w pobliżu, poziewujących smacznie ludzi. Ten i ów zatrzymał się na chwilę, zerkając z ciekawością na naszą tablicę, ale potem szedł dalej w poszukiwaniu innych atrakcji. Najdłużej gwarzyły z nami gospodynie wiejskie, które same przyjechawszy z kilkudziesięcioma jajkami miały nadzieję na szybkie się ich pozbycie i powrót do domu, do czekającej tam nieustannie roboty. My też mieliśmy podobne marzenia. Mimo zapowiadającego się pięknego, słonecznego dzionka nie zdecydowaliśmy się przed wyjazdem wypuścić kur z kurnika z obawy przez jastrzębiami i lisami, zawsze potrafiącymi umiejętnie skorzystać z naszej nieobecności i porwać sobie z kurzego stadka jakiegoś nie mającego szans w starciu z drapieżnikami ptaka. Także kozy tkwiły w koziarni, mecząc niecierpliwie i spoglądając z tęsknotą przez okno na skąpany w porannych promieniach słońca ogród. Pragnęliśmy sprzedać jajka w tempie ekspresowym i wracać na nasze Pogórze czym prędzej. Zdziczeliśmy bowiem na naszej wsi i trochę odwykliśmy od tego gwaru, tłumu oraz miejskiej, wywołującej ból głowy kakofonii zapachów.

   Ale cóż! Jak zwykle marzenia marzeniami a rzeczywistość rzeczywistością! Musieliśmy jak zawsze odstać swoje i uzbroić się w cierpliwość. A im dłużej staliśmy tym bardziej wrastaliśmy w to środowisko żartujących ze sobą przekupek, sprzedawców i co poniektórych, chętnych do swobodnej konwersacji klientów. I, prawdę mówiąc, czuliśmy się tam coraz lepiej, bo przecież i nam potrzebna jest niekiedy jakaś odmiana od rzeczywistości. Popatrzenie na życie z innego punktu widzenia. Spotkanie ciekawych ludzi.

   Tymczasem na bazarze słońce przyświecało coraz mocniej. Zrobiło się rozkosznie ciepło. I widać było, iż niektórzy kupujący z przyjemnością przechadzają się między barwnymi kramami, rozpinając kurtki, zdejmując czapki i ciesząc się widokiem kolorowych nowalijek, zebranymi w ładne pęczki gałązkami bazi i brzozy a zwłaszcza możliwością lekkiego pogwarzenia w tej wiosenno-familiarnej atmosferze miejskiego targu.

   Chcąc się rozruszać i zrobić trochę koniecznych zakupów, zmieniając się przy naszym stoisku, wyruszaliśmy z Cezarym na obchód bazaru i wracaliśmy po jakimś czasie, przechwalając się naszymi nabytkami. Udało nam się po dość korzystnej cenie dostać m.in. podroby i kości dla naszych mięsożernych zwierzątek, części do czekającego na reperację traktorka, kasze, grochy, pyszne, soczyste jabłuszka oraz parę rzeczy dla Ani i Kuby, młodych przyjaciół z naszej wsi. Ci dwoje, uziemieni w domu z powodu wciąż psującego się auta od jakiegoś czasu zmagają się z poważnym problemem, jakim jest rozległe, otwarte złamanie ręki Ani. Biedaczka trenując konie na padoku w pewnym momencie została przez jednego z nich tak mocno kopnięta, że aż gwiazdy w oczach zobaczyła z bólu! Nie obyło się bez operacji i założonego na dobrych kilka miesięcy gipsu. Teraz to głównie Kuba zajmuje się wszystkim w ich gospodarstwie a Ania robi, co tylko można robić przy użyciu jednej, zdrowej ręki.

   A wracając do wczorajszego dnia na targu, to przy wydatnej pomocy Zofijanny, która jak dobry anioł pojawiła się tam przed południem i kupiła od nas ponad setkę jaj udało nam się sprzedać ponad dwie trzecie z przywiezionych jajek i nawiązać kilka interesujących znajomości z potencjalnymi klientami. Najbardziej zainteresowani naszą ofertą byli rodzice chorowitych dzieci, świadomi kolosalnego wpływu spożywanych pokarmów na stan zdrowia, dbający o siebie emeryci oraz młodzi, wykształceni ludzie, poszukujący zdecydowanie zdrowszej, alternatywnej dla supermarketowych, plastikowych produktów żywności.

   Wróciliśmy do domu tuż przed czwartą. A ponieważ dzień był nadzwyczaj ciepły i jasny wypuściliśmy jeszcze na trochę kury z kurników a ze stęsknionymi za nami Zuzią i kozami poszliśmy na długi spacer polami i lasami. Zachodzące słońce wspaniale oświetlało okoliczne wzgórza. A z kłębiących się na niebie, malowniczych chmur spadł w pewnej chwili rzęsisty, wiosenny deszczyk. Staliśmy na łące i podziwialiśmy w zachwycie ogromną tęczę, malującą się na horyzoncie. Kozy pasły się z ogromną rozkoszą na młodziutkiej trawce. Zuzia kopała doły w poszukiwaniu nornic. A my, nic nie mówiąc, nieomal do zupełnego zmroku syciliśmy się tym spokojem i pełnym blasków pięknem naszego otoczenia. Wreszcie wróciliśmy do domu, napaliliśmy w piecu i odpoczywaliśmy w cieple po tym długim, dość męczącym, ale bardzo ciekawie spędzonym dniu.

    A co z jajcanym interesem? Cóż, pewnie teraz, wiosną trzeba będzie często wybierać się do miasta na targ, bo kury spisują się znakomicie i dzisiaj znowu zebrałam w kurniku kilkadziesiąt jajek. A póki co, by jakoś dać sobie radę z ich nadmiarem, ugotuję kilkanaście z nich na twardo, przygotuję pyszną pastę do chleba, ukręcę majonez, upiekę biszkopt i może jeszcze zrobię ajerkoniak.  A potem? Potem pewnie zaproszę naszych młodych przyjaciół na niedzielną, jajcaną ucztę!