Strony

Strofy pogody...


Spokój

Otwieram książkę ze spokojem
   On tam cichutko sobie drzemie
   Budzi się, zerka ufnym okiem
   Bo ujrzeć we mnie chce nadzieję

   Że go dostrzegę i docenię
   Że go nie oddam nigdy za nic
   Bo jest największym mym marzeniem
   Bo ma tęsknota nie ma granic

   W tej książce cudne są obrazki
   Łąka i ganek, lasek, wioska
   Tylko tam wniknąć, złapać blaski
   Przysiąść bezpiecznie i już zostać

   I znów zasypiam nad lekturą
   I śnię o cudach spokojności
   Niektóre sny się spełniać lubią
   Potrzeba tylko cierpliwości...


Zapowiedź jesieni


Lasy zapłakały jeżynowym sokiem
Przesieki w głogowych, bolesnych owocach
Lato nam się chowa, znika jak przed rokiem
Znów się skrada jesień, jesień wszechmogąca
Trawy zaśpiewały koncertem poświstów
Zastukały drzewa gałęźną perkusją
Idzie czas spacerów, jesiennych namysłów
I wspomnień, planów, wizji za senną żaluzją
Płynie melancholia z posmakiem goryczy
Coś minęło... Czy wróci, gdy czas się przetoczy?
Teraz nowe barwy, chłód wieczornej ciszy
A ciepłe marzenia otwierają oczy...



Wyrazistość


 Podnoszę kamienie i badam ich dotyk 
Znów gładzę ich gładką, idealną bryłę
Przeczesuję trawy, bo takie pieszczoty
Dają mi wciąż życie i zwracają  siłę

Wrastam w drzew korzenną, spokojną symbiozę
Niczym grzybek, paproć, bluszczyk kurdybanek
Potem wstaję lekko, w wiosennym kolorze
Przestrzeń wokół pełna dobrych niespodzianek

Liście uskrzydlone pląsają we włosach
Zanim gdzieś odlecą, niepokorne iskry
Pajęczyny magii drżą na mglistych kłosach
Pieszcząc stopy, dłonie, proste, ufne myśli

Przyklękam, w garść nabieram przeczystego śniegu
Ugniatam go lekko, wącham i smakuję
To jest smak wolności, woń wiatru i biegu
Czas zawraca nagle, znowu mocniej czuję

Na ten moment krótki cała wyrazistość
Kiedyś utracona, zgubiona jak lata
Powraca i wzrusza tak, jak dawna miłość
Jak pierwszych dotyków cudowna poświata

Wszystko to zasnęło, lecz trwa w tym kamieniu
W śniegu, liściu, kłosie i w srebrzystej nitce
I we mnie to wszystko, w najtajniejszym cieniu
W dziwnym przypomnieniu, w przytrzymanej chwilce

Nucę coś kamieniom - one wszystko słyszą
Trawom miękkim tańczę - one wszystko widzą
Ochładzam policzki pełną znaczeń ciszą
Z blaskiem w oczach wracam w swoją rzeczywistość...

Wierszem porannym


Wierszem porannym siebie odmykam

Wierszem porannym spoglądam w przestrzeń

Zbieram sny z powiek, przeczucia czytam

Wtulam się w ciszę, w chłodne powietrze



Czym się okażesz dniu tajemniczy?

Ile przyniesiesz przeżyć i jakich?

Ile masz wcieleń, ile obliczy?

Jakie darujesz zapachy, smaki?



Zaklinam przyszłość porannym wierszem

Czekam na progu nowego dziania

Chowam w swój zeszyt myśli najszczersze

I ruszam w dzienne zawirowania...


Nieocembrowana

Tyle wierszy ukrytych jeszcze we mnie czeka
Żywię je marzeniem, błękitnym powietrzem
Lecz one chcą ciepła drugiego człowieka
Tupią w przedpokoju, niecierpliwie szepczą

Czekają tam w źródle nieocembrowanym
Niewinne, wydane na łaskę przechodnia
Czy zmąci tę wodę? Czy sercem osłoni?
Woda życia czeka - bezbronna i chłodna

A jeszcze pod wodą, pod przykrywką skały
Płomienie się palą swą mocą zdumione
Myślały, że zgasną, łzy je zagłuszały
Żyły w ciemnej pustce, czekając na koniec

Przechodniu nieznany! Przechodniu, burz panie!
Proszę, bądź uważny, zbuduj cembrowinę
Dajesz mi nadzieję, wody słyszę granie
Budzisz moją wiarę i roztańczasz zimę...

***
Skrawek nieba

Gdy muzyka świata otoczy, zagarnie
Gdy się zgubisz w tłumie, jak w lawinie kamień
Gdy ten chaos, tumult wciska się do wnętrza
Ty zrób krok do tyłu - nie musisz być pierwsza

Nie musisz być w nurcie - poza nim wytchnienie
Chrupka piętka chleba - z dzieciństwa wspomnienie
Szłaś sobie malutka a świat wokół wieczny
Wtedy był jak ogród jasny i bajeczny

A Ty szłaś szczęśliwa z chlebkiem w drobnej dłoni
Jak mały Robinson, co ten świat oswoi
Obdarte kolana, niebieska sukienka
Szedł mały wędrowiec, przed nim droga piękna

Odszukać tę drogę i dalej nią kroczyć
Marzysz o tym stale zamykając oczy
Wtedy znów zgiełk myśli, daremne starania
Męczą podróżnika, co się patrzeć wzbrania

Otwórz oczy dziewczyno! Ugryź piętkę chleba!
I odgarnij chaszcze - zobacz skrawek nieba...
***


***
Babiniec wieloloistny

Babiniec wielolistny - ten serdeczny kwiat

Milion płatków myśli - setki ważnych spraw

Tu się przeplatają broszki, groszki, cienie

Ze zwierzeniem gorzkim, najskrytszym marzeniem

Tu w siostrzanych oczach widać własny lęk

Przestrzenie przepastne, wspólny śmiech i jęk

Babiniec serdeczny - babiniec motyli

W zazdrość uwikłany, kto ma więcej barw

Lecz tylko on umie nadać sens tej chwili

Nie jeść, nie spać, myśląc jak naprawić świat

Babiniec zmęczony zmywa dnia odbłyski

Stadko spraw koniecznych wpycha w jutra kąt

Czas już stulić płatki, złożyć do snu listki

I odpłynąć w niepamięć, w snu spokojny ląd...

***
Ciepło

A kiedy będzie całkiem ciepło
Rzucimy precz kozaczki
Będziemy mogli znów odetchnąć
Młodości złapać blaski

I iśc za miasto, w tę zieloność
Widzieć biedronki, mrówki
I czuć gdzieś w sercu dziwną wolność
Zapomnieć stare smutki

Bo owo ciepło na początku
Ogarnia jak narkotyk
Chętnie pozbawiasz się rozsądku
I frunąć chcesz jak motyl

I fruniesz, fruniesz tak po niebie
Promienie masz we włosach
Nareszcie kochasz świat i siebie
Aż ziemia się rusza z posad

To wszystko będzie o swej porze
To wszystko Cię otoczy
  A wtedy pojmiesz, że znów możesz
Otworzyć ze snu oczy...



******



***
 Psia miłość

Kocham mojego psa -  mój pies mnie nigdy nie kąsa 
  A jeśli nawet ukąsi - bo mu sprawiłam ból
To zaraz merda, przeprasza - ze wstydu wchodzi pod stół
  Kocham mojego psa - wariata, wybaczam mu wszystkie głupoty
  Ucieczki, tarzania, szczekania i wszelkie codzienne kłopoty
A on się kocha we mnie - bo nigdy go nie zranię
  Ufa mi bezgranicznie, tańczy radosny swój taniec
  Gdy z miasta do domu wracam cieszy się każdym gestem
  Łapie mnie za sukienkę i wylizuje ręce
  Choć czasem woli samotność a czasem dziwnie się boczy
  To gdy nam w duszach gra wolność, biegniemy patrząc w swe oczy
  I choćby gdzieś mi  się zgubił i na spacerze przepadł
  To wróci do mnie, bo lubi nasz wspólny skrawek nieba
  Jesteśmy dla siebie wytchnieniem i wspólne znosimy deszcze
  On moim, ja jego cieniem. To samo nas pieści powietrze
  A kiedy pies choruje, gdy ma cierpienie w oku
  Wtedy najlepiej mu robi cisza i święty spokój
  Więc go nie niepokoję - niech swe wyliże rany
  Na drugi dzień przybiegnie zdrowy, uradowany
  Będziemy razem do końca w smutkach, radościach, spojrzeniach
  On wszystko we mnie wszak kocha a ja go nie oceniam
  Taka to jest psia miłość - niech nic się z nią nie równa
  Właśnie przy nogach mych miło swe sny śni psina ufna
  To jest najlepsza chwila i taką będę pamiętać
Mój pies, ja i cisza i nasza przestrzeń święta...


***

Piosenka o kwiecie paproci



Do wiosny tej idę, do lata

Gdzie skrzy się cudowna poświata

Gdzie czekać ma wciąż niepochwytny

Paproci jedyny kwiat...



Przede mną miesiące zimowe

Przedwiośnia pluchy i deszcze

Codzienne radości i nowe

Zasłony czasu, szczęść, nieszczęść

Przede mną uparte działanie

Zwątpienia i duszy rozterki

Na nitkę nawlekanie

Myśli i trosk mych maleńkich



Do wiosny tej idę, do lata

Tam skrzy się cudowna poświata

Tam czekać ma wciąż niepochwytny

Paproci jedyny kwiat...



I zalśnią wreszcie jeziora

Zielenią odetchnie powietrze

Nadejdzie czerwcowa ta pora

Lecz jeszcze dalej i jeszcze

Zawoła coś puszczyk, jaskółka

Usłyszę serdeczny Twój głos

Lecz jeszcze trwa ma wędrówka

I szuka spełnienia mój los



Do wiosny tej idę, do lata

Tam skrzy się cudowna poświata

Tam czekać ma wciąż niepochwytny

Paproci jedyny kwiat...


Usiądę kiedyś przed chatą

By upiąć swój siwy warkoczyk

Otuli kolejne mnie lato

Pragnieniom swym zajrzę w oczy

Pożegnam wędrowną mą młodość

A w palcach przesypię piach

Czy szukam, choć dałam mu wolność

Marzeniu wiecznemu w snach?



Do wiosny tej idę, do lata

Tam skrzy się cudowna poświata

Tam czekać ma wciąż niepochwytny

Paproci jedyny kwiat…


***

W szczerej pustce



W szczerej pustce
Siedziała na piasku
Pełna swoich myśli
Mała dziewczynka

Gdzieś tam daleko świat
Ona ma tu kamyczki
Ona ma mrówki i żuki
Gdzieś tam daleko lunaparki
Ona ma swój zawrót głowy

Wokół cisza tylko nad głową myśli szeleszczą
Wokół żółto i tylko marzenia się niebieszczą
Och, jakiś samochód przemknął daleko
Po co i gdzie on tak gna?
Tutaj na piasku jest cała opowieść
I ona stwarza ten świat

W szczerej pustce dziewczynka sobie tańczyła
A ktoś ją dojrzał z oddali
Pomyślał – jakże jest samotna
Odjechał w smudze spalin…

***

Mimo wszystko



Znaleźć sobie niszę - bezpieczną, osobną

   Wcisnąć się głęboko w cienie, pajęczyny

   Zanucić melodię leciutką, łagodną

   Nie myśleć o skutkach, nie szukać przyczyny



           Wejść w obraz zaklęty, co schnie na sztalugach
   I chodzić po łąkach w bezludne rejony

   Wygonić niepokój, iść w bezczasu smugach

   I grać na fujarce zapomniane tony



    Nie bać się wspomnienia , nie uciekać więcej
   Znaleźć sobie przystań, swoją oczywistość

   I trzymać się siebie, tuląc biedne serce

   Stać na swojej straży, światło mieć i mglistość



     Osiągnąć tyle mocy, ile przeznaczone
   Albo jeszcze więcej - przekraczać granice

   A choćby i stopy znów były zmęczone

   Dalej iść, bo przecież dalej idzie życie...


***

Potworzyca



Drzwi były zamknięte, z komina dymiło

Jedliśmy krupniczek i było tak miło!

Zawsze , gdy się zimą naiwnie zachwycam

To nadchodzi ona - moja potworzyca!



W każdą szparę wlezie, znajdzie sprytnie wejście

Bo nad wszystko lubi psuć beztroskie szczęście!

Ruszyła do boju. Rozsiewa bakterie.

Jedna z nich, niecnota, wlazła sobie we mnie!



I tu się rozmnaża, w mym gardle się mości

W nosie mam jej dzieci, wnuki wlazły w kości!

I ciągle szyderczy chichot potworzycy

Mówi mi, że z niczym nie będzie się liczyć!



Wepchnie mnie do łóżka, wionie na mnie chłodem

A gdy będę drżała, to obrzuci lodem

Marzę, że czarami wygram z potworzycą

Lecz to walka sarny z wielką, głodną lwicą



Nie cierpię chorować! Odejdź potworzyco!

Zaraz łyknę czosnku wredna wampirzyco

I moc witaminek, aspiryny wsparcie

Imbir, mentol, miodzik - cudów całe garście!



Rzuciłam wyzwanie! - W locie rękawica!

Niech zginie,  przepadnie moja potworzyca!!!

***

***

Ballada o zimowym tańcu



Mgła zamarza już na szybach, chmury puchną śniegiem.
Zaraz będzie tańczyć zima. Lecz jak długo? Nie wiem...

Dotąd senna w swej pościeli ukrywała wdzięki.
Błogo sobie dnie spędzała. Nagle do jej ręki...
Podbiegł piesek ukochany, co czuwał na straży.
Szczeknął głośno: Wstawaj zimo! Coś się musi zdarzyć!

Jakoś szaro jest na świecie. Nudno drzewom, domom.
Świat Cię woła! Bal czas zacząć! Powiedz tylko słowo!

Wstała zima. Potrząsnęła gęstwą swych warkoczy.
I się mocno przeciągnęła, otwierając oczy.
Potem pieska poczochrała, bo to lubił malec.
Roześmiała się radośnie. Tak, czas zacząć taniec!

Otworzyła wszystkie szafy. Przymierza sukienki.
Srebrna, biała, granatowa, ulubiony błękit.
I lodowe pantofelki na cienkim obcasie.
Teraz wszystkim się pokaże w całej swojej krasie!

Niech sopelków gra melodia! Niech brzmią mrozu tony!
Srogie wiatry przybywajcie! Grzmijcie śnieżne dzwony!
Musi tylko znaleźć sobie partnera do tańca.
Co umiałby sunąć z zimą w lodowego walca.

Który piękny nieznajomy mocno nią zakręci?
Kto się wiatru nie ulęknie? Mrozem nie zniechęci?
Kto urodę jej doceni? Szepnie - chodź, do ucha?
Zaraz wielki bal się zacznie. Ona sama tutaj...

Lecz się nikt nie znalazł znowu - było tak co roku.
Każdy przecież wolał ciepło i domowy spokój.
Mimo wszystko jednak zima nie traciła wiary.
Że już wkrótce znajdzie kogoś do tanecznej pary.

Póki co, samotnie biega z psem białym po polach.
Patrzy w okna, cicho nuci, hula po stodołach.
I upiększa świat calutki brylantowym lśnieniem.
No i szuka wciąż tancerza. Lecz jak długo? Nie wiem...

***

Lis i Książę



 Los zetknął ich na swej drodze
  Obaj samotni, niewinni
  Nie wiedząc nic o sobie
  Stanęli na jednej linii
 
  Ta linia z serca do serca
  Kazała im się zbliżyć
  I zacząć sobie ufać
  Zacząć na siebie liczyć

  To trudna jest decyzja
  Pozwolić się oswoić
  Zawierzyć komuś siebie,
  Wystawić się na ból

  I równie ciężko oswajać
  Bo łatwo błąd można zrobić
  I bezbronnego zranić
  Sztyletem wykutym ze słów

  Tak wielu pragnie bliskości
  Lis, Książę, Ty i ja
  To test odpowiedzialności
  I mało kto go zda

  Bo to już nie jest zabawa
  To nie są słowne igraszki
  To więzów silnych są prawa
  Bliźniaczych tutaj i w baśni...

***


***

Starożytna opowieść


W świątyni Asklepiosa dobre sny mieszkają.
Takie, które leczą mocą swoją boską.
W świątyni Asklepiosa węże wciąż pełzają.
I pilnują śpiących, o ich sny się troszcząc.

Stary kapłan na stopniach oparł swoją laskę.
Popatruje z dala na dym z kadzielnicy.
Zmęczone ma oczy - bo nie umie zasnąć.
Ból ogarnia myślą, cudze lęki słyszy.

Stary pies - przyjaciel też ma wzrok zamglony.
Długo wszak przy panu życie swoje wiedzie.
Niejedno z nim przeszedł, był przyzwyczajony.
By być z tym człowiekiem w każdej jego biedzie.

A kapłan Pergamos - samotny staruszek.
Co nigdy nikomu z życia się nie zwierzał.
Nagle się zasmucił, że tak mało wzruszeń.
Tak mało zachwyceń zaznał w doli mędrca.

Zawsze innym radził, nad innymi czuwał.
Cudze troski gładził, snom dodawał głębi.
Opatrywał rany, przejmował się, dumał.
A sam bezcielesny, a sam jak pustelnik.

Czy tak wolno istnieć, siebie gdzieś zgubiwszy?
Czy można brać na siebie smutki chorej ziemi?
Łza mu z oka spłynęła, zadrżał od tych myśli.
Głowę psa pogłaskał, spojrzał w blask płomieni.

Weszła jakaś kobieta, nisko się skłoniła.
W oczach rozpacz miała i lęk ostateczny.
Bo syn jej umierał a wszędzie już była.
Nikt nie umiał pomóc, nie umiał wyleczyć.

Lecz ona ciągle wierzy w siłę Asklepiosa.
Oddała bogactwa, siebie da w ofierze.
Może ukraść, zabić, ziemię ruszyć z posad.
Lecz Charon - przewoźnik syna nie zabierze!

Podniósł łeb pies stary, panu spojrzał w oczy.
Już wiedzieli obaj, co im czynić trzeba.
Dzisiaj mrocznym Styksem kto inny podąży.
Dziś się skończy wszystko, bóg się nie pogniewa.

Niewinna wymiana, jedyna ofiara.
Sens życiu nadadzą, co zbyt długo trwało.
Dość już tej wędrówki, dość już ziemskich starań.
Dziś się wszystko skończy, co się skończyć miało.

- Syn twój wyzdrowieje lecz me miejsce zajmie.
Musi Asklepiosa zostać wiernym sługą.
Oto cena życia lecz nie patrz tak na mnie.
Stary bardzo jestem. Byłem tu za długo!

Tak jej rzekł, pożegnał i węże przywołał.
Wiernie mu służyły i teraz pomogą.
Wieczną zacznie podróż. Taka jego wola.
Czas już Hades poznać, ruszyć mroczną drogą.

W świątyni Asklepiosa dobre sny mieszkają.
Młody kapłan się modli, żyjąc łaską boską.
W świątyni Asklepiosa węże wciąż pełzają.
I pilnują śpiących, o ich sny się troszcząc...

***

Jesienny wiersz



Czasem wiersz jest bezsilny
Tylko pięści zaciska
Metaforą, nastrojem
Przegonić tygrysa?

Czasem słowo upadnie
Tak, jak liść niepotrzebny
Byle wiatr nim zamiecie
Byle mróz go postrzępi

Stary smutek przygniecie
Jak kamienny obelisk
Wielka pustka na świecie
A ty, jak w topieli

A wtem promień prześwieci
Przez mdłą szarość chwili
I nadzieja powraca
Tak, jak rycerz w bieli

I znowu wszechmocnie
Kreśli blaskiem słowa
Ciemność gdzieś odchodzi
Zły tygrys się chowa...

***

Przy kominie...


Przy kominie, o szarej godzinie
         Siedzimy razem, w półmroku
         Śpią wspomnienia lata, za oknem październik
         Słyszysz? Śpiewa ogień. Wokół wielki spokój
         Czułe myśli tańczą - jesteśmy im wierni
         A w kieliszku wina błyszczą rubinowe
         Ciepłe pocałunki, iskierki spojrzenia
         Połóż na mych kolanach ukochaną głowę
         Będziemy snuć razem jesienne marzenia
         Opowiem Ci bajkę o światach zaklętych
         A Ty mi legendę o skarbach księżyca
         Potem spojrzysz w oczy - mną tylko zajęty
         I powiesz - Tyś mym światem. Tobą się zachwycam!
         Ogień parsknie nagle iskrą niecierpliwą
         Bo mu już obmierzły romantyczne szepty
         Ty nie jesteś Julią! On to nie Romeo!
         Wrzućcie drew do ognia - bo już całkiem ciemno...

***

Dzikie zabawy



Dziki się dziczą na dzikich polach
Toczą swe bitwy zacięte hufce
Walka o wszystko: o teren, pokarm
I o dzikiego bardzo przywódcę

Biegają nocą w zwartych szeregach.
Szerząc zniszczenie, destrukcję
Wolne - więc wolno im tak biegać
Ryć ziemię na dole, na górce

W tym swoim dzikim, jesiennym pędzie
Depczą i krzewy i trawy
Mogą być w lesie, mogą być wszędzie
Żądne wolności i sławy

A gdy szał minie i się przetoczą
To wśród zagłady olbrzymiej
Tym piękniej wiosną drzewa obrodzą
Rosnąc na zrytej dziedzinie

A co z przywódcą? Odwieczna sprawa.
Dziś ten, jutro znów inny
 To jest po prostu dzika zabawa

Na dzikich polach jesiennych...

***



***

Pod tym samym niebem

Pod tym samym niebem znajdę inną siebie
Znajdę nowy sposób na szukanie prawd
Pod tym samym niebem cieniem i płomieniem
Wszystko otulone jak w przedziwnych snach
Ciągle taka sama, lecz dziwnie odmienna
Mówi mi to lustro, szepcze cicho wiatr
Idę w nowe dzianie, coraz bardziej pewna
Że to przeznaczenia wyczekany świat
Może jeszcze nieraz spojrzę w twarz zwątpieniu
Może nawet dzisiaj westchnę - mam już dość
Ale potem wstanę i w nowym spojrzeniu
Będę mieć nadzieję i zgodę na los

Idę z psem na łąkę, och, jaka wesoła!
Wwąchana w opium trawy,  w złotych liści grad
I nic więcej nie pragnę, wszystko mam dokoła
Jesień żyje wokół, a pies naprzód gna!

***
Umieć się odwrócić


Umieć rozpoznać metę
Umieć skończyć - zaczęte
Nie naciągać struny
Jeszcze chwila - pęknie

Umieć się powstrzymać
Umieć nie brnąć w głębię
Myśląc, że choć strasznie
Ale jednak pięknie

Umieć żyć z umiarem
Umieć śnić - lecz nocą
Nie myląc żarówki
Z błędnych ogni mocą

Umieć się odwrócić
I odnaleźć siebie
"Ja” czeka cierpliwie
Ile jeszcze? Nie wiem....


Ballada parkowa

  Żyły związane zawsze ze sobą 
Szara topola i biała jemioła
Jedna dla drugiej była ostoją
Wplecione w swą ciszę i słowa

Z boku pasożyt i żywiciel
A w środku przyjaźń serdeczna
Bujna jemioła w wiecznym rozkwicie
Topola w łagodnych szeptach

  Śpiewały sobie pieśni współbrzmiące
Nie straszna im była samotność
Wiatr je łagodnie pieścił i słońce
I nie trwożyła osobność

A dzisiaj ścięto starej topoli
Ufne gałęzie - ramiona
I łka bezradnie a dusza boli
Ach, gdzież jest jej jemioła?!

Jemioła toczy się po ścieżce
Wdeptują ją stopy w błoto
Jeszcze zielone bije serce
Świeże jagody się złocą

A na ten widok wiatr dmuchnął wściekle
Lament się podniósł w koronach
Niebo buchnęło ulewnym deszczem
Rozpaczą park cały woła

A gdy żywioły się dokonały
Zleciały się jemiołuszki
Z błota jagody wszystkie wybrały
Z dziobków im spadły okruszki

I znów zasiały nowe jemioły
Całkiem przypadkiem, niechcący
Na świeżo wzrosłych pędach topoli
Wzmocnionej cięciem na wiosnę

  I choć dziś w smutku tkwi topola
Choć w cuda żadne nie wierzy
Wkrótce odrodzi się znów jemioła
By nowe życie z nią przeżyć

Bo przecież nic nie znika zupełnie
Bo zawsze jest sens i ziarno
Które przynosi odrodzenie
Nadzieją taką życ warto!

***

Pastelowa ballada

Ona w swym domku mieszkała pod lasem
Z pieskiem, kotkiem, papugą i żółwikiem sporym
Całe dnie malowała, szkicowała a czasem
Wyruszała do miasta sprzedać swe wytwory

Jak to wyglądało?Na głowie papuga
Piesek z lewej strony, kotek z tyłu leciał
Żółw leniwie drzemał w kieszeni fartucha
Sztalugi i szkice dźwigała na plecach

Panna Janka na targu w kącie zasiadała
Wokół niej leżały rysunki, obrazy
Przy nich kotka -śpioszka ślicznie układała
I jeszcze pieseczka, by tam trwał na straży

A wtedy papuga głośno obwieszczała
Że można mieć swój portret, szkic na zamówienie
Bo miła panna Janka życzenia spełniała
I za kilka grosików tworzyła coś pięknie

Na włosach miała wianek z przydrożnych rumianków
Małe dłonie upstrzone farbą kolorową
A przy tym pogodny rozświetlał ją nastrój
I chętnie rozdawała uśmiech, dobre słowo

Lecz gdy pewnej soboty na targ przyjechała
Fotografka z miasta z wielkim aparatem
I wszystkim prawie darmo zdjęcia napstrykała
To dawni wielbiciele porzucili Jankę

Tak trwało to i trwało - Janka się starała
Malowała cudnie - wszystko szło za bezcen
Ale z fotografią gdzieżby tam wygrała
Więc już z tej zgryzoty załamała ręce

A wtedy na targu poeta się zjawił
Co na zamówienie wiersze śliczne składał
Usiadł  blisko Janki, wianek jej poprawił
W serce jej wprost spojrzał i wierszem zagadał

Mówił pewnym głosem - po targu się niosło
Że świat na jej obrazach jest baśnią zaklętą
Że rzeka tam szumi piosenkę radosną
A w każdej plamce farby ukryte jest piękno

Zwłaszcza autoportret Janki tak wychwalał
Pastelową barwą muśnięty i cieniem
Gdzie stała nad rzeką maleńka, nieśmiała
A oczy jej błyszczały tęczowym zamyśleniem

Na targu cisza trwała, wszyscy zasłuchani
W tę balladę dla Janki, w to słowo potężne
A ona tam siedziała zdumiona bez granic
Zawstydzona cała, przejęta tym wierszem

Potem ludzie przybiegli tłumem zachwyconym
Znów każdy chciał mieć obraz jej ręką stworzony
Od poety chciał każdy słowo mieć tak czułe
Więc malarka wraz z bardem utworzyli duet

Wtedy żółw się obudził i wyszedł z ukrycia
By od swojej pani przejść mu do kieszeni
To był palec losu, to był znak od życia
Więc poeta z malarką zamarli wzruszeni

A to nie koniec znaków - on miał Jan na imię
A jego domek drewniany stał w pobliżu lasu
Więc pojęli, że odtąd czas im razem upłynie
I wzięli się za ręce nie marnując czasu

Teraz razem wiodą życie malowane
Żółw, piesek i kotek cieszą się ich szczęściem
A papuga skrzeczy: Niech Janka wraz z Janem
 Na zawsze przetrwają złączeni tym wierszem!

***


  Ballada o głazie

Ten stary, omszały głaz widział w swym trwaniu już wszystko

Przepływał dokoła czas, ktoś palił, ktoś gasił ognisko

Na złotej, bezkresnej polanie głaz prosto w twarz słońcu spogląda

Promieni znów zaczął się taniec i serce głazu chce ognia

Bo tysiąc lat tu spoczywa ten świadek cudzego życia

A jego dusza prawdziwa też rwie się do światła, do bycia

Rozkwity codzienne, spektakle, romanse tęczowe, dramaty

Uczucia tętniące, snów żagle a on wciąż sam, wokół światy

Czy ktoś wysłucha kamienia? Czy jeszcze mu coś przeznaczone?

Czy jest sens życie odmieniać, gdy wszystko już ułożone?

Lecz głaz ma dość swej martwoty, niech przyjdzie wreszcie odmiana

I z głębi tej twardej istoty westchnienia uniosła się fala

Szept dotarł do błyskawicy i pani szalona ta, boska

Zebrała największe swe iskry, głazowi je w darze przyniosła

I pękł kamień z bolesnym jękiem, a słońce zajrzało mu w serce

A był tam diament maleńki, schowany we łzy kropelce

Lśnił  długo nocą obietnic aż gwiazda go srebrna dojrzała

I promień zesłała niebieski i wzięła go, pokochała

Może czasami nie wierzysz, że w dali gdzieś czeka odmiana?

I trwasz tak, jak głaz ten leżysz w bezsenną noc, aż do rana?

Tymczasem Twój los trwa na straży z zastępem błyskawic i iskier

By spełnić to, o czym marzysz, byś wreszcie naprawdę mógł istnieć!

Po zmierzchu

A po zmierzchu, w ogrodzie maciejka rozkwita
Świeca płonie na stole tym, gdzie wiersze piszę
Przepływają myśli, czas skupienia witam
Pachnie chłód wieczorny, cisza mnie kołysze

A komary zmrokiem podniecone
Wprost na ucztę zmierzają w mą stronę
Te wampirki w conocnym zapale
Wyprawiają szalone swe bale...

A wieczorem, w ogrodzie wszystko jest inaczej
Lekki chłód-czarodziej pieści tęskne ciało
Kot zielonym okiem odpływa w świat marzeń
A świerszcz stroi skrzypce, by grac nockę całą


A nocą, w ogrodzie lśnią wzruszeniem liście
Gwiazdy-obietnice migocą wspaniale
I błyszczą dojrzałe, pełne soku wiśnie
A ja odpoczywam po dziennym upale

A komary znów wrażeń spragnione
Wprost na ucztę zmierzają w mą stronę
Te wampirki w conocnym zapale
Wyprawiają szalone swe bale...


Śpiewanka lipowa

Zbieram mojej lipy delikatne kwiecie
Odurza swym zapachem i łagodnie śpiewa
Przenosi w dawne lipce, opowieści niesie
O czasach, co odeszły, o młodości drzewa

Dawniej rząd kosiarzy grał muzyką w polach
A sierpy księżycem wśród kłosów błyszczały
Cepy i młocarnie stukały w stodołach
A chochoły czujnie wiosek pilnowały

Wieczorem kapliczki przydrożne szeptały
Modlitwy dziękczynne za łaskawe słońce
A lipy i kasztany łagodnie szumiały
Grając ludziom do snu spokojności koncert

Kiedyś w lesie rosło moc prastarych buków
A pod lipą siadały babunie sędziwe
Modlitwy szeptały i bajki dla wnuków
Błogosławiły żniwom, wędrowcom i niwie

Wspominały lata dziecięce, beztroskie
Gdy pod cieniem lipy wianki z chabrów wiły
A przy tym w głos śpiewały na calutką wioskę
O Zosi, co ją wiedźmy w drzewko przemieniły

 Bo nie chciała im oddać warkocza jasnego
A zamiast czarowania wolała robotę
Teraz jako lipka tęskni do miłego
I czeka wciąż na niego w pogodę i słotę

Pieśń usłyszał dziedzic, konia wstrzymał swego
Uśmiechnął się do dzieci, rzucił im miedziaki
Dały mu naręcze kwiecia lipowego
A potem się rozpierzchły jak radosne ptaki

Nie ma tamtych buków, dziewczynek, staruszek
Lecz nadal tętni życiem lipa dobrotliwa
Strzeże cichych wspomnień, delikatnych wzruszeń
Światu się przygląda mądra i cierpliwa

Dwieście lat tu rośnie albo jeszcze dłużej
I spogląda w serca ludziom, co przechodzą
Przetrwa srogie zimy, wichury i burze
I powita wiersze, co się tu narodzą…

Na łące czasu



Jak pachnie główka małego dziecka?

Jak łąka letnia

Jak fala ciepła

Jak pachnie radość cicha, najsłodsza?

Jak czekolada

Gorąca, gorzka

Jak pachnie smutek, ten ból przewlekły?

Jak metal srebrny

Wciąż niezakrzepły

Jak pachnie młodość, ten czas beztroski?

Jak kromka chleba

Jak agrest słodki

Jaki aromat będzie miała

Chwila, co przyjdzie, ta wyczekana?

Co pozostawi w mojej pamięci?

I jaką wonią będzie mnie nęcić?

W mowie zapachów trwam zanurzona

Na łące czasu, w wonie wtulona...


Odcienie fioletu


Wziął mnie we władanie fiolet lawendowy        
Gdzie nie spojrzę zaraz wyławiam go okiem
Jagodowy odcień, gdzie indziej wrzosowy
Koniczynka główkę schyla nad potokiem

W każdej porze roku amarantu błyski
Co jak cicha magia szukają schronienia
W cieniu trwają, w głębi, w myśleniu o wszystkim
Co się snuje stale, dojrzewa, odmienia

Są uśmiechem duszy, kiedy dusza wolna
Chłonie zapach mięty, gdy kwiaty jej tańczą
I płynie ponad światem mgła liliowa, wonna
A dzikie jagody ze wzruszenia płaczą

Lśni ciemny bakłażan, śpiewa tęsknie, rzewnie
Wnet w kuchni z cebulą różową zatańczy
A modra kapusta rozsiada się pewnie
Bo na pustych grządkach wiele teraz znaczy

W jesiennej odsłonie purpurowym sokiem
Nabrzmiałe i słodkie grona, mirabelki
Wędrują do słojów, butelek, do okien
By na nich też malować wspomnienia kropelki

 A w bezsenne noce drżą pod powiekami
Cienie melanżowe, ostami kłujące
Albo rozszeptane, jak kwiaty łąkowe
Koją dziwne lęki, barw szalonych koncert

Agresji kolorem świat wkoło się syci
Tam stan zagrożenia, zapowiedzi mroku
A ja na swej wyspie snuję mgiełki, nici
W lila pajęczynie odnajduję spokój

Małe witrażyki, sierpniowo-wrześniowe
Fioletowa magia trwała jak marzenia
Oblizuję palce, cierpkość winną łowię
Dziki bez obrywam na zimowe śnienia…





Wietrzna śpiewanka


Witajcie, witajcie jesienią!
Zaszumiał wiatr różom, wiśniom
Nie bójcie się deszczu i chłodu
Zaśpiewam waszym myślom

Zanucę jesienną balladę
W ten czas tęsknego czekania
I z  rumem wypiję herbatę
O świecie poopowiadam

Bo gdzieś są kraje gorące
Gdzie byłem i cuda widziałem
Uparte tam świeci wciąż słońce
I parno jest wciąż - choć dmuchałem

I zieleń potęgą tam dyszy
A drzewa jak w snach owocują
Lecz nikt tam mych pieśni nie słyszy
Papugi mnie zakrzykują

Więc do Was znów przylatuję
Bo może się przydam tu komuś?
Bo przecież tu przy Was się czuję
Znajomo i swojsko jak w domu

Rozniecę węgielki wspomnienia
Rozdmucham wieczory tęskniące
Zaśpiewam deszczowe marzenia
Lasowi mglistemu i łące

Rozbrykam kominy leniwe
Psom, kotom rozruszam pchły, wąsy
A potem przywiodę Wam zimę
Na śnieżnolodowy koncert

Ale na razie jesiennie
W miedzianozłotych iskierkach
Nucę tę wietrzną piosenkę
I w serca ciekawie Wam zerkam

Wirujcie wraz ze mną wśród liści
Pogońcie zgubione pragnienia
By potem się cicho zamyślić
I przysiąść na skraju wzruszenia...


Sarna i chłopiec


 W podmiejskim lasku

  Biegła na ukos

  Piękna i skoczna

  Sarna niewinna

  Lekkość wcielona

  Dzika i wolna

  Nie bacząc na nic

  Na strach niepomna



  A w piaskownicy

  Cudowny zamek

  Chłopczyk budował

  Cichy, skupiony

  Rączki, łopatka

  Upór niezłomny

  Świat oddalony

  Radość trzylatka



  Znajdź w sobie sarnę

  Odszukaj chłopca

  Niech znów odżyją po latach

  Oni tak bardzo chcą istnieć w Tobie

  Bawić się, wolno hasać

  Bo to nieprawda, że zginąć musi

  Wolność, niewinność, beztroska

  To ciągle czeka w najgłębszej głuszy

  Zbudź sarnę, pogłaskaj chłopca...

***


***


Jazzujący świerszcz                            


                                           Mały świerszcz - niecnota
Lubił drażnić kota
Śpiewać mu do ucha
Jazz świerszczowy nocą
Biada mu - bo kotek 
Bacha lubił słuchać
I nie cierpiał jak mu
Pod bokiem jazgocą
A więc w pewien wieczór
Leniwy, gorący
Przymrużywszy oczy
Niby w słodkim śnie
Nagle trzepnął łapką
Przerywając koncert
Odtąd mały jazzman
Nie gra w noce, dnie
Jaki morał płynie z tej smutnej cykanki?
Bacha słuchaj w słuchawkach
Jazz graj w blade ranki





   Zakochana muszka


Coś błysnęło? - mała muszka
Mniejsza, lżejsza od okruszka
Wciąż fruwała w swych marzeniach
Uwielbiała miejsce zmieniać
Przycupnęła na kamyczku
Albo na ogonkach byczków
Aż przysiadła gdzieś na plaży
By o muszku swym pomarzyć
Który słodkie ma oczęta
Skrzydła, brzuszek i nóżęta
I cudownie fruwać umie
A w ogromnym swym rozumie
Ją - swą muszkę - też pomieści
Nie obrazi, nie zbezcześci
I jej mężem zostać może
Nagle muszka wpadła w morze
Płacze, krzyczy, woła  S.O.S
Lecz, niestety, smutny los
Tak to kończy ten, panowie
Kto ma tylko miłość w głowie






Zarozumiały chrabąszcz


Pewien chrabąszcz z wioski
Myśląc, że jest boski
Przeglądał się stale
W kałuży na górce
Nie mylił się wcale 
Tak, miał wiele zalet
I przypadł do gustu
Łakomej jaszczurce
Jakie z tego wnioski?
Bądź więc sobie boski
Ale ukryj w cieniu
Swych wdzięków paletę
Zgarb się, skurcz, rób miny
Byś nie stał się dla innych
Najzwyklejszym fast foodem
         Z mikrofali kotletem 

 ***
Czas na start

Rusz się, rusz duszo niepozbierana
Zrób, co masz zrobić nareszcie
Nie tkwij w martwocie i rusz się zaraz
Wciągnij odważniej powietrze
Sama się w dołek swych obaw wkopałaś
Teraz się z niego wygramol
Bo czas ucieka, Ty tylko biadasz
I wciąż powtarzasz to samo
A że się boisz, a że nie umiesz
Dorosła a ciągle jak dziecko
Odnajdź nareszcie w swoim rozumie
Chwilę do startu konieczną
I działaj, działaj wbrew wszystkiemu
Bo strach jest gorszy niż dzianie
Wyzwól się wreszcie z jarzma lęku
Co się ma stać, niech się stanie!

Koła ratunkowe

Kiedy lęk przydusi, przeczucia osaczą 
Upiory zwątpienia tańczą dookoła
Chłód się wkrada w serce, czarne myśli kraczą
I nie ma już gdzie uciec, przed zmęczeniem schować
Są koła ratunkowe, co na podorędziu
Czekają, by szepnąć o świecie, o szczęściu
Wino, książka, rozmowa, jakiś wiersz z szuflady
Telefon do kogoś, kto samotnie czeka
Czyjeś ciepłe słowa, czyjeś dobre rady
I jakaś melodia, płynąca z daleka
A do tego mrówki, które wiedzą więcej
I ciągle od nowa budują mrowisko
Znowu biorą trawkę, niosąc ją czym prędzej
Nie myśląc o nodze, która zgniecie wszystko
I jest to, co teraz -  przecież to wciąż nasze
Nie zbrukane żalem, nieznośną goryczą
Nie myśleć co potem - potem będzie zawsze
Sycić się na zapas zielenią i ciszą...

***


W cieniu kwitnącej czereśni

Szach perski? Och, znany to bajarz! 
W cieniu kwitnącej czereśni
Historia toczy się stara...

Że gdzieś daleko księżniczka,  co na rumaku bieży
Ucieka przed złym dżinem prosto do czarnej wieży
A w wieży był czarodziej, co słowa pięknie splatał
I na tę właśnie magię księżniczkę piękną złapał
A teraz siedzą w wieży -  on mówi, ona słucha
I chyba są szczęśliwi a wiatr na trąbce dmucha

Szach perski historie wymyśla bez skazy!
W cieniu kwitnącej czereśni
Tworzą się nowe obrazy...

Rycerz przez lądy i morza mknął z wiatrem, by schwytać dżina
Po całym świecie go szukał, różnych sposobów się imał
Aż wreszcie spoczął skurzony w małej, przydrożnej gospodzie
I tkwi tam nad kielichem, zapomniał o swej przygodzie
A dżin się nudzi biedny, bo miłe mu  wszak pogonie
A teraz tylko nuda, chrapanie, mucha  uparta i koniec

Szach czasem jednak milczy
Bo ktoś mu w ucho szepcze
Malutka czarodziejka
Składa dla niego wiersze
Lecz wierszy by nie było
Gdyby nie jego historie
I tak się wszystko splata
Tak toczy się cudownie
A gdy ktoś z boku spojrzy
Niczego zobaczyć nie zdoła
Bo oni niewidzialni
W sobie umieją się schować...


***
Kozia radość


Wyjść na łąkę i pohasać
Oto cała radość nasza
Podjeść świeżej trawy pysznej
Przegryźć jeszcze jakimś listkiem
Skakać, stukać rogiem w róg
Popaść w ten pijany cug
Gdy się pędzi w dal szalenie
W wolność, dzikość i przestrzenie
Oto kozie przyjemności
Dobrze wszystko jest uprościć
I z kozami za pan brat
Biec przed siebie w cudny świat
Bo on dobry bywa przecie
Gdy na duszy nic nie gniecie
Albo, gdy się zapomina…
Brykniem kozy?! Goni psina!

***
                              
Antagoniści

Pani Niemoc rozsiadła się na kanapie

  I nigdzie się nie wybiera

  Bezczelnie pożera optymizm

  Pani Niemoc skwapliwie nadzieje wyłapie

  Poplącze je z niepokojem

  I będzie bawić się nimi

  Pani Niemoc zakłada nogę na nogę

  Obuta w koszmarne szpilki

  Poza wyzywająca

  Sprzeciwić się jakże jej mogę?

  Tak mała, tak nic nie znacząca?

  Lecz naprzeciwko usiadł jej wieczny antagonista

  Pan Upór, pan Nadziei

  Opoka wiekuista

  I wzrokiem swym surowym

  Przenika jej spojrzenie

  Aż ona spuszcza oczy

  I wbija je wprost w ziemię

  A potem się rozpuszcza

Jak lód, gdy wraca wiosna

  Kanapa po niej pusta

  Czas złapać ster i wiosła!

***
Dyktatura dobrych manier

  Dyktatura dobrych manier, poprawności politycznej
         Pokaz siły, która każe mówić głośno coś, lub milczeć
Tym się plotą ludzkie dzieje, co jest piękne, co faux pas
Świat się śmieje, świat truchleje, toczy co dzień się ta gra
 
    Wychowanie i tradycja różne niosą obostrzenia
Dziś jest normą hedonista, jutro purytańskie pienia
A zwyczaje ciągle zmienne, od zakazów do wolności
Człowiek w sieci kindersztuby, w pętach ograniczoności

Kiedyś panie w długich sukniach smukłe nóżki zakrywały
Biusty unosiły mocno, w koafiurach weszki miały
Potem przyszły nowe wzorce, swobodniejsze obyczaje
Ale człowiek stale w klatce, to wypada, tamto wcale

W Niemczech festiwale piwa, swobodnego pierd-bekania
W Singapurze żując gumę godzien jesteś ukarania
Wymagana depilacja dziś na plażach i basenach
Dyktatura? Demokracja? Jeden czort! Wolności nie ma!

Ktoś wymyśla coś dla masy, co się zaraz staje modą
Dla dziwaków jest ostracyzm, iść na drzewo sobie mogą
Jutro może ktoś nakaże, coś co dziś jest awangardą
Świat zasady swe narzuca, zdania swego mieć nie warto



Za zasłoną swoich okien własne chcesz zachować normy
I oddychać trochę głośniej, pozbyć się przyciasnej formy
Gdy wychodzisz, zaraz wdziewasz sztucznych zasad garniturek
Nagość prawdy w sobie chowasz za pozorów grubym murem

Nie wypada się przyznawać, to do tego, do owego
Wstydź się człecze i udawaj, bądź poprawny, jak klon, echo
Albo osiądź gdzieś przy lesie, by w natury słodkim bycie
Nie krępować się niczego i wieść proste, zwykłe życie…

***

Co to - wiosna?

Mkną rzeczułki i potoki
Co to, wiosna? Jak to wiosną
Krążą w nich radosne soki
Bazie wierzbom wkoło rosną

Roztańczyły się promienie
Co to, wiosna? Jak to wiosną
Woda szybko wsiąka w ziemię
I ujmuje wagi troskom

Patrzcie w dal, słuchajcie pieśni
Nuci je bukowa knieja
O powrocie dobrych wieści
Ciepło idzie i nadzieja


Ciche konie kasztanowe

Wyjadają trawki, listki 
Potem biegną jak szalone
Żeby się nacieszyć wszystkim

Tym lutowym słońca blaskiem 
Tą swobodą, odrodzeniem
Szepczą się pogodne baśnie
Hen wesołe rwą strumienie


Patrzcie w dal, słuchajcie pieśni
Nuci je bukowa knieja
O powrocie dobrych wieści
Ciepło idzie i nadzieja

Meczą kozy brykające
Co w podskokach mkną w parowy
Potem w górę, tam gdzie słońce
Rozpoczyna spektakl nowy

W miękkich liściach, po kałużach
Po błotnistych, końskich śladach
Obok ziając biegnie Zuzia
A zmęczona w wodę pada

Patrzcie w dal, słuchajcie pieśni
Nuci je bukowa knieja
O powrocie dobrych wieści
Ciepło idzie i nadzieja

Ptaki wyśpiewują głośno
Swe marzenia i tęsknoty
Tak, jak zawsze wczesną wiosną
Mają w gniazdach huk roboty

Psy znów węszą nowe ślady
Podniecone, krążą w chaszczach
Kanka biec nie daje rady
Śmieje się Odiemu paszcza

Brudne, mokre i radosne
Tuż za końmi i kozami
Chyba także czują wiosnę
Jej pieszczotę jak aksamit

Patrzcie w dal, słuchajcie pieśni
Nuci je bukowa knieja
O powrocie dobrych wieści
Ciepło idzie i nadzieja


A ci ludzie z grubych kurtek
Właśnie się porozpinali
Idą z myśli wolnych nurtem
Za czułymi promieniami

Patrzą w mądre oczy koni
W kozie ślepka, w psie wejrzenia
I się uśmiechają do nich
Nie ma smutków, chłodu nie ma

 Patrzcie w dal, słuchajcie pieśni
Nuci je bukowa knieja
O powrocie dobrych wieści
Ciepło idzie i nadzieja...

***

Śnieżne bezdroża


Dalekie bezdroża - cudne poematy
Niezbadane dale - niezgłębione światy
Bezkresne, wabiące, dotykiem nietknięte
Myślę o nich stale - to są miejsca święte
Nigdy ich nie poznam - chociaż ciągle tęsknię
Niech będą tajemne - niech mają to szczęście
Schowane, bezpieczne w bielutkich zamgleniach
Niewinne i piękne - zaklęte złudzenia
Ja ich nie obudzę - niech śpią tak bezpiecznie
W ciszy mego serca - marzenia odwieczne...

Dalekie bezdroża, ciche poematy
Bliskosci codzienne, oswojone światy
Lodem odmienione, bielą utulone
I przed wielkim dzianiem tą zimą uśpione
Kiedyś zaśpiewają kwietniem, lipcem, wrześniem
Zakwitną kolorem, pełnym trudu szczęściem
Ale teraz w spokój mrozu przyodziane
Przedmioty i wiersze trwaniem przysypane
Dziwny stan skupienia rzeczy, duszy, cienia
I uśmiech, pozdrowienie słońca i kamienia...

***

Międzysłowie

Niekiedy nastaje ta pora bez wiersza 
Ale to nie pustka, lecz pełni aksamit
Bo między słowami życie się umieszcza
Oddycha głęboko prozą, uczuciami

Niewypowiedziane bywa najcenniejsze
Bo ma swoje światło i spokojność swoją
Nie dla igrzysk wszystko a więc milczą wiersze
I grzeją się w milczeniu, które im ostoją

Zapada na chwilę cisza bez pisania
Gdy zdarza się wiele, słowa niepochwytne
Dreptanie codzienne nie łaknie nazwania
A życie się toczy tak proste i zwykłe

Tak dużo w nim kroków, zmęczenia i westchnień
Czasu zgonionego, ciepłych chwil wzruszenia
Dłoni na podołku, gdy przysiadam wreszcie
Sierpień migotliwy, nie do pochwycenia

Wtulam się w międzysłowie, w to półmgliste trwanie
I wsłuchuję  w myśli łagodne bębnienie
W chmury się wpatruję, w uczuć falowanie
Oddycham pełną piersią i idę przed siebie...
***

Prosto

Popatrzeć na rzeczy prosto
Tak, jak uczyła mnie mama
To można a tego nie wolno
Lecz zawsze trzeba się starać

By skarbu wielkiego nie zgubić
Spokoju, co rzadkim jest kwiatem
A siebie doceniać i lubić
By w zgodzie żyć z losem i światem

I iść, iść przed siebie z pogodą
A przy tym szanować i deszcze
I duszę mieć wolną i młodą
A życiu wciąż wołać: jeszcze!

By wreszcie usiadłszy w ogródku
(Wędrówką też męczy się tramp)
Popatrzeć za siebie bez smutku
Tak prosto, jak Forrest Gump

I piórko swe w locie pochwycić
Bo po coś je przywiał tu wiatr
I znowu się świtem zachwycić
Tak prosto, jak Forrest Gump...
***
Szewczyk Dratewka


 Szewczyk Dratewka ma magiczne palce 
Tak mu dratwa śmiga, jakby szła na tańce
Tak buciki szyje, jak mu w duszy śpiewa
Potem ktoś je wdzieje, jak kawałek nieba

Bo spod takich palców idą istne cuda
Wszystko jest leciutkie i wszystko się uda
Cieszy się ten Szewczyk, że tak dużo umie
Lecz chce jeszcze więcej, w sercu i w rozumie

Wie, że jego dłonie mnóstwo jeszcze mogą
Że się coś przebudzi, czary się wyzwolą
Że w rękach wykrzesze marzenie niezwykłe
Ten Szewczyk, co staraniem rzeźbi każdą chwilkę

I tak właśnie będzie, tak się właśnie stanie
Kto swój blask ma w sercu - temu się udaje
Ciągle trzeba działać, los marzeniem szyć
Wtedy się wysnuje w świat cudowna nić

I Ty zdolny Szewczyku i Ty mądra dziewczynko
Idźcie za swym szczęściem, wciąż śmigając igłą...

***

Drzewo


A gdy wszystkie wiersze się już napiszą
Gdy wszystkie sny wyśnią i pieśni wynucą
Gdy już nic nowego nie zaiskrzy, nie dotknie, nie zrani…
Będę drzewem, które swobodnie frunie ponad łąką
I nie uschnę nagle, nie zniknę, nie spłonę
Będę poruszać łagodnie gałęziami i klaskać ich dłońmi
W zgodny rytm melodii ziemi i nieba 
Z murmurandem nagich korzeni do wtóru
Z lekkim uderzeniem ich stóp o fale dymu z jesiennych ognisk
O marzenia niczym nie tłumione
Zaszeleszczę radosnymi, znów zielonymi liśćmi
Zagwiżdżę głosami ptaków, które wiernie trwają
Zaświecę poświatą, której nie będę zaćmiewać lękiem

Drzewo, drzewo zawieszone nad bezmiarem
Nad drogą do nikąd
Nad  zgiełkiem domysłów i próżnych żalów 
Z mgłą każdą gałązką splecione 
Uwolnione i szalone
Nieokiełznane
Prawdą najprawdziwszą napędzane
Rozświetlone blaskiem deszczu
Rozświergotane chichotem łątek-jednodniówek
Roześmiane iskrami śniegu...

...Ale to dopiero, gdy wszystkie wiersze się napiszą
Gdy wszystkie sny wyśnią i pieśni wynucą…




Tutejsza

Jestem tu zasiedziana, z wyboru tutejsza
Wiatry mną nie miotają, wrosłam w senny pejzaż
Patrzę w kroplę wody i w niej widzę wszystko
Nie łaknę odmiany, lubię swoją mglistość

Lecz podziwiam stale podróżników śmiałych
Odważnych wędrowców, łazików wytrwałych
Tych, których nie trwożą obce słowa, święta
Serce w nich szalone, wola nieugięta

Gdzieś tam spotykają ludzi stale nowych
I ciekawe wiodą, zamorskie rozmowy
Blasków jest tam tysiąc, kolorów papuzich
Cudownych zachodów, w nieznane podróży

Wspaniałe to wszystko! A ja tutaj siedzę
Wsłuchuję się w szepty poetów wędrownych
Zbieram kartki pocztowe, o tych światach wiedzę
Podziwiam ich tęcze, przeżycia cudowne

A gdy się już zmęczą tymi wędrówkami
Gdy strudzone stopy zapragną wytchnienia
Będę tu czekała w mej mglistej przystani
Przy piecyku małym, w odblasku płomienia...

  Dobry grudzień

 

Serdeczne spotkania, gesty, słowa, cisze
Pieczenie pierniczków z łzą wzruszenia wierną

Fala ciepłych wspomnień, trzeba je usłyszeć

Doprawić codzienność tą nutką odświętną



Zapach pomarańczy, łupanie orzechów

Zapatrzenie w okno, w tę niewinność bieli

Spacer po chrzęszczącym, migotliwym śniegu

I kolędy słodkie dźwięczące w przestrzeni



Szczęście na psich pyskach, radosne gonitwy

Zbieganie w dolinę ku nitkom potoków

Ślizganie na lodzie i na śnieżki bitwy

I powrót do domu, w ciepły, czuły spokój



Listy i życzenia pełne życzliwości

W szczerym zrozumieniu nieśpieszne zwierzenia

Wino z bzu czarnego o smaku miłości

Dokładanie szczapek do mocy płomienia



Przejście przez labirynt ciągle wolną myślą

Codzienne staranie, lepienie nadziei

Która wciąż znajduje miejsce mimo wszystko

I przetrwa wbrew smutkom w grudniowej przestrzeni...


Mikołajówka

Dziś chcę rozdawać prezenty 
Skry grudniowego wieczora 
Stare, zgubione diamenty 
Wyciągam z wielkiego wora:
 Wierszyki i wyliczanki 
Kolory już zapomniane 
Dawne z dzieciństwa zabawki 
Co tęsknią za nami stale
 Jest biały miś bez ucha 
Co nocą kiedyś pocieszał   
I nadal gotów jest słuchać 
Bajanki słodkie znów szeptać
 Jest pajac z nosem urwanym 
Co wszystkich lubił rozśmieszać 
I stare listy do mamy 
Kartki znad morza, z Bieszczad
 Jest smak czekolady od cioci
Dropsów i gumy z komiksem 
Tak dużo jest tych dobroci 
Niech wrócą do nas dziś wszystkie
 Niech lody roztopią i smutki
I odczarują w nas dziecko 
Te dawne, serdeczne nutki 
Rozświetlą zmrok jak słoneczko
 Gra magnetofon szpulowy 
Muzykę ze starych seriali 
Piosenka o dziadku piaskowym 
Ileż w niej mieszka nostalgii
 Pożółkłe też mam pamiętniki 
Entelki pętelki, guziki 
Zaklęte skrzyneczki, kluczyki 
Gumki pachnące, pierniki
 Dziś jestem Mikołajówka 
Na parę chwil imię zmieniam 
Wysyłam w dal czułe słówka 
Wspomnieniem z dzieciństwa śpiewam


Na dobry początek dnia

Kawa o poranku mocna i gorąca
Codzienny rytuał, przebudzenie dnia
Piję ją powoli, tuż przed wschodem słońca
Nigdzie się nie śpieszę, żyję, patrzę, trwam

A znajomy szpaczek głogu kulki dziobie
Sroczki - przyjaciółki toczą spór codzienny
Ja promienie słońca ze spokojem łowię
Popijając kawę przy oknie kuchennym

Graj mi dniu łagodnie
Graj mi dniu niezmiennie
Nie każ memu sercu
Gnać w lęku pod wiatr
 Graj mi dniu przyjemnie
Kołysz delikatnie
Niech serce spokojne
Chłonie dobry świat...

A na dnie kubeczka już kawy ostatek
Dom świszcząc z komina, budzi się ze snu
Psom się świecą oczy, bo chcą iść na spacer
Przeciągam się, wstaję, szepcząc - witaj dniu...

Graj mi dniu łagodnie
Graj mi dniu niezmiennie
Nie każ memu sercu
Gnać w lęku pod wiatr
Graj mi dniu przyjemnie
Kołysz delikatnie
Niech serce spokojne
Chłonie dobry świat...


Światło


Od zmartwienia do zmartwienia
Od nadziei do nadziei
Wciąż krążymy w strefie cienia
Blasku słońca tak stęsknieni

I szukamy go, szukamy
W labiryncie wszystkich uczuć
I pytamy, znów pytamy
Czy się doczekamy cudu?

A cud krąży dookoła
Świeci w oczy nam lampeczką
Lecz my ślepi chyba zgoła
Wciąż bezradnie brniemy w ciemność

Trzeba wreszcie stanąć w miejscu
Przymknąć oczy i odetchnąć
Żeby znaleźć w swoim sercu
Swoją jasność, swoją wieczność

A znalazłszy - nie zagubić!
Z ćmy przemienić się w motyla
Odczarować los, odkupić
Teraz Teraz jest ta chwila!


Kolory duszy

Gdy jestem radosna, świecę na zielono
   Szmaragdowym ogniem moje oczy płoną
   Frunę w balonikach srebrno - turkusowych
   Kręcę się, wiruję do zawrotu głowy
   Wszelka ciemność ginie i cień złowróżebny
   Czas wiosennie płynie,  choćby był jesienny

   A gdy jestem smutna, gasną moje oczy
   Wszystkie wtedy barwy gotowam zamroczyć
   I siedzę przy oknie w mglisty świat wpatrzona
   Szukam swojej gwiazdy, co mi przeznaczona
   Lecz blask łez, cień zmartwień kolory przesłania
   I ujrzeć mej nadziei światełka wciąż wzbrania

   Nigdy tego nie wiem, co mi dzień przyniesie
   Wesołą zieloność, czy bezlistną jesień
   Lecz wciąż wstaję z nadzieją, w snu tęcze wtulona
     Że dziś będzie dobre a dusza zielona...


Ostatnie i pierwsze

Ostatnie kwiaty, liście, owoce

Kolory, tchnienia, wizje, sny

Lato już plecie chłodne noce

Zabiera z sobą ciepłe dni



Gdzieś je zanosi, w cieniu składa

Bogactwu nie da się zmarnować

Bajki serdeczne opowiada

Płynie piosenka nowa



Odchodzi z czułą obietnicą

Spotkamy się za rok

Słyszą to drzewa, łąki słyszą

I malinowy sok



I wino bzowe co dojrzewa

Aż przyjdzie pora słoty

Kiszonki, dżemy, marynaty

Przeciery i kompoty



Ostatnie dni babiego lata

Taniec ostatnich ciem

Wszystko się zmienia, przeistacza

Mapa wewnętrznych nieb



Ostatnie zwykle są pierwszymi

Więc smutek zamień w moc

Niech razem z dniami jesiennymi

Popłynie nowy głos…


Swojskie grzańce…

 

Ręce pachną mi piecem, właśnie zatańczył ogień

Zaraz się dom rozgrzeje i ja poczuję żar w sobie

Już czuję, to smalec z pieprzem i czosnek nań szczodrze kroję

Ty obok tak samo czosnkowy, w bambosze odziany jak moje

Parują wspomnienia w sercach, a w kubkach lśni grzaniec bzowy

Na zewnątrz drzewa sczerniałe, wieczór mroźnie zimowy

W domowe ciepło wtuleni, na bakier zupełnie z czasem

W chrapanie psów zasłuchani zjadamy chlebek ze smalcem

I wszystko się zdaje jak dawniej, od zła oddzielone, bezpieczne

Wystarczy drewna dołożyć, snuć wspólne myśli serdeczne

A ręce nam pachną piecem, popiołem zmieszanym z pragnieniem

By trwała ta dobra chwila, nasze spokojne istnienie…

 

Tu i teraz…

 

Liczy się tu i teraz a teraz jest mroźnie i śnieg

Błękitne niebo spoziera słonecznym okiem zza drzew

Nieważne jest to, co przedtem, nie liczy się jutra mgła

Oddychaj zimnym powietrzem, wtapiaj się w barwy tła

 

Liczy się tu i teraz a teraz jest spokój i blask

To tworzy jedyny stelaż, na którym plecie się czas

Nie liczy się to, co było, nie trwoży zapowiedź zmian

Trwasz tu, choć stale płyniesz jak rzeka co mknie w dal

 

Choć jesteś częścią nurtu i mijasz kolejny brzeg

To twoje „teraz” buduje jutrzejszy rzeki bieg

Ta chwila jest tą siłą, co wiedzie istnienie w tan

Maleńka kropla, śnieżynka, zwyczajny życia gram

 

Liczy się tu i teraz a teraz wciąż trwa biały czar

Oddychasz, wchłaniasz w siebie niewinnej zimy dar

A krople z sopli skapują, a lśnienie po łąkach gra

Liczy się tu i teraz, bądź częścią dnia, który trwa...

 

 

Z ptasim odlotem

 

Lecą żurawie – już jesień prawie

Lecz prawie czyni różnicę

Bo choć kumkanie ucichło w stawie

Otwarte wciąż okiennice

I chłoną lato, chciwie, do końca

Dom chce się barwą rozjarzyć

Napić się każdym promieniem słońca

Roztańczyć się jeszcze, rozmarzyć

 

Lecą już gęsi, lecą daleko

Choć chciałyby zostać dłużej

Gdzie łany mięty kwitną nad rzeką

Gdzie dziki bez trwa w purpurze

Wołają głośno, że jeszcze wrócą

Gdy przyjdą wiosenne świtania

Niech się ci w dole bardzo nie smucą

Na chwilę to pożegnania

 

Co przez tą chwilę zdarzyć się może?

Jakie sny dom nasz prześni?

Co los przyniesie w przyszłej porze?

Jakie tu zabrzmią pieśni?

 

Zadzieram głowę  - patrzę za nimi

Tyle jest pytań przed nami

Ludzkie uczucia fruną z ptasimi

Obawy wraz z nadziejami…

 

 

 

Chwile…

 

Czarowne światło poranka władzę przejęło swym pięknem

Srebrem musnęło dróg nitki, perłowym ornamentem

Rubinem rozbłysło wśród klonów, poświaty obłokom dodało

Bursztynem zakwitło po lasach, platyną sad malowało

 

A to był tylko moment króciutki niemal jak mgnienie

Można go było przegapić, jak każde inne olśnienie

Gdzieś między wstaniem z łózka a pójściem w dal ospale

Przechodzą takie chwile jakby nie było ich wcale

 

Choć chciały świat pocieszyć, pokazać mu magii iskrę

To na nic wszelkie starania, ten wielobarwny występ

Polecą chwile gdzie indziej, bo może tam znajdą kogo

Komu roztętnią serce, nadzieję ożywią nową

 

Obudzą dusze swym blaskiem, uparcie nie przeminą

Rozjaśnią labirynt myśli i ścieżkę wskażą ku czynom

Bo po to właśnie istnieją, bo po to się pojawiają

A gdy ich nikt nie dostrzega – znikają, jak zawsze znikają…

 

Póki…

 

Póki Twa codzienność śpiewa dawną piosnkę

O wschodach, zachodach, deszczach i zieleni

Póki nadal w sercu tony brzmią radosne

Póty świat zewnętrzny tego nie odmieni

 

Póki wstajesz rano z nadzieją wciąż nową

Że ten dzień przyniesie rzeczy dobrych dużo

Póki masz dla bliskich uśmiech, dobre słowo

Póty się nie poddasz najgroźniejszym burzom

 

I chociaż pioruny błyskają za płotem

Choć bywa, truchlejesz, gdy grzmot huknie blisko

To wiesz, że to minie jak zawsze a potem

Będzie świecić słońce, co odmienia wszystko

 

Znowu tak jak lubisz schronisz się w milczeniu

Albo prosto z serca zanucisz do nieba

Pobiegniesz, zatańczysz w świetle albo w cieniu

Ze smakiem się wgryziesz w zwykłą kromkę chleba

 

Zapatrzysz się daleko hen, w balet obłoków

Zasłuchasz w znane trele świerszcza i słowika

Znów odnajdziesz w sobie zagubiony spokój

I będziesz strzec go pilnie, aby nie znikał

 

Poświęcisz się pracy zwyczajnej, codziennej

Dasz zajęcie dłoniom, duszy cierpliwości

To sposób by nie ulec żadnej mocy ciemnej

Truciźnie coraz gorszych zewsząd wiadomości

 

Niechaj świat się kręci tak jak zawsze lubił

Niechaj bezrozumnie pożera swój ogon

Ale Ty gdzieś z boku trwaj, by nie zagubić

Tego co pozwala nadal zostać sobą

 

Bo póki Twa codzienność śpiewa dawną piosnkę

O wschodach, zachodach, deszczach i zieleni

Póki jeszcze w sercu tony brzmią radosne

Póty świat zewnętrzny tego nie odmieni…

 

Nie jesteśmy sami

Nie jesteśmy sami  - świat nas nadal karmi

Światłem i miłością, prawdą i nadzieją

Trzeba nam to odczuć by nie utknąć w matni

Własnych zwątpień, lęków co w sercu szaleją

 

Nie jesteśmy sami, jesteśmy całością

Świat nam podpowiada, wciąż dobrze nam radzi

Uczy nas istnienia, patrzenia z ufnością

Poprzez warstwy mroku, co nas chcą porazić

 

Nie jesteśmy sami, światło nas obroni

Co tańczy i śpiewa w najmniejszej iskierce

Ono przetrwa wszystko, dobrem nas osłoni

Tylko patrzmy, czujmy, postrzegajmy sercem…

 

Malinowa balladka

 

Entliczek – pętliczek, kuchenny stoliczek

A na tym stoliczku pełniutki koszyczek

W nim świeżo zebrane kłębią się maliny

A muszki-owocówki wirują nad nimi

 

Wprawia je w ekstazę upojny aromat

Coraz więcej w kuchni ich upartych gromad

Skąd się one biorą? Jak się dowiadują?

Jak zombie co wstają, gdy żywą krew czują

 

Wczoraj ich nie było, dziś zachłanna masa

Głodna i uparta - nic jej nie odstrasza

Owocowy skarbiec bierze we władanie

I trwa w krąg obłędny, malinowy taniec

 

Lecz wtem ta euforia raptem się urwała

Wsypał ktoś maliny do wielkiego gara

Miesza je, paruje, tłoczy soku strużki

Nic tu po nas – bzyczą i znikają muszki

 

Jeszcze tu wrócimy! - straszą na odlocie!

Myli się, kto sądzi, że już po kłopocie

Niech no jakiś owoc trafi na stoliczek

Znowu się rozpocznie muszy koncert życzeń

 

Niechże dżem, sok, ciasto nam zapachnie cudnie

Zaraz się zlecimy by ucztować tłumnie

By chóralnie śpiewać balladki bzyczące

O życiu, co choć krótkie, lecz przecież nęcące

 

Entliczek-pętliczek, kuchenny stoliczek

A na tym stoliczku, no sami widzicie…

 

Zima nocą, zima dniem…

 

Zima nocą, zima dniem

Idą Święta…

Wiem, wiem, wiem

Idą, pędzą jak co roku

Lecz nie zrównam z nimi kroku

Niechże suną swoim tempem

Wraz z pośpiechem i zamętem

Wolę się zagłębić w las

Gdzie inaczej płynie czas

Tam zaklęte w śnieżnym świecie

Swoje baśnie cisza plecie

A na białych pól bezkresie

Szept wieczności w dal się niesie

Hen, gdzie mgły jak srebrne morza

Diamentowo lśnią bezdroża

Pada, skrzypi, prószy śnieg

Przemijania zwalnia bieg

Zima nocą, zima dniem

Idą Święta?

Wiem, wiem, wiem

Niechaj przejdą sobie bokiem

By się spotkać z Nowym Rokiem

Uśmiech im wysyłam w darze

Lecz nie idę z nimi w parze

Wchodzę w biel, by gdzieś w oddali

Spokój serca swój ocalić

Wkraczam w las by wśród choinek

Spotkać cichą, piękną zimę…

 

 Przed burzą…

 

Uwielbiam ten czas przed burzą

Gdy chmury się srożą i burzą

Gdy podmuch przetacza się gniewny

Po łąkach dotąd tak sennych

***

W krąg wzgórza otuchą zadrżały

Dość mając bezsilnej niemoty

Bo grzmot skądś je doszedł wspaniały

Zapowiedź przerwania spiekoty

 

Nad cichą kapliczką tej wioski

Niebiosa poczęły swe granie

Natury to głos albo boski?

Odpowiedź na modlitw błaganie?

 

I w życiu po chwilach milczenia

Po dniach beznadziei upartych

Nadchodzi czas przesilenia

Odwaga się budzi z martwych

 

Pieśń serca ożywa znów mocą

Do wtóru chce nucić obłokom

I skrzydła już nowe łopocą

I chce się polecieć wysoko

 

Bo prawda się pragnie wykrzyczeć

Bo zło ma się z dobrem zmierzyć

To burzy są obietnice

I bardzo się chce jej uwierzyć

***

Uwielbiam ten czas przed burzą

Gdy chmury się srożą i burzą

Gdy podmuch przetacza się gniewny

Po łąkach dotąd tak sennych…


 Pieśń natury

 

Ziemia napojona oddycha z łatwością

Dzieli się z naturą wodą i miłością

Sypie w krąg skarbami, co z jej serca płyną

Jak matka, co nie skąpi niczego dziecinom

 

Nucą żaby w stawie jej pochwalne pieśni

Wtórują im dzięcioły, szpaki na czereśni

Wiatr świszcze w gałęziach, łąki grają w chórze

Śpiewają coś cichutko nawet pnące róże

 

W diamentowym lśnieniu do twarzy jest listkom

Pod ciężarem kropel kłaniają się nisko

Łubiny, bzy, malwy, lilie i tawuły

Niesie się dokoła szept ich wdzięczny, czuły

 

Mruczą coś ochoczo pomidorów krzewy

Od strony ogórków także płyną śpiewy

Łączą się z sałaty pieniami i groszku

Brzmią hymny, ballady – wszystkiego po troszku

 

Ślimaki spontanicznie układają wiersze

W euforię je wprawiają te codzienne deszcze

Komary radośnie swe melodie bzyczą

Bo na wielkie uczty w tej wilgoci liczą

 

Grzyby, mchy, poziomki szepczą leśne baśnie

O cudzie odrodzenia, co je zbudził właśnie

Drzewa łączą nad nimi przyjaźnie ramiona

Zielona dąbrowa mżawką roztańczona

 

A człowiek? On jak zawsze marudzi, narzeka

Wszak to jest specjalność każdego człowieka

Trudno zadowolić tę dziwną istotę

Dla której deszcz i słońce są tylko kłopotem

 

W kole niedosytu - przesytu zaklęta

Zmęczona codziennością a znudzona w święta

Nigdy w sam raz dobra, nigdy w sam raz szczęścia

Miast widzieć sukcesy, dostrzega potknięcia

 

Miast zaśpiewać w deszczu wraz z całą naturą

W domu tkwi istota, gdzie z miną ponurą

Wspomina, co było, tęskni za odmianą

Odgradza się od życia grubą taflą szklaną

 

A ziemia napojona razem z niebem szczodrym

Patrzą w ludzkie serca  swym spojrzeniem modrym

I szepczą – bierz co dają i na nic nie czekaj

Jak myślisz, czy ich prośby dotrą do człowieka…?

  

Po nitce do…

Ach! Znaleźć wreszcie nitkę – czegoś się uchwycić

Nie być jak listeczek bujany na falach

I dojrzeć gdzieś horyzont idąc tropem nici

Miejsce, gdzie się prawda i przeczucie scala

 

Po nitce do kłębka – bo gdzieś czeka kłębek

Choćby się zdawało, że nić ta bez kresu

To wciąż chcesz jej dotknąć, podążać za pięknem

Które jest pociechą samotnego rejsu

 

Ach! Nitko, niteczko! Cudowny promieniu

Który rozbitkowi jawisz się i znikasz

Daj mu więcej siebie aby w zrozumieniu

Płynąć mógł bez trwogi, swobodniej oddychać

***

Czasem dotyk nici jak skrzydło motyle

Muśnie Cię leciutko, jednak da nadzieję

Nie przegap tych muśnięć, bo to ważne chwile

A każda ziarno SENSU w Twej  duszy zasieje… 


Znudzeni

Są ludzie znudzeni wciąż wszystkim

Nie cieszą się listkiem złocistym

A gryząc miętowe cud - dropsy

Ach, nudzą się, nudzą jak mopsy

 

Zmęczeni są życiem od razu

W ich twarzy nie znajdziesz wyrazu

Najmniejszej choć ciekawości

Marudzą w duchowej nicości:

 

Na łące? Nic poza łąką

Raz znika, raz świeci tam słonko

Raz sucha, raz mokra jest ziemia

Poza tym nic się nie zmienia

 

A w lesie? Nic poza lasem

Są liście i nie ma ich czasem

Polana wyłania się z cienia

Poza tym nic się nie zmienia

 

A w górach? Są tylko góry

Uparcie się pną prosto w chmury

Raz cisza, raz szmer tam strumienia

Poza tym nic się nie zmienia

 

A ogród? Znów o tym ogrodzie!

To samo w nim widać wszak co dzień

Wciąż ogrom roboty, zmęczenia

Poza tym nic się nie zmienia

 

Nad morzem? Nic poza morzem

Raz w szarym, raz w burym kolorze

I po cóż te wiersze i  pienia?

Od dawna się nic tam nie zmienia

 

***

 

Zdarzają się tacy i będą

Co zawsze im jest wszystko jedno

Mgła nudy utkwiła w ich oku

I ślepi są na to, co wokół

 

Lecz marzą, że kiedyś w przestrzeni

Przygody ich świat opromieni

Ogarnie zabawa beztroska

A póki co – gryzą dropsa…