Strony

czwartek, 24 października 2013

Kula została pchnięta!


   Kochani! Nadal tu zaglądam...Jestem, choć jakby mnie nie było. Wpadam kwiatki podlać. Przewietrzyć pokoje.  Podejrzeć, co u blogowych sąsiadów słychać. Powspominać i pomarzyć. Trudno nie wpadać czasem do swojego drugiego domu. A tak traktuję ten blogowy kawałek mojego świata. Przywiązałam się do tego bloga naprawdę mocno. Może nawet za mocno? Może pisanie na blogu stało się dla mnie czymś w rodzaju dziwnego uzależnienia? Codzienną, konieczną dawką adrenaliny, dopieszczenia własnego ego, a jednoczesnie zapomnieniem i odsunięciem zbyt daleko od codziennych problemów i koniecznych do podjęcia decyzji? Narkotyczną, dającą błogość powtarzalnością?

   Czym jest ta moja wędrówka? Przede wszystkim okresem, w którym próbuję nareszcie ogarnąć trochę moich pilnych, codziennych, wciąż odkładanych spraw. Oddać im więcej serca i czasu, niż przez ten rok, gdy moją uwagę zaprzątał blog. Komuś, kto nie prowadzi bloga trudno zrozumieć, jak wiele trzeba starania i czasu by utrzymywac na nim stale wysoki poziom (a to dotyczy zarówno tekstów, jak i zdjęć.) By nie zawieść swoich własnych i cudzych oczekiwań. By odwiedzić każdego zaprzyjaźnionego blogera i zostawić mu niebanalny, płynący z serca oraz merytorycznie odnoszący sie do danego posta komentarz. A nie chcę i nie umiem działać na pół gwizdka. Oddaję czemuś całe serce albo nie oddaję go wcale.
Polubilam Was i Wasze światy. Jesteście mi bliscy i nie pisząc do Was, tęsknię i mam wyrzuty sumienia, że możecie czuć się odepchnięci, zapomniani, zlekceważeni czy nawet wykorzystani. Jeśli w jakis sposób zrobiłam Wam przykrość, czy niemile zaskoczyłam (Panterko! Ataner!), to przepraszam!

   Dzięki Waszemu ciepłemu odbiorowi moich tekstów pisanych prozą i poezji, dzięki rocznemu prowadzeniu tego bloga zrozumiałam, że największym i niemożliwym już do odkładania marzeniem mego serca jest właśnie pisanie i wydawanie drukiem tego, co piszę. Bo uwielbiam pisać! I piszę od dawien dawna! Pisanie daje mi wolność i radość (Tak Magdo Spokostanko!). Ale chcę, odważam się nareszcie chcieć czegoś więcej niż pisanie do szuflady, czy na bloga. Aż trudno mi w to uwierzyć,  ale właśnie dojrzałam do odważnego podjęcia decyzji by zawalczyć o siebie. Mam już swoje lata i nie chcę już niczego odkładać na potem! Tak, jak Ilona, która postanowiła mieć swoją pracownię i zająć się profesjonalnie decoupagem. Tak, jak Alinka, która pisze i wydaje swoje wiersze. Tak, jak parę innych osób spośród nas, które wiedzą czego chcą i nareszcie uwierzyły, że potrafią dopiąć celu. Zgromadziłam materiały na co najmniej kilka swoich książek.Teraz zajmuję sie ostatecznym uporządkowaniem tego i przygotowaniem do wysłania wydawnictwom. Jestem także na półmetku pisania ksiażki opartej na prawdziwych wydarzeniach, mających miejsce na moim Pogórzu w czasach drugiej wojny światowej. To w tej chwili jest moim priorytetem.

   Zawsze byłam nieśmiałą, nadwrażliwą i niewierzącą w swe możliwości istotą. Bałam sie wielu rzeczy. A najbardziej śmiesznosci, oblania kubłem zimnej wody. Tego, że ktoś mądry i doświadczony, ktoś komu zaufam i powierzę swe marzenia i teksty, powie mi, że to wszystko jest naiwne, dziecinne, niemodne, grafomańskie i w ogóle...psu na budę. Nawet pisząc ten tekst mam obawy, czy dobrze robię tak się przed Wami obnażając, wystawiajac się na kąśliwe uwagi i złośliwe komentarze. Ale kula została pchnięta! Toczy się siłą szczerości i mocnego postanowienia, że życie mamy tylko jedno i trzeba starać się robić w nim to, na czym nam najbardziej zależy oraz to, co daje nam radość i wolność.

   I jeszcze jedno! To, iż nie piszę teraz na blogu, nie oznacza oczywiscie, iż nie chcę utrzymywać z Wami kontaktu, że raptem staliście mi się obojętni. Ktoś mi niedawno uświadomił, że tak moje zachowanie, moje milczenie może być odebrane. Na moim blogu w dobrze widocznym u góry i z boku miejscu jest zamieszczony mój adres mailowy. Jesli chcielibyście do mnie napisać, podzielić się spostrzeżeniami, uwagami czy po prostu dać znać, co u Was, to będzie mi bardzo miło!I oczywiście postaram się w wolnej chwili odpisać.

   Bo przecież byłam z Wami rok. I znowu będę! Tak, jak napisałam w poprzednim poście - potrzebuję tylko chwilowej przerwy od blogowania. Jest wszak wielu blogerów, którzy rzadko publikują nowe teksty. Czasem przez całe tygodnie i miesiące nie pojawia się u nich nic nowego. Żyją i piszą zgodnie z własnym rytmem, potrzebami i  możliwościami. Nie ogłaszają oficjalnie i otwarcie, że robią sobie przerwę od blogowania, bo nie ma takiej potrzeby, gdyż zdążyli przyzwyczaić swoich czytelników do tego, że ich publikacje są nieregularne. Ja natomiast pisałam u siebie i u Was dość regularnie i często. Dlatego w poprzednim poście, chciałam Wam dać znać, iż na jakiś trudny teraz dla mnie do przewidzenia czas ucichnę, spasuję, wycofam się...Pisząc tak, chciałam być po prostu wobec Was i siebie w porządku. Może ogłosiłam ten swój urlop od blogowania zbyt patetycznie, poetycznie i niezrozumiale? Pewnie, co poniektórych z Was zdenerwowałam tym, zasmuciłam, czy też zirytowałam. A pewnie wielu jest i takich, którzy by nawet tego nie zauważyli, iż na blogu "Pod tym samym niebem" nic nowego się nie dzieje. Bo przecież każdy żyje swoim życiem, swoim światem realnym czy wirtualnym. To tylko nam samym zbyt często się wydaje, że jesteśmy tacy ważni, niezastąpieni...

   Każdy toczy tę swoją kulę i stara się jak może by go ona nie przygniotła. By każdego dnia wtoczyć ją odrobinę wyżej. By nie polec w walce ze swoimi słabościami, ale starać się je przezwyciężać i udowadniać sobie, że na coś nas jednak stać. Tak i ja muszę wreszcie oderwać się od swoich lęków i odważnie wykonać ten skok na głęboką wodę. Przekonać się, czy wypłynę, czy opadnę, jak kamień? A może tylko jako tako dokaraskam się do brzegu i tak, jak dotąd będę unosić się na bezpiecznych falach marzeń...?

niedziela, 20 października 2013

Wędrówka



   

   W kilka tygodni po balu, gdy już nieomal wszyscy w miasteczku odnalezionych myśli zdążyli się na powrót przyzwyczaić do swojej zwykłej codzienności a „Bal na powitanie jesieni” stał się zaledwie kolorowym, coraz bardziej już odległym wspomnieniem, Wędrowiec i Hanna postanowili nareszcie zrealizować swoje wielkie marzenie. To o nim właśnie szeptali, siedząc nad strumieniem w jeden z ostatnich, gorących, wrześniowych dni. To z myślą o tym szalonym pragnieniu zaprosili na bal cygańską kapelę. Wszak Cyganie wolność mają we krwi. Niczego się nie boją. Nigdzie na dłużej miejsca nie potrafią zagrzać a mimo to potrafią odnaleźć szczęście i sens życia. Hanna głęboko wsłuchiwała się w ich pieśni i opowieści. Tańczyła wraz z nimi przy ognisku. A dusza jej nieokiełznana i cudownie beztroska ulatywała wówczas gdzieś daleko, daleko, przenosząc ją do tych rozległych, rozświergotanych ich egzotycznymi melodiami i baśniami przestrzeni.

   Sam bal, choć nikomu o tym nie mówili, stać się miał dla Gospodyni i Wędrowca swego rodzaju pożegnaniem z zaprzyjaźnionymi mieszkańcami miasteczka oraz z samą gospodą „Pod złotym liściem”. Nie na zawsze…Na pewien nieokreślony, pełen wolności i nieskrępowania żadnymi przyrzeczeniami oraz powinnościami cudowny czas.

- Haniu jedyna! Wędrówka to wspaniała rzecz. Pomaga ujrzeć wszystko innymi oczami. Pozwala nabrać dystansu do otaczających nas na co dzień spraw. Daje konieczny od nich czasem odpoczynek. Umożliwia powrót do beztroskich marzeń dzieciństwa. Do swoich własnych, upchniętych gdzieś w kąt myśli i snów! – szeptał do swej ukochanej Wędrowiec, gdy pierwszy raz usłyszała o jego pomyśle wybrania się z nim w świat.

   Patrzyła na niego zdumiona, jednocześnie olśniona prostotą jego pomysłu, ale i przerażona niezmierzonym bezkresem, który miałby się przed nią otworzyć. Wabiło ją to, ale i wywoływało w duszy dziwny, niepojęty lęk. Od kiedy pamięta nie ruszała się na krok z miasteczka. Tu przebiegało jej dzieciństwo, młodość oraz późniejsze dojrzałe, pełne przeróżnych zdarzeń czasy. Wyjazd stąd nieodmiennie kojarzył jej się z tragicznym wypadkiem rodziców, którzy tak, jak i ona, będąc tu od zawsze, raz jeden odważyli się na wymarzoną podróż po świecie i wracając z niej zginęli…Wyjazd stąd był zatem dla niej czymś w rodzaju nieprzekraczalnego tabu. Podziwiała wspaniałych wędrowców, łazików wytrwałych, odważnych podróżników po meandrach tysiąca ścieżek i myśli. Z tęsknotą, nabożnym zachwytem i wzruszeniem oglądała przysyłane jej przez nich kolorowe pocztówki z odległych krain. A siedząc przy kominku w gospodzie z zapartym tchem słuchała ich barwnych opowieści. Jednak jej samej wydawało się, iż przynależy do tego miejsca jak nieodzowny, nie dający się nawet poruszyć ciężki kredens gdański, jak wróbel, który ma zbyt mało sił, odwagi i możliwości w maleńkich skrzydełkach by spróbować się stąd gdziekolwiek ruszyć.

   A oto teraz wszedł w jej życie ten pełen radości, pogody ducha i wiary w nieskończone możliwości cudowny mężczyzna. Jej Wędrowiec, dla którego wędrowanie było naturalnym, ukochanym stylem bycia i po kilku wspólnie spędzonych miesiącach począł namawiać ją do porzucenia bezpiecznego kąta i wyruszenia w świat.

- Czy można zrobić to tak po prostu…? – rozmyślała, spoglądając na odległą linię wzgórz widoczną przez okno jej gospody.
- Czy w ogóle powinnam coś zmieniać? Przecież dobrze mi tutaj. Bezpiecznie i rodzinnie. A poza tym ledwo co rozruszałam na powrót gospodę, nie po to przecież by ją teraz w pełni rozkwitu zamykać! Co ludzie o tym powiedzą?! Czy zechcą potem do mnie wrócić? A może poczują się zdradzeni, zawiedzeni? Może ktoś w czasie mojej nieobecności, wyczuwszy w tym dobry interes, wybuduje drugą gospodę i już nie będzie, do czego potem wracać, z czego żyć nawet…?
- Ech, najmilszy mój! To wcale nie takie proste, jak tobie się wydaje… - szeptała nocami, całując delikatnie oczy i nos Wędrowca, który wtulony w nią zasypiał jak zwykle wcześnie i tak mocno, jak jej się to nigdy jeszcze nie udało.

Tamten uśmiechał się przez sen, jakby czuł jej dotyk i wiedział, o czym rozmyśla. A może śnił o tych baśniowych, odległych światach i przeżywał na powrót którąś z tych wielu, wspaniałych przygód, o których jej tak często opowiadał?

Czasem znowu buntowała się mocno przeciw jego zwariowanemu pomysłowi i patrząc w brązowe, ciepłe oczy ukochanego mówiła z wyrzutem:

- A opowiadałeś mi przecież nieraz, że nareszcie tu przy mnie znalazłeś swój dom! Że tak ci przy mnie dobrze, jak jeszcze nigdy nigdzie nie było! I nagle, co? Znowu coś cię gna w świat?! I po co, skoro tak nam tutaj obojgu dobrze? Po co to zmieniać? Dlaczego chcesz naruszać ten błogi stan i burzyć tę naszą spokojną, ustatkowaną rzeczywistość?

   On w odpowiedzi tulił ją mocno i uśmiechając się po swojemu tłumaczył spokojnie, że właściwie ta proponowana przez niego wędrówka jest bardziej dla niej niż dla niego. Bo to ona powinna umieć coś w sobie przełamać i pozbywając się balastu swych uprzedzeń i lęków po prostu rozpostrzeć skrzydła i umieć oderwać się choć na chwilę od swego gniazda. A gdy nadal gniewała się na niego i nie chciała przyjąć do wiadomości tej argumentacji szeptał serdecznie:

- Tak, Haneczko! Ja się już nawędrowałem sporo. A przy Tobie odnalazłem swoją przystań. Swój wytęskniony dom. Nieporównywalne z niczym innym ciepło, bezpieczeństwo i miłość. To jest najcenniejszy skarb, jaki mogłem znaleźć. I warto było tyle wędrować by dotrzeć nareszcie do twojej gospody… 
Cieszyły ją i koiły jego słowa, więc płacząc ze wzruszenia, tuliła się od niego pełna ulgi. Lecz on po chwili znowu zaczynał swoje opowieści i robił to w tak cudownie spokojny, ciepły sposób, z tak mocną, proszącą nutką w głosie, że zasłuchiwała się niczym zahipnotyzowana w jego słowa i zaczynała coraz bardziej skłaniać ku jego wizjom.

- Hanuś moja cudna! Przemierzyłem ten kraj a także i inne krainy wzdłuż i wszerz. Ale nie da się zobaczyć przecież wszystkiego! Jest tyle cudownych, niezbadanych jeszcze miejsc, które chciałbym zobaczyć wraz z Tobą. Bo tylko z kimś ukochanym, naprawdę bliskim wędrówka nabiera zupełnie nowego, głębszego znaczenia!

- Wyobraź to sobie, kochana! Idziemy trzymając się za ręce. Przed nami niezmierzona przestrzeń i czas. Klucze dzikich ptaków przelatują nad nami a my wędrujemy ich śladem. Niczego się nie boimy! Nie ma żadnych barier ani w nas ani wokół nas. Nogi nas wprawdzie bolą, ale to taki piękny, wynikający ze wspólnego wysiłku i z realizacji swobodnych pragnień ból. Zatrzymujemy się tam, gdzie się nam najbardziej spodoba. Patrzymy, jak gdzie indziej ludzie żyją. Odpoczywamy do syta, jak dzikie konie na popasie…Mówisz mi o swoich odczuciach, ja tobie o swoich. Gromadzimy w sobie wrażenia, uczucia i barwy na resztę naszego życia…

- Czy tak można…? Czy to się uda…? Będę przecież bardzo tęsknić za moim miasteczkiem, za gospodą. Czy miasteczko będzie tęsknić za mną? A może po prostu zapomni a liście i śnieg zasypią całkiem wszystkie drogi do gospody wiodące i już nikt nigdy jej nie znajdzie? Nawet ja?  – przez miedzianą główkę Hanny przebiegało mnóstwo sprzecznych ze sobą myśli, gdzie nieśmiałe nadzieje wciąż przeplatały się z dręczącymi obawami.
- A może wędrówki nie są dla każdego? Przecież są i tacy, którzy całe światy mają w sobie i nie muszą nigdzie daleko chodzić by przemierzyć miliony dróg i magicznych ścieżek.
- Czy po powrocie będę umiała żyć tak, jak przedtem? Może Wędrowiec zarazi mnie tym swoim wirusem wędrowania na tyle skutecznie, iż już nie wystarczy mi spokojna codzienność w moim miasteczku i w gospodzie…?

- Spróbuj! Po prostu spróbuj tego Haniu! Jeśli nie spróbujesz, nigdy się nie przekonasz, czy do dla ciebie czy nie. A może wędrówka ma jakiś jeszcze inny, głębszy sens? Sens, który dopiero razem wędrując mamy szansę odnaleźć…? – odpowiadał on jej myślom i całował ją gorąco. A ona w tych zapierających dech w piersiach pocałunkach odnajdywała smak i zapach dawnych, zapomnianych już marzeń, delikatnych obietnic, buzujących jak szampan czarodziejskich wizji.

- A kiedy wrócimy…? Czy będziesz wiedział, kiedy to zrobić…? I co będzie z nami potem? Jak ułoży się nasze życie? Czy w ogóle ta nasza stara, dobra gospoda będzie tu na nas wiernie czekała? – pytała jeszcze w ostatnich falach zwątpień, gdy już przekonana prawie zupełnie do jego pomysłu, doznawała jeszcze nielicznych, bolesnych momentów lękliwych zastanowień.

- Nie myśl teraz o tym najdroższa! Jesteśmy i będziemy wolni. Po prostu wolni! Nie bój się tej wolności. Nie trwóż się jak ptak, co nigdy jeszcze z klatki nie wyleciał. A na wszystkie pytania znajdziemy odpowiedzi razem. Wszystko się jakoś ułoży! A to pierwsze, wspólne wędrowanie będziemy potem długo wspominać i opowiadać naszym drogim przyjaciołom w długie, zimowe wieczory o tym, cośmy widzieli i przeżyli w tym wielkim świecie…

    A wreszcie w jeden z ostatnich, ciepłych, październikowych dni pożegnawszy się z najwierniejszymi przyjaciółmi i wywiesiwszy na wrotach gospody kartkę, iż będzie zamknięta aż do odwołania para naszych wędrowców dotarła na Dębowy wzgórek i po raz ostatni tej jesieni popatrzyła na widoczną w oddali, maleńką z tej perspektywy gospodę. Westchnęli głęboko, zarzucili na plecy swoje tobołki i uśmiechając się do siebie poszli przed siebie, nucąc przy tym niedawno wymyśloną piosenkę:
 
Ruszamy na Wielkie Wędrowanie!

Wolność nam w duszy gra pięknie

Witajcie sny zaczarowane

Tęsknoto, podaj nam rękę!




*** Kochani moi goście, czytelnicy i obserwatorzy! Już od czasu opublikowania opowieści o balu w gospodzie a może jeszcze wcześniej zrodziła się w mym sercu potrzeba odpoczynku od blogowania. Zyskania koniecznego dystansu do internetowego świata, który zbyt mocno zaprzątał ostatnio moje myśli i czas, zbyt często nie pozwalając mi na zajęcie się tym, co w tej chwili dla mnie najważniejsze. Od kilku tygodni myśl o tym kiełkowała we mnie coraz mocniej i jak pamietacie, także w momencie opublikowania posta o rocznicy istnienia tego bloga miałam silną potrzebę, by na jakiś czas odpocząć od internetowych światów. Aż wreszcie, pisząc niedawno u jednej z moich blogowych koleżanek komentarz o zbawiennym wpływie na stan ducha takiego urlopu od bloga zrozumiałam, iż tak naprawdę napisałam to dla siebie a nie dla niej. Zatem zdecydowałam i na jakiś czas zarzucam swój tobołek na plecy by pójść w świat zarzuconych gdzieś tam wizji, marzeń i planów. A przede wszystkim w swoją ciepłą, dotykalną codzienność. Jest mi to po prostu potrzebne!

   A czy tu wrócę? Myślę, że tak! Tylko nie wiem jeszcze i nie planuję w żaden sposób, kiedy się to stanie.

Na razie więc wyruszam przed siebie a Wy kochani Przyjaciele, proszę, życzcie mi powodzenia i nie martwcie się o mnie.

Pozdrawiam Was wszystkich bardzo, bardzo serdecznie i uśmiecham się do Was ciepło!

Do napisania!

Ola

czwartek, 17 października 2013

Pachnący figami prezent od Pantery!



  
   Było to kolejne mgliste i dość chłodne, październikowe popołudnie. Z drzew opadało coraz więcej liści. Miękko i poszumnie brodziło się w nich teraz. Pachniało wilgotną ziemią, grzybami i zbutwiałą korą. Wracałam właśnie z Cezarym, Zuzią i kozami z długiego spaceru po lesie, gdy na szutrowej drodze, wiodącej do naszego domu zatrzymał się tuż mnie biały samochód listonosza.

- A ja tam paczuszkę dla pani zostawiłem. Leży na budzie Zuzi! – zawołał przez uchylone okno a widząc, że kozy korzystając z chwilowego zagapienia swej pani pochłonęło przeżuwanie moich sznurówek zawołał jeszcze z rozbawioną miną:

- A to z nich huncwoty! Dobrego dnia życzę! –  i odjechał w dal, wioząc przesyłki oraz, mam nadzieję, same dobre nowiny i serdeczne listy, innym mieszkańcom przysiółka.

   Kozy zajęły się tymczasem nieśpiesznym obgryzaniem pożółkłych listków przydrożnej wierzby - iwy. Zuzia pobiegła w pola, węsząc gdzieś tam jakieś sarny czy zające. W pobliskich zaroślach buszował beztrosko Cezary wytrwale poszukujący grzybów.
   A ja najchętniej od razu pobiegłabym do domu wiedząc, iż to wyczekiwana przeze mnie z niecierpliwością przesyłka od Pantery, serdecznej, blogowej koleżanki, która zorganizowała jakiś czas temu u siebie konkurs sprawdzający wiedzę czytelników na temat ważnych faktów z jej życia. A ponieważ Pantera pisze niezwykle ciekawie a stylu pisania oraz lekkiego pióra mógłby jej pozazdrościć Passent na spółkę z Żakowskim, toteż ponowne przeczytanie prawie całości jej bloga, w celu znalezienia odpowiedzi na podchwytliwe pytania konkursowe, było dla mnie naprawdę dużą przyjemnością!
   Owa przesyłka z wielce tajemniczą zawartością stanowiła jedną z głównych wygranych w tymże konkursie. Doczekać się nie mogłam jej otwarcia i nacieszenia oczu prezentami. A przyznam, iż wcale niełatwo było odpowiedzieć poprawnie na wszystkie pytania Pantery. Z niezwykłą pasją prowadzi ona swego bloga "Świat to dżungla" już od trzech lat i prawie codziennie zamieszcza na nim kolejny, interesujący wpis. Znaleźć tam można mnóstwo ciekawych, wyszperanych w necie szczegółów i faktów, nazw miejscowości oraz zwierząt a przede wszystkim rozważań na tematy społeczne, psychologiczne, historyczne i po prostu życiowe. To cały ogrom wiadomości! Dlatego ucieszyłam się bardzo, dowiedziawszy się, iż udało mi się zostać jedną z laureatek owego konkursu.  Ważne też dla mnie było to, iż nagroda w konkursie będzie kolejnym po spotkaniach z poznanymi przez blogi osobami, materialnym dowodem na to, iż Internet to nie tylko wymiana myśli i słów między nie znającymi się bezpośrednio ludźmi. Porozumienie przez Internet może być furtką do pogłębiania znajomości. Do większej bliskości i nadania zwyczajnej, ludzkiej cielesności tym nieco tajemniczym, żyjącym nieraz bardzo daleko od siebie, wirtualnym bytom.

- Cezary! – wrzasnęłam, ile sił w płucach – No wyłaźże już z tych krzaczorów! Paczka od Pantery przyszła. Ja lecę do domu!

   W chaszczach coś zaszeleściło, zaszumiało jakby wielki niedźwiedź się w nich przetaczał a potem ów zwierz głosem mego własnego męża poskarżył się zbolałym głosem:

- Po kiego ja w te jeżyny wchodziłem? Cały jestem pokłuty! A żadnych grzybów tu nie ma!
- No wyłaź, już wyłaź! – krzyknęłam niecierpliwie, nie przejąwszy się zbytnio losem upartego grzybiarza.
- Mówiłam ci przecież, żebyś tam nie właził! Nigdy mnie nie słuchasz, to masz nauczkę!
- Brykuska, Popiołka, Zuzia! Idziemy do domu! No szybko kozy! Bez ociągania! Zuzieńko niedobra! No przestań już obgryzać kózkom nogi! – popędzałam niesforne towarzystwo, któremu jakoś wcale nie spieszyło się z powrotem do domu.

   Wreszcie pchnęłam naszą skrzypiącą przeraźliwie furtkę, dobiegłam sprintem do budy Zuzi i porwałam w ramiona czekające tam na mnie sporych rozmiarów pudełko. Następnie z pudełkiem owym zaczęłam trochę bezładnie biegać po ogrodzie, aby znaleźć jakieś zaciszne miejsce, gdzie mogłabym je nareszcie otworzyć i nacieszyć oczy jego zawartością. Niestety, kozy też były bardzo ciekawe, co jest w środku i skakały za mną, nieustępliwie wpychając pyszczki w moje dłonie i bodąc bezczelnie zapakowaną elegancko paczkę. Wreszcie nie zdzierżyłam i zamknęłam uparte, kozie towarzystwo do komórki a ujrzawszy dochodzącego do furtki Cezarego wraz z Zuzią oznajmiłam mu, że paczkę od Pantery położyłam właśnie na stoliku przy budynku gospodarczym, ja natomiast lecę do domu po coś do rozcinania taśmy klejącej, którą zabezpieczone było pudełko. Mąż zaś ma czekać grzecznie z otwarciem paczki na mnie. Powróciłam po paru minutach, bo przypomniało mi się, że przecież fajnie by było uwiecznić na zdjęciach ów podniosły moment rozpakowywania a zatem muszę znaleźć aparat fotograficzny. Znalazłszy go, zziajana zbiegłam na podwórze i moim oczom ukazał się Cezary beztrosko unoszący wieko paczki i ciekawsko zaglądający do środka!

- No wiesz co!? – parsknęłam oburzona – Gagatku jeden! Czemu na mnie nie poczekałeś?! Zamykaj pudełko z powrotem! Będziemy się delektować razem kolejnymi etapami rozpakowywania a nie tak szast prast i po krzyku!

   Cezary nie chcąc się wdawać w dyskusję ze swą nieco zbyt egzaltowaną i podnieconą żoną westchnął i zajął się wykładaniem na stolik ogromnych prawdziwków, które znalazł na dzisiejszej przechadzce. Ja zaś pstrykałam zdjęcia i cieszyłam się jak dziecię wydobywanymi na światło dzienne kolejnymi skarbami z przesyłki. 



   Najpierw mym oczom ukazała się zielona koperta zaadresowana do mnie i Cezarego. Wewnątrz znalazłam śliczną kartę z odręcznie napisaną przez Panterę dedykacją. Potem zobaczyłam opakowanie gustownych serwetek stołowych. Pod spodem chowały się trzy apetyczne czekoladki z motywem różanym na papierkach. Obok nich leżała plakietka-magnes z nazwą miasta, w którym mieszka Pantera. Z boku ukrywało się delikatne, różowe mydełko o subtelnym zapachu fig. A owinięte pracowicie w folię bąbelkową były trzy urocze, oprawione w ciemnowiśniowe ramki, obrazki z motywem deszczu w tle i historii zakochanej pary na pierwszym planie. Zaparło mi wprost dech z zachwytu! 


   Ustawiłam wszystkie prezenty na stoliku, dokopawszy się jeszcze na dnie pudełka do pięknego kalendarza z różami na 2014 rok i wąchając go, jak zwykłam zawsze to czynić z nowymi książkami i tego typu wydawnictwami. A gdy już wszystko było pięknie na stoliku ułożone po prostu stałam i podziwiałam a mydełko figowe do nosa przykładałam i uśmiechałam się z lubością. A Cezary podziwiał wraz ze mną i doczekać się nie mógł, kiedy wreszcie pożremy owe apetyczne czekoladki!



   I wiecie, co się wówczas stało? W tym momencie zamglony dotąd dzień zdecydował się rozchmurzyć swe niewyraźne oblicze i rozjaśnił się w promienistym, październikowym uśmiechu! Oświetlił przy tym wspaniale wszystkie prezenty. A zakochaną parę na deszczowych obrazkach spontanicznie ubrał w taki oto wierszyk:

Idę w deszcz, idę w mgłę
Wiatr tarmosi parasolem
Gdzieś ty jest? Szukam cię
Serca ci niosę pogodę

Mą nadzieję, ciepły blask
Dostrzegł samotny pan na ulicy
Wstrzymał oddech, wstrzymał czas
Nic więcej już się nie liczy

Osłoniły nas przed chłodem
Nasze myśli i marzenia
Jest dwoje pod parasolem
A miłość nas opromienia…


- Ech! Mówiłeś coś?!  -  ocknęłam się wreszcie z deszczowo-promienistego rozmarzenia, usłyszawszy ponaglające chrząknięcia Cezarego.

- No to co? Zjemy wreszcie te czekoladki? – zapytał z lekką nieśmiałością mój mąż a ja również mając na nie wielką chętkę sprawiedliwie podzieliłam pomiędzy nas trzy różane smakołyki, byśmy mogli w try miga spałaszować te Panterkowe słodkości.

   Potem musiałam zająć się szykowaniem jedzenia dla kur oraz obiadem dla nas. W planie była pyszna zupa z prawdziwków. Najadłszy się wzięłam trzy deszczowe obrazki od Pantery i ustawiłam je na półeczkach w niedawno wyremontowanym przez nas pokoju gościnnym na piętrze. A gdy zawołałam na oględziny Cezarego oboje stwierdziliśmy, iż puste dotąd półeczki w jasnych meblach, jak gdyby czekały na takie właśnie, pasujące do nich, delikatne obrazki. I się doczekały! Dziękujemy Ci kochana Panterko!:-))





piątek, 11 października 2013

Zmartwienia na wagę kropli wody


                                                                                            zdjęcie z internetu

 - Ach! Jaka wspaniała pogoda! Jak ciepło i sucho! Jak kolorowo i bezwietrznie! - zakrzyknęłam dzisiaj wracając z kilkugodzinnego spaceru po okolicznych lasach i łąkach. Spociłam się bardzo na tej przechadzce, bo ubrałam koszulę flanelową oraz grubą bluzę a tymczasem słońce zachowywało się od kilku dni tak, jakby zapomniało o jesieni i zabawiało się w radosny, beztroski powrót gorącego lata!

- Długo was nie było! - rzekł Cezary witając mnie, Zuzię i kozy, a stojąc przy tym w otwartej, wiodącej do ogrodu bramie.
- Co tam macie w koszyku? Czyżbyście nazbierały tyle grzybów?!

- Nie kochanie! To dzika mięta, która w ilościach nieprzebranych wyrosła na owsianym rżysku!A do tego na pocieszenie mamy jednego wielkiego, czerwonego kozaka, co się nam w oczy rzucił tuż przy drodze!Mietę ususzymy w suszarce do grzybów a kozaka giganta dodam do dzisiejszej zupy - zawołałam, z zadowoleniem prezentując mężowi zawartość kosza.

- A ja przez ten czas, gdy was nie było też nie próżnowałem! - pochwalił się mój mąż, przysiadając na ławie - Zobacz!
- Wykosiłem trawniki w ogrodzie i jeszcze te trawy i badyle koło warzywniaka!

- Och widzę, jak pięknie równo tu teraz, mój pracowity chłopcze! Prawie jak na stadionie Wembley! Czuję też ten boski zapach skoszonej trawy!A pojedyncze, różowe listeczki dzikiej czereśni wyglądają bardzo malowniczo na tej niziutkiej, puszystej trawie.

- Mogłaby taka pogoda potrwać aż do końca października! - rozmarzyłam się, wystawiając twarz ku słońcu i czując się jakby to była połowa lipca.

- Tak! Jest cudownie! Sucho, ciepło, przyjemnie! Chce się żyć! - sapnął Cezary, paląc papierosa i spoglądając z uśmiechem a to na mnie a to w bezchmurne niebo.

- Niech tak będzie aż do marca! Może w ogóle w tym roku zima nie przyjdzie? - rozhulałam się w bajkowych pragnieniach i pijąc wprost z butelki resztkę zimnej wody mineralnej, wyobraziłam sobie, jakby to było cudownie, gdyby nie trzeba było palić w piecu, nosić cieżkiego opału z drewutni, przedzierajac sie przy tym przez zaspy i ślizgając po gładkich od lodu ścieżkach.

- Tylko, że trochę deszczu by się przydało, żeby do naszego stawiku cosik napadało! Bo naszym karpiom wody mało! - zrymowało się Cezaremu, który przed tygodniem był na rybach z nastoletnim sąsiadem Filipem i w pobliskim stawie udało mu się odłowić kilkanaście sztuk maleńkich karpików. A teraz codziennie karmił owe rybeńki gotowaną pszenicą, owsem albo specjalnym granulatem oraz dolewał do naszego zbiorniczka wodnego wężem ogrodowym wody ze studni, martwiąc się o los owych zdanych na październikową suszę rybek.

   Teraz też przypomniał sobie, że dobrze byłoby podnieść poziom wody w stawiku oraz dotlenić biedne karpie. Wsadziwszy więc węża ogrodowego w płytką toń zajął się beztroskim laniem wody i wypatrywaniem srebrzystych łusek rybek, błyskających wśród radosnych strumieni i kropel.

Po kilkunastu minutach tej miłej, odprężającej czynności z naszego węża z nieznanych przyczyn przestała lecieć woda.

 - Oleńko! Możesz zobaczyć, czy coś mi się tam nie zgięło? - poprosił Cezary, widząc iż idę w stronę domu, po drodze mijając gęste zwoje zielonego jak trawa węża.

- Nic tu nie widzę! Wszystko wygląda dobrze! - odrzekłam - Tylko czemu ten nasz hydrofor wciąż buczy, skoro wody nie pobiera? - zapytałam, nie przeczuwajac, że własnie stała się rzecz najgorsza.

   Pogodna dotąd mina Cezarego momentalnie zrzedła. Pełen najgorszych przeczuć, co do awarii hydroforu pobiegł do domu, by sprawdzić co też dzieje się z tym naszym kapryśnym ustrojstwem. W zeszłym roku mieliśmy z nim przez tydzień spory problem. W zimie odmówił posłuszeństwa i trzeba było przez prawie tydzień ciagnąć wodę wiardami z oblodzonej studni. A żaden miejscowy hydraulik nie umiał naprawić awarii i straszono nas, iż trzeba bedzie poczekać aż do wiosny, bo nie obejdzie sie bez zejścia na dno studni i dokonania tamże przeglądu końcówki pompy. Wówczas mój mąż, jako pomysłowy Dobromir, stanął na wysokosci zadania i przestudiowawszy w internecie fora o najczęstszych problemach z hydroforami sam doszedł do tego, co dolega naszemu i dokupiwszy niezbędną uszczelkę wreszcie naprawił dziada!

   Wróćmy jednak do chwili obecnej. Sprawdziwszy, że o dziwo z hydroforem wszystko chyba w porządku Cezary postanowił zajrzeć do studni. We dwoje z trudem odsunęlismy jej ciężkie, betonowe wieko aby ze zgrozą ujrzeć...samo dno studni! Lustro wody było tak niskie a poziom wody tak niewielki, że bez problemu dostrzegaliśmy kamienie rzeczne, którymi wyłożone było jej dno. Pompa studzienna zawieszona wewnątrz nie mogła pompować już wody, gdyż odległość do tej marnej resztki, która pozostała w dole wynosiła około metra!

- O cholera! Studnia nam wyschła!  - jęknelismy oboje, z niedowierzaniem wpatrując sie w błyskającą w oddali niewielką ilość wody i przypominając sobie, jak to było trzy lata temu, gdyśmy się tu wprowadzili i przez dwa miesiące nie mieliśmy wody bieżacej a nawet nie mogliśmy korzystać z tej studni, gdyż była wówczas zamulona i pełna różnych śmieci.

- Jak to się człowiek szybko do dobrego przyzwyczaja! I myśli, że już zawsze tak będzie! A tymczasem klops! Wracamy do prowizorki! - gderaliśmy biegając po całym obejściu i wyszukujac puste wiadra, które można by napełnić wodą ze studni sąsiadki.

- Pożyczę pompę od sąsiada i przepompuję wodę ze studni  sąsiadki do naszej! - wpadł na pomysł Cezary, czując się trochę winnym, że tak beztrosko  i szczodrze przelewał wodę ze studni do stawu dla karpi.

- Gdybym wiedział, gdybym przypuszczał, że jest tak kiepsko, to bym nie wlał ani kropli! To byśmy jakieś restrykcje wprowadzili i nie brali prysznica co dzień. Nie spuszczalibyśmy co chwilę wody w ubikacji! - markocił poniewczasie mój mąż.

-Ale pamiętasz?! Wszyscy nas zapewniali, że nasza studnia nigdy dotąd nie wyschła! Że cała wieś biegała tu z wiadrami, jak do ostatniej deski ratunku!Wierzyliśmy tym zapewnieniom i dlatego czuliśmy się pewnie, nawet gdy inni narzekali, że u nich jest problem z wodą! A tymczasem ta susza w tym roku widocznie jest katastroficzna dla poziomu wód gruntowych i stało się to, co się nie działo nigdy przedtem. Mamy suchą studnię! A co gorsza, nie wiadomo ile czasu jej zajmie by się ponownie napełniła! - jęknełam z wysiłkiem, stawiając na brzegu cembrowiny pełne wiadro krystalicznie czystej wody ze studni sąsiadki. Korzystaliśmy tak bez pytania z jej studni, bo nie było przecież kogo o pozwolenie zapytać. Odkąd sąsiadka umarła jej dom, poza nielicznymi wyjątkami, gdy przyjeżdża tu któreś z jej dzieci, stoi pusty, samotny i smutny, opuszczony...

- Oj, przydałby się deszcz! - Cezary spojrzał wyczekująco na niebo, lecz ono pełne swoich własnych planów, nadal błękitne i bezchmurne, skupione na ogrzewaniu złaknionej jej blasku ziemi, pokazywało nam tylko swe gorące, nie zapowiadajace najmniejszego deszczyku oblicze.

- I co my teraz zrobimy?! - westchnęliśmy, patrząc na siebie bezradnie,  ustawiwszy w domu rządkiem pełniutkie wiadra i wiaderka a potem zastanawiając się czy nam do jutra tej wody wystarczy.

- Przede wszystkim trzeba pojechać do sklepu po wodę mineralną, bo gorąco i pić się wciąż chce! A potem pomyślimy! - zdecydowałam i już wkrótce mknąc malowniczą, polną drogą wśród wzgórz zmierzalismy w stronę najbliższego, oddalonego od nas o jakieś cztery kilometry sklepu spożywczego.

   Po powrocie z nadzieją zerknęliśmy w głąb studni. Wody nie przybyło ani o centymetr. Potem popatrzyliśmy na niebo. Zaczynał się właśnie cudowny, różowo-pomarańczowy zachód słońca, zwiastujący nazajutrz równie piękną, bezdeszczową pogodę...



wtorek, 8 października 2013

Sarna i chłopiec





 W podmiejskim lasku
  Biegła na ukos
  Piękna i skoczna
  Sarna niewinna
  Lekkość wcielona
  Dzika i wolna
  Nie bacząc na nic
  Na strach niepomna

  A w piaskownicy
  Cudowny zamek
  Chłopczyk budował
  Cichy, skupiony
  Rączki, łopatka
  Upór niezłomny
  Świat oddalony
  Radość trzylatka

  Znajdź w sobie sarnę
  Odszukaj chłopca
  Niech znów odżyją po latach
  Oni tak bardzo chcą istnieć w Tobie
  Bawić się, wolno hasać
  Bo to nieprawda, że zginąć musi
  Wolność, niewinność, beztroska
  To ciągle czeka w najgłębszej głuszy
  Zbudź sarnę, pogłaskaj chłopca...

niedziela, 6 października 2013

Owadzie wierszyki na rozweselenie!:-))





Jazzujący świerszcz


Mały świerszcz - niecnota
Lubił drażnić kota
Śpiewać mu do ucha
Jazz świerszczowy nocą
Biada mu - bo kotek 
Bacha lubił słuchać
I nie cierpiał jak mu
Pod bokiem jazgocą
A więc w pewien wieczór
Leniwy, gorący
Przymrużywszy oczy
Niby w słodkim śnie
Nagle trzepnął łapką
Przerywając koncert
Odtąd mały jazzman
Nie gra w noce, dnie
Jaki morał płynie z tej smutnej cykanki?
Bacha słuchaj w słuchawkach
Jazz graj w blade ranki






                                                                                         Zakochana muszka


Coś błysnęło? - mała muszka
Mniejsza, lżejsza od okruszka
Wciąż fruwała w swych marzeniach
Uwielbiała miejsce zmieniać
Przycupnęła na kamyczku
Albo na ogonkach byczków
Aż przysiadła gdzieś na plaży
By o muszku swym pomarzyć
Który słodkie ma oczęta
Skrzydła, brzuszek i nóżęta
I cudownie fruwać umie
A w ogromnym swym rozumie
Ją - swą muszkę - też pomieści
Nie obrazi, nie zbezcześci
I jej mężem zostać może
Nagle muszka wpadła w morze
Płacze, krzyczy, woła  S.O.S
Lecz, niestety, smutny los
Tak to kończy ten, panowie
Kto ma tylko miłość w głowie






Zarozumiały chrabąszcz

Pewien chrabąszcz z wioski
Myśląc, że jest boski
Przeglądał się stale
W kałuży na górce
Nie mylił się wcale 
Tak, miał wiele zalet
I przypadł do gustu
Łakomej jaszczurce
Jakie z tego wnioski?
Bądź więc sobie boski
Ale ukryj w cieniu
Swych wdzięków paletę
Zgarb się, skurcz, rób miny
Byś nie stał się dla innych
Najzwyklejszym fast foodem
Z mikrofali kotletem

czwartek, 3 października 2013

Ten blog ma rok...



  
   Właśnie minął rok, od kiedy założyliśmy tę stronę. Przeleciał nam ten czas bardzo szybko. Przede wszystkim na ciężkiej pracy w gospodarstwie, na obcowaniu z naturą i na podziwianiu odsłon kolejnych pór roku. A między tym wszystkim przewinęło się mnóstwo radosnych, smutnych, czy też melanżowych w nastroju dni. Tych ostatnich zapewne było najwięcej.  Codzienność umilaliśmy sobie między innymi pisaniem tekstów na tego bloga oraz odwiedzinami w Waszych wirtualnych światach.

   Drodzy nasi goście, czytelnicy i obserwatorzy! Oboje z Cezarym chcielibyśmy podziękować Wam serdecznie za Wasze odwiedziny na naszym blogu, za bliskość, wsparcie serdecznym, wrażliwym słowem, za wspólne zamyślenie, uśmiech, wzruszenie i zabawę!:-)))

   Dzięki prowadzeniu tej strony poznaliśmy dużo sympatycznych, bliskich sercu osób. Z niektórymi z Was udało się nawiązać silniejszą nić porozumienia i korespondujemy ze sobą często, czy też telefonujemy, pogłębiając naszą serdeczną zażyłość, by nie powiedzieć, przyjaźń. Zimą udało nam się nareszcie spotkać z miłymi sąsiadami zza miedzy, Gosią i Radkiem Barłowskimi, autorami bloga "Ogarze Pogórze" i wyskoczyć z nimi na przedstawienie teatralne do Rzeszowa. A niewiele ponad miesiąc temu mieliśmy okazję zobaczyć się Zofijanną, autorką bloga "Z rakiem w tle"  i ucieszyć się przejściem naszej znajomości z poziomu wirtualnego na realny. Było to cudowne uczucie i mamy nadzieję, że jeszcze nie raz będzie nam dane spotkać się z którymś z Was oko w oko. I potwierdzić, tak jak w przypadku Gosi, Radka oraz Zofijanny, że to co piszemy tu o sobie, to jakimi się sobie ukazujemy, jest prawdą. I nie trzeba się bać takich spotkań a tylko robić wszystko by było wiele następnych, gdyż realny, namacalny, bliski człowiek na naszej drodze, jest najcenniejszą wartością i powinien być najważniejszym celem tej blogowej twórczości.

   Co jeszcze? Publikując teksty prozą i poezję na blogu rozwinęłam skrzydła i pewniej czuję się teraz w pisaniu widząc, iż to co tworzę może się podobać, nie pozostawiając czytelników obojętnymi. Dlatego, niezwykle tym pozytywnym odbiorem zdopingowana, o ile tylko czas pozwala, piszę coraz więcej i mam mnóstwo nowych pomysłów na opowiadania, wiersze a nawet na coś o wiele dłuższego.Muszę jeszcze namówić Cezarego, by znowu zaczął się udzielać na blogu i zamieszczać tu swoje teksty, bo po kilku początkowych miesiącach aktywnego prowadzenia razem ze mną tej strony, trochę jakby stracił zapał do udzielania się w tym wirtualnym świecie. Pamiętam jednak doskonale, jaką frajdę sprawiało mu pisanie i czytanie potem Waszych komentarzy. Może jesienią i zimą będzie miał na to więcej czasu i ochoty?

   To były pozytywy, lecz są i negatywy istnienia w tym kawałku wirtualnej przestrzeni, gdyż wszystko na tym świecie ma swój awers i rewers…

   Wiele z poznanych tu, bardzo interesujących i niosących kawałek swojej prawdy osób przestało jednak odwiedzać to miejsce mieszczące się „Pod tym samym niebem”. Wiem, są ważniejsze rzeczy niż bywanie na blogach a poza tym nie można dogodzić każdemu, ale czasem jest mi po prostu przykro i żal, że ktoś, kogo zdążyłam polubić zniknął gdzieś w tej internetowej mgle i po prostu zapomniał…Dlaczego tak się stało? Pewnie nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Internet to dziwna przestrzeń, w której ludzkie uczucia potrafią rozpłynąć się w nicość, a niedawna zażyłość zamienić w obojętność. Tu tak łatwo i wygodnie po prostu kliknąć i przepaść gdzieś w wielkiej niewiadomej. Czy w wirtualu obowiązują inne prawa i zasady postępowania, niż w prawdziwej rzeczywistości? Pewnie tak. Zresztą także w naszej codzienności potrafimy zniknąć z cudzego czy własnego życia nagle  i bez słowa. Pstryk! I gaśnie czyjeś światło...Nie wszystko przecież zależy od naszej woli. A pora zdmuchniecia świeczki przeważnie przychodzi ni stąd ni zowąd...

   Poza tym zazwyczaj traktujemy bywanie na blogach, jak prostą, niezobowiązującą rozrywkę, niczym odwiedziny w kowbojskich saloonach. Póki odpowiadają nam serwowane tam trunki, barman oraz goście, póki mamy czas i ochotę na jeszcze jedno pchnięcie wahadłowych dni wchodzimy z ochotą i sycimy się atmosferą takich przybytków. A gdy rzeczywistość przyciąga nas coraz mocniej do siebie lawiną koniecznych do ogarnięcia spraw, czy też przestajemy czuć potrzebę bywania w choćby najmilszych, lecz mocno kradnących nam czas cudzych, wirtualnych światach po prostu przestajemy je odwiedzać. Bo przecież czas nie jest z gumy i trzeba go tak podzielić, by było w nim miejsce na to, co najważniejsze…

   Miewałam w czasie tego roku kilka momentów zwątpień w sens prowadzenia bloga. Wiem, że takie chwile nawiedzają prawie każdego z Was, gdyż blog jest rodzajem dziwnego uzależnienia. Zabiera nam cenne chwile, nie zawsze dając w zamian satysfakcję i poczucie, iż wszystko to ma głębszy sens. Bywa taką zaczarowaną wyspą, niczym krainą czarodziejki Kirke, gdzie zapomina się o całym świecie i wynurza się z niego z niechęcią, bo świat wokół nie zawsze jest tak kolorowy i serdeczny jak na blogu.
   No tak, ale to magiczne zapomnienie o problemach codzienności, w które popada się często tkwiąc w internetowej przestrzeni jest niekiedy jak wspaniała tratwa ratunkowa. Bo z niektórymi problemami po prostu nie da się walczyć. Nieraz spowijają duszę ludzką tak mocno, że aż potrafią sprawiać nieustający ból. Serce obrasta niczym bluszczem obezwładniającą bezradnością, bezsilnością, brakiem pomysłu na wyjście z trudnej sytuacji…Dołącza się codzienna struga kłopotów i zgryzot. Myślę, iż lepiej więc niekiedy robić wszystko by o nich stale nie rozmyślać i po prostu cieszyć się życiem, jakie jest oraz wszystkimi jego blaskami. Nawet tak złudnymi jak te, w które obfituje ta dziwnie wciągająca i trochę niebezpieczna, lecz przecież pełna uroku i barw blogowa kraina Kirke…

   Ten blog ma rok... Przez chwilę kusiło mnie by napisać - i wystarczy! No bo przecież w nieskończoność nie będę prowadzić tej strony. Bo może już nic ciekawszego, niż to co jest, nie uda mi się wymyślić. Może już tylko będę powielać samą siebie i nudzić ewentualnych czytelników? Bo może powinnam pójść w inną stronę i znaleźć dla siebie nową formę wyrażania siebie?
   Gdzie jest właściwie moja Itaka, czy w życiu prawdziwym, tym obok mnie, czy w tym nierealnym, wirtualnym, gdzie mogę wylewać z duszy wszystko to, na co nie ma miejsca w twardej rzeczywistosci? Myślę, że moja Itaka by istniała blisko i by była szczęśliwa oraz spełniona potrzebuje zarówno dotyku słońca, jak i jego wyobrażenia. Potrzebuje słów, dźwięków, dotyków, wędrówek po realnych bezkresach lasów i pól, ale i eksploracji wyobraźni, marzeń, głębokich przeżyć i wspomnień. A więc jeszcze niczego nie zamykam. Jeszcze mi mojej owianą magiczną mgłą krainy czarodziejki Kirke wciąż mało. Jeszcze płynę, z Wami, do Was...