Strony

Strofy półcienia...

                                                          
                                                                                            
                                                 Jądro



Są i takie wiersze, które się chowają.

Boją się pokazać i wyjrzeć z ukrycia.

Bo bolą zbyt mocno. Serce zahaczają.

Ostrym swoim szponem dotykają życia.



Jest miłość, co odeszła a miała trwać wiecznie.

Jest śmierć, która przyszła choć jej nikt nie spraszał.

Jest lęk w środku nocy i myśli zajęcze.

Jest wspomnienie bólu, co się nie rozprasza.



A gdzieś jeszcze głębiej, pod kolejną warstwą.

Kryje się dziewczynka, która ciągle tęskni.

I chce jeszcze wierzyć, że znajdzie lekarstwo.

                                                A w jej okularach odbija się błękit.



                                                                                         Cień światła

                                                                          Cali w rozradowaniu
      I cali w roztętnieniu
Centrum dla siebie stanowiąc
I skutek i przyczynę
Stoją tak w pełnym blasku
W miłosnym swym skupieniu
Tworząc dla siebie z serca
Własną, odległą wyspę
I tacy w oderwaniu
I tacy nieprzytomni
Niczego już nie pragną
Prócz swego ognia w sobie
I pewni, że świat stanął
W bezczasie zawieszeni
Nie widzą nic ponadto
Mają do tego prawo
A poza tym ich światłem
Dzień zwykły też się toczy
I biegną stare smutki
Do domu samotności
Gdzie nigdy nie jest jasno
Gdzie cisza wciąż ta sama
I tylko cienie pełzną
Po sercach i po ścianach...



Bezdomny


Nie ma nic prócz siebie i gruzów pamięci

Siebie też już nie ma – wszystko jest przeszłością

W dźwiękach noclegowni, w codziennej niechęci

Takich samych ranków plecionych nicością



Patrzy gdzieś za okno, na starego kruka

Który zawsze tutaj ma swoje śniadanie

Teraz jeszcze czeka, w cieniu czegoś szuka

Wreszcie trochę chleba, jak zwykle dostanie



Bezdomny wspomina, jak zapukał w okno

Wrócił właśnie z saksów, gdzie długo biedował

A ona krzyknęła – Ty tu dziadu po co?!

Wracaj skądeś przyszedł! – To były jej słowa



Nic mu nie zostało. Dom, życie stracone

A ostatnie grosze dał na dworcu komuś

Żona już z kimś innym życie ułożone

Wiedzie w jego pracą zbudowanym domu



Odszedł – cóż miał robić? – walczyć brakło siły

Bezradny, skulony w parku usiadł z boku

Ludzie go mijali, dzień się zaczął miły

On tkwił na tej ławce, w nim wielki niepokój



Jak to? Tylko tyle? To jest właśnie życie?

I na cóż marzenia, starania, harówka?

Nikim jestem – Ludzie, czy mi uwierzycie?!

Zgasłem tak, jak gaśnie pęknięta żarówka!



Teraz jestem tutaj, a łzy znowu kapią

To jest ma codzienność i próżne wspomnienia

Z noclegowni ludzie do stołówki człapią

Czas już na śniadanie, a kruk wyszedł z cienia…



Gdy kogoś z nas ubywa


Gdy nagle milkną czyjeś słowa
Kogoś, kto przecież był  bliski
Jest dziwna pustka, ból i trwoga
I zbiera się wspomnień odpryski
Intensywności myśli, uczuć
Bliskości budowanej
Gmera się w sercu, aby winy
Doszukać się w sobie samej
Ktoś nagle zniknął z tej przestrzeni
Tak, tu jest wszystko nietrwałe
Lecz zabrał z sobą swoją duszę
Zatrzasnął za sobą bramę
Jaki ma sens to nasze pisanie?
Czy ono jest tylko zabawą?
Serca spowiedzią, obnażaniem?
Publiczno-intymną sprawą?
   I kiedyś każdy z nas odleci
Internet to chwila, złudzenie
Czy będzie ktoś za nami tęsknił?
Przez chwilę, a potem przed siebie!
***
Są także blogi, które trwają
Choć dawno już nie ma autora
Bo odchodzimy stąd i stamtąd
Tak samo,  gdy przyjdzie pora...

***

Wiosenne wspomnienie


Nie miał w życiu szczęścia, choć go otaczało
Dom, żona, rodzina, ogród, las i pola
Lecz on niespełniony, więcej mu się chciało
Ale czego więcej? Odpowiedź zamglona

Bo czuł zbyt wyraźnie i kochał za bardzo
A w zamian dostawał jak zwykle za mało
Pragnął docenienia a czuł, że nim gardzą
I że nic od niego wciąż nie zależało

Nadmiar wrażliwości, niedomiar odwagi
Nazbyt dużo myśli, za mało działania
Oczy rozjaśnione blaskiem ciepłej magii
Lecz niewiara w siebie - daremne starania

Zapomnienia szukał w alkoholu mocy
By najpierw radosny, wnet otumaniony
Spać pod gołym niebem, pośród chłodnej nocy
Budził się zmarznięty, życiem osaczony

I tak od euforii do cichej rozpaczy
Od zachwytów światła do mroku przygnębień
Miotał się i szukał, to wątpił, to marzył
Zmęczony sam sobą poddał się zupełnie

I chociaż miał wszystko – brakło mu nadziei
Nikt mu nie pomoże, nic w dali nie czeka
Pies merda ogonem, trawa się zieleni
A on się rozsypał, nie ma już człowieka

Dzień wstawał wiosenny a kury gdakały
Chmury przepływały złociste, przepiękne
A on odszedł cicho i ból przepadł trwały
Wiatr mu tylko nuci łagodną piosenkę…


***


Może teraz wreszcie znalazłeś spełnienie?
Może się uśmiechasz bez żalu i obaw?
Pory roku przeszły, spotkania bez Ciebie
Pamiętam i tęsknię - dla Ciebie te słowa


Czarownica


Ludzie wrzeszczą,gwiżdżą w złym zacietrzewieniu
W tłumie zawsze łatwiej o szyderstwo, drwinę
Jakiś chłopiec patrzy, trze oczy w zdumieniu
Ściska dłoń ojczulka - ten ma martwą minę

A wóz drabiniasty właśnie się zatrzymał
Na wozie, jak zwierzę związana dziewczyna
Stała i śpiewała piosenkę dla syna
Może tłum uciszy, może gniew powstrzyma

...   Na łące, pod lasem zakwitły rumianki
Rumienią się maki, niebieszczą bławatki
Ziół wiele syneczku, czas zbierania nowy
I pszczoły zdążyły miód zrobić lipowy
Ludziom to potrzebne - to są dary boże
Zbieraj zioła synku - pomagaj jak możesz ...

Lecz sędzia obojętnie wyrok jej odczytał
Na ramiona spadła wiatrem gnana chusta
Nikt nie dawał nadziei, nikt o nic nie pytał
Tylko ktoś zawołał - Zatkać jej te usta!

Ręce skrępowali, nogi przywiązali
Zaraz dym ze stosu otoczy kolana
Ona w niemej trwodze wypatruje w dali
Wokół mur niechęci - bezlitosna ściana

Tłum zamarł, spektakl właśnie w akt ostatni wkroczył
Sędzia nos wysiąkał - nuda i rutyna
A ona znalazła, wypatrzyła oczy
Błękitne, jak swoje - jasne oczy syna

On dłoń ojca puścił - teraz płacze cicho
Drobny i samotny wśród gniewu ludzkiego
Teraz razem nucą, wtóruje im echo
Matka i syn - jak dawniej, za dnia szczęśliwego

...     Na łące, pod lasem zakwitły rumianki
Rumienią się maki, niebieszczą bławatki
Ziół  wiele syneczku - czas zbierania nowy
I pszczoły zdążyły miód zrobić lipowy
Ludziom to potrzebne - to są dary boże
Zbieraj zioła synku - pomagaj, jak możesz ...

Choć dym dławił w gardle, choć wżerał się w oczy
Kobieta uśmiechem pożegnała malca
Niech tłum co chce krzyczy - nie ma czarownicy
Jest człowiek, co żegna ostatni błysk słońca 
I idzie do tych krain, gdzie nie ma cierpienia
Gdzie nikt nas nie zniewala i nikt nie ocenia
A na radosnych łąkach  mieszka zapomnienie
I tańczą ponad wszystkim motyle, sny i cienie...



Dziewczynka, która płacze


Dziewczynka, która płacze
Zbyt szybko straciła dzieciństwo
Została jej tylko pamięć
Lecz dzisiaj rani to wszystko!

I na cóż to wszystko dokoła?
Ten koncert życzliwych serc
Kiedy nie można przywołać
Człowieka, co przepadł gdzieś?

Bo ludzie ot tak, przepadają
Z tą wiedzą już nie jest się dzieckiem
A z tyłu za nią jej anioł
Bezradnie mnie swą chusteczkę…

   I mnóstwo jest smutnych dziewczynek
Schowanych za bielą firanek
A świat zrobił swoje i pobiegł
W następną nockę i ranek…




Trzy samotności



Ten dom wciąż nie ma  historii

Nikt dotąd w nim nie zamieszkał

Więc czeka, boi się, wątpi

Czy ktoś ożywi te wnętrza?



Ten człowiek z bolesnym sercem

Z rozpaczą spogląda wokół

Czy przetrwa jeszcze te deszcze?

Czy wreszcie odzyska spokój?



Ten pies już kiedyś kochał

Zgubiony, czy odtrącony

Błąka się, szuka domu

Z ogonem podkulonym



Ten dom czeka samotnie

Ten człowiek szuka miłości

A pies wbiega na stopnie

Macha ogonem z radości



Już widzę w domu blask świecy

W tym świetle psi cień i człowieka

Lecz budzę się - nic z tych rzeczy

Bezdomny pies nadal szczeka



I pełno wciąż smutnych domów

Ludzi samotnych, złamanych

Psów niepotrzebnych nikomu
I marzeń naiwnych, bezradnych...  


Eurykleja


Są ludzie, których nie ma
Na codzień tkwią w niebycie
Nieważni, przeźroczyści
Spędzają tak swe życie
Coś robią i coś mówią
Są bardziej tłem niż treścią
Wydają się, jak proza
A inni są poezją
Lecz czasem jest ich chwila
Z niebytu głos przemawia
Są świadkiem i są słowem
Co zmienia zdarzeń bieg
Jak skromna Eurykleja*
Odysa znak poznawszy
Dała mu prawo istnienia
I ukoiła lęk

Każdego czeka moment
Gdy z chóru, jak solista
Wystąpi i wyśpiewa
Własny, odmienny ton
A potem wróci w mglistość
Jak gdyby nigdy nie istniał
I tylko ciszę muśnie
Cichnących wspomnień dzwon…



                                                                                                                                      *Eurykleja - stara piastunka Odyseusza




W Jej ogrodzie


 A w ogrodzie obok wszystko po staremu 
Kwiaty pachną cudnie i szepczą swe baśnie





***

Pani z portretu


  Piękna pani z portretu - czemu patrzysz z żalem?

  Zdumiewasz się światem, co rączo pomyka

  Otulona czasem, okryta swym szalem

  Spoglądasz za siebie, wspomnieniem przenikasz



  Wtedy było ciszej, wtedy było wolniej

  Siadałaś z radością przy lampie naftowej

  Był styczniowy wieczór, marzyłaś spokojnie

  O powrocie męża, o nadziei nowej



  I tak lata biegły plecione Twym smutkiem

  Ty się zestarzałaś na wiecznym czekaniu

  Mąż z wojny nie wrócił, Ty dziergasz robótkę

  Wciąż oczko do oczka w tym samotnym trwaniu



  I nic więcej nie wiem - patrzę na Twój portret

  Kobiety, co niegdyś tak, jak ja kochała

  I wciąż będzie czekać  i oczy ma dobre

  Piękna pani wieczność - niezmienna i trwała...

***

Na wichrowych wzgórzach


Na sennych, wichrowych wzgórzach
Bezdomna wędruje miłość
Wieczorem z mgły się wynurza
Z rozpaczy ogromnej siłą
 Tu jestem! Przemarzłam na wietrze
Bo już od stuleci się błąkam
Gdzie jesteś Heathcliffie? Wciąż  wierzę
Że skończy się nasza rozłąka
Dmie w okna wicher okrutny
A z zamku już tylko ruina
Nad światem księżyc trwa smutny
I północ się rozpoczyna
 A wówczas, w godzinie tej jednej
Ożywa znów dwór jak przed laty
Dziewczyna w sukience odświętnej
Otwiera drzwi, okna, kraty
 Z komnaty wybiega młodzieniec
Znów bliski swym ciepłym oddechem
Ożywia twarze rumieniec
A oczy się jarzą uśmiechem
Wirować chcą w tańcu upojnym
Zniknęły gdzieś lata cierpienia
Są młodzi, radośni i wolni
W życzliwych księżyca promieniach
 Tak pragną wpaść w swe ramiona
Od wieków za sobą stęsknieni
Lecz dobry czas się dokonał
A klątwy moc wszystko zmieni
 I błądzi znów Katarzyna
Szukając światełka nadziei
I mgła znów gęstnieć zaczyna
Na wzgórzach pokutnych cieni…

***


                                                                   W tej samej chwili


                                         A w tej samej chwili, na tej samej ziemi
   Ktoś krzyczy ze szczęścia, ktoś inny z żałości
   I tak będzie zawsze, to się nie odmieni
   Radość i udręka - dwójka pewnych gości

   I siedzą przy stole - walczą o nakrycia
   Wzajem wyrywają co tłuściejsze kąski
   A my, między nimi szarpiemy coś z życia
   Pragnąc wciąż stałości, oddechu beztroski

   A w tej samej chwili płacze ktoś samotny
   I patrzy ponuro w światła obcych okien
   Tam ktoś inny tańczy swój taniec zawrotny
   Ze swą drugą połówką, wyczekanym bogiem

   I tak jest i będzie - huśtawka zaklęta
   Tak to urządzone - dla każdego różnie
   Czy to przeznaczenie, karma, dola święta?
   Jedni mają pełnię, drudzy mają próżnię

   No a ci pośrodku, nie patrzą na boki
   Wolą iść przed siebie, nie zadawać pytań
   Cieszyć się czymkolwiek, słońcem, co do okien
   Zagląda co rano, cicho szepcząc: Witaj..

***

 Piosenka o perle

Otoczona ciemnością, szeptami cierpienia
Szuka swego sensu, swego przeznaczenia
Nie wie nic o świecie, o swej promienności
 Zamknięta w łez domu, nie znając wolności
 Dzień do dnia zbliżony, wciąż warstwa na warstwie
 Szepty nasilone, ciągłych ran i zmartwień
 Trudno już to pojąć, trudno wytrwać więcej
  Krzyczy jej samotność, łka w ciasnocie serce
 Wreszcie skurcz ostatni, muszla się otwiera
 Wokół świat nieznany, żyć czy umrzeć teraz?
 Lecz na ciepłej dłoni, w zachwycie, w miłości
 Perła ma odwagę migotać w ufności
Liczy się ta chwila, nie wie, co ją czeka
Promień ją dopieszcza i dotyk człowieka
 I trwają w symbiozie, wokół świt łagodny
Minął ból ciemności, świeci blask spokojny...

***
Basia


Dziś pierwszy dzień szkoły, wyczekany moment!
Spotka tyle dzieci, pobawią się razem
Idzie z wielką tytą, dłonie ma spocone
Ale to nieważne, w sercu tyle marzeń!

Mama gdzieś tam z dala pośród tłumu ludzi
A klony czerwienią już malują listki
Może między nimi wróżka się obudzi
I o małej Basi powie dzisiaj wszystkim?

Że chce przyjaciółkę prawdziwą tu znaleźć
Podzielić się wszystkim, zabrać w swoje światy
Fruwać jak motyle, między liśćmi szaleć
Szukać koniczynek, zbierać razem kwiaty

Że uwielbia bajki własne opowiadać
Wycinać z kartonu postaci baśniowe
Potem w ich usteczka swoje myśli wkładać
I przygody co dzień wymyślać im nowe

Że wśród trawek widzi elfy, skrzaty, gnomy
I słyszy muzykę wprost z smoczej pieczary
Nagle Basia słyszy głosik nieznajomy:
- Hej! Śpiąca królewno, może szukasz pary?

Obok stała śliczna dziewczynka z kucykiem
Wyciągała rękę, żeby wejść na stopnie
Basia dłoń jej dała z radosnym okrzykiem
-Będziesz moją parą? Cieszę się okropnie!

Razem usiądziemy? Chcesz dropsa z nadzieniem?
Chciała dać smakołyk Basia koleżance
Tamta się wyrwała, mówiąc z obrzydzeniem
- Puszczaj mnie! Nie czujesz? Pocą ci się palce!

I poszła do innej dziewczynki wesołej
Podjadać jej z tyty drogie czekoladki
A Basia posmutniała, spojrzawszy na szkołę
W dal gdzieś odpływały dawnych marzeń statki

Pani jej do pary dała wnet chłopczyka
Który ciągle płakał, bał się wielkiej sali
Potem się zawstydził, bo się nagle zsikał
A klonowa wróżka zniknęła w oddali…

***

Kaśka

Godzina wybija, a on z biura wraca
Ona obiad kończy, dom na błysk zrobiony
Wszystko perfekcyjnie, całodzienna praca
Żeby się odprężył, był zadowolony

Potem się położy, poda mu gazetę
Niech spokojnie czyta dobre wiadomości
Ona siądzie blisko, by swoją kobietę
Mógł dotknąć, gdy zechce w przypływie czułości

Ale on zmarszczony, chyba go coś go drażni
A ona sztywnieje, znowu się zaczyna
Wreszcie zerka na nią i syczy wyraźnie
-Nie gap się tak na mnie! Durna cielęcina!

Więc biegnie do kuchni, lęku myśli płyną
I znów drga nerwowo jej lewa powieka
A on krzyczy – Kaśka! Wychodzę na wino!
Nie wiem, kiedy wrócę. Z kolacją nie czekaj!

Cicho w domu teraz. Podchodzi do lustra
Zegar obok tyka, drży nieszczęsne serce
Całkiem niepotrzebna, zużyta i pusta
Oczy podkrążone. Makijaż? – To śmieszne!

Ciemno już za oknem, słowik śpiewa wierny
Może on powróci w weselszym humorze?
Włączą telewizor, popatrzą na dziennik
Pójdą spać do łóżka o normalnej porze

Mijają godziny, kładzie się zmęczona
Natychmiast zasypia jak w cieplutkiej wacie
Ale nagle budzi się, bo przerażona
Słyszy jego okrzyk – Gdzie są moje kapcie?!

Gdzieś je położyła? Mają być na miejscu!
Cały dzień się lenisz, gdy ja tyram ciężko!
Z łóżka się zerwała, zabolało w sercu
Stoją tam na szafce! – krzyknęła – na pewno!

Kapcie zagubione, znalezione złości
On już nad nią stoi i podnosi rękę
Ona się skuliła w niemej bezsilności
A słowik wieczorną śpiewa swą piosenkę…

***

Cienie

Człowiek napotkany przemknął przez nasze dzianie

  A błysnął swą historią jak spektakl, co krótko trwał

  I pewnie dalej gdzieś żyje, kolację je, śniadanie

  Lecz dla nas nie istnieje, przeminął nawet żal



  Ach, ileż ludzi - cieni tą senną kawalkadą

  Płynęło naszym niebem, jak smugi odrzutowca!

  I mieli swoją chwilę i nieśli swoją radość 

  A teraz gdzieś przepadli, po swoich mknąc manowcach



  Zostało trochę wspomnień, zwietrzałych już zapachów

  Melodia czy piosenka, jej uśmiech nad przeszłością

  I kilka fotografii, skojarzeń, dawnych żartów

  Westchnienie - pogodzenie, bo bunt jest niemożnością



  I my jesteśmy, będziemy takimi ludźmi - cieniami

  Czasem bywamy na moment a czasem dłużej trwamy

  Mijamy, przechodzimy - to nasze przeznaczenie

  I tyle z nas zostaje, co przebłysk, co wspomnienie...

***



Gdy zaginie zwierzę

Gdy zaginie zwierzę – nasz członek rodziny
Gdy się gdzieś tam błąka – bezradny jak dziecko
Szuka się w tym wszystkim nadziei i winy
Zaraz się obudzisz… Nie da się odetchnąć

Wgniecenie w poduszce, puste korytarze
Zabawki porzucone walają się wszędzie
I biegniesz do okna – może się pokaże?
I płaczesz i tęsknisz, a serce w obłędzie

Przecież jeszcze wczoraj tulił się do kolan
(A kogut jak zwykle dobry dzień obwieszcza)
Biegniesz znów do furtki nasłuchujesz, wołasz
Może nagle wróci jak pan słowik z wiersza?

Czekanie i rozpacz, błądzenie w domysłach
Bezradność i marzenie żeby czas odwrócić
W tej ciszy się kłębi szansa, co nie prysła
Że jest całkiem blisko i czeka na ludzi

Którzy są mu domem, swojską codziennością
W których oczach znajdzie ciepłe zrozumienie
I przyjdą, by w ramionach go tulić z miłością
A koszmar odejdzie wraz z tkliwym mruczeniem…





Tyle i nic

Obfitość przeogromna, nieskończoność bogata 
Kropel, liści, dróg mlecznych
Darów tego świata

Szepty, pocałunki, rozmowy do rana
Serdeczne spojrzenia
Bąbelki szampana

Koncerty błyskawic, tęcze, zorze, lustra
Ale wewnątrz cisza
Ale wewnątrz pustka...

Wiersze skargi


Czasem wiersze nie chcą i nie mogą milczeć
Szalona kaskada emocji je niesie
Ból gnanej ofiary, co ma oczy wilcze
Ale brak schronienia na calutkim świecie
Tylko jęk i łomot oddechu czy łkania
A świat wokół zwykły toczy się przed siebie
I masz się uśmiechać, sobie samej wzbraniać
Być prawdziwą w piekle, gdy wszyscy są w niebie
Uczucia wezbrane swą ogromną falą
Tętnią w skroniach, uszach, duszą rzeczywistość
Starasz się jak możesz przekłuć ciasny balon
By odzyskać oddech, sens i swojską przyszłość


Pierzchło międzysłowie, skrzypi lód na stawie
Dziki krzyk się wzmaga, już go w trzewiach słyszysz
Ale jeszcze stąpasz, choć się topisz prawie
Ale jeszcze wierzysz, że serce uciszysz
 
A w końcu erupcja, słowo, zdanie, skarga
Piszesz jednym ciągiem, rwanym rytmem, rymem
Oto wiersz przed tobą - jak płonący sztandar
Albo cię ocali albo puści z dymem
Może upragniony otuli cię spokój?
Serce znów się stanie sprawnym aparatem
Echa bólu ścichną, chowając się w mroku
Wilk odetchnie wreszcie bratając się z światem…

***

Gołębiarka


W zimowym parku, wśród wichru znaków
Dreptała sobie szara, ulotna
Ta przyjaciółka wiewiórek, ptaków
Wróżka zamglona, postać bezdomna

Usiadła z dala, na murku, bokiem
Na park spojrzała bezludny, cichy
I niebo także objęła wzrokiem
Stamtąd, jak zwykle, ptaki przybyły

Z szarej torebki ziarna sypnęła
Okruszków chleba, ciasta z wigilii
Pierniczków, które z kosza wyjęła
Szepnęła: chodźcie, sfruńcie tu mili

Lotem radosnym, pogodnym, szczerym
Gołębie, sroczki, sikorki trzpiotne
Z nieba na dłonie szczodre spłynęły
I ucieszyły serce samotne

Ludzie siedzieli sobie w mieszkaniach
Nikt nie zobaczył cudu poranka
Tego ptasiego dzisiaj śniadania
Które wyczarowała gołębiarka

Szła w parku cichym, w oddali światła
Gdzieś tam choinki, gwiazdeczki, okna
Postać niewinna, szara i mała
Wiatrem miotana wróżka samotna…


Koszty szczerości

Czasem mówimy za dużo, czasem piszemy zbyt szczerze 
I nieraz żałujemy, bo nic nie zmaże słów 
Lecz byliśmy prawdziwi, przecież w najlepszej wierze
Ujawniliśmy siebie, swą ścieżkę, wiarę, ból

I marzy się nam potem przyjazna szczerość w zamian
Nie cisza, nie szyderstwo, ostracyzm, smuga kpin
Lecz ludziom jest bezpieczniej zamknąć się w swoich ramach
Nie wgłębiać się w te tonie, nie dotknąć ran i win!

Albo mówimy za dużo, zamiast posłuchać raczej
Słowotok z nas się toczy, wodospad uczuć gna
A ten ktoś nie ma siły, nad własną dolą płacze
I czeka żeby uciec, ocalić skrawek dnia 

A jeszcze czasem bywa wszystko przeinaczone
W niezrozumieniu zastygł czyjegoś serca dzwon
Znów nikt niczego nie pojął i poszedł w swoją stronę
W lęk zwykły się skrywając, w obcości głuchy ton...

***
(Czasem mówimy za dużo, nieraz piszemy za szczerze...
- Bez sensu to oceniać, w autocenzurze tkwić!
W tej naszej opowieści, w milczeniu, krzyku, szepcie
Do końca bądźmy sobą, odważnie snując nić!  )



Smutny grudzień



Gdzieś w Aleppo jakieś dziecko nie ma szans na znieczulenie
Recytuje Koran żeby móc ubłagać Boga, ziemię
Żeby ból się wreszcie skończył, żeby siostra znów ożyła
Żeby kwiaty dawne kwitły, by rodzina przy nim była
A w Kwidzyniu mały Jasio leży w kącie niewidzialny
Tatkę znowu zdenerwował, trzeba było słuchać mamy
W nocy wstanie, weźmie piętkę, co w chlebaku się ostała
Pójdzie spać a potem w szkole powie, że mamusia dała
A w Chicago zdolny Anthon będzie tańczyć na ulicy
Tam uzbiera na lekarstwa dla babuni, która milczy
I nie wstaje od miesiąca, nie ma siły i nadziei
Anthon płacze, ale tańczy, bo ten taniec świat odmieni
Siostra Hansa napadnięta, brat jej opatruje rany
A rodzice trwają w szoku – Berlin ich staranowany
Hans nic nie chce już rozumieć, tylko wrócić czas sprzed roku
Kiedy na ulicach ludzie świętowali i był spokój
A staruszka w Katowicach z psem na spacer wyszła z rana
Park przy domu cichy, senny i choinka w lampkach cała
Nagle znikła ta sceneria, bo ktoś z nożem wyszedł z cienia
Pies na plamie krwi przysiada - gdzie jest pani? Pani nie ma... 
A w Meksyku Julia z lalką biegnie uliczkami w bezkres
Biały proszek zbudził smoka, zabrał bliskich, dom i serce
Może słońce jej podpowie jak ożywić znów dzieciństwo?
A Maryja, ta przydrożna szepnie, że wciąż gdzieś jest przyszłość…?

Tyle bólu, bezradności aż dziennikarz, co na wizji
Zaczął jąkać się i siąkać, pozbył całej się precyzji
I postradał pewność siebie, sztuczny uśmiech swój, formułki
Wysłał przekaz… a publika tylko śmieje się, że głupi
Bo uczucia nie przystoją, bo są nieprofesjonalne takie
Pewnie ktoś mu kazał szlochać by odwrócić znów uwagę
Świat manipulacją stoi, fałszem, słowem bez pokrycia
Trzeba trzymać się swojego, tu i teraz, czyli życia

Zatem czas na inny kanał! Daj no Hanka czipsy, piwo
Dzieci włączcie mi kolędy, albo zaśpiewajcie, żywo!
U sąsiadów drzewko większe niż w poprzednim roku
Ha! To nasza jodełeczka była dla nich solą w oku!

Bóg się rodzi, moc truchleje… U nas wszystko tak, jak trzeba
Nic do szczęścia nie brakuje, karp jest, kutia, koszyk chleba
Komuś orkan wszystko zniszczył? Nam się przecież nic nie stanie
Dziś świętujmy a po świętach?...Nowe życia zaklinanie…

A tymczasem chór rosyjski w górze pieśni gromkie śpiewał
Tak wysokie tony wznosił, że zawitał wprost do nieba
Tam ujrzawszy świata nędzę, pustkę, lęk i zagubienie
Tęskną dumką opłakuje matkę naszą - biedną ziemię! 

* * *

Zima szczodrze sypie, sypie swą posypką słodką
Grudniu, grudniu nie drżyj więcej i  zwróć wiarę w dobro... 

Złudzenia 



Wszystko to złudzenia, wszystko to jest zamiast
Słowa, słowa, słowa, argumentów armia
Wszystko to niepewne, wszystko to ulotne
Wymyślone zamiast wyjrzeć teraz oknem
Za prawdziwym oknem zapomniane sprawy
Właśnie ktoś tam płacze, ktoś pragnie zabawy
W tle para staruszków wciąż w siebie wpatrzonych
Sąsiedzi zerkają, drżą lekko zasłony

Jakiś ptak kulawy skacze wciąż po śniegu
Dzieciak lepi kulę, którą toczy w biegu
Dalej idzie człowiek, co grzebie w śmietnikach 
Dzień się właśnie kończy i światło zanika
Właśnie gwizd czajnika głośno przypomina
Wstawaj! Zrób herbatę i życie zaczynaj....


Myśli dzienne, myśli nocne

Przychodzą z dwóch światów, różne chwile niosąc

Czasem jak promienie, duszę ulgą złocąc

Czasem jak kamienie nieznośnym ciężarem

Przywalają jasność, zabijając wiarę



Miejscem się zmieniają, nigdy nie usiedzą

Nocą płaczą w głowie, w dzień już więcej wiedzą

Albo w dzień rozpaczą podchodzą do serca

By nocą zaznać ciszy, co strzeże jak twierdza



Myśli niespodzianki, myśli biedne ptaki

Wyrzucone z serca, w mgły bezlistne zimno

Fruną tak niepewne, pragnąc wierzyć w znaki

Że w dali jest światło, choć wczoraj nie było...


Jastrzębie



…A może lepiej zostawić słowa, gdy czają się w nich jastrzębie?

Bo nie przewidzi serce, ni głowa jakie są w słowach głębie

Jakie są tony tnące, bolesne i kędy zechcą wypłynąć

I czego dotknąć, co podziobać, swym szponem nie ominąć

A może lepiej od słów toni uciec w bezpieczne milczenie?

Gdzieś, gdzie muzyka trwa łagodna i tulą najczulsze cienie

Gdzie można patrzeć, trwać i istnieć bez żadnych zbędnych znaczeń

Gdzie cisza mieszka, oddalenie i nie ma nawet marzeń…?


… Jastrzębie krążą nad ogrodem

Gdzie kury się grzebią beztrosko

Dostrzegą wszystko i znajdą moment

By przeciąć strzałą nieboskłon

By przerwać spokój, zasiać grozę

Odmienić sielski krajobraz

A potem wzlecieć znów w przestworze

I innym celom się oddać

Cisza w ogrodzie, płyną godziny

Kury struchlałe w kurniku

Jastrząb ich serca pozbawił siły

Kurze nadzieje w zaniku…



Jastrzębie w końcu odleciały,  ogród ożywa wreszcie

Lecz czegoś nie ma, coś w nim zgasło, jastrzębie porwały szczęście…


Magdzie z 27 strony

Gdzieś ta strona na pewno jest
Nadal jest
W dziupli starego drzewa
Za widnokręgiem
Pośród szelestu liści
Łopotu skrzydeł
W powiewie wiatru na łące
Między kroplami deszczu 
W serdecznej ciszy
W najdelikatniejszym marzeniu
I ciepłym wspomnieniu
Gdzieś jest na pewno
BoTy tam jesteś
Znalazłaś to miejsce
A może ono znalazło Ciebie
I może jest Ci tam dobrze
Może jest tam mgła, którą zawsze lubiłaś
A pośród niej macha ogonem Twój Szary Pies? 

Gdzieś ta dwudziesta siódma strona jest
Bo Ty tam jesteś


Magdo...



***
Nadmiar i niedobór


Nadmiar i niedobór w jednym stali domu
Nadmiar był na górze, niedobór na dole
Nadmiar gruby, spokojny, nie wadził nikomu
Niedobór najdziksze wymyślał swawole

Pragnął zmiany losu szybkiej zapowiedzi
Nie miał końca pretensjom, tęsknotom i żalom
A nadmiar spasiony w fotelu swym siedzi
Wielki brzuch mu rośnie - niepamięć jak balon

Użera się niedobór z dolą swą ubogą
Łata nowe dziury, przesłania biedotę
Inni wszystko mają, inni wszystko mogą
Więc niedobór starą zakłada kapotę

Puka do sąsiada - pomóż mi złociutki!
Pozwól wziąć choć okruch z bogactw twego świata
Podziel się swym szczęściem, zabierz moje smutki
Bycie niedoborem - nie dla mnie posada!

Nadmiar zaś bez słowa zamknął drzwi z łoskotem
I usiadł z powrotem na błogim fotelu
Bo cierpiał nieborak na sporą głuchotę
Oraz niedowidział, jak podobnych wielu

Odtąd się niedobór uciszył, nie gada
Nie nęka nadmiaru, schował swoje żale
I słucha apatycznie chrapania sąsiada
Bo nadmiar śpi głęboko - nie budźmy go wcale!


Pytania



Czy pytać, jeśli nigdy nikt nie odpowiada?

Kogo? Przeszłość, przyszłość, powietrze bezkresne?

Gdy wciąż boli życie i gdy cień się wkrada

Gdy się miotasz, płaczesz, a wszystko to śmieszne?



Pogodzić się z rzeczami nie do pogodzenia?

Zasłonić uszy, oczy, chronić święty spokój?

Hodować swe miazmaty, podlewać złudzenia?

I zaprzeczać belce, która tkwi wciąż w oku?



Czy potrafisz istnieć, gdy ktoś blisko cierpi?

Albo i daleko, ale ból ten czujesz?

Czy umiesz zapomnieć o okrutnej głębi

Gdzie przepada światło, tylko strach się snuje?



Gdzie jest sprawiedliwość, czemu się wciąż chowa?

Czy jest gdzieś kraina, gdzie każdy się stara

Żyć uczciwie, mądrze, w czyny przekuć słowa

I nabiera mocy zwykła, prosta wiara?



Świat już wszystko widział, przywykł do wszystkiego

Jest jak jest i ciesz się, mogłeś trafić gorzej

A ty wciąż jak dziecko, nie rozumiesz tego

Znów próbujesz rozbić ten najtwardszy orzech



 …  Niech płyną pytania, choćby nikt nie słuchał

  Bo szukanie sensu jest konieczne, ludzkie

  I choć w odpowiedzi tylko cisza głucha

  Pytaj, szukaj,  badaj zaprzeczając pustce!




Zabawka

Czasem jesteś robaczkiem lub częściej niż czasem
Pełzniesz duszną ziemią, czujesz ją boleśnie
A jeszcze wczoraj wysoko fruwałeś nad lasem
A chwilę temu powietrze niosło Cię jak we śnie

Tak bywa, życie nagle obrywa Ci lotki
Na szczęście odrastają, radość wielka w ulu
I znowu lecisz w światło, znowu świt jest słodki
Nie chcesz już pamiętać wczorajszego bólu

Jest tak albo inaczej w tym Twoim ogródku
Drepczesz swoją ścieżką, niesiesz ciężką trawkę
Promień daje siłę a cień falę smutku
Ciebie – żuczka, pszczołę, czy Losu zabawkę

Idź przed siebie póki kwitnie Twój ogródek
Drepcz uparcie dalej, rób co robić trzeba
Nic to, że dziś boli. Jutro będzie cudem
I znowu ran niepomny pofruniesz do nieba…
 


Teraz nie pora jest na baśnie
 

Teraz nie pora jest na baśnie

Czy kiedyś będzie na nie pora?

No, może kiedy pożar zgaśnie

Ucichnie ryk korona stwora

Gdy się uwolnią ludzkie dusze

Od lęku, smutku, niepewności

I więcej będzie natchnień, wzruszeń

W krainie wszelkiej pomyślności

I wszyscy znajdą swoje miejsce

Na łódce, co gna hen, do celu

Którym jest zwykłe, proste szczęście

Co w końcu dane będzie wielu

Kiedyś, gdy przejdą burze, sztormy

Gdy znów horyzont się wyłoni

I gdy się zbudzi dzionek dobry

A tępy ból zaniknie w skroni

Baśnie z niebytu tłumnie wstaną

I załopoczą skrzydła weny

Lecz kiedy czasy te nastaną

I czy my do tego dożyjemy…?

 

Iluzje

 

W cudze okna spoglądamy

Żeby oddech tam pochwycić

Lecz widzimy fragment ściany

Kłębek tropów, dziwnych nici

 

Byle opić się tym miodem

(choćby i wywołał mdłości)

Lecz choć taką mieć osłodę

Swej goryczy niemożności

 

Byle wejść na tamtą ziemię

I odetchnąć obcą dolą

Byle uciec przed swym cierniem

W mocną barwę, w super odlot

 

Lecz to znowu są odpryski

Marne resztki i okruchy

Nie zajrzymy w dusze wszystkim

Ni pociechy, ni otuchy

 

Dla każdego podglądacza

Smutna płynie stąd konkluzja

Próżno oczy swe wypatrza

To, co widział to iluzja

 

Krzywych luster tafla mętna

Maska przylepiona stale

Dobra co dzień i od święta

W wiecznym życia karnawale

 

Skończył się kolejny spektakl

Pokazano to, co chciano

Prawda znowu gdzieś uciekła

W międzysłowiu ją schowano

 

W przemilczeniach albo w cieniach

W kolcu w sercu, w tiku w oku

A na zewnątrz tylko scena

A na pokaz sztuczny spokój

 

Znów dla ego przedstawienie

Świat szczerości nie odnajdzie

Bo najtrudniej ujrzeć siebie

I się zmierzyć z sobą w prawdzie…

 

 

Rozmyślania hobbita…

 

Nie da się siłą świata zbawić

Skoro nie łaknie on zbawienia

Błędów milionów w mig naprawić

I wyrwać bliźnich z macek cienia

 

Cień się rozpełza jak mrok nocy

Zabija zdolność rozumienia

Nie wyrwie się spod jego mocy

Nikt, kto sam nie chce uwolnienia

 

Żadna drużyna się nie zjawi

Z magią pierścienia  wszechmocnego

Na nic czekanie, że ktoś zdławi

Siły Mordoru złowrogiego

 

Rozmyśla hobbit jedząc żurek:

 - Poważę się na tę wyprawę

To mnie wyśmieją, nazwą szurem

Albo przemilczą całą sprawę

 

Siedzi więc Frodo w swej ziemiance

I okopuje się przed zimą

Słoje powideł, smalcu garnce

To jego bronią jest jedyną

 

Może go Mordor nie dostrzeże

W jego pochodzie, w czarnej fali?

I schron ten da mu przeżyć  w wierze

Że można wolność swą ocalić

 

Niech leży w szafie złoty krążek

Jak wiele innych dziwnych śmieci

Lepiej w Netflixa znowu spojrzeć

Film tam ciekawy jakiś leci…

 

Stare i nowe śmieci

 

Całe życie trwa sprzątanie

Ta robota syzyfowa

Nowych śmieci płyną armie

Mus wymiatać je od nowa

 

Stare drzazgi tkwią jak tkwiły

W zwojach lęków i wymówek

I odkurzacz nie ma siły

By je wyssać z tych kryjówek

 

Może kiedyś wyjdą same

Kiedy pora przyjdzie na nie

A na razie nowy ranek

Trzeba podjąć zwykły taniec...

 

 

Uczciwość

 

Jest taka cecha

Wstydliwa i rzadka

Miewają ją biedni

Wierni do ostatka

Donikąd nie doszli

Nikogo nie znają

Schowani pod korcem

Okruszki dostają

Lecz pomimo tego

W momentach wyborów

Nie widzą innej ścieżki

Tylko według wzoru:

Dwa i dwa to cztery

Dobro to nie zło

Nieważne ordery

Prezenty, blask, tło

Tylko to, co w środku

Busola wytrwała

Odwieczna i pewna

Uczciwość jak skała

 

***

A czasy nadeszły

Gdy prosta uczciwość

Znów mniejszą ma rangę

Niż hucpa i chciwość

Każdy po swojemu sobie dziś tłumaczy

Ku czemu świat zmierza

Co to wszystko znaczy

Jak tu żyć z godnością

Myśl ta dręczy ziemię

 Co jest uczciwością

Co jej zaprzeczeniem…?

 

 Huzia na Józia

Znów huzia na Józia – mediom wszem na żer

Rzucono gawiedzi ochłap – niech się gryzą

Ty się nie dołączaj, trzymaj myśli ster

Ocal swój rozsądek i własny horyzont

 

Niechaj Cię nie wepchną na fałszywe tory

To pociąg donikąd, to jest cyrk dla mas

Oddal się czym prędzej, to nie Twoje spory

Wycisz swe emocje, szanuj własny czas

 

Niechaj gromkie racje znowu Cię nie zwiodą

Gromadnym jazgotem nie daj im się zwabić

Bo po wszystkim niesmak będzie Twą nagrodą

Uczucie, że w butelkę znów się dałeś nabić

 

Naiwny ludziku, w cudze gry włożony

W marne przedstawienie, w tę zasłonę dymną

Zrobiłeś, co chcieli, jak zawsze wkręcony

Oszukany zgrabnie sztuczką wielce sprytną

 

A za kulisami jady nowe wymyślono

W wielkim kotle warzą trucizny smrodliwe

Lecz tego nie czujesz, bo węch Ci stępiono

I w przeciwną stronę odwracasz swą głowę

 

Znów huzia na Józia  - zastępcze tematy

I grają melodię, co umysł zagłusza

Tańczysz jak zagrali, choćby do zatraty

A tłum podniecony w pląs obłędny rusza…

 

 Ciasteczka z niespodzianką

 

Czas nie próżnuje – wciąż wypieka

Swe z niespodzianką ciasteczka

Dlatego nie wie nikt, co go czeka

Jakiego tam znajdzie orzeszka

 

Czy będzie słodki, gorzki, nijaki

Czy stanie się zmian zwiastunem

Jakie czas daje rady i znaki

I które są ważne, które?

 

To ciastko nęci, tamto kusi

To zaś odpycha – spalone

Czas stale szepcze – wybrać musisz

A potem iść w swoją stronę

 

Czas nie ma czasu - robi swoje

Zagadki w ciasteczkach zamyka

Daje nadzieje, niepokoje

A potem nagle znika, znika…


 Ptaszek na gałęzi

 Przysiadam sobie z boku, ja - ptaszek na gałęzi

Nie ruszam się, nie ćwierkam, spoglądam co się święci

Kto dziś odwiedza karmnik? A kto się czai z dala?

Kto jeszcze stroszy piórka a kto się przeżyć stara?

Jak sobie radzą inni, gdy śnieży, mrozi, wieje?

Skąd czerpią pewność siebie, swój upór i nadzieję?

A może głowy w śnieżek puszysty pochowali?

Bo lepiej nic nie wiedzieć? Niejedni tak przetrwali…

***

Znów gile, choć na chwilę zlatują się gromadnie

Nie dają szans bogatkom, zjadają co popadnie

Nikogo nie obchodzi brak wróbli w okolicy

Tak, były lecz zniknęły – dzisiejszy dzień się liczy

Czmychają  kowaliki – wolą się nie narażać

Modraszki przybywają, czy nic im nie zagraża?

Dzięcioły skrzeczą głośno, wszak w stadzie mają rację

Nikt nie śmie pisnąć nawet,  zagłuszyć ich narrację

Na słupie siedzi jastrząb i kot się czai w krzewach

A sójki – rozbójniczki już krążą z prawa, z lewa

Od rana aż do zmroku trwa ptasie poruszenie

Codziennie się powtarza ta walka o istnienie

Choć mógłby ktoś ją nazwać beztroską grą, zabawą

To rządzą tu sprytniejsi a siła znaczy prawo…  

***

Ja cenię mą osobność, niewinne incognito

Choć wiem, że ci tam z dołu się dziwią: po co ci to?

Nie lepiej być w karmniku, gdzie sypią pyszne ziarno?

Bezpieczniej wszak jest w tłumie, najciemniej pod latarnią

I chociaż mnie tam mają co najmniej za dziwaka

To jest na świecie miejsce i dla takiego ptaka

Co w dali chce posiedzieć, popatrzeć na świat wokół

Nie śpiewać tak jak inni, odnaleźć w sercu spokój

Ja – ptaszek na gałęzi, tak myślę trwając w ciszy

W gałęzi splot schowany, gdzie nikt mnie nie usłyszy

Aż wreszcie głód – dyktator dumania me ukróci

I każe mi w pokorze do ptasiej braci wrócić…


Bańki mydlane

Jak bańki mydlane lecimy wysoko

Z marzeniem tęczowym, ku złudzeń obłokom

Jak bańki mydlane zmiennymi barwami

Karmimy się stale, w naiwności trwamy

Że nam dane będzie fruwać długo jeszcze

Że nas wiatr nie zwieje, nie rozpuszczą deszcze

I że przeznaczenie znowu nas ominie

A czas, że znów zapomni, że i dla nas płynie…

Choć jak wszystkie bańki tyle planów mamy

To co dnia, bez śladu, po prostu znikamy

A te wszystkie barwy, marzenia i cele

Odpływają w niebyt, jak przed nimi wiele

Lecz oto baniek mydlanych nowe pokolenia

Już się  rodzą stadnie, chcą się wyrwać z cienia

I rwą się do lotu z ufnością niezłomną

Że pofruną wyżej, że im więcej wolno…

 

I tak się to powtarza od stworzenia świata

Nikogo wszak nie dziwi losu nieuchronność

A jednak nadal bólem przejmuje nas strata

I kolejnej bańki zupełna bezbronność…