Strony
▼
czwartek, 24 października 2013
Kula została pchnięta!
Kochani! Nadal tu zaglądam...Jestem, choć jakby mnie nie było. Wpadam kwiatki podlać. Przewietrzyć pokoje. Podejrzeć, co u blogowych sąsiadów słychać. Powspominać i pomarzyć. Trudno nie wpadać czasem do swojego drugiego domu. A tak traktuję ten blogowy kawałek mojego świata. Przywiązałam się do tego bloga naprawdę mocno. Może nawet za mocno? Może pisanie na blogu stało się dla mnie czymś w rodzaju dziwnego uzależnienia? Codzienną, konieczną dawką adrenaliny, dopieszczenia własnego ego, a jednoczesnie zapomnieniem i odsunięciem zbyt daleko od codziennych problemów i koniecznych do podjęcia decyzji? Narkotyczną, dającą błogość powtarzalnością?
Czym jest ta moja wędrówka? Przede wszystkim okresem, w którym próbuję nareszcie ogarnąć trochę moich pilnych, codziennych, wciąż odkładanych spraw. Oddać im więcej serca i czasu, niż przez ten rok, gdy moją uwagę zaprzątał blog. Komuś, kto nie prowadzi bloga trudno zrozumieć, jak wiele trzeba starania i czasu by utrzymywac na nim stale wysoki poziom (a to dotyczy zarówno tekstów, jak i zdjęć.) By nie zawieść swoich własnych i cudzych oczekiwań. By odwiedzić każdego zaprzyjaźnionego blogera i zostawić mu niebanalny, płynący z serca oraz merytorycznie odnoszący sie do danego posta komentarz. A nie chcę i nie umiem działać na pół gwizdka. Oddaję czemuś całe serce albo nie oddaję go wcale.
Polubilam Was i Wasze światy. Jesteście mi bliscy i nie pisząc do Was, tęsknię i mam wyrzuty sumienia, że możecie czuć się odepchnięci, zapomniani, zlekceważeni czy nawet wykorzystani. Jeśli w jakis sposób zrobiłam Wam przykrość, czy niemile zaskoczyłam (Panterko! Ataner!), to przepraszam!
Dzięki Waszemu ciepłemu odbiorowi moich tekstów pisanych prozą i poezji, dzięki rocznemu prowadzeniu tego bloga zrozumiałam, że największym i niemożliwym już do odkładania marzeniem mego serca jest właśnie pisanie i wydawanie drukiem tego, co piszę. Bo uwielbiam pisać! I piszę od dawien dawna! Pisanie daje mi wolność i radość (Tak Magdo Spokostanko!). Ale chcę, odważam się nareszcie chcieć czegoś więcej niż pisanie do szuflady, czy na bloga. Aż trudno mi w to uwierzyć, ale właśnie dojrzałam do odważnego podjęcia decyzji by zawalczyć o siebie. Mam już swoje lata i nie chcę już niczego odkładać na potem! Tak, jak Ilona, która postanowiła mieć swoją pracownię i zająć się profesjonalnie decoupagem. Tak, jak Alinka, która pisze i wydaje swoje wiersze. Tak, jak parę innych osób spośród nas, które wiedzą czego chcą i nareszcie uwierzyły, że potrafią dopiąć celu. Zgromadziłam materiały na co najmniej kilka swoich książek.Teraz zajmuję sie ostatecznym uporządkowaniem tego i przygotowaniem do wysłania wydawnictwom. Jestem także na półmetku pisania ksiażki opartej na prawdziwych wydarzeniach, mających miejsce na moim Pogórzu w czasach drugiej wojny światowej. To w tej chwili jest moim priorytetem.
Zawsze byłam nieśmiałą, nadwrażliwą i niewierzącą w swe możliwości istotą. Bałam sie wielu rzeczy. A najbardziej śmiesznosci, oblania kubłem zimnej wody. Tego, że ktoś mądry i doświadczony, ktoś komu zaufam i powierzę swe marzenia i teksty, powie mi, że to wszystko jest naiwne, dziecinne, niemodne, grafomańskie i w ogóle...psu na budę. Nawet pisząc ten tekst mam obawy, czy dobrze robię tak się przed Wami obnażając, wystawiajac się na kąśliwe uwagi i złośliwe komentarze. Ale kula została pchnięta! Toczy się siłą szczerości i mocnego postanowienia, że życie mamy tylko jedno i trzeba starać się robić w nim to, na czym nam najbardziej zależy oraz to, co daje nam radość i wolność.
I jeszcze jedno! To, iż nie piszę teraz na blogu, nie oznacza oczywiscie, iż nie chcę utrzymywać z Wami kontaktu, że raptem staliście mi się obojętni. Ktoś mi niedawno uświadomił, że tak moje zachowanie, moje milczenie może być odebrane. Na moim blogu w dobrze widocznym u góry i z boku miejscu jest zamieszczony mój adres mailowy. Jesli chcielibyście do mnie napisać, podzielić się spostrzeżeniami, uwagami czy po prostu dać znać, co u Was, to będzie mi bardzo miło!I oczywiście postaram się w wolnej chwili odpisać.
Bo przecież byłam z Wami rok. I znowu będę! Tak, jak napisałam w poprzednim poście - potrzebuję tylko chwilowej przerwy od blogowania. Jest wszak wielu blogerów, którzy rzadko publikują nowe teksty. Czasem przez całe tygodnie i miesiące nie pojawia się u nich nic nowego. Żyją i piszą zgodnie z własnym rytmem, potrzebami i możliwościami. Nie ogłaszają oficjalnie i otwarcie, że robią sobie przerwę od blogowania, bo nie ma takiej potrzeby, gdyż zdążyli przyzwyczaić swoich czytelników do tego, że ich publikacje są nieregularne. Ja natomiast pisałam u siebie i u Was dość regularnie i często. Dlatego w poprzednim poście, chciałam Wam dać znać, iż na jakiś trudny teraz dla mnie do przewidzenia czas ucichnę, spasuję, wycofam się...Pisząc tak, chciałam być po prostu wobec Was i siebie w porządku. Może ogłosiłam ten swój urlop od blogowania zbyt patetycznie, poetycznie i niezrozumiale? Pewnie, co poniektórych z Was zdenerwowałam tym, zasmuciłam, czy też zirytowałam. A pewnie wielu jest i takich, którzy by nawet tego nie zauważyli, iż na blogu "Pod tym samym niebem" nic nowego się nie dzieje. Bo przecież każdy żyje swoim życiem, swoim światem realnym czy wirtualnym. To tylko nam samym zbyt często się wydaje, że jesteśmy tacy ważni, niezastąpieni...
Każdy toczy tę swoją kulę i stara się jak może by go ona nie przygniotła. By każdego dnia wtoczyć ją odrobinę wyżej. By nie polec w walce ze swoimi słabościami, ale starać się je przezwyciężać i udowadniać sobie, że na coś nas jednak stać. Tak i ja muszę wreszcie oderwać się od swoich lęków i odważnie wykonać ten skok na głęboką wodę. Przekonać się, czy wypłynę, czy opadnę, jak kamień? A może tylko jako tako dokaraskam się do brzegu i tak, jak dotąd będę unosić się na bezpiecznych falach marzeń...?
niedziela, 20 października 2013
Wędrówka
W kilka tygodni
po balu, gdy już nieomal wszyscy w miasteczku odnalezionych myśli zdążyli się
na powrót przyzwyczaić do swojej zwykłej codzienności a „Bal na powitanie
jesieni” stał się zaledwie kolorowym, coraz bardziej już odległym wspomnieniem,
Wędrowiec i Hanna postanowili nareszcie zrealizować swoje wielkie marzenie. To
o nim właśnie szeptali, siedząc nad strumieniem w jeden z ostatnich, gorących,
wrześniowych dni. To z myślą o tym szalonym pragnieniu zaprosili na bal
cygańską kapelę. Wszak Cyganie wolność mają we krwi. Niczego się nie boją.
Nigdzie na dłużej miejsca nie potrafią zagrzać a mimo to potrafią odnaleźć
szczęście i sens życia. Hanna głęboko wsłuchiwała się w ich pieśni i opowieści.
Tańczyła wraz z nimi przy ognisku. A dusza jej nieokiełznana i cudownie
beztroska ulatywała wówczas gdzieś daleko, daleko, przenosząc ją do tych
rozległych, rozświergotanych ich egzotycznymi melodiami i baśniami przestrzeni.
Sam bal, choć nikomu o tym nie mówili, stać
się miał dla Gospodyni i Wędrowca swego rodzaju pożegnaniem z zaprzyjaźnionymi
mieszkańcami miasteczka oraz z samą gospodą „Pod złotym liściem”. Nie na
zawsze…Na pewien nieokreślony, pełen wolności i nieskrępowania żadnymi
przyrzeczeniami oraz powinnościami cudowny czas.
- Haniu jedyna!
Wędrówka to wspaniała rzecz. Pomaga ujrzeć wszystko innymi oczami. Pozwala
nabrać dystansu do otaczających nas na co dzień spraw. Daje konieczny od nich
czasem odpoczynek. Umożliwia powrót do beztroskich marzeń dzieciństwa. Do
swoich własnych, upchniętych gdzieś w kąt myśli i snów! – szeptał do swej
ukochanej Wędrowiec, gdy pierwszy raz usłyszała o jego pomyśle wybrania się z
nim w świat.
Patrzyła na niego zdumiona, jednocześnie
olśniona prostotą jego pomysłu, ale i przerażona niezmierzonym bezkresem, który
miałby się przed nią otworzyć. Wabiło ją to, ale i wywoływało w duszy dziwny,
niepojęty lęk. Od kiedy pamięta nie ruszała się na krok z miasteczka. Tu
przebiegało jej dzieciństwo, młodość oraz późniejsze dojrzałe, pełne
przeróżnych zdarzeń czasy. Wyjazd stąd nieodmiennie kojarzył jej się z
tragicznym wypadkiem rodziców, którzy tak, jak i ona, będąc tu od zawsze, raz
jeden odważyli się na wymarzoną podróż po świecie i wracając z niej
zginęli…Wyjazd stąd był zatem dla niej czymś w rodzaju nieprzekraczalnego tabu.
Podziwiała wspaniałych wędrowców, łazików wytrwałych, odważnych podróżników po
meandrach tysiąca ścieżek i myśli. Z tęsknotą, nabożnym zachwytem i wzruszeniem
oglądała przysyłane jej przez nich kolorowe pocztówki z odległych krain. A siedząc
przy kominku w gospodzie z zapartym tchem słuchała ich barwnych opowieści.
Jednak jej samej wydawało się, iż przynależy do tego miejsca jak nieodzowny,
nie dający się nawet poruszyć ciężki kredens gdański, jak wróbel, który ma zbyt
mało sił, odwagi i możliwości w maleńkich skrzydełkach by spróbować się stąd
gdziekolwiek ruszyć.
A oto teraz wszedł w jej życie ten pełen
radości, pogody ducha i wiary w nieskończone możliwości cudowny mężczyzna. Jej
Wędrowiec, dla którego wędrowanie było naturalnym, ukochanym stylem bycia i po
kilku wspólnie spędzonych miesiącach począł namawiać ją do porzucenia
bezpiecznego kąta i wyruszenia w świat.
- Czy można zrobić to tak po prostu…? –
rozmyślała, spoglądając na odległą linię wzgórz widoczną przez okno jej gospody.
- Czy w ogóle
powinnam coś zmieniać? Przecież dobrze mi tutaj. Bezpiecznie i rodzinnie. A
poza tym ledwo co rozruszałam na powrót gospodę, nie po to przecież by ją teraz
w pełni rozkwitu zamykać! Co ludzie o tym powiedzą?! Czy zechcą potem do mnie
wrócić? A może poczują się zdradzeni, zawiedzeni? Może ktoś w czasie mojej
nieobecności, wyczuwszy w tym dobry interes, wybuduje drugą gospodę i już nie
będzie, do czego potem wracać, z czego żyć nawet…?
- Ech, najmilszy
mój! To wcale nie takie proste, jak tobie się wydaje… - szeptała nocami, całując
delikatnie oczy i nos Wędrowca, który wtulony w nią zasypiał jak zwykle
wcześnie i tak mocno, jak jej się to nigdy jeszcze nie udało.
Tamten uśmiechał
się przez sen, jakby czuł jej dotyk i wiedział, o czym rozmyśla. A może śnił o
tych baśniowych, odległych światach i przeżywał na powrót którąś z tych wielu,
wspaniałych przygód, o których jej tak często opowiadał?
Czasem znowu
buntowała się mocno przeciw jego zwariowanemu pomysłowi i patrząc w brązowe,
ciepłe oczy ukochanego mówiła z wyrzutem:
- A opowiadałeś
mi przecież nieraz, że nareszcie tu przy mnie znalazłeś swój dom! Że tak ci
przy mnie dobrze, jak jeszcze nigdy nigdzie nie było! I nagle, co? Znowu coś
cię gna w świat?! I po co, skoro tak nam tutaj obojgu dobrze? Po co to
zmieniać? Dlaczego chcesz naruszać ten błogi stan i burzyć tę naszą spokojną,
ustatkowaną rzeczywistość?
On w odpowiedzi tulił ją mocno i uśmiechając
się po swojemu tłumaczył spokojnie, że właściwie ta proponowana przez niego
wędrówka jest bardziej dla niej niż dla niego. Bo to ona powinna umieć coś w
sobie przełamać i pozbywając się balastu swych uprzedzeń i lęków po prostu
rozpostrzeć skrzydła i umieć oderwać się choć na chwilę od swego gniazda. A gdy
nadal gniewała się na niego i nie chciała przyjąć do wiadomości tej
argumentacji szeptał serdecznie:
- Tak, Haneczko!
Ja się już nawędrowałem sporo. A przy Tobie odnalazłem swoją przystań. Swój
wytęskniony dom. Nieporównywalne z niczym innym ciepło, bezpieczeństwo i miłość.
To jest najcenniejszy skarb, jaki mogłem znaleźć. I warto było tyle wędrować by
dotrzeć nareszcie do twojej gospody…
Cieszyły ją i
koiły jego słowa, więc płacząc ze wzruszenia, tuliła się od niego pełna ulgi.
Lecz on po chwili znowu zaczynał swoje opowieści i robił to w tak cudownie spokojny,
ciepły sposób, z tak mocną, proszącą nutką w głosie, że zasłuchiwała się niczym
zahipnotyzowana w jego słowa i zaczynała coraz bardziej skłaniać ku jego
wizjom.
- Hanuś moja
cudna! Przemierzyłem ten kraj a także i inne krainy wzdłuż i wszerz. Ale nie da
się zobaczyć przecież wszystkiego! Jest tyle cudownych, niezbadanych jeszcze
miejsc, które chciałbym zobaczyć wraz z Tobą. Bo tylko z kimś ukochanym,
naprawdę bliskim wędrówka nabiera zupełnie nowego, głębszego znaczenia!
- Wyobraź to
sobie, kochana! Idziemy trzymając się za ręce. Przed nami niezmierzona
przestrzeń i czas. Klucze dzikich ptaków przelatują nad nami a my wędrujemy ich
śladem. Niczego się nie boimy! Nie ma żadnych barier ani w nas ani wokół nas.
Nogi nas wprawdzie bolą, ale to taki piękny, wynikający ze wspólnego wysiłku i
z realizacji swobodnych pragnień ból. Zatrzymujemy się tam, gdzie się nam
najbardziej spodoba. Patrzymy, jak gdzie indziej ludzie żyją. Odpoczywamy do
syta, jak dzikie konie na popasie…Mówisz mi o swoich odczuciach, ja tobie o
swoich. Gromadzimy w sobie wrażenia, uczucia i barwy na resztę naszego życia…
- Czy tak można…?
Czy to się uda…? Będę przecież bardzo tęsknić za moim miasteczkiem, za gospodą.
Czy miasteczko będzie tęsknić za mną? A może po prostu zapomni a liście i śnieg
zasypią całkiem wszystkie drogi do gospody wiodące i już nikt nigdy jej nie
znajdzie? Nawet ja? – przez miedzianą
główkę Hanny przebiegało mnóstwo sprzecznych ze sobą myśli, gdzie nieśmiałe
nadzieje wciąż przeplatały się z dręczącymi obawami.
- A może wędrówki
nie są dla każdego? Przecież są i tacy, którzy całe światy mają w sobie i nie
muszą nigdzie daleko chodzić by przemierzyć miliony dróg i magicznych ścieżek.
- Czy po powrocie
będę umiała żyć tak, jak przedtem? Może Wędrowiec zarazi mnie tym swoim wirusem
wędrowania na tyle skutecznie, iż już nie wystarczy mi spokojna codzienność w
moim miasteczku i w gospodzie…?
- Spróbuj! Po
prostu spróbuj tego Haniu! Jeśli nie spróbujesz, nigdy się nie przekonasz, czy
do dla ciebie czy nie. A może wędrówka ma jakiś jeszcze inny, głębszy sens?
Sens, który dopiero razem wędrując mamy szansę odnaleźć…? – odpowiadał on jej
myślom i całował ją gorąco. A ona w tych zapierających dech w piersiach
pocałunkach odnajdywała smak i zapach dawnych, zapomnianych już marzeń,
delikatnych obietnic, buzujących jak szampan czarodziejskich wizji.
- A kiedy
wrócimy…? Czy będziesz wiedział, kiedy to zrobić…? I co będzie z nami potem?
Jak ułoży się nasze życie? Czy w ogóle ta nasza stara, dobra gospoda będzie tu
na nas wiernie czekała? – pytała jeszcze w ostatnich falach zwątpień, gdy już
przekonana prawie zupełnie do jego pomysłu, doznawała jeszcze nielicznych,
bolesnych momentów lękliwych zastanowień.
- Nie myśl teraz
o tym najdroższa! Jesteśmy i będziemy wolni. Po prostu wolni! Nie bój się tej
wolności. Nie trwóż się jak ptak, co nigdy jeszcze z klatki nie wyleciał. A na
wszystkie pytania znajdziemy odpowiedzi razem. Wszystko się jakoś ułoży! A to
pierwsze, wspólne wędrowanie będziemy potem długo wspominać i opowiadać naszym
drogim przyjaciołom w długie, zimowe wieczory o tym, cośmy widzieli i przeżyli
w tym wielkim świecie…
A wreszcie w jeden z ostatnich, ciepłych,
październikowych dni pożegnawszy się z najwierniejszymi przyjaciółmi i wywiesiwszy
na wrotach gospody kartkę, iż będzie zamknięta aż do odwołania para naszych
wędrowców dotarła na Dębowy wzgórek i po raz ostatni tej jesieni popatrzyła na
widoczną w oddali, maleńką z tej perspektywy gospodę. Westchnęli głęboko,
zarzucili na plecy swoje tobołki i uśmiechając się do siebie poszli przed
siebie, nucąc przy tym niedawno wymyśloną piosenkę:
Ruszamy na
Wielkie Wędrowanie!
Wolność nam w
duszy gra pięknie
Witajcie sny
zaczarowane
Tęsknoto, podaj
nam rękę!
*** Kochani moi
goście, czytelnicy i obserwatorzy! Już od czasu opublikowania opowieści o balu
w gospodzie a może jeszcze wcześniej zrodziła się w mym sercu potrzeba
odpoczynku od blogowania. Zyskania koniecznego dystansu do internetowego
świata, który zbyt mocno zaprzątał ostatnio moje myśli i czas, zbyt często nie
pozwalając mi na zajęcie się tym, co w tej chwili dla mnie najważniejsze. Od
kilku tygodni myśl o tym kiełkowała we mnie coraz mocniej i jak pamietacie, także w momencie
opublikowania posta o rocznicy istnienia tego bloga miałam silną
potrzebę, by na jakiś czas odpocząć od internetowych światów. Aż wreszcie,
pisząc niedawno u jednej z moich blogowych koleżanek komentarz o zbawiennym
wpływie na stan ducha takiego urlopu od bloga zrozumiałam, iż tak naprawdę
napisałam to dla siebie a nie dla niej. Zatem zdecydowałam i na jakiś czas zarzucam
swój tobołek na plecy by pójść w świat zarzuconych gdzieś tam wizji, marzeń
i planów. A przede wszystkim w swoją ciepłą, dotykalną codzienność. Jest mi to po prostu potrzebne!
A czy tu wrócę? Myślę, że tak! Tylko nie
wiem jeszcze i nie planuję w żaden sposób, kiedy się to stanie.
Na razie więc
wyruszam przed siebie a Wy kochani Przyjaciele, proszę, życzcie mi powodzenia i
nie martwcie się o mnie.
Pozdrawiam Was
wszystkich bardzo, bardzo serdecznie i uśmiecham się do Was ciepło!
Do napisania!
Ola
czwartek, 17 października 2013
Pachnący figami prezent od Pantery!
Było to kolejne mgliste i dość chłodne,
październikowe popołudnie. Z drzew opadało coraz więcej liści. Miękko i
poszumnie brodziło się w nich teraz. Pachniało wilgotną ziemią, grzybami i
zbutwiałą korą. Wracałam właśnie z Cezarym, Zuzią i kozami z długiego spaceru
po lesie, gdy na szutrowej drodze, wiodącej do naszego domu zatrzymał się tuż
mnie biały samochód listonosza.
- A ja tam
paczuszkę dla pani zostawiłem. Leży na budzie Zuzi! – zawołał przez uchylone
okno a widząc, że kozy korzystając z chwilowego zagapienia swej pani pochłonęło przeżuwanie moich sznurówek zawołał jeszcze z rozbawioną miną:
- A to z nich
huncwoty! Dobrego dnia życzę! – i
odjechał w dal, wioząc przesyłki oraz, mam nadzieję, same dobre nowiny i
serdeczne listy, innym mieszkańcom przysiółka.
Kozy zajęły się tymczasem nieśpiesznym
obgryzaniem pożółkłych listków przydrożnej wierzby - iwy. Zuzia pobiegła w
pola, węsząc gdzieś tam jakieś sarny czy zające. W pobliskich zaroślach
buszował beztrosko Cezary wytrwale poszukujący grzybów.
A ja najchętniej od razu pobiegłabym do domu
wiedząc, iż to wyczekiwana przeze mnie z niecierpliwością przesyłka od Pantery,
serdecznej, blogowej koleżanki, która zorganizowała jakiś czas temu u siebie
konkurs sprawdzający wiedzę czytelników na temat ważnych faktów z jej życia. A
ponieważ Pantera pisze niezwykle ciekawie a stylu pisania oraz lekkiego pióra
mógłby jej pozazdrościć Passent na spółkę z Żakowskim, toteż ponowne
przeczytanie prawie całości jej bloga, w celu znalezienia odpowiedzi na
podchwytliwe pytania konkursowe, było dla mnie naprawdę dużą przyjemnością!
Owa przesyłka z wielce tajemniczą
zawartością stanowiła jedną z głównych wygranych w tymże konkursie. Doczekać
się nie mogłam jej otwarcia i nacieszenia oczu prezentami. A przyznam, iż wcale
niełatwo było odpowiedzieć poprawnie na wszystkie pytania Pantery. Z niezwykłą
pasją prowadzi ona swego bloga "Świat to dżungla" już od trzech lat i prawie codziennie zamieszcza
na nim kolejny, interesujący wpis. Znaleźć tam można mnóstwo ciekawych,
wyszperanych w necie szczegółów i faktów, nazw miejscowości oraz zwierząt a
przede wszystkim rozważań na tematy społeczne, psychologiczne, historyczne i po
prostu życiowe. To cały ogrom wiadomości! Dlatego ucieszyłam się bardzo,
dowiedziawszy się, iż udało mi się zostać jedną z laureatek owego konkursu. Ważne też dla mnie było to, iż nagroda w
konkursie będzie kolejnym po spotkaniach z poznanymi przez blogi osobami,
materialnym dowodem na to, iż Internet to nie tylko wymiana myśli i słów między
nie znającymi się bezpośrednio ludźmi. Porozumienie przez Internet może być
furtką do pogłębiania znajomości. Do większej bliskości i nadania zwyczajnej,
ludzkiej cielesności tym nieco tajemniczym, żyjącym nieraz bardzo daleko od
siebie, wirtualnym bytom.
- Cezary! –
wrzasnęłam, ile sił w płucach – No wyłaźże już z tych krzaczorów! Paczka od
Pantery przyszła. Ja lecę do domu!
W chaszczach coś zaszeleściło, zaszumiało
jakby wielki niedźwiedź się w nich przetaczał a potem ów zwierz głosem mego
własnego męża poskarżył się zbolałym głosem:
- Po kiego ja w
te jeżyny wchodziłem? Cały jestem pokłuty! A żadnych grzybów tu nie ma!
- No wyłaź, już
wyłaź! – krzyknęłam niecierpliwie, nie przejąwszy się zbytnio losem upartego
grzybiarza.
- Mówiłam ci
przecież, żebyś tam nie właził! Nigdy mnie nie słuchasz, to masz nauczkę!
- Brykuska,
Popiołka, Zuzia! Idziemy do domu! No szybko kozy! Bez ociągania! Zuzieńko
niedobra! No przestań już obgryzać kózkom nogi! – popędzałam niesforne
towarzystwo, któremu jakoś wcale nie spieszyło się z powrotem do domu.
Wreszcie pchnęłam naszą skrzypiącą
przeraźliwie furtkę, dobiegłam sprintem do budy Zuzi i porwałam w ramiona czekające
tam na mnie sporych rozmiarów pudełko. Następnie z pudełkiem owym zaczęłam
trochę bezładnie biegać po ogrodzie, aby znaleźć jakieś zaciszne miejsce, gdzie
mogłabym je nareszcie otworzyć i nacieszyć oczy jego zawartością. Niestety,
kozy też były bardzo ciekawe, co jest w środku i skakały za mną, nieustępliwie
wpychając pyszczki w moje dłonie i bodąc bezczelnie zapakowaną elegancko
paczkę. Wreszcie nie zdzierżyłam i zamknęłam uparte, kozie towarzystwo do
komórki a ujrzawszy dochodzącego do furtki Cezarego wraz z Zuzią oznajmiłam mu,
że paczkę od Pantery położyłam właśnie na stoliku przy budynku gospodarczym, ja
natomiast lecę do domu po coś do rozcinania taśmy klejącej, którą zabezpieczone
było pudełko. Mąż zaś ma czekać grzecznie z otwarciem paczki na mnie.
Powróciłam po paru minutach, bo przypomniało mi się, że przecież fajnie by było
uwiecznić na zdjęciach ów podniosły moment rozpakowywania a zatem muszę znaleźć
aparat fotograficzny. Znalazłszy go, zziajana zbiegłam na podwórze i moim oczom
ukazał się Cezary beztrosko unoszący wieko paczki i ciekawsko zaglądający do
środka!
- No wiesz co!? – parsknęłam oburzona – Gagatku jeden! Czemu na mnie nie poczekałeś?! Zamykaj
pudełko z powrotem! Będziemy się delektować razem kolejnymi etapami
rozpakowywania a nie tak szast prast i po krzyku!
Cezary nie chcąc się wdawać w dyskusję ze
swą nieco zbyt egzaltowaną i podnieconą żoną westchnął i zajął się wykładaniem
na stolik ogromnych prawdziwków, które znalazł na dzisiejszej przechadzce. Ja
zaś pstrykałam zdjęcia i cieszyłam się jak dziecię wydobywanymi na światło
dzienne kolejnymi skarbami z przesyłki.
Najpierw mym oczom ukazała się zielona
koperta zaadresowana do mnie i Cezarego. Wewnątrz znalazłam śliczną kartę z
odręcznie napisaną przez Panterę dedykacją. Potem zobaczyłam opakowanie gustownych
serwetek stołowych. Pod spodem chowały się trzy apetyczne czekoladki z motywem
różanym na papierkach. Obok nich leżała plakietka-magnes z nazwą miasta, w
którym mieszka Pantera. Z boku ukrywało się delikatne, różowe mydełko o subtelnym
zapachu fig. A owinięte pracowicie w folię bąbelkową były trzy urocze,
oprawione w ciemnowiśniowe ramki, obrazki z motywem deszczu w tle i historii
zakochanej pary na pierwszym planie. Zaparło mi wprost dech z zachwytu!
Ustawiłam wszystkie prezenty na stoliku, dokopawszy
się jeszcze na dnie pudełka do pięknego kalendarza z różami na 2014 rok i
wąchając go, jak zwykłam zawsze to czynić z nowymi książkami i tego typu
wydawnictwami. A gdy już wszystko było pięknie na stoliku ułożone po prostu
stałam i podziwiałam a mydełko figowe do nosa przykładałam i uśmiechałam się z
lubością. A Cezary podziwiał wraz ze mną i doczekać się nie mógł, kiedy
wreszcie pożremy owe apetyczne czekoladki!
I wiecie, co się wówczas stało? W tym
momencie zamglony dotąd dzień zdecydował się rozchmurzyć swe niewyraźne oblicze
i rozjaśnił się w promienistym, październikowym uśmiechu! Oświetlił przy tym
wspaniale wszystkie prezenty. A zakochaną parę na deszczowych obrazkach spontanicznie
ubrał w taki oto wierszyk:
Idę w deszcz, idę
w mgłę
Wiatr tarmosi
parasolem
Gdzieś ty jest? Szukam cię
Serca ci niosę
pogodę
Mą nadzieję, ciepły
blask
Dostrzegł samotny
pan na ulicy
Wstrzymał oddech,
wstrzymał czas
Nic więcej już się
nie liczy
Osłoniły nas
przed chłodem
Nasze myśli i
marzenia
Jest dwoje pod
parasolem
A miłość nas
opromienia…
- Ech! Mówiłeś
coś?! -
ocknęłam się wreszcie z deszczowo-promienistego rozmarzenia, usłyszawszy
ponaglające chrząknięcia Cezarego.
- No to co? Zjemy
wreszcie te czekoladki? – zapytał z lekką nieśmiałością mój mąż a ja również
mając na nie wielką chętkę sprawiedliwie podzieliłam pomiędzy nas
trzy różane smakołyki, byśmy mogli w try miga spałaszować te Panterkowe słodkości.
Potem musiałam zająć się szykowaniem
jedzenia dla kur oraz obiadem dla nas. W planie była pyszna zupa z prawdziwków.
Najadłszy się wzięłam trzy deszczowe obrazki od Pantery i ustawiłam je na
półeczkach w niedawno wyremontowanym przez nas pokoju gościnnym na piętrze. A
gdy zawołałam na oględziny Cezarego oboje stwierdziliśmy, iż puste dotąd
półeczki w jasnych meblach, jak gdyby czekały na takie właśnie, pasujące do
nich, delikatne obrazki. I się doczekały! Dziękujemy Ci kochana Panterko!:-))
piątek, 11 października 2013
Zmartwienia na wagę kropli wody
- Ach! Jaka wspaniała pogoda! Jak ciepło i sucho! Jak kolorowo i bezwietrznie! - zakrzyknęłam dzisiaj wracając z kilkugodzinnego spaceru po okolicznych lasach i łąkach. Spociłam się bardzo na tej przechadzce, bo ubrałam koszulę flanelową oraz grubą bluzę a tymczasem słońce zachowywało się od kilku dni tak, jakby zapomniało o jesieni i zabawiało się w radosny, beztroski powrót gorącego lata!
- Długo was nie było! - rzekł Cezary witając mnie, Zuzię i kozy, a stojąc przy tym w otwartej, wiodącej do ogrodu bramie.
- Co tam macie w koszyku? Czyżbyście nazbierały tyle grzybów?!
- Nie kochanie! To dzika mięta, która w ilościach nieprzebranych wyrosła na owsianym rżysku!A do tego na pocieszenie mamy jednego wielkiego, czerwonego kozaka, co się nam w oczy rzucił tuż przy drodze!Mietę ususzymy w suszarce do grzybów a kozaka giganta dodam do dzisiejszej zupy - zawołałam, z zadowoleniem prezentując mężowi zawartość kosza.
- A ja przez ten czas, gdy was nie było też nie próżnowałem! - pochwalił się mój mąż, przysiadając na ławie - Zobacz!
- Wykosiłem trawniki w ogrodzie i jeszcze te trawy i badyle koło warzywniaka!
- Och widzę, jak pięknie równo tu teraz, mój pracowity chłopcze! Prawie jak na stadionie Wembley! Czuję też ten boski zapach skoszonej trawy!A pojedyncze, różowe listeczki dzikiej czereśni wyglądają bardzo malowniczo na tej niziutkiej, puszystej trawie.
- Mogłaby taka pogoda potrwać aż do końca października! - rozmarzyłam się, wystawiając twarz ku słońcu i czując się jakby to była połowa lipca.
- Tak! Jest cudownie! Sucho, ciepło, przyjemnie! Chce się żyć! - sapnął Cezary, paląc papierosa i spoglądając z uśmiechem a to na mnie a to w bezchmurne niebo.
- Niech tak będzie aż do marca! Może w ogóle w tym roku zima nie przyjdzie? - rozhulałam się w bajkowych pragnieniach i pijąc wprost z butelki resztkę zimnej wody mineralnej, wyobraziłam sobie, jakby to było cudownie, gdyby nie trzeba było palić w piecu, nosić cieżkiego opału z drewutni, przedzierajac sie przy tym przez zaspy i ślizgając po gładkich od lodu ścieżkach.
- Tylko, że trochę deszczu by się przydało, żeby do naszego stawiku cosik napadało! Bo naszym karpiom wody mało! - zrymowało się Cezaremu, który przed tygodniem był na rybach z nastoletnim sąsiadem Filipem i w pobliskim stawie udało mu się odłowić kilkanaście sztuk maleńkich karpików. A teraz codziennie karmił owe rybeńki gotowaną pszenicą, owsem albo specjalnym granulatem oraz dolewał do naszego zbiorniczka wodnego wężem ogrodowym wody ze studni, martwiąc się o los owych zdanych na październikową suszę rybek.
Teraz też przypomniał sobie, że dobrze byłoby podnieść poziom wody w stawiku oraz dotlenić biedne karpie. Wsadziwszy więc węża ogrodowego w płytką toń zajął się beztroskim laniem wody i wypatrywaniem srebrzystych łusek rybek, błyskających wśród radosnych strumieni i kropel.
Po kilkunastu minutach tej miłej, odprężającej czynności z naszego węża z nieznanych przyczyn przestała lecieć woda.
- Oleńko! Możesz zobaczyć, czy coś mi się tam nie zgięło? - poprosił Cezary, widząc iż idę w stronę domu, po drodze mijając gęste zwoje zielonego jak trawa węża.
- Nic tu nie widzę! Wszystko wygląda dobrze! - odrzekłam - Tylko czemu ten nasz hydrofor wciąż buczy, skoro wody nie pobiera? - zapytałam, nie przeczuwajac, że własnie stała się rzecz najgorsza.
Pogodna dotąd mina Cezarego momentalnie zrzedła. Pełen najgorszych przeczuć, co do awarii hydroforu pobiegł do domu, by sprawdzić co też dzieje się z tym naszym kapryśnym ustrojstwem. W zeszłym roku mieliśmy z nim przez tydzień spory problem. W zimie odmówił posłuszeństwa i trzeba było przez prawie tydzień ciagnąć wodę wiardami z oblodzonej studni. A żaden miejscowy hydraulik nie umiał naprawić awarii i straszono nas, iż trzeba bedzie poczekać aż do wiosny, bo nie obejdzie sie bez zejścia na dno studni i dokonania tamże przeglądu końcówki pompy. Wówczas mój mąż, jako pomysłowy Dobromir, stanął na wysokosci zadania i przestudiowawszy w internecie fora o najczęstszych problemach z hydroforami sam doszedł do tego, co dolega naszemu i dokupiwszy niezbędną uszczelkę wreszcie naprawił dziada!
Wróćmy jednak do chwili obecnej. Sprawdziwszy, że o dziwo z hydroforem wszystko chyba w porządku Cezary postanowił zajrzeć do studni. We dwoje z trudem odsunęlismy jej ciężkie, betonowe wieko aby ze zgrozą ujrzeć...samo dno studni! Lustro wody było tak niskie a poziom wody tak niewielki, że bez problemu dostrzegaliśmy kamienie rzeczne, którymi wyłożone było jej dno. Pompa studzienna zawieszona wewnątrz nie mogła pompować już wody, gdyż odległość do tej marnej resztki, która pozostała w dole wynosiła około metra!
- O cholera! Studnia nam wyschła! - jęknelismy oboje, z niedowierzaniem wpatrując sie w błyskającą w oddali niewielką ilość wody i przypominając sobie, jak to było trzy lata temu, gdyśmy się tu wprowadzili i przez dwa miesiące nie mieliśmy wody bieżacej a nawet nie mogliśmy korzystać z tej studni, gdyż była wówczas zamulona i pełna różnych śmieci.
- Jak to się człowiek szybko do dobrego przyzwyczaja! I myśli, że już zawsze tak będzie! A tymczasem klops! Wracamy do prowizorki! - gderaliśmy biegając po całym obejściu i wyszukujac puste wiadra, które można by napełnić wodą ze studni sąsiadki.
- Pożyczę pompę od sąsiada i przepompuję wodę ze studni sąsiadki do naszej! - wpadł na pomysł Cezary, czując się trochę winnym, że tak beztrosko i szczodrze przelewał wodę ze studni do stawu dla karpi.
- Gdybym wiedział, gdybym przypuszczał, że jest tak kiepsko, to bym nie wlał ani kropli! To byśmy jakieś restrykcje wprowadzili i nie brali prysznica co dzień. Nie spuszczalibyśmy co chwilę wody w ubikacji! - markocił poniewczasie mój mąż.
-Ale pamiętasz?! Wszyscy nas zapewniali, że nasza studnia nigdy dotąd nie wyschła! Że cała wieś biegała tu z wiadrami, jak do ostatniej deski ratunku!Wierzyliśmy tym zapewnieniom i dlatego czuliśmy się pewnie, nawet gdy inni narzekali, że u nich jest problem z wodą! A tymczasem ta susza w tym roku widocznie jest katastroficzna dla poziomu wód gruntowych i stało się to, co się nie działo nigdy przedtem. Mamy suchą studnię! A co gorsza, nie wiadomo ile czasu jej zajmie by się ponownie napełniła! - jęknełam z wysiłkiem, stawiając na brzegu cembrowiny pełne wiadro krystalicznie czystej wody ze studni sąsiadki. Korzystaliśmy tak bez pytania z jej studni, bo nie było przecież kogo o pozwolenie zapytać. Odkąd sąsiadka umarła jej dom, poza nielicznymi wyjątkami, gdy przyjeżdża tu któreś z jej dzieci, stoi pusty, samotny i smutny, opuszczony...
- Oj, przydałby się deszcz! - Cezary spojrzał wyczekująco na niebo, lecz ono pełne swoich własnych planów, nadal błękitne i bezchmurne, skupione na ogrzewaniu złaknionej jej blasku ziemi, pokazywało nam tylko swe gorące, nie zapowiadajace najmniejszego deszczyku oblicze.
- I co my teraz zrobimy?! - westchnęliśmy, patrząc na siebie bezradnie, ustawiwszy w domu rządkiem pełniutkie wiadra i wiaderka a potem zastanawiając się czy nam do jutra tej wody wystarczy.
- Przede wszystkim trzeba pojechać do sklepu po wodę mineralną, bo gorąco i pić się wciąż chce! A potem pomyślimy! - zdecydowałam i już wkrótce mknąc malowniczą, polną drogą wśród wzgórz zmierzalismy w stronę najbliższego, oddalonego od nas o jakieś cztery kilometry sklepu spożywczego.
Po powrocie z nadzieją zerknęliśmy w głąb studni. Wody nie przybyło ani o centymetr. Potem popatrzyliśmy na niebo. Zaczynał się właśnie cudowny, różowo-pomarańczowy zachód słońca, zwiastujący nazajutrz równie piękną, bezdeszczową pogodę...
wtorek, 8 października 2013
Sarna i chłopiec
W
podmiejskim lasku
Biegła na ukos
Piękna i skoczna
Sarna niewinna
Lekkość wcielona
Dzika i wolna
Nie bacząc na nic
Na strach niepomna
A w piaskownicy
Cudowny zamek
Chłopczyk budował
Cichy, skupiony
Rączki, łopatka
Upór niezłomny
Świat oddalony
Radość trzylatka
Znajdź w sobie sarnę
Odszukaj chłopca
Niech znów odżyją po latach
Oni tak bardzo chcą istnieć w Tobie
Bawić się, wolno hasać
Bo to nieprawda, że zginąć musi
Wolność, niewinność, beztroska
To ciągle czeka w najgłębszej głuszy
Zbudź sarnę,
pogłaskaj chłopca...
niedziela, 6 października 2013
Owadzie wierszyki na rozweselenie!:-))
Jazzujący świerszcz
Mały świerszcz - niecnota
Lubił drażnić kotaŚpiewać mu do ucha
Jazz świerszczowy nocą
Biada mu - bo kotek
Bacha lubił słuchać
I nie cierpiał jak mu
Pod bokiem jazgocą
A więc w pewien wieczór
Leniwy, gorący
Przymrużywszy oczy
Niby w słodkim śnie
Nagle trzepnął łapką
Przerywając koncert
Odtąd mały jazzman
Nie gra w noce, dnie
Jaki morał płynie z tej smutnej cykanki?
Bacha słuchaj w słuchawkach
Jazz graj w blade ranki
Zakochana muszka
Coś błysnęło? - mała muszka
Mniejsza, lżejsza od okruszka
Wciąż fruwała w swych marzeniach
Uwielbiała miejsce zmieniać
Przycupnęła na kamyczku
Albo na ogonkach byczków
Aż przysiadła gdzieś na plaży
By o muszku swym pomarzyć
Który słodkie ma oczęta
Skrzydła, brzuszek i nóżęta
I cudownie fruwać umie
A w ogromnym swym rozumie
Ją - swą muszkę - też pomieści
Nie obrazi, nie zbezcześci
I jej mężem zostać może
Nagle muszka wpadła w morze
Płacze, krzyczy, woła S.O.S
Lecz, niestety, smutny los
Tak to kończy ten, panowie
Kto ma tylko miłość w głowie
Mniejsza, lżejsza od okruszka
Wciąż fruwała w swych marzeniach
Uwielbiała miejsce zmieniać
Przycupnęła na kamyczku
Albo na ogonkach byczków
Aż przysiadła gdzieś na plaży
By o muszku swym pomarzyć
Który słodkie ma oczęta
Skrzydła, brzuszek i nóżęta
I cudownie fruwać umie
A w ogromnym swym rozumie
Ją - swą muszkę - też pomieści
Nie obrazi, nie zbezcześci
I jej mężem zostać może
Nagle muszka wpadła w morze
Płacze, krzyczy, woła S.O.S
Lecz, niestety, smutny los
Tak to kończy ten, panowie
Kto ma tylko miłość w głowie
Zarozumiały chrabąszcz
Pewien chrabąszcz z wioski
Myśląc, że jest boski
Przeglądał się stale
W kałuży na górce
Nie mylił się wcale
Tak, miał wiele zalet
I przypadł do gustu
Łakomej jaszczurce
Jakie z tego wnioski?
Bądź więc sobie boski
Ale ukryj w cieniu
Swych wdzięków paletę
Zgarb się, skurcz, rób miny
Byś nie stał się dla innych
Najzwyklejszym fast foodem
Z mikrofali kotletem
czwartek, 3 października 2013
Ten blog ma rok...
Właśnie minął rok, od kiedy założyliśmy tę
stronę. Przeleciał nam ten czas bardzo szybko. Przede wszystkim na ciężkiej
pracy w gospodarstwie, na obcowaniu z naturą i na podziwianiu odsłon kolejnych
pór roku. A między tym wszystkim przewinęło się mnóstwo radosnych, smutnych, czy też melanżowych
w nastroju dni. Tych ostatnich zapewne było najwięcej. Codzienność umilaliśmy sobie między innymi
pisaniem tekstów na tego bloga oraz odwiedzinami w Waszych wirtualnych
światach.
Drodzy nasi goście, czytelnicy i
obserwatorzy! Oboje z Cezarym chcielibyśmy podziękować Wam serdecznie za Wasze
odwiedziny na naszym blogu, za bliskość, wsparcie serdecznym, wrażliwym słowem,
za wspólne zamyślenie, uśmiech, wzruszenie i zabawę!:-)))
Dzięki prowadzeniu tej strony poznaliśmy
dużo sympatycznych, bliskich sercu osób. Z niektórymi z Was udało się nawiązać
silniejszą nić porozumienia i korespondujemy ze sobą często, czy też
telefonujemy, pogłębiając naszą serdeczną zażyłość, by nie powiedzieć, przyjaźń.
Zimą udało nam się nareszcie spotkać z miłymi sąsiadami zza miedzy, Gosią i Radkiem Barłowskimi, autorami bloga "Ogarze Pogórze" i wyskoczyć z nimi na przedstawienie teatralne do Rzeszowa. A niewiele ponad miesiąc temu mieliśmy okazję zobaczyć się
Zofijanną, autorką bloga "Z rakiem w tle" i ucieszyć się przejściem naszej znajomości z poziomu wirtualnego na
realny. Było to cudowne uczucie i mamy nadzieję, że jeszcze nie raz będzie nam
dane spotkać się z którymś z Was oko w oko. I potwierdzić, tak jak w przypadku
Gosi, Radka oraz Zofijanny, że to co piszemy tu o sobie, to jakimi się sobie ukazujemy, jest
prawdą. I nie trzeba się bać takich spotkań a tylko robić wszystko by było
wiele następnych, gdyż realny, namacalny, bliski człowiek na naszej drodze,
jest najcenniejszą wartością i powinien być najważniejszym celem tej blogowej
twórczości.
Co jeszcze? Publikując teksty prozą i poezję
na blogu rozwinęłam skrzydła i pewniej czuję się teraz w pisaniu widząc, iż to
co tworzę może się podobać, nie pozostawiając czytelników obojętnymi. Dlatego, niezwykle
tym pozytywnym odbiorem zdopingowana, o ile tylko czas pozwala, piszę coraz
więcej i mam mnóstwo nowych pomysłów na opowiadania, wiersze a nawet na coś o
wiele dłuższego.Muszę jeszcze namówić Cezarego, by znowu zaczął się udzielać na blogu i zamieszczać tu swoje teksty, bo po kilku początkowych miesiącach aktywnego prowadzenia razem ze mną tej strony, trochę jakby stracił zapał do udzielania się w tym wirtualnym świecie. Pamiętam jednak doskonale, jaką frajdę sprawiało mu pisanie i czytanie potem Waszych komentarzy. Może jesienią i zimą będzie miał na to więcej czasu i ochoty?
To były pozytywy, lecz są i negatywy
istnienia w tym kawałku wirtualnej przestrzeni, gdyż wszystko na tym świecie ma
swój awers i rewers…
Wiele z poznanych tu, bardzo interesujących
i niosących kawałek swojej prawdy osób przestało jednak odwiedzać to miejsce
mieszczące się „Pod tym samym niebem”. Wiem, są ważniejsze rzeczy niż bywanie
na blogach a poza tym nie można dogodzić każdemu, ale czasem jest mi po prostu
przykro i żal, że ktoś, kogo zdążyłam polubić zniknął gdzieś w tej internetowej
mgle i po prostu zapomniał…Dlaczego tak się stało? Pewnie nigdy nie poznam
odpowiedzi na to pytanie. Internet to dziwna przestrzeń, w której ludzkie
uczucia potrafią rozpłynąć się w nicość, a niedawna zażyłość zamienić w
obojętność. Tu tak łatwo i wygodnie po prostu kliknąć i przepaść gdzieś w
wielkiej niewiadomej. Czy w wirtualu obowiązują inne prawa i zasady
postępowania, niż w prawdziwej rzeczywistości? Pewnie tak. Zresztą także w
naszej codzienności potrafimy zniknąć z cudzego czy własnego życia nagle i bez
słowa. Pstryk! I gaśnie czyjeś światło...Nie wszystko przecież zależy od naszej woli. A pora zdmuchniecia świeczki przeważnie przychodzi ni stąd ni zowąd...
Poza tym zazwyczaj traktujemy bywanie na
blogach, jak prostą, niezobowiązującą rozrywkę, niczym odwiedziny w kowbojskich
saloonach. Póki odpowiadają nam serwowane tam trunki, barman oraz goście, póki
mamy czas i ochotę na jeszcze jedno pchnięcie wahadłowych dni wchodzimy z
ochotą i sycimy się atmosferą takich przybytków. A gdy rzeczywistość przyciąga
nas coraz mocniej do siebie lawiną koniecznych do ogarnięcia spraw, czy też
przestajemy czuć potrzebę bywania w choćby najmilszych, lecz mocno kradnących nam
czas cudzych, wirtualnych światach po prostu przestajemy je odwiedzać. Bo
przecież czas nie jest z gumy i trzeba go tak podzielić, by było w nim miejsce
na to, co najważniejsze…
Miewałam w czasie tego roku kilka momentów
zwątpień w sens prowadzenia bloga. Wiem, że takie chwile nawiedzają prawie
każdego z Was, gdyż blog jest rodzajem dziwnego uzależnienia. Zabiera nam cenne chwile, nie zawsze dając w zamian satysfakcję i poczucie, iż wszystko to ma głębszy
sens. Bywa taką zaczarowaną wyspą, niczym krainą czarodziejki Kirke, gdzie
zapomina się o całym świecie i wynurza się z niego z niechęcią, bo świat wokół
nie zawsze jest tak kolorowy i serdeczny jak na blogu.
No tak, ale to magiczne zapomnienie o
problemach codzienności, w które popada się często tkwiąc w internetowej przestrzeni jest
niekiedy jak wspaniała tratwa ratunkowa. Bo z niektórymi problemami po prostu
nie da się walczyć. Nieraz spowijają duszę ludzką tak mocno, że aż potrafią
sprawiać nieustający ból. Serce obrasta niczym bluszczem obezwładniającą bezradnością, bezsilnością, brakiem pomysłu na wyjście z
trudnej sytuacji…Dołącza się codzienna struga kłopotów i zgryzot. Myślę, iż lepiej więc
niekiedy robić wszystko by o nich stale nie rozmyślać i po prostu cieszyć się życiem, jakie jest
oraz wszystkimi jego blaskami. Nawet tak złudnymi jak te, w które obfituje ta dziwnie
wciągająca i trochę niebezpieczna, lecz przecież pełna uroku i barw blogowa kraina
Kirke…
Ten blog ma rok... Przez chwilę kusiło mnie by napisać - i wystarczy! No bo przecież w nieskończoność nie będę prowadzić tej strony. Bo może już nic ciekawszego, niż to co jest, nie uda mi się wymyślić. Może już tylko będę powielać samą siebie i nudzić ewentualnych czytelników? Bo może powinnam pójść w inną stronę i znaleźć dla siebie nową formę wyrażania siebie?
Gdzie jest właściwie moja Itaka, czy w życiu prawdziwym, tym obok mnie, czy w tym nierealnym, wirtualnym, gdzie mogę wylewać z duszy wszystko to, na co nie ma miejsca w twardej rzeczywistosci? Myślę, że moja Itaka by istniała blisko i by była szczęśliwa oraz spełniona potrzebuje zarówno dotyku słońca, jak i jego wyobrażenia. Potrzebuje słów, dźwięków, dotyków, wędrówek po realnych bezkresach lasów i pól, ale i eksploracji wyobraźni, marzeń, głębokich przeżyć i wspomnień. A więc jeszcze niczego nie zamykam. Jeszcze mi mojej owianą magiczną mgłą krainy czarodziejki Kirke wciąż mało. Jeszcze płynę, z Wami, do Was...
Ten blog ma rok... Przez chwilę kusiło mnie by napisać - i wystarczy! No bo przecież w nieskończoność nie będę prowadzić tej strony. Bo może już nic ciekawszego, niż to co jest, nie uda mi się wymyślić. Może już tylko będę powielać samą siebie i nudzić ewentualnych czytelników? Bo może powinnam pójść w inną stronę i znaleźć dla siebie nową formę wyrażania siebie?
Gdzie jest właściwie moja Itaka, czy w życiu prawdziwym, tym obok mnie, czy w tym nierealnym, wirtualnym, gdzie mogę wylewać z duszy wszystko to, na co nie ma miejsca w twardej rzeczywistosci? Myślę, że moja Itaka by istniała blisko i by była szczęśliwa oraz spełniona potrzebuje zarówno dotyku słońca, jak i jego wyobrażenia. Potrzebuje słów, dźwięków, dotyków, wędrówek po realnych bezkresach lasów i pól, ale i eksploracji wyobraźni, marzeń, głębokich przeżyć i wspomnień. A więc jeszcze niczego nie zamykam. Jeszcze mi mojej owianą magiczną mgłą krainy czarodziejki Kirke wciąż mało. Jeszcze płynę, z Wami, do Was...