Strony

piątek, 4 stycznia 2013

Podróż noworoczna, Cz.8 - "Niespodzianki Narodowego Parku imienia Kościuszki i jego okolic – czyli nasza malownicza wędrówka drogami i bezdrożami..."




   Niedziela powitała nas rzeźkim powiewem i świeżym, górskim powietrzem. Dopiero rano dostrzegliśmy, że nasz camping leży u podnóża całkiem sporej, kamienistej i porośniętej krzewinkami góry. Na obrzeżach tego wzniesienia leżały wielkie, jak gdyby kosmiczne głazy. Między nimi zaś biegały maleńkie, dzikie króliczki. Zawsze uśmiechaliśmy się na widok tych radosnych, płochliwych stworzonek a wówczas uznaliśmy je za zwiastuny dobrych rzeczy, które mogły się nam właśnie tego dnia przydarzyć.

   Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w stronę Adaminaby, małej miejscowości, przy której leżało rozległe i piękne, sztucznie utworzone jezioro Eucumbene. Cezary już kiedyś widział to miejsce a nawet przez kilka dni wypoczywał w tych okolicach, wynajmując łódkę i pływając sobie przyjemnie po tych wodach. To było wiele lat temu a wspomnienia zawsze dodają bajkowych barw rzeczywistości. Czy i dzisiaj jezioro tak go zachwyci...?

   Na razie zachwycała nas droga doń prowadząca. Te dziwne głazy, które widoczne były już w Coomie, teraz w ogromnych ilościach zalegały wzgórza, pola i łąki. Czasami były szare, białosrebrzyste a czasem rudopomarańczowe. Raz porastały je mchy a innym razem leżały zupełnie nagie i wystawione na wybielające działanie promieni słonecznych. Niekiedy ułożone były w wielkie kopce, dające odrobinę cienia pasącym się wokół owcom. Ale najczęściej spoczywały na polach zupełnie bezładnie, tylko ich kształty przywodziły na myśl jakieś zaklęte w kamień, fantastyczne istoty. Także pobocza dróg między tymi polami miały niezwykłe kolory: jasnożółte, pomarańczowe, czerwone, różowe. A im wyżej wjeżdżaliśmy tym więcej pojawiało się na tych poboczach cyprysopodobnych, jasnozielonych krzewów oraz kolczastych jeżyn. Dalej widoczne były bujne, rozrastające się szeroko, pachnące modrzewie. A widząc te wszystkie kolorowe widoki musieliśmy się oczywiście często zatrzymywać i robić zdjęcie za zdjęciem. Fotograficzni maniacy...

  Do stromego zjazdu wzdłuż jeziora Eucumbene  docieramy od strony zachodniej przez punkt nazwany Anglers Reach i przez jakiś czas jedziemy jego pofałdowanym, piaskowo-gliniastym brzegiem.  Dla mnie jezioro jawi się jako ogromny, nieomalże bezkresny zbiornik, natomiast dla Cezarego jest zaledwie nikłym wspomnieniem prawdziwego ogromu wód sprzed lat. Pojawiająca się co jakiś czas w tych stronach susza oraz wiążące się z nią niedobory wody w rzece Snowy River, zasilającej owo jezioro sprawiają, że jego poziom niekiedy gwałtownie opada.  Zatem zalane niegdyś turkusową wodą połacie leżały teraz w dole prawie zupełnie suche i porośnięte białawymi kikutami drzew oraz zielonymi, spijającymi uparcie każdą odrobinkę wilgoci krzaczkami. Taki widok, choć może smutny był też jednak piękny. Już kiedyś zachwyciłam się takimi samymi suchymi drzewami, wyłaniającymi się z toni jeziora albo tkwiącymi wokół jego brzegów. Było to na terenie jeziora Lake Eildon w stanie Wiktoria. A teraz fotografowałam tutejsze okolice i zachwycałam się ich malowniczością.



    Wielokolorowe, gliniaste brzegi Eucumbene porastały żółte, podobne do mleczy kwiatki oraz wrzosowate, wielobarwne krzewinki. A samo jezioro miało ciemnoturkusowy odcień i teraz wspaniale odbijały się w nim ogromne, białe chmury płynące ponad nami. Jeździliśmy sobie naszym nie bojącym się wertepów jeepem po wyboistych dróżkach wokół i fotografowaliśmy, co tylko się dało.

   Potem wróciliśmy po własnych śladach do rozwidlenia dróg i znowu dotarliśmy do jeziora lecz tym razem od jego części turystyczno-wypoczynkowej w starej części osady. Powitał nas prześliczny widok porastających nabrzeża, wielkich kęp kwiatów. Widać było, że są to kwiatki posadzone zapewne niegdyś przez jakiegoś tubylca-ogrodnika, ale z latami, nie plewionych i rozrosłych dziko, niepowstrzymanie. Fioletowe łubiny, różowe, dzikie różyczki i czerwone kosaćce, bielutkie rumianki i liliowe koniczyny a do tego jeszcze ciemnozłote nagietki przywodziły na myśl lipcowe, polskie łąki. 

                                                             
   
   Poza tym wiele tu było małych, drewnianych, jak gdyby opustoszałych willi. Zauważyliśmy także kilka rozbitych na trawnikach namiotów oraz domeczków campingowych. Centrum sioła stanowił sklep spożywczy wraz z mieszczącą się obok stacją benzynową.


 Ludzi widać było niewielu. Po niebieskiej toni jeziora, daleko w dole, żeglowało kilka, nielicznych łódek. Na brzegu paru samotnych rybaków, słuchając muzyki z samochodowego radia, opiekało coś nad żarem ogniska. Jakaś siedząca przed maleńkim namiocikiem, odziana w duży słomkowy kapelusz kobiecinka, z zapałem wczytywała się w grubą książkę(jak zwykle w takich okolicznościach byłam ciekawa, co czyta, ale nie miałam odwagi, by pójść i zapytać). 


A poza tym wszędzie cicho i sennie. Nierzeczywiście...Widać było, że miejsce to ma już dawno za sobą ślady swej świetności. Zatoczki, w których niegdyś trzymano łódeczki i kajaki teraz suche jak górskie jary nie zachęcały do spuszczania w nich żadnych łódek.
    Pojechaliśmy w dół jeziora jednym z wielu widniejących na zboczu traków. Za nami unosił się niczym mgła, pomarańczowy, osiadający na wszystkim kurz. I nasz czarny jeep natychmiast pokrył się jego grubą warstwą. Natomiast my niezmordowanie robiliśmy kolejne zdjęcia, dostrzegając nawet w tym na pół wyschniętym jeziorze mnóstwo niepowtarzalnego uroku i magii...



   Przed nami była teraz jazda krętymi, wznoszącymi się często na wysokość bliską dwóch tysięcy metrów drogami Kościuszko National Park w Górach Śnieżnych (Snowy Mountains). Nazwa tych gór pochodzi od zaskakująco częstych i wielkich opadów śniegu, czasami nawet latem nawiedzających te okolice. I to w związku z niekiedy kiepską tutaj widocznością pasy na szosach zamiast białego koloru (słabo widocznego spod śniegu) miały kolor żółty a po bokach dróg stały ustawione w gęstym szeregu czerwone, wyraźne i wysokie słupki ze światełkami odblaskowymi. To, że wjeżdżaliśmy coraz wyżej poznać można też było po zmieniającej się dookoła roślinności. Coraz mniej widziało się tu jasnozielonej trawy i wysokich eukaliptusów. Wszystko zaczęło powoli karłowacieć, ciemnieć. Przez wiele kilometrów ciągnęły się wysoko ponad nami połacie wyschniętych, zupełnie martwych, białoszarych drzew. Wyglądało to wprawdzie ślicznie lecz chyba świadczyło o jakiejś groźnej w skutkach katastrofie ekologicznej albo o niepojętej dla nas zmianie, zaistniałej w tutejszym ekosystemie górskim.


   Powietrze zaczęło się ochładzać i przerzedzać a nam od zmiany ciśnień zupełnie zatkały się uszy.
Krótki postój zrobiliśmy sobie na górze Sawyers Hill przy małym, górskim, drewnianym domeczku, pełniącym rolę schroniska przed deszczem i chłodem. Wewnątrz schroniska było kilka plastikowych siedzisk oraz siermiężny, kamienny kominek z porządnie poukładanymi wewnątrz grubymi kawałkami drewna. Na zewnątrz, jakby na zawołanie potężnie zawiało, więc rzeczywiście przez moment przydał się nam ten stojący na  wygwizdowie domek.

   A gdy górski wiatr nieco się uspokoił znowu ruszyliśmy w drogę, uważnie rozglądając się po okolicy. Obrosłe suchymi drzewami góry nadal stanowiły pierwszy plan. Na drugim planie, ponad nimi widać było granitowe, wyniosłe skały odległych szczytów. Ich mgliste, zimnoostalowe zarysy ginęły niekiedy w chmurach. A potem wyłaniały się znienacka by zachwycić i przerazić nas swym ogromem. Jak to wysoko! Jak daleko! Lecz to tam właśnie dotrzemy - myśleliśmy z mieszaniną niepokoju i fascynacji...

 
   Wkrótce przejeżdżamy przez opustoszałe miasteczko Kiandra, które czasy swojej świetności miało w dziewiętnastym wieku, podczas wielkiej gorączki złota. Wówczas było tu piętnaście hoteli, sklepy, banki, wille i przez miasto przewijały się tysiące ludzi. W dwudziestym wieku Kiandra powoli już zamierała. A ostatni mieszkaniec opuścił zupełnie zdewastowane już miasteczko w 1974 roku. Teraz pozostało tu zaledwie kilka walących się drewnianych chatek i słupków. Smutny, dziwny, cmentarny widok...Lecz los ten dotknął w Australii wiele miasteczek. Żyły, dopóki prosperowała w nich jakaś fabryka, czy też w pobliżu istniały bogate złoża jakichś minerałów. Potem wraz z zanikiem źródeł dochodów, mieszkańcy porzucali lub cudem sprzedawali swoje domy i przeprowadzali się w tam, gdzie mogli znaleźć nowe zatrudnienie. Niektóre z takich miasteczek przekształciły się w miejsca zabytkowo-muzealne, chronione jak parki narodowe, chętnie odwiedzane przez turystów ze względu na zachowany, niezmieniony charakter tych miejscowości. Taka była np. maleńka, położona w głębokiej dolinie górskiej Walhalla, takie było słynne Sovereign Hill, należące do Ballarat.

   Tymczasem jadąc dalej dostrzegamy znaki informujące turystów o tym, iż w pobliżu spotkać można stada dzikich koni Brumby. Aborygeni nie znali tych zwierząt. Pierwsze konie pojawiły się w Australii dopiero w drugiej połowie osiemnastego wieku, przywiezione tu na statkach przez marynarzy towarzyszących angielskiemu odkrywcy Australii, kapitanowi Jamesowi Cookowi. Potem osiedleńcy australijscy i traperzy oraz liczni poszukiwacze złota przywieźli tu swoje konie. Jednak nie pilnowali ich wystarczająco i mało o nie dbali, skutkiem czego wiele tych zwierząt pouciekało do buszu i zdziczało. Tam, mimo trudnego klimatu, braku wody oraz pastwisk świetnie sobie poradziły i przystosowały się do życia na wolności. Jednakże pod koniec XX wieku groziło im wyginięcie, bowiem przez wiele lat masowo polowano na nie, tropiono, wyłapywano i zabijano jako szkodniki, wyjadające zwierzętom hodowlanym cenną trawę na pastwiskach.

   Teraz zostało już bardzo niewiele Brumbych i spotkanie ich graniczy nieomal z cudem. Sprytnie nauczyły się unikać ludzi, nie ufać im i omijać z daleka. To piękne, nieduże, wytrwałe i zwinne zwierzęta, które stały się w balladach i legendach symbolem nieujarzmionej wolności i mistrzami bezgłośnej ucieczki. Nic dziwnego, że i nam nie udało się ich dojrzeć, chociaż intensywnie wpatrywaliśmy się w górskie ścieżki i zarośla. A może i one przypatrywały się nam z dala, czekając aż opuścimy ich bezkresny, dziki teren? Czytałam o tym, że wielbiciele i entuzjaści tych australijskich mustangów w celu ocalenia ich, chcą je wszystkie wyłapać i przenieść do jakiegoś bezpiecznego rezerwatu. Ale czy one będą czuły się tam szczęśliwe i tak swobodne, jak w tych niezmierzonych przestrzeniach górskich? Wątpię!

   Podobny los, jaki kiedyś zgotowali Australijczycy koniom, czeka chyba teraz tutejsze wielbłądy – baktriany. Sprowadzono je na ten kontynent w XIX wieku, gdyż wykorzystywano je do pracy przy przeciąganiu linii telegraficznej i kolejowej przez pustynny interior. A gdy w dobie postępu technicznego przestały już być konieczne, opiekujący się nimi Afgańczycy wypuścili je wolno na pustynię. Tu baktriany miały się tak wspaniale, że rozmnożyły się w niewiarygodnym tempie i dzisiaj żyje ich tu nieomal milion. Jest to największa populacja tych zwierząt na świecie! Znowu jednak są w większości postrzegane jako bezpośrednie zagrożenie dla człowieka i jego upraw, oraz dla zbiorników wodnych. 

   Ogromne stada tych pustynnych wielbłądów w poszukiwaniu wody wdzierają się do wiosek, niszcząc i tratując wszystko po drodze a napotkanych ludzi kopiąc i gryząc. W związku z tym zatrudnia się myśliwych i snajperów do ich odstrzału. Urządza się na nie wielkie polowania i nagonki. Próbuje się także sprzedawać ich, podobno bardzo smaczne mięso oraz wysyłać te piękne zwierzęta do ogrodów zoologicznych na całym świecie lub do hodowli i pracy w Azji a także na Bliskim Wschodzie. Pewnie kiedyś pozostanie ich w Australii garstka i tak, jak teraz konie Brumby, będą się chować po buszu i bać się wszelkiego kontaktu z człowiekiem...A może przyroda znowu okaże się silniejsza i tak, jak w przypadku rozmnażających się na potęgę królików i psów dingo, w dalszym ciągu spotkania z dzikimi wielbłądami nie będą czymś nadzwyczajnym...?


   Czas jednak od rozważań wrócić do rzeczywistości. Dojeżdżamy do wąskiej, jednokierunkowej drogi, wiodącej nas ku jaskiniom Yarrangobilly Caves. Być w National Park Kościuszko i nie zobaczyć przynajmniej jednej jaskini, to prawie tak, jakby się było w Krakowie i nie widziało groty smoka wawelskiego!

   Od pracownika tutejszego biura informacyjnego dowiadujemy się, którą jaskinię możemy teraz zwiedzić (różne są pory wejść do nich i różne czasy zwiedzania). Przy okazji otrzymujemy od tego sympatycznego człowieka bardzo przydatną i oczywiście całkowicie bezpłatną mapkę dojść do wszystkich jaskiń oraz cenną radę, by wejść sobie samemu do wielkiej jaskini South Glory Cave i bez pośpiechu samodzielnie ją sobie teraz zwiedzić.  Jeszcze Cezary, jak to zwykle on pełen humoru i chęci do rozmów z tubylcami przyznał się, że pochodzimy z kraju patrona tego parku, Tadeusza Kościuszki (może myślał, ze zaoferują nam na tę wieść darmowe wejście do jaskini?!). A uśmiechnięty, sprytny  Australijczyk przetestował go natychmiast, czy będąc Polakiem potrafi dobrze wymówić nazwisko „Kościuszko”. Z tym nazwiskiem, jak i z wieloma innymi, polskiego pochodzenia nazwami miejscowi nie bardzo umieją sobie poradzić i przekręcają je dziwacznie, przyzwyczajając się do swej błędnej wymowy tak bardzo, że usłyszawszy poprawną nawet nie rozumieją o co chodzi! Kościuszko wymawia się tu zatem jako „Kozjosko”. Nawet mój mąż przyzwyczaił się do tego i wciąż dręczył mnie w rozmowach tym przekręconym nieznośnie Kozjoskim!
I chociaż Cezary świetnie wymówił nazwisko wielkiego naczelnika powstania narodowego w Polsce, to i tak trzeba było grzecznie zapłacić kilkanaście dolarów za wejście do jaskini. Żadnych znajomości i związanych z tym gratisów. A wszelkie sentymenty precz!

   W kilkanaście minut wąską, zaopatrzoną w balustradki a wiodącą tuż nad skalistą przepaścią ścieżką, dotarliśmy do wejścia do naszej jaskini. W swoim życiu byłam do tej pory w dwóch prawdziwych jaskiniach. Pierwszą z nich była jaskinia Raj na kielecczyźnie w Polsce, drugą królewska jaskinia w Buchan w wysokich górach Gippslandu (stan Wiktoria). Mniej więcej wiedziałam więc czego się mogę spodziewać. W tamtych jaskiniach jednak byłam uzależniona od przewodnika i od tempa, w którym oprowadzał wycieczkę po podziemiach. Tutaj byliśmy z Cezarym zupełnie sami (co bardzo nam odpowiadało!) i już przy wejściu zachwycił nas ogrom, chłód i kompletna cisza panująca wewnątrz.



   Niezwykle też wyglądała wielka dziura w suficie, przez którą widać było niebo i nachylające się ku nam z zaciekawieniem drzewa. Potem mnie, jako miłośniczkę prozy Tolkiena zafascynowała gollumowska sceneria wokół. To właśnie tutaj można było kręcić sceny z podziemnego życia Golluma. Było nawet jeziorko, w którym ten wynaturzony Hobbit mógłby łowić sobie białe rybki czy też jakieś smaczne robaki. Tylko czekałam aż usłyszę dobiegający nie wiadomo skąd jego charakterystyczny syk a w ciemności ujrzę ogromne, wpatrujące się w nas blade oczy tego monstrum...


   Spacerowałam w rozmarzeniu między załomami skał, między fantastycznie zbudowanymi stalaktytami i stalagmitami. Wspinaliśmy się z mężem wąskimi schodkami prawie pionowo w górę, a woda skapująca po stopniach wpadała nam ochoczo do sandałów i tworzyła za nami małe, lecz wartko płynące strumyczki. Światło dobiegające z nieregularnie rozmieszczonych żarówek dyskretnie rozjaśniało najciekawsze punkty, inne pozostawiając okryte tajemniczym mrokiem i cieniem. 


   Dziwne, skaliste twory przypominające powykręcane kościotrupy, czy też potwory rodem z mitologii greckiej zaskakiwały nas swym widokiem za każdym zakrętem. Wielkie, śnieżnobiałe kopce, błyszczały milionami diamencików, łudząco podobnych do lśniących grudniowym księżycem polskich zasp śniegowych. 



   Aż szkoda było wychodzić stamtąd na światło dzienne! Opuszczać ten fantastyczny świat na rzecz upalnej rzeczywistości. Zobaczyliśmy już jednak, co tylko było do zobaczenia a do jaskini weszło w tym czasie kilkoro innych turystów. Nie było już więc w niej owej fascynującej ciszy i pełnej swobody wynikającej z samotności...


   Teraz oczy szybko musiały się przyzwyczaić do panującej na zewnątrz jaskrawej jasności i do upału, który w czasie, gdy przemierzaliśmy South Glory Cave zdecydowanie się powiększył.
Wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy dalej autostradą Snowy Mountains. Kilkadziesiąt minut jechaliśmy jeszcze przez tereny skalistego parku narodowego a na wysokości miejscowości Talbingo i Tumut dostaliśmy się w niższe i co za tym idzie, zieleńsze okolice. Napotkaliśmy tam też następny wielki zbiornik wodny – Blowering Reservoir i zrobiliśmy jemu i otaczającym go wzgórzom kilka malowniczych zdjęć. Zatrzymaliśmy się też tam na krótki postój, gdzie przekąsiliśmy małe co nieco i szybko nabraliśmy siły do dalszej jazdy.



   Potem przemknęliśmy przez zaciszne miasteczko Batlow, pełne wielkich, pokrytych siatką dla ochrony przed ptakami, sadów jabłoniowych. To widok specyficzny dla Australii. Widziałam już wiele takich upraw owocowych – przeważnie wiśniowych. Nigdy jednak nie oglądałam na raz tylu jabłonek. Z daleka, właśnie ze względu na te siatki, sady wyglądały jak ogromne zbiorniki wodne. Z bliska widać było wielohektarowe, równo posadzone zagony niskopiennych drzewek. Teraz jeszcze jabłka były maleńkie i niedojrzałe, ale jesienią zapewne powietrze jest tu przesycone ich wspaniałym zapachem. Te sady dają zatrudnienie chyba większości okolicznych mieszkańców i pewnie nie raz jadłam kupione w supermarkecie owoce pochodzące właśnie z Batlow. W centralnym punkcie miasteczka stał sobie na postumencie pomnik jabłek. Mosiężne owoce, ułożone na metalowej paterze były wielkie, kształtne i błyszczące – posiłek w sam raz dla olbrzyma o żelaznych zębach...

   Mijamy kolejne senne miasteczko nazywające się jakże wdzięcznie i aborygeńsko -  Tumbarumba a  później zjeżdżamy kilka kilometrów leśną drogą na dół dość stromego zbocza i tam, nad głęboką doliną, podziwiamy z wysoka ładny wodospad Paddys River Falls. Przechadzamy się z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi wzdłuż urwiska skalnego i oddychamy pełną piersią. Zawsze w okolicy wodospadów jest chłodno i cieniście. Czasami w powietrzu unosi się wilgotna mgiełka i pachną paprocie. Także i w tym zakątku było nam bardzo przyjemnie. Mogliśmy rozprostować znużone jazdą kości, schronić się pod drzewami przed słońcem. 


Jakaś murzyńska rodzina wpadła na jeszcze lepszy pomysł, niż my i stromą, wąską ścieżynką zeszła do stóp wodospadu, by w tamtejszych kaskadach zażyć beztroskiej kąpieli. Dzieciaki śmiały się wesoło i ochlapywały wodą rodziców. A ich śmiech niósł się szerokim echem po dolinie. Półnadzy, ciemnoskórzy chłopcy bawili się wokół śliskich głazów, leżących na dnie wodospadu. Nad nimi zwieszały się paprocie i rośliny podobne do lian. Miałam wrażenie, ze przenieśliśmy się do dzikiej Amazonii albo do Afryki i sami niewidoczni, obserwujemy jakieś tamtejsze, ciemnoskóre plemię...

   A my z westchnieniem, że komu w drogę, temu czas znów siedliśmy do wiernego jeepa i pojechaliśmy dalej pośród rozległych, złocistych pól, wśród łagodnych pagórków i wzniesień. Droga wspinała się w górę a po kilku ostrych podjazdach i zakrętach  zatrzymaliśmy się w miejscu, którego po prostu nie mogliśmy przegapić. Był to punkt widokowy o nazwie Southern Cloud Lookaut. 




   Z jednej strony widać stąd było bardzo wyraźnie odległe szczyty gór Kościuszko National Park. A ustawiona tam tablica informacyjna pokazywała nazwy poszczególnych szczytów. Dzięki temu zobaczyliśmy imponujący czubek najwyższej góry Australii – Mount Kościuszko (wys. 2228 m). Nazajutrz zamierzaliśmy się na nią wspiąć a teraz przyglądaliśmy się temu wzniesieniu z szacunkiem i podziwem. 


   Odwróciwszy się w lewo mieliśmy przed sobą panoramę gór podobną do beskidzkiej. Nieliczne, kolorowe domeczki usytuowane były w wysokich dolinkach a świerki i modrzewie porastały bujnie dolne partie tych gór. Uroku tym wszystkim widokom dodawały chmury, które tego dnia wielkimi, fantastycznymi grupami przemieszczały się szybko po niebie i wciąż zmieniały barwę. Teraz też ich zastępy, podszyte złotem i oranżem a z wierzchu delikatnie, białosrebrzyste, jak zaczarowane okręty przepływały majestatycznie nad polami i łąkami. Czuliśmy się jakbyśmy byli na szczycie świata. Świat nam i tylko nam (przez około pół godziny postoju nie przejechał w pobliżu ani jeden samochód!) pokazywał swe cudowne oblicze ze wszystkich czterech stron!

   Ponieważ postanowiliśmy sobie, iż tego dnia zanocujemy w niewielkiej górskiej miejscowości Khancoban obraliśmy kierunek na nią i znowu ruszyliśmy przed siebie. A zmieniające się dookoła nas pejzaże i niezwykłe kształty oraz kolory gór sprawiały, że niejednokrotnie jeszcze zatrzymywaliśmy się tego popołudnia, by utrwalić migawką aparatu  jakiś cudowny widok.

   Do Khancoban dotarliśmy przed zmrokiem i zdziwieni, że w tym całkiem sporym miasteczku nie ma wolnych miejsc noclegowych krążyliśmy ponad godzinę, bezskutecznie poszukując jakiegoś schronienia na noc. Wreszcie zmęczeni i zdesperowani wynajęliśmy jedyne zaoferowane nam tutaj miejsce do spania. Był to jakiś bardzo obskurny, dwupokojowy „apartament”, mieszczący się na pierwszym piętrze dziwnego, jak gdyby opuszczonego, jasnoróżowego domu wypoczynkowego. Przyzwyczajeni do czystości, panującej zawsze w motelach i hotelach z przerażeniem i wstrętem odkryliśmy wszechobecne, wieloletnie, ogromne pajęczyny, martwe i żywe pająki, warstwy much  i komarów, zalegające wszędzie. 

  Żadne okno nie dawało się otworzyć. Ich ramy zaskorupiały całkiem od brudu i rdzy. A na wszystkich szafkach i sprzętach widoczny był dawno nie sprzątany kurz i brązowy osad. Brzydziliśmy się dotknąć tam czegokolwiek. Żartowaliśmy sobie, że dziwnie ponura kobieta, która nam to za 50 dolarów wynajęła jest członkiem jakiegoś przestępczego gangu a w nocy jej koledzy napadną nas, okradną i zarżną. Naprawdę mieliśmy lekkiego pietra! Toteż od żartów szybko przeszliśmy do czynów. Pozamykaliśmy na cztery spusty wszystkie drzwi i dosunęliśmy do nich ciężką kanapę i fotele. Potem mile zdziwieni sprawnością klimatyzatora włączyliśmy go i wymywszy do czysta tutejszy czajnik i zaparzywszy naszej herbaty przysiedliśmy przy stole kuchennym, z poczuciem humoru utyskując na te kiepskie warunki lokalowe i na nasz los oraz oglądając dzisiejsze zdjęcia...


   A gdy wreszcie zdecydowaliśmy się pójść do sypialni, to okazało się, że zasłaniająca okno żaluzja, ledwo przez nas dotknięta spadła z wielkim hukiem i odsłoniła okno brudne tak straszliwie, że kompletnie nic nie było przez nie widać. Roześmieliśmy się nieco histerycznie i bojąc się pająków, dokładnie przeszukaliśmy pościel w naszym łóżku. O dziwo, wyglądało na czyste! Ułożyliśmy się zatem jako tako i zasnęliśmy szybko, przytuleni do siebie nieboracy, śniąc o górskich, australijskich zbójnikach, takich, jak słynny Ned Kelly, co to w kowbojskich kapeluszach napadają nocą na spokojne sioła i wioski...

                                                             manekin Neda Kelly
                                                                 
                                                       ciąg dalszy opowieści jutro...

16 komentarzy:

  1. Ta część Waszej podróży, poruszyła mnie mocno.
    Tu jest przepięknie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pod tą częścią zamieściłam rekordową, jak dotąd, ilość fotografii! A więc nawet bez czytania można podróżować naszymi drogami i bezdrożami...!:-)

      Usuń
  2. Po raz kolejny zaparlo mi dech w klatce z piersiami. Z zachwytu! Niby to samo niebo, a takie zagraniczne, amerykanskie!!! Tfu, chcialam powiedziec australijskie. Te chmury sa zachwycajace, takie monumentalne i chyba jednak rozne od tych w naszych szerokosciach geograficznych.
    A jaskinia powala na kolana swoimi rzezbami, ktorych tworca byla przez tysiaclecia sama natura. Cos fantastycznego!
    Na szczescie moglam uczestniczyc w tej zajmujacej wyprawie, choc tylko wirtualnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I mnie zawsze najbardziej zachwycało niebo australijskie - oszałamiające za dnia i nocą. Ogromne, pełne kolorów, wspaniałych chmur i niesamowicie dobrze widocznych nocą gwiazd...
      Tyle jest cudów w Australii, tyle odmiennych pejzaży, ze mało kto zdaje sobie sprawę jak różnorodna i ciekawa jest ta kraina. Wciąz przecież funkcjonują na jej temat jakieś nudne, stereotypowe wyobrażenia. A tymczasem to istne bogactwo i ucielesniona fantastyka!

      Wyprawa potrwa jeszcze dwa dni, może więc jeszcze uda się nam czymś Was zaskoczyć i zachwycić...

      Usuń
    2. Moze zaskoczyc, bo zachwycona jestem nieodmiennie od osmiu dni.

      Usuń
    3. Natomiast ja tkwię w tym zachwycie juz od wielu, wielu lat...I chyba mi nigdy nie minie, bo znajdź na swiecie kraine róznorodniejszą i bardziej zaskakującą od Australii! W końcu to nie tylko kraj, ale i kontynent, a na dodatek ogromna wyspa! A wewnątrz i pustynie i góry i jeziora i lasy. A naokoło oceany, wyspy i wysepki. I wszystko to z dala od innych krajów. To odosobnienie i ogromna odległość od reszty świata jest siłą i tarczą Australii. Jest też, niestety, przyczyną tego, ze tak długo się tam leci i tak drogo to kosztuje...

      Usuń
    4. Jedno, co mnie w Australii nie pociaga, jest roznorodnosc wszelkiego jadowitego badziewia, poczawszy od wezy, skonczywszy na pajakach (ach, ta moja arachnofobia!). Takie sasiedztwo zupelnie mnie nie podnieca. Dobrze byloby, zebyscie poswiecili temu tematowi choc jeden post.

      Usuń
    5. Ja we wczesnym dzieciństwie bałam się pająków. A potem wyleczyła mnie z tej fobii odwazna, niebrzydząca sie niczego, fascynujaca sie wręcz pająkami, kolezanka. Zabierała mnie na pajęcze łowy do piwnicy i tam z latarkami w dłoniach poszukiwałyśmy tych długonogich stworzonek...A potem łapałyśmy je w palce (nie chciałam byc gorsza, to się przemogłam i łapałam) i zamykałyśmy do słoika. Potem godzinami je obserwowałyśmy. Łapałyśmy dla nich muszki i mrówki. A w końcu wypuszczałyśmy gdzieś w gęste, ciemne chaszcze, bo żal sie nam robiło tych sympatycznych i nieszkodliwych w gruncie rzeczy stworzonek.
      A co do tych australijskich, to oczywiście nie ryzykowałam ich łapania rączką, bo rzeczywiście zdarzją się tam paskudne i jadowite gadziny. I często była w domu w użyciu łapka do uśmiercania tych stawonogów, wyłażących niezmordowanie codziennie z dziurek w ścianach i w ramach okiennych...

      Usuń
  3. Niebo to samo, ale nie takie samo...

    Jak dobrze muszą się tam mieć
    duchy natury, dewy, gnomy, skrzaty
    i krasnale... energie zaklęte w cuda natury;

    Magiczne i tak pięknie, że właściwie brak słów.

    "Idę" oglądać jeszcze, i jeszcze raz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, Mar - tam jest magicznie i pod każdym względem niezwykle.Warto zrobić wszystko, by choć raz w życiu zawitac tam chociaż na krótkie wakacje i przekonać się jak cudownie jest tego dotknąć i chłonąć wszystkimi zmysłami...
      Myslę, ze najlepiej się tam maja aborygeńskie duchy, magiczne zwierzeta i bóstwa.Ta przestrzeń pozwala im żyć bez ścisku ze światem ludzkim. I wciąż jest tam tyle terenów niezdeptanych przez człowieka, nieodkrytych...To tajemnica tego lądu, która zawsze chyba tajemnicą pozostanie.I to jest własnie najpiękniejsze...

      Usuń
  4. piękna kraina, piekne widoki, jest czego zazdroscic...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, kraina piękna i godna podziwu, ale bynajmniej nie chodzi nam o wywołanie w czytelnikach zazdrości, czy też jeszcze gorszych uczuć a tylko o podzielenie sie z Wami naszymi przeżyciami i refleksjami z podrózy po Australii.

      Chcielibyśmy byście w ten sposób podróżowali z nami w wyobrażni a także by nasza odpowieść nie leżała odłogiem w szufladzie lecz by komus dawała przyjemnosć i możliwość odpłyniecia myślami na inny, kolorowy kontynent...

      Usuń
  5. Krajobrazy bajkowe , te jezioro na początku , zadziwił mnie ten rajski krajobraz , który za chwilę był bez życia , taki cmentarz przyrody .
    Konie myślę że nie będą zadowolone z niewoli , i niech pozostaną dzikie :)i nieujarzmione .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krajobrazy wokół jeziora bajkowe! Te kwiaty zachwyciły mnie bardzo. A roślinnośc wysokich gó - taka sucha i jałowa - zdziwiła i zmartwiła...
      Konie powinny pozostać tam, gdzie są.Te góry, to ich dom i tylko tam czują sie dobrze!

      Usuń
  6. Zazdrośc mnie zżera,widoki przecudne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak,Krysiu! Było i nadal jest tam pieknie - tylko nas tam juz nie ma!:-))

      Usuń

Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!