Cz.1 - Panna Szydełko
Panna Katarzyna zawsze z podziwem i sympatią patrzyła na rudowłosą, wesołą gospodynię Hannę w gospodzie "Pod złotym liściem". Obserwowała zwinne ruchy Hanny, zachwycała się jej pogodą ducha a od niedawna nowo odnalezionym szczęściem. Zbyt nieśmiała, by zagadnąć, zbyt we własne kompleksy uwikłana siedziała sobie czasami popołudniami w gospodzie, w cieniu wielkiego, dębowego kontuaru i zajmowała się szydełkowaniem. To ono było jej największą pasją i spełnieniem artystycznej duszy. Potrafiła całymi dniami dziergać i tworzyć wspaniałe wzory misternych kwiatków, liści, gwiazdek, kształtów fantastycznie posplatnych winorośli i schowanych między nimi ptaków, motyli oraz nieistniejacych w rzeczywistości stworzeń. A chociaż była małomówna i w żaden sposób nie udzielała się towarzysko, to nie chciała siedzieć w domu sama. Pragnęła towarzystwa ludzi, choć nie potrafiła nawiązywać z nimi bliskiej zażyłości.
Cz. 2 - "Pani Teresa"
Mieszkanka domu z czerwonymi dachówkami, Pani Teresa jak zwykle czuje lęk przed nadciągającą jesienią a po niej zimą. Boi się nadchodzącej z nimi chłodnej melancholii, poczucia samotności i powracającej fali wspomnień o Nim.
Panna Katarzyna zawsze z podziwem i sympatią patrzyła na rudowłosą, wesołą gospodynię Hannę w gospodzie "Pod złotym liściem". Obserwowała zwinne ruchy Hanny, zachwycała się jej pogodą ducha a od niedawna nowo odnalezionym szczęściem. Zbyt nieśmiała, by zagadnąć, zbyt we własne kompleksy uwikłana siedziała sobie czasami popołudniami w gospodzie, w cieniu wielkiego, dębowego kontuaru i zajmowała się szydełkowaniem. To ono było jej największą pasją i spełnieniem artystycznej duszy. Potrafiła całymi dniami dziergać i tworzyć wspaniałe wzory misternych kwiatków, liści, gwiazdek, kształtów fantastycznie posplatnych winorośli i schowanych między nimi ptaków, motyli oraz nieistniejacych w rzeczywistości stworzeń. A chociaż była małomówna i w żaden sposób nie udzielała się towarzysko, to nie chciała siedzieć w domu sama. Pragnęła towarzystwa ludzi, choć nie potrafiła nawiązywać z nimi bliskiej zażyłości.
Jej szydełkowane
obrusy, serwetki, stroiczki, makatki, firaneczki ozdabiały nie tylko
gospodę w
miasteczku ale także wiele poważanych, bogatych domów w odległym
mieście. Poza niewielką renciną to te robótki właśnie stanowiły główne
źródło jej utrzymania. Jesienna w nastroju i barwie, delikatna,
skupiona, zawsze pochylona nad swym kordonkiem, samotna pani w
nieokreślonym wieku. Nazywano ją Panna Szydełko, bo prawie
nikt nie pamiętał o jej prawdziwym imieniu.
Panna Szydełko miała
swoje marzenia. Pragnęła choć raz w życiu zatańczyć na prawdziwym balu.
Było to
dziwne, zważywszy na jej nieśmiałość. Ale Katarzyna umiała pięknie
tańczyć, choć
nikt w miasteczku nie miał o tym pojęcia. Nauczyła się na profesjonalnym
kursie kiedyś
tam, w młodości. Był jakiś chłopiec, którego wtedy tak bardzo kochała i
dla
niego właśnie była w stanie góry przenosić. Ale on nie chciał od niej
żadnych
gór. W ogóle nie chciał niczego a na balu maturalnym tańczył z
najładniejszą koleżanką z klasy. To marzenie jednak nie odeszło wraz
z młodością. Katarzyna często w zaciszu domowym tańczyła przed
lustrem i wyobrażała sobie siebie w ramionach księcia z bajki.
A zupełnie
niedawno usłyszała przypadkiem, że gospodyni planuje wielką zabawę na
przywitanie jesieni. Mieli się zejść na nią stali, zaprzyjaźnieni
bywalcy gospody "Pod
złotym liściem" oraz niektórzy sympatyczni mieszkańcy miasteczka.
Przygrywać miała kapela cygańska, specjalnie na tę okazję zaproszona z
drugiego końca kraju.
- Swoją drogą, to nieco dziwaczny pomysł, by organizować bal na powitanie pory roku, której wiekszość ludzi przecież nie lubi a często się jej nawet obawia - sarkała w duchu, gdy Wędrowiec ze śpiewem na ustach malował wnętrze kuchni i bielił sufity a gospodyni pląsała wokół niego, uwijając się ze ścierka, zmiotką i łopatką. Wspólnymi siłami odnawiali teraz gospodę. Od dawna było jej to potrzebne, ale Hanna będąc wcześniej sama nie czuła się na siłach by brać się za tak poważne prace. Teraz najwidoczniej ubyło jej lat a przybyło energii, pomysłowości i determinacji do działania.
- Witają jesień, bo chyba każda pora roku spędzana we dwoje może mieć swój urok i blask. A ta jesień jest ich pierwszą wspólną, a więc przez to cudowną i godną uczczenia - zrozumiała nagle Katarzyna i pomyliły jej się oczka, gdy z rzęs skapnęła nagle nieposłuszna łza.
- Oni tak tańczą przy tej robocie, jakby już na jakimś balu byli! - szepnęła sama do siebie i przeniosła się ze swoją robótką w sam kącik gospody. Głupio jej było tak siedzieć i patrzeć na tamtych dwoje, ale jednocześnie ta para przyciągałą ją jakimś ciepłem, jakimś wytęsknionym magnetyzmem. Proponowała oczywiście wcześniej pomoc tym dwojgu , ale gospodyni słyszeć o tym nie chciała. A wręcz przeciwnie. Postawiła przed Katarzyną kubek pachnącej herbatki malinowej. Podała ciasteczka imbirowe i prosiła by się nie przejmowałą ich tupaniem, bieganiem i ogólnym rozgardiaszem.
- Katarzyno! Twoja obecność w gospodzie bardzo dobrze mi robi! - wyznała, ściskając serdecznie pannę Szydełko.
- Uwielbiam zerkać na Ciebie od czasu do czasu, gdy siedzisz taka piękna w swoim twórczym skupieniu,tak spokojna i pełna cichych, delikatnych zamysleń a spod twoich tanecznych palców wychodzą w tym czasie istne dzieła sztuki! - powiedziała dziś rano, gdy Katarzyna na widok trwajacego w najlepsze remontu chciała wycofać się dyskretnie zaraz po wejsciu do gospody.
- Hmm...tanecznych palców! - z lekkim przekąsem uśmiechnęła się na wspomnienie tych słow stara panna.
- Umiałabym zawirować, zakręcić się całą sobą. Potrafiałbym tak zatańczyć, że wszyscy by oczy w słup ze zdziwienia postawili - zachichotała głośno a Hanna, odrywajac się na chwilę od skrobania ściany spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Swoją drogą, to nieco dziwaczny pomysł, by organizować bal na powitanie pory roku, której wiekszość ludzi przecież nie lubi a często się jej nawet obawia - sarkała w duchu, gdy Wędrowiec ze śpiewem na ustach malował wnętrze kuchni i bielił sufity a gospodyni pląsała wokół niego, uwijając się ze ścierka, zmiotką i łopatką. Wspólnymi siłami odnawiali teraz gospodę. Od dawna było jej to potrzebne, ale Hanna będąc wcześniej sama nie czuła się na siłach by brać się za tak poważne prace. Teraz najwidoczniej ubyło jej lat a przybyło energii, pomysłowości i determinacji do działania.
- Witają jesień, bo chyba każda pora roku spędzana we dwoje może mieć swój urok i blask. A ta jesień jest ich pierwszą wspólną, a więc przez to cudowną i godną uczczenia - zrozumiała nagle Katarzyna i pomyliły jej się oczka, gdy z rzęs skapnęła nagle nieposłuszna łza.
- Oni tak tańczą przy tej robocie, jakby już na jakimś balu byli! - szepnęła sama do siebie i przeniosła się ze swoją robótką w sam kącik gospody. Głupio jej było tak siedzieć i patrzeć na tamtych dwoje, ale jednocześnie ta para przyciągałą ją jakimś ciepłem, jakimś wytęsknionym magnetyzmem. Proponowała oczywiście wcześniej pomoc tym dwojgu , ale gospodyni słyszeć o tym nie chciała. A wręcz przeciwnie. Postawiła przed Katarzyną kubek pachnącej herbatki malinowej. Podała ciasteczka imbirowe i prosiła by się nie przejmowałą ich tupaniem, bieganiem i ogólnym rozgardiaszem.
- Katarzyno! Twoja obecność w gospodzie bardzo dobrze mi robi! - wyznała, ściskając serdecznie pannę Szydełko.
- Uwielbiam zerkać na Ciebie od czasu do czasu, gdy siedzisz taka piękna w swoim twórczym skupieniu,tak spokojna i pełna cichych, delikatnych zamysleń a spod twoich tanecznych palców wychodzą w tym czasie istne dzieła sztuki! - powiedziała dziś rano, gdy Katarzyna na widok trwajacego w najlepsze remontu chciała wycofać się dyskretnie zaraz po wejsciu do gospody.
- Hmm...tanecznych palców! - z lekkim przekąsem uśmiechnęła się na wspomnienie tych słow stara panna.
- Umiałabym zawirować, zakręcić się całą sobą. Potrafiałbym tak zatańczyć, że wszyscy by oczy w słup ze zdziwienia postawili - zachichotała głośno a Hanna, odrywajac się na chwilę od skrobania ściany spojrzała na nią ze zdziwieniem.
-
Ale któż chciałby tańczyć
ze starą, poszarzałą od codzienności panną Szydełko? Kto chciałby
patrzeć na
jej pląsy i kto nie wyśmiewałby jej w duchu? - postawiła sie natychmiast
do pionu kobieta i jeszcze bardziej pochyliła głowę, by nikt nie mógł
dostrzec mieszaniny uczuć malujących sie teraz na jej twarzy.
- Katarzyno, czy mogłabyś zrobić dla
mnie na szydełku kilkanaście masek balowych? - wyrwało ją nagle z
zamyślenia pytanie, zadane przez gospodynię.
- Masek balowych? - wyjąkała
zdumiona - Czy to będzie bal maskowy?
- Tak sobie wymyśliliśmy to z
Wędrowcem - odrzekła gospodyni i nie wiadomo dlaczego zarumieniła się,
popatrując w stronę okna, spoza którego dostrzec można było jej ukochanego, naprawiajacego stare, drewniane okiennice gospody.
- A jakie to mają być maski?
- zapytała odważnie Katarzyna i z ciekawością popatrzyła w zielone oczy
gospodyni.
-
Myślę, że takie małe, misterne, by nie zasłaniały twarzy lecz by
stwarzały aurę tajemnicy i pobudzały ciekawość. Właściwie, to liczę na
Twoją
wyobraźnię, Katarzyno. Masz niesamowity talent i wiem, iż wszystkich
zadziwisz.
A chciałabym by każdy gość tej wrześniowej zabawy miał jakiś znak
rozpoznawczy
zrobiony właśnie przez Ciebie. Coś prawdziwie magicznego. Często Cię
obserwuję i uważam że powinnaś
wreszcie zabłysnąć, szydełkowa czarodziejko! - powiedziała życzliwie
gospodyni i z czułością pogładziła
delikatny, misternie wydziergany obrusik leżący przed nią na kontuarze.
Pannę Szydełko ogarnęła fala ogromnej wdziecznosci za tak
niespodziewanie miłe słowa a jednocześnie dziwnej, niepohamowanej
goryczy. Bo owszem, chciałaby zabłysnąć, ale zupełnie
inaczej! I już miała odmówić, bo jakoś wcale nie chciało jej się robić
niedorzecznych masek, dla tych, co będą się tutaj świetnie bawić,
podczas gdy ona gdzieś tam, sama... Ale zanim zdążyła cokolwiek
odpowiedzieć
gospodyni zbliżyła się do niej i przysiadła na brzeżku ławy, kładąc
przed
Katarzyną zieloną kopertę.
- A oto Twoje zaproszenie na
bal, Katarzyno. Będziesz moim gościem honorowym. I ja i Wędrowiec bardzo
serdecznie Cię zapraszamy! A za Twoje maski, jeśli się zgodzisz zapłacę
Ci nazajutrz po balu. Mam teraz mnóstwo wydatków w związku z remontem i samą zabawą. Rozumiesz,
prawda? - gospodyni uśmiechała się do Katarzyny i spoglądała wyczekująco w jej orzechowe oczy.
- Rozumiem i zgadzam się!
Oczywiście, że się zgadzam! - odrzekła Katarzyna i w nagłym przypływie
odwagi wyciskała serdecznie zdumioną tym gospodynię. A potem szybko
zwinęła swoją robótkę, do przepastnej kieszeni szarej sukni schowała
kopertę z zaproszeniem i z rozwianym włosem pobiegła do domu. W myślach
tańczyły jej dwa zdania: Zatańczę nareszcie na prawdziwym
balu. I zrobię sobie cudowną maskę - kto rozpozna wtedy we mnie szarą
Pannę Szydełko...?
Cz. 2 - "Pani Teresa"
Mieszkanka domu z czerwonymi dachówkami, Pani Teresa jak zwykle czuje lęk przed nadciągającą jesienią a po niej zimą. Boi się nadchodzącej z nimi chłodnej melancholii, poczucia samotności i powracającej fali wspomnień o Nim.
Ma tylko swojego
wiernego, lecz przecież starego już kota, który wiernie dotrzymuje jej
towarzystwa i spogląda wnikliwie w oczy, wyczytując z nich wszystkie jej
uczucia oraz rozumiejąc dobrze kolory duszy. I właściwie to dobrze im razem przy kominie o szarej godzinie...
Pani Teresa
jesień swego życia spędza pracowicie. Tak pracowicie, jak tylko się da. Robota
zagłusza myślenie oraz tępy, nawracający ból w sercu. Tęsknotę.
Kobieta sprząta
ludziom mieszkania, dorabiając w ten sposób do skromnej emerytury urzędniczej.
A że jest porządna, wytrwała i dokładna ma dość dużo zleceń. Ostatnio dowiedziała
się od pani Emilii, żony piekarza Wacława, iż ognistowłosa właścicielka gospody
„Pod złotym liściem”- Hanna ma zamiar urządzić bal na przywitanie jesieni.
-
Pewnie chce
rozruszać jakoś klientelę i przyciągnąć nowych gości do swej gospody.
Jej
interes nie kręci się najlepiej. Ludzie zbiednieli, posmutnieli,
zamknęli się w
sobie i w większości wieczorami siedzą w domu zamiast spotykać się i
bawić gromadnie, jak dawniej… - pomyślała pani Teresa, pucując okna w
salonie
piekarzowej. Przed oczami miała zwłaszcza jeden, ważny dla niej wieczór,
który
spędzała z Nim w pachnącej sosnowym drzewem i rozgrzanej ogniem z
kominka
gospodzie. Tańczyli, wtuleni w siebie
bezpiecznie, zapominając o całym świecie. Na skrzypkach przygrywał im cudnie
rosyjskie romanse jeden z utalentowanych gości Gospodyni(zresztą dawna, wielka miłość Hanny). A potem pili
czerwone, grzane wino, patrzyli głęboko w swe oczy i chcieli, by ten moment
trwał wiecznie.
Chwilę
potem pani Teresie runął cały świat
na głowę. Aleksander cichym, drżącym z tłumionych emocji głosem
powiedział żonie o
strasznej diagnozie, o której sam wiedział już od jakiś dwóch tygodni. O
swej chorobie, przed którą nie ma ratunku. Patrząc serdecznie w jej
oczy mówił o czasie, który im
został i powinni go spędzić możliwie jak najpiękniej.
- Razem, póki się
da. Jeszcze tyle cudownych dni przed nami – wyszeptał z wiarą i mocą.
Ale to „razem”
nie trwało wcale tak długo, jak sobie zaplanował. Zimę spędzała już samotnie…
- Gdyby Gospodyni
nie poświęcała tak wiele uwagi temu przybyłemu nie wiadomo skąd mężczyźnie, temu
Wędrowcowi a zajmowała się więcej swą gospodą, to na pewno jej interes lepiej
by szedł! – ni stąd ni zowąd stwierdziła w duchu, wyżymając ścierkę i z trudem
łapiąc oddech, bo znowu ta uparta drzazga w sercu przypomniała o sobie.
- Skąd u mnie
takie złośliwe myśli?! – zgromiła siebie zaraz potem – Przecież ta kobieta nigdy
nie miała szczęścia do mężczyzn. Kilku ich się tu przewinęło a żaden nie
zagrzał długo miejsca przy jej boku. A biedna Hanna też przecież ma prawo do
chwili radości i zapomnienia. I powinna próbować, póki jest jeszcze młoda i ma w sercu
chociaż cień nadziei na miłość. Ja przynajmniej swoją w pełni przeżyłam. I mam
dobre wspomnienia. To naprawdę dużo. Tylko trzeba jeszcze przywyknąć do
samotności tak samo, jak przywyka się w końcu do starości – mruknęła,
wzdychając ponuro i przysunąwszy sobie krzesło usiadła na nim ciężko,
zapatrzywszy się na przechadzających się po rynku nielicznych turystów.
-
Takie piękne
miasteczko a popada w zapomnienie. Więdnie, jak niezauważony przez
nikogo
delikatny, parkowy kwiatek. Kolejka już się tu nie zatrzymuje. Autobusy
prawie
puste. I tylko ludzie wciąż do pracy i z pracy. Chyba nikt już tu
wierszy nie pisze. Nikt nie śpiewa tych wspaniałych, melodyjnych
piosenek z dawnych lat... – westchnęła, oparłszy czoło o
chłodną ścianę.
I znowu wróciła
myślami do właścicielki gospody, Hanny. Córki jej serdecznej koleżanki z dawnych, szkolnych
lat, Doroty. Ile się kiedyś razem nabiegały po dzikich ogrodach i nad rzeką.
Ile się nachichotały z Dorotką, zerkając w głąb studni przy rynku. Pamięta, jak
brały się za ręce i tańczyły beztrosko wśród kropel z fontanny a Tereska
naśmiewała się z grubiutkiej koleżanki, która usiłowała nawet wycinać hołupce.
- „Ta Dorotka, ta
malusia, ta malusia
Tańcowała dokolusia, dokolusia…! –
podśpiewując, szczupła Tereska dokuczała tamtej a potem piszcząc uciekała przed
rozeźloną dziewczynką aż do parku.
Potem dorosły a
ich drogi rozeszły się i tylko z rzadka spotykały się właśnie w gospodzie,
która od pokoleń należała do męża Doroty.
Hanna
odziedziczyła gospodę po rodzicach, którzy zginęli młodo w tragicznym wypadku
samochodowym. Po tym fakcie miasteczko długo nie mogło otrząsnąć się z fali
plotek i bolesnych rozmyślań o podstępnym, niesprawiedliwym losie.
-
Skąd, mimo smutków
i tragedii w życiu, skąd mimo tylu sercowych zawodów, jakich
doświadczyła ta kobieta znajduje w sobie tyle radości i ufności, by
urządzać bale? Czy to tylko naiwność i egzaltacja? A może to właśnie
dowód dojrzałości i niezatapialnej umiejętności cieszenia się życiem? –
zapytała siebie samą pani Teresa, zabierając się za ciąg
dalszy zleconej roboty. Ale jakoś jej to dzisiaj nie szło. Znów
spojrzała na
dobrze stąd widoczną studnię przy rynku. Kiedyś, jako młoda dziewczyna
wierzyła, że studnia potrafi spełniać życzenia.
- I chyba to moje
największe spełniła… - zaszeptało coś w jej głowie, a nieoczekiwana łza
głębokiej ulgi spłynęła po policzku.
Obok
studni
przechodziła właśnie jakaś kobieta. Szła pogodnym, tanecznym krokiem a
jej
fioletowo-błękitna spódnica falowała jak radosny strumień. W dłoni
niosła opuszczoną do ziemi, kolorową parasolke i pozwalała by strumienie
cichnącego właśnie deszczu obmywały jej twarz. Pani Teresa
przysłoniła oczy dłonią, bo rozbrykane promienie słoneczne, gotowe
właśnie przebić się przez chmury i pomalować świat tęczą zaświeciły
prosto w
szyby, które myła, oślepiając ją na chwilę więc nie bardzo mogła teraz
rozpoznać,
któż to spaceruje tak lekko.
- Ach, to
przecież Gospodyni! Gdzież ona idzie? – zdziwiła się pani Teresa, dostrzegając
ze zdumieniem, iż rudowłosa kobieta puka do drzwi stojącego naprzeciwko domku z
czerwonymi dachówkami.
- Czyżby szukała
mnie? – zdumiała się a upewniwszy się, iż tak jest w istocie odchrząknęła i
schrypniętym głosem zawołała:
- Pani Hanno, Haniu! Tu jestem! U piekarzowej!
Gospodyni
usłyszawszy jej nawoływania uśmiechnęła się szeroko i trzymając w dłoni jakiś
zielony, podłużny prostokąt papieru zbliżyła się do balkonu piekarzowej.
- Dzień dobry
pani Tereso! Jaka tam ze mnie pani! Przecież zna mnie pani od dziecka! –
odkrzyknęła pogodnie, wycierając wierzchem dłoni mokrą od wrześniowego deszczu twarz.
- Mam do pani
dwie sprawy. Czy mogłaby pani zejść do mnie na moment? Ubłociłam kalosze
i nie chcę tam piekarzowej nabrudzić – poprosiła Hanna, wiedząc o tym, że
drugiej takiej pedantki jak piekarzowa Emilia w miasteczku nie ma. A teraz
stała pod oknem żony piekarza i zadzierając wysoko głowę patrzyła z podziwem na
wzorowo wypucowane okna.
- Już schodzę! –
pani Teresa wytarła dłonie w fartuch, poprawiła chustkę na głowie i jak mogła
najszybciej podążyła do płomiennowłosej, sympatycznej kobiety na dole.
- Droga pani!
Otóż chciałabym serdecznie prosić o rzecz następującą. Po pierwsze potrzebuję
pomocy w gruntownym sprzątaniu po remoncie, który kończę właśnie w mej
gospodzie.
- Bo widzi pani,
urządzam wkrótce u siebie bal na powitanie jesieni i chciałabym by było wówczas u
mnie jak najpiękniej. To dla mnie bardzo ważne – dodała Hanna, ni z tego ni z
owego oblawszy się rumieńcem.
- Pewnie będziemy
z gośćmi w większości biesiadować na zewnątrz. O ile pogoda dopisze,
oczywiście! Jednak, gdy się ochłodzi albo w razie deszczu gospoda musi być
gotowa na przyjęcie wielu zaproszonych, miłych memu sercu osób.
-
Czy znalazłaby
pani trochę czasu by na początku przyszłego tygodnia pomóc nam nieco z
porządkami? Słyszałam, że nikt w miasteczku nie zrobi tego lepiej i
dokładniej
niż pani, kochana pani Tereso! – Gospodyni uśmiechnęła się niezwykle
miło a
pani Teresa zrozumiała, iż w ustach tamtej to nie jest żaden pusty
komplement,
lecz wypowiedziana szczerze, pełna podziwu opinia. Dlatego kiwnęła od
razu głową, chętnie zgadzając się na pomoc w sprzątaniu gospody.
- Rzecz jasna,
zapłacę ile tylko sobie pani zażyczy. Dobrze wiem, że sprzątanie po malowaniu
to trudna i żmudna praca – powiedziała jeszcze tamta i zanim pani Teresa
zdołała cokolwiek odpowiedzieć Hanna uściskała ją serdecznie i patrząc jej
prosto w oczy szepnęła:
- A ta druga moja
prośba jest taka, by zechciała pani przyjąć zaproszenie na ten bal. Będę bardzo
szczęśliwa mogąc panią gościć i posłuchać wraz z innymi pani pięknego śpiewu!
Pani Teresie aż
zakręciło się w głowie z wrażenia.
- A skąd Ty Haniu
wiesz o tym, że ja śpiewam? A właściwie śpiewałam kiedyś, dawno temu. Bo teraz
już głos nie ten. I w ogóle nie bardzo już się chce – wyjąkała spłoszona a
nawet wzburzona odezwaniem tamtej kobieta.
- Mama mi wiele
razy o tym opowiadała. Podobno śpiewałyście sobie razem w dzieciństwie a potem
należała pani nawet do jakiegoś zespołu muzycznego i występowaliście nie raz w
dawnych czasach w naszym parkowym amfiteatrze! – tłumaczyła się szybko gospodyni nieco
zmieszana wzburzeniem tamtej.
Pani Teresie
mnóstwo gorączkowych, rozlatanych myśli przebiegało w tym momencie przez siwą,
okrytą kwiecistą chustką głowę.
-
Przecież odkąd
Jego nie ma już nie śpiewam, bo dla kogo i po co? Przecież ludziska
śmialiby
się ze mnie, gdybym się odważyła znów publicznie wystąpić. To nie ma
najmniejszego sensu. Jestem już stara. Nie mnie pchać się na bale, na
występy.
Wygłupiać się! – krzyczało coś w niej trwożliwie. A wówczas szalony
wiatr
znienacka porwał z jej głowy chustkę i dmuchnął śmiało w pukle gęstych,
popielatych,
jak jesienna mgła włosów. Zawirował nimi odważnie. Wziął je w w
roztańczone, szalone sploty. Dodał im głębokiej barwy. Zaszumiał w
głowie jak mocne wino. Nagle zrobiło jej się ciepło i dziwnie radośnie.
Jakiś
ciężar zniknął z piersi. Jakiś dawno zapomniany, migotliwy blask
młodości
wniknął w duszę. A czarodziejski, niepokorny wiatr rozwiał też
nieoczekiwanie
dla niej samej stado uparcie dręczących myśli i obaw. I wówczas
spontanicznie
uściskała zapatrzoną w nią z podziwem młodą kobietę, biorąc z jej rąk
zieloną
kopertę z zaproszeniem.
- A zresztą! Dlaczegóżby
nie? Przyjdę na Twój bal i spróbuję znowu zaśpiewać! Dziękuję Ci Haniu, że o
mnie pomyślałaś! – wyszeptała a zaraz potem, wracając już na górę do swych
obowiązków, uśmiechała się sama do siebie, nucąc sobie cichutko popularną melodię
z dawnych lat:
- „Jak szybko
płynie życie, jak potok płynie czas. Za rok, za dzień, za chwilę, razem nie
będzie nas…”
A po chwili odchrząknęła i jej śpiew popłynął z pełną mocą. Dźwięcznie. Radośnie. Jak woda w wzburzonym strumieniu aż przechodnie przystaneli zdumieni pod domem piekarza, dziwiąc się odkąd to niczym nie wyróżniająca się dotąd piekarzowa Emilia tak pięknie umie śpiewać?!
Cz. 3 - "W cukierni pana Pierniczka
Od kiedy Joasia przychodziła prawie co dzień do cukierni pana Bazylego, zwanego przez wszystkich panem Pierniczkiem minęło mu jakoś zmęczenie i to dziwne, starcze odrętwienie w jakie popadł ostatnimi laty. Odłożył na razie sprzedaż cukierni, tłumacząc się rozczarowanemu tym, a gotowemu na jej nabycie piekarzowi Wacławowi, że jednak musi tę sprawę jeszcze dogłębnie przemyśleć.
A po chwili odchrząknęła i jej śpiew popłynął z pełną mocą. Dźwięcznie. Radośnie. Jak woda w wzburzonym strumieniu aż przechodnie przystaneli zdumieni pod domem piekarza, dziwiąc się odkąd to niczym nie wyróżniająca się dotąd piekarzowa Emilia tak pięknie umie śpiewać?!
Cz. 3 - "W cukierni pana Pierniczka
Od kiedy Joasia przychodziła prawie co dzień do cukierni pana Bazylego, zwanego przez wszystkich panem Pierniczkiem minęło mu jakoś zmęczenie i to dziwne, starcze odrętwienie w jakie popadł ostatnimi laty. Odłożył na razie sprzedaż cukierni, tłumacząc się rozczarowanemu tym, a gotowemu na jej nabycie piekarzowi Wacławowi, że jednak musi tę sprawę jeszcze dogłębnie przemyśleć.
Panu Bazylemu
wróciły rumieńce na twarz oraz dawno zagubiona werwa w mięśnie.
- A może wcale
nie jestem jeszcze taki stary? Może tylko mi się zdawało? – zastanawiał się
nieraz spacerując po rynku miasteczka i przyglądając się z sympatią jego
mieszkańcom.
Od wiosny już kilka razy odwiedził Joasię i
jej mamę w ich malutkim, skromnym mieszkanku. Za każdym razem przynosił ze sobą
kawałek pysznego ciasta albo ukochane przez wszystkich pierniczki. Pojawiał się
ze swoim ciepłym uśmiechem oraz opowieściami z dawnych, dobrych lat. Czas nie
płynął kiedyś tak szybko. A ludzie mieli zdecydowanie więcej czasu dla siebie. Wieczorami
lubili zbierać się razem, słuchając ciekawych historii i baśni opowiadanych
przez starszych. A teraz? Ech, szkoda mówić!
Jakie to szczęście dla niego, iż mógł poznać tę rezolutną dziewczynkę oraz jej skromną, dobrą mamę. Ponieważ jego wzrok już nieco szwankował a żadne okulary nie pomagały uwielbiał gdy Joasia czytywała im na głos fragmenty ciekawych ksiażek przygodowych i podróżniczych oraz ukochanych przez wszystkich baśni. Niekiedy tak bardzo wciagała ich akcja tych opowieści, że potem bawili się w trójkę w odgrywanie najciekawszych scenek z ulubionych lektur i na kanapie, niczym na tratwie ratunkowej opływali cały świat mierząc się po drodze z syrenami, rekinami i straszliwymi smokami. Oczy lśniły im wówczas pełnym emocji blaskiem a rumieńce na policzkach wskazywały na to, że wszystkim im bardzo się ta zabawa podoba. Tylko mama dziewczynki martwiła sie nieraz , by wesołemu cukiernikowi ten nadmiar iście dziecięcych szaleństw w końcu nie zaszkodził. Przecież miał juz swoje lata i powinien na siebie uważać. Jednak gdy tylko ośmieliła się zwrócić mu na to uwagę i odrobinę przystopować te wieczorne, beztroskie harce, pan Pierniczek parskał niecierpliwie i tylko mocniej zawiazywał na głowie czarną opaskę, w której udawał groźnego pirata a potem rzucał się w odmęty, po błyszczący na dnie skarb Atlantydy!
Jakie to szczęście dla niego, iż mógł poznać tę rezolutną dziewczynkę oraz jej skromną, dobrą mamę. Ponieważ jego wzrok już nieco szwankował a żadne okulary nie pomagały uwielbiał gdy Joasia czytywała im na głos fragmenty ciekawych ksiażek przygodowych i podróżniczych oraz ukochanych przez wszystkich baśni. Niekiedy tak bardzo wciagała ich akcja tych opowieści, że potem bawili się w trójkę w odgrywanie najciekawszych scenek z ulubionych lektur i na kanapie, niczym na tratwie ratunkowej opływali cały świat mierząc się po drodze z syrenami, rekinami i straszliwymi smokami. Oczy lśniły im wówczas pełnym emocji blaskiem a rumieńce na policzkach wskazywały na to, że wszystkim im bardzo się ta zabawa podoba. Tylko mama dziewczynki martwiła sie nieraz , by wesołemu cukiernikowi ten nadmiar iście dziecięcych szaleństw w końcu nie zaszkodził. Przecież miał juz swoje lata i powinien na siebie uważać. Jednak gdy tylko ośmieliła się zwrócić mu na to uwagę i odrobinę przystopować te wieczorne, beztroskie harce, pan Pierniczek parskał niecierpliwie i tylko mocniej zawiazywał na głowie czarną opaskę, w której udawał groźnego pirata a potem rzucał się w odmęty, po błyszczący na dnie skarb Atlantydy!
Matka
Joasi, Barbara też na szczęście
zupełnie doszła do siebie po przebytej chorobie i teraz ze zdwojoną mocą
pracowała
stukając codziennie przez wiele godzin swoją starą maszyną do szycia.
Pan
Bazyli patrzył z podziwem na tę drobną, delikatną kobietę, która tak
dzielnie
dawała sobie radę z utrzymaniem domu i z wychowaniem córeczki na mądrą, a
przede wszystkim dobrą osobę. Nie mogła jej poświęcić tyle czasu, ile by
chciała, ale Joasia nie narzekała. Pomagała mamie w czym tylko się dało.
A to
materiał w czasie cięcia przytrzymała. A to zmiotła ścinki kolorowych
tkanin
spod stoliczka. A to wyszukiwała odpowiedni odcień nici. I to właśnie
dziewczynka była odpowiedzialna za donoszenie klientom zamówionego
towaru.
Kilka razy w tygodniu biegła więc do mieszkań w kolorowych kamieniczkach
przy
rynku i stukała do drzwi, by podać zapakowane w szary papier pakunki i
odebrać
za nie należność. Dlatego mnóstwo osób ją znało i lubiło. Jednak tak
wiele tych zamówień na nowe rzeczy do uszycia nie było. Chociaż pani
Barbara była wspaniałą, dokładną, pełną pomysłowości i kreatywności
osobą, to
gdzieżby wygrała z ofertą sklepową?!
W tych wielkich sklepach przecież wszystko można było dostać o wiele taniej. A to właśnie śmiesznie niska cena stanowiła dla potencjalnych nabywców najważniejszą zaletę. Cóż z tego, że była to przeważnie tandetna chińszczyzna z przyszytymi oszukańczo kolorowymi metkami z całego świata? Co z tego, że po pierwszym praniu ubrania rozciągały się, traciły kolor i szyk? Cena zwyciężała! Toteż pani Barbara ratowała się przeróbkami starych rzeczy. Rzadziej szyciem eleganckich kostiumów dla pań nieco szerszych w biodrach oraz czasami ślicznych fartuszków szkolnych dla dziewczynek.
W tych wielkich sklepach przecież wszystko można było dostać o wiele taniej. A to właśnie śmiesznie niska cena stanowiła dla potencjalnych nabywców najważniejszą zaletę. Cóż z tego, że była to przeważnie tandetna chińszczyzna z przyszytymi oszukańczo kolorowymi metkami z całego świata? Co z tego, że po pierwszym praniu ubrania rozciągały się, traciły kolor i szyk? Cena zwyciężała! Toteż pani Barbara ratowała się przeróbkami starych rzeczy. Rzadziej szyciem eleganckich kostiumów dla pań nieco szerszych w biodrach oraz czasami ślicznych fartuszków szkolnych dla dziewczynek.
Dlatego
kobieta zdawała sobie sprawę, iż
krawiectwo to na pewno nie jest zawód dla jej córeczki. Przecież świat
zmieniał
się bezustannie i odchodził coraz bardziej od rzemieślniczej rzetelności
oraz
indywidualizmu. Barbara cieszyła się, iż Joasia uczy się cukiernictwa u
sympatycznego pana Bazylego. Zawsze to lepiej posiadać jakąś praktykę,
umieć więcej i mieć w przyszłości możliwość wyboru zawodu a nie być
zmuszoną do wykonywania dzień w dzień nielubianych, monotonnych
czynności. Barbara była dumna ze swego wrażliwego, uczynnego dziecka. Na
dodatek Joasia pilnie się uczyła, migiem czytała wszystkie nowości z
biblioteki i nie
poddawała się panującym obecnie modom na markowe ciuchy, szpan i
techniczne
nowinki z zagranicy. Zresztą i tak nie byłoby ich na nie stać, a więc
matce
ciężar spadał z piersi, iż córka nie domaga się żadnych nowoczesnych
gadżetów i
wystarcza jej to, co miały.
A miały siebie. I to było najważniejsze dla
matki i córki. Bo przecież jeszcze do wiosny tego roku pani Barbara ciężko
chorowała i długo nie było pewności, czy kiedykolwiek jeszcze zasiądzie do swej
maszyny do szycia. Nie pomagały żadne leki. W kobiecie z każdym dniem gasł
blask i nie miała sił, by podźwignąć się z dna smutku i pustki, w którą
popadła.
Aż
wreszcie czarodziejska Wiosna i Joasia przywróciły ją do normalnego życia. I
znowu potrafiła się uśmiechać i widzieć w otaczającej ją rzeczywistości sens i
barwy.
Od dwóch tygodni krawcowa miała zdecydowanie
więcej pracy, co bardzo ją cieszyło i dawało nadzieję, na chwilową przynajmniej
poprawę ich skromnego bytu. Otóż w gospodzie "Pod złotym liściem" szykował się
wielki bal i ludziom na gwałt potrzebne były jakieś odpowiednie na ten dzień
kreacje. Paniom marzyło się by ubrać na tę okazję długie do kostek, kwieciste
suknie. Najlepiej powiewne i miękkie czy też szeleszczące taftą jak z romansów
dla dorastających panienek. A panowie potrzebowali barwnych koszul, zwężenia
czy też poszerzenia długo nie noszonych eleganckich spodni czy całych
garniturów. Nagle okazało się, że nic, co można było dostać w sklepach nie
bardzo pasuje na taki bal. I mieszkańcom miasteczka odnalezionych myśli raptem przypomniało
się, że mają u siebie wspaniałą krawcową, która prawie z niczego potrafiła
zrobić naprawdę coś. I odnaleźli w sobie przy tej okazji dawne marzenia,
wspomnienia oraz schowane na dnie szafy stare, niemodne ubrania, które przy
odrobinie starania raz jeszcze mogły zabłysnąć.
Także panu Pierniczkowi oczy śmiały się na
myśl o balu. Ostatniego wieczoru odwiedziła go Gospodyni ze swym ukochanym Wędrowcem
i długo siedzieli razem popijając kawę, zagryzając ją ciasteczkami
i ustalając słodkie menu na planowaną przez nich wielką zabawę.
Z boku stała Joasia, lukrująca pierniczki
i ozdabiająca je orzeszkami a także kandyzowanymi owocami. Przysłuchiwała się z
ciekawością rozmowom starszych i serce waliło jej młotem z wrażenia i
przejęcia. Przecież jeszcze nigdy nie była na takim balu! Dużo tylko czytała o
takich pięknych, dalekich od zwykłej rzeczywistości chwilach i jej samej
marzyło się, by kiedyś, gdy dorośnie, zawirować w białej sukience pośród
innych, odświętnie ubranych gości.
- Radzę Wam, moi
kochani byście na ten wieczór przygotowali dla gości przede wszystkim dużo
uśmiechu i serdeczności. Nie warto się tak przemęczać i wykosztowywać. Ludzie,
jak się roztańczą i rozśpiewają, to nie w głowie im będzie jedzenie! – mówił
jak zwykle prosto i uczciwie miły pan Bazyli, patrząc z przyjemnością na sympatyczne
twarze Gospodyni i Wędrowca oraz dostrzegając jak bardzo są tym wszystkim
przejęci.
- No tak!Ma pan
oczywiście rację! – zaśmiał się Wędrowiec.
-Na uśmiechu na pewno nam nie zbywa! – dodał
ściskając serdecznie dłoń zapatrzonej w niego miedzianowłosej kobiety.
-
Ale czymś
poczęstować gości przecież trzeba. Już zaplanowaliśmy, co podamy jako
główne
dania. To będą pieczone kiełbaski, prawdziwki w śmietanie, chleb ze
swojskim smalcem i z ogórkami kwaszonymi oraz zapiekane z ziołami
chrupiące
ziemniaczki. Nie mamy tylko pomysłu na ciasta – wyznała Gospodyni,
patrząc z
nadzieją w szare oczy cukiernika.
- No dobrze!
Wobec tego upieczemy z Joasią pierniczków i kruchych ciasteczek, bo to zawsze ludziom smakuje
i wygodnie się je. Przyda się też placek ze śliwkami. No i mnóstwo
czekoladowych serduszek. Co Wy na to kochani? A Ty, co myślisz Joasiu? Damy
radę? – pytał staruszek, zerkając z miłym uśmiechem na Joasię i przywołując ją
ku sobie.
Dziewczynka otarła dłonie w kolorowy
fartuszek, który zawsze ubierała na siebie podczas pracy u pana Bazylego a
potem z lekką nieśmiałością podeszła do dorosłych, przyglądając się ciekawie
gościom cukiernika.
- Och! Z taką dużą,
dzielną pomocnicą na pewno wszystko się uda! – zawołał wesoło na jej widok mężczyzna
z sumiastym wąsem, zwany przez wszystkich Wędrowcem.
- Przecież widać,
że robota aż pali się tej dziewczynce w rękach. Czy mógłbym spróbować chociaż
jednego z tych zachwalanych pierniczków? – zapytał jeszcze, śmiejąc się
przymilnie i z lubością zaciągając zapachem słodkich, korzennych wypieków.
- No pewnie! –
zawołała dziewczynka i przyniosła całą tacę świeżo polukrowanych pierniczków,
którymi zaraz wszyscy zaczęli się zajadać i zachwalać pod niebiosa ich
niepowtarzalny smak i aromat.
- A jutro z rana
zamierzamy wpaść do Ciebie i Twojej mamusi Joasiu! Też mamy pewną prośbę do was
obu oraz oczywiście zaproszenia na bal – rzekła pełnym ciepła głosem Gospodyni
i z przyjemnością zauważyła, jak wielką radość sprawiła tym dziewczynce.
Po
zmierzchu w miasteczku odnalezionych
myśli niewielu mieszkańców wychodziło z domu. Ale w większości
kamieniczek
trwały już pełne entuzjazmu rozmowy o nadciągającym balu. Tymczasem w
cukierni,
pochyleni nad talerzem ze świeżutkimi, kruchymi ciasteczkami siedzieli
blisko siebie serdeczni, przyjaźni
ludzie i słuchali opowieści Pana Pierniczka o dawnych, dobrych czasach. O
spełnionych i niespełnionych marzeniach mieszkańców miasteczka. O
wspaniałych
balach, rautach i przyjęciach. O wesołych, pełnych nadziei i radości
ludziach, których teraz na świecie jakby coraz mniej. A może jednak
nadal istnieją, tylko pochowali się w swych domach, jak smoki i krasnale
w ciemnych pieczarach? Tak sobie szeptali, rozprawiali, marzyli a
wreszcie Joasia wyciągneła ze swego plecaczka wyszperaną w
antykwariacie, pachnącą starym kurzem i jaśminową herbatą książkę i już
po chwili zatonęli w kolejnej, facynującej lekturze.
A kiedy nocny mrok granatową materią zupełnie spowił uliczki miasteczka stara wróżka Konstancja, siedząca dotąd w cukierni na obrazie u boku babki Eulalii i jak zwykle rozgrywajaca z nią późną partyjkę szachów nagle coś nieoczekiwanego wyszeptała do ucha przyjaciółki. Eulalia też miała wiele do powiedzenia w tym względzie. Ich tajemnicze szeptanki trwały dość długo. A uradowanym swym pomysłem staruszkom oczy lśniły mocniej niż lampy uliczne.Wreszcie obie cichutko zeskoczyły z obrazu i niezauważone przez nikogo, trzymając w dłoniach rąbki swych szerokich spódnic wyfrunęły przez okno, by zajrzeć do gospody "Pod złotym liściem". Tyle się tam miało dziać przecież! Najwyższy czas przyłączyć się do przygotowań!
Cz. 4 - "Inni mieszkańcy"
Cz. 5 - "W oczekiwaniu"
W oczekiwaniu na bal wszystko nabiera innego koloru, wymiaru, wyrazu. Bo chociaż wiele można w życiu balów przetańczyć, to ten będzie zupełnie do innych niepodobny. Bal czczący pogodną jesień, przemiany w życiu, miłość, spełnienie, dojrzałość, nowe kolory oraz serdeczne ciepło i bliskość między ludźmi. Życie, które jest, po prostu.
Cz.6 - "Pan Bartłomiej Smok"
A w drewnianej chatce na skraju lasu mieszkał drwal - pan Bartłomiej Smok. Całkiem już posiwiały, ale dziarski i krzepki, potężnej postury i jeszcze potężniejszego ducha. Sam zbudował sobie tę chatkę i sam w niej gospodarzył. Ale wcale nie czuł się samotny. Towarzystwa dotrzymywał mu jego stary, dobry przyjaciel - owczarek Rudy.
Cz.7 - "Jesień tuż, tuż"
A kiedy nocny mrok granatową materią zupełnie spowił uliczki miasteczka stara wróżka Konstancja, siedząca dotąd w cukierni na obrazie u boku babki Eulalii i jak zwykle rozgrywajaca z nią późną partyjkę szachów nagle coś nieoczekiwanego wyszeptała do ucha przyjaciółki. Eulalia też miała wiele do powiedzenia w tym względzie. Ich tajemnicze szeptanki trwały dość długo. A uradowanym swym pomysłem staruszkom oczy lśniły mocniej niż lampy uliczne.Wreszcie obie cichutko zeskoczyły z obrazu i niezauważone przez nikogo, trzymając w dłoniach rąbki swych szerokich spódnic wyfrunęły przez okno, by zajrzeć do gospody "Pod złotym liściem". Tyle się tam miało dziać przecież! Najwyższy czas przyłączyć się do przygotowań!
Cz. 4 - "Inni mieszkańcy"
W miasteczku odnalezionych myśli było
oczywiście wiele osób niezbyt zadowolonych lub też zupełnie obojętnych wobec niezwykłego dla tego sennego zazwyczaj miejsca wydarzenia, czyli
mającego się odbyć wkrótce w gospodzie
„Pod złotym liściem” balu. W przypadku niektórych z niechętnych balowi
mieszkańców, ich brak życzliwości był zupełnie
zrozumiały, gdyż nie każdy musi przecież lubić takie rozrywki,
rozbawionych, czyli zanadto hałaśliwych ludzi, wielkie zmiany, ruch,
zgiełk czy też
jakiekolwiek zaburzenie codziennych rytuałów. Takie nagłe, choćby nie
wiadomo jak radosne zdarzenia burzą
spokój, odbierają poczucie bezpieczeństwa, zanurzenia w mglistym
bezczasie oraz wrażenie nie wyróżniania się z tłumu. Ale najczęściej po
prostu nie zmieniają niczego.
- Są, jak krótkotrwała, niegroźna burza, która na moment oczyszcza powietrze, dając złudną nadzieję zmian na lepsze a potem jak zwykle wszystko wraca do normalnego, codziennego stanu.To tak samo, jak z intensywnymi barwami liści we wrześniu i paździeniku. Przez jakiś czas cieszą oczy i serca, mamiąc świat swym krótkotwałym blaskiem i cudownym ciepłem a ledwo się człowiek obejrzy, wszystkie gałęzie są już nagie i bezlistne. Smutne jak samotne życie, jak zapowiedź końca wszystkiego...- pogrążał się w zgryzocie naczelnik poczty, Anastazy, spoglądając przez okno na ubrane w przebogate, barwne listowie klony, kasztanowce, jawory i dęby.
- Są, jak krótkotrwała, niegroźna burza, która na moment oczyszcza powietrze, dając złudną nadzieję zmian na lepsze a potem jak zwykle wszystko wraca do normalnego, codziennego stanu.To tak samo, jak z intensywnymi barwami liści we wrześniu i paździeniku. Przez jakiś czas cieszą oczy i serca, mamiąc świat swym krótkotwałym blaskiem i cudownym ciepłem a ledwo się człowiek obejrzy, wszystkie gałęzie są już nagie i bezlistne. Smutne jak samotne życie, jak zapowiedź końca wszystkiego...- pogrążał się w zgryzocie naczelnik poczty, Anastazy, spoglądając przez okno na ubrane w przebogate, barwne listowie klony, kasztanowce, jawory i dęby.
W zeszłym
tygodniu po długotrwałej, wyniszczającej chorobie odeszła jego ukochana żona,
patrzył więc teraz z poczuciem krzywdy i rozgoryczenia na wszystko wokół a najbardziej na roześmiane mieszkanki miasta,
poszukujące po sklepach nowych dodatków do swych balowych kreacji, lub co
gorsza, dyskutujących o balu w jego obecności, na poczcie. Myślał wówczas o
swojej Wandzi, która nie miała szansy by doczekać takich radosnych chwil i
odeszła czując ulgę, że nareszcie skończy się jej męka. Jej przyjaciółki do
ostatniej chwili chciały być przy niej. Koleżanki z poczty. Z chóru
kościelnego. Sąsiadki z tej samej kamienicy.
-Wydawało się, że
tak mocno przeżywają jej stratę, a teraz proszę, jak się bawią. Jak się cieszą
i krygują przed wystawami sklepowymi. Już zapomniały o swojej najlepszej koleżance. Byle dalej! Świat się
przecież toczy jak gdyby nigdy nic. Tylko Jej już nie ma – zasępiał się
Anastazy, stemplując listy i przesyłki.
- Rozpacz, bezsilność, żal, krzywda, tęsknota, złość! - wołały głośnym stukiem uderzenia stempla pana Anastazego. Jednak jego twarz wyrażała nadal chłodną uprzejmość, opanowanie i urzędowe zaangażowanie. A więc nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co tak naprawdę czuje ten mężczyzna. Był taki jak zawsze.Schowany za urzędowym uniformem i nic nie wyrażającym, przylepionym do ust uśmiechem.
- Rozpacz, bezsilność, żal, krzywda, tęsknota, złość! - wołały głośnym stukiem uderzenia stempla pana Anastazego. Jednak jego twarz wyrażała nadal chłodną uprzejmość, opanowanie i urzędowe zaangażowanie. A więc nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co tak naprawdę czuje ten mężczyzna. Był taki jak zawsze.Schowany za urzędowym uniformem i nic nie wyrażającym, przylepionym do ust uśmiechem.
Inną osobą, odczuwającą żal i gorycz na myśl
o balu była pani Aniela. Już dawno nigdzie nie wychodziła. Zakupy robił jej mąż,
Ksawery. On też zajmował się większością spraw domowych. Dbał o nią jak umiał
najlepiej, ale przecież nie wróci jej sprawności w kalekich nogach. Nie sprawi,
by ten znienawidzony, zdezelowany wózek inwalidzki pewnego dnia okazał się zbędny i
wylądował jako stary rupieć na śmietniku.
- Po co w ogóle
mówił mi o tym balu? Teraz będę sobie wyobrażać, jak ludzie się tam bawią, jak
cieszą. A ja tu, przykuta do swoich bibelotów, sweterków dzierganych na
drutach,porannej kawki z rogalikiem! – irytowała się, patrząc na wszystko, co było jej
bliskie a jednak w takich jak ten momentach, po prostu obrzydłe.
A dlaczego Ksawery w ogóle ośmielił się wspomnieć
swej żonie o balu? Otóż wiedział, że jej ulubionymi programami telewizyjnymi
były te o tańcu. Nieraz godzinami potrafiła przerzucać kanały byleby znaleźć jakiś
film muzyczny, pokaz tańców towarzyskich czy chociażby migawki z gimnastyką
artystyczną w tle. Nieraz dziwiła go ta masochistyczna wręcz pasja Anieli. Ale
jednocześnie pamiętał, iż przed wypadkiem żona uwielbiała spotkania
towarzyskie, a w młodości zabawy taneczne i potańcówki w remizie. Teraz miała
możliwość, by znowu zobaczyć to wszystko na własne oczy. Poczuć atmosferę
zabawy. Rozerwać się.
- Rozerwać się! –
parskała z irytacją, gdy przypominała sobie jego pełną nadziei twarz w chwili,
gdy komunikował jej wieść o balu i o tym, że mogliby sie na niego we dwoje wybrać.
- I miałabym
zepsuć tym Bogu ducha winnym ludziom całą radość z tego niezwykłego wieczoru?!
Jak można nie rozumieć tak prostych rzeczy?! Owszem, lubię popatrzeć sobie na
kręcące się po parkiecie pary. Ale po co mnie mają oglądać?!– krzyczała,
zrzucając przy tym niechcący na podłogę filiżankę z resztką kawy i patrząc
potem z mieszaniną satysfakcji i wstydu na zbierającego bez słowa kawałki
porcelany Ksawerego.
Żyła też w miasteczku pewna rodzina, która
ledwo wiązała koniec z końcem a matka starała się jak mogła by było co
dzieciakom do szkoły na drugie śniadanie dać. Przeważnie był to chleb ze
smalcem. I tak dobrze, jak na to wystarczało. Bo czasem szły do szkoły na
głodniaka i dopiero po powrocie mogły zjeść pożywnej zupy ziemniaczanej, czy
chwycić jakąś kromkę suchego chleba. Ich
matka, Łucja, otrzymywała zapomogę od gminy, ale było to śmiesznie mało
zważywszy na ich potrzeby oraz na Karola, jej męża pijaka, który podkradał z
domu, co tylko mógł, byleby starczyło mu na kolejne piwo, cokolwiek
zawierającego w sobie odrobinę alkoholu. Owszem, jej mąż miewał czasami dobre
tygodnie, kiedy nie pił nic i zarzekał się, iż więcej wódki do ust nie
weźmie, że wszystko się zmieni i będzie nareszcie przykładnym ojcem rodziny.
Bardzo chciała mu wierzyć. Wiedziała przecież, iż jej niewiara podcina mu
skrzydła. A dla niego każdy powód był dobry by wrócić do nałogu. Lecz przez
cudowny czas jego abstynencji ich dom nareszcie przypominał prawdziwy dom. Bo Karol
łapał się każdej roboty w miasteczku, byleby pomóc rodzinie i odkupić swoje
winy. A gdy siedział w domu gotował dzieciom obiady, sprzątał, naprawiał wszystkie
usterki, próbował bawić się z dziećmi a nawet robić dla nich latawce i koniki
na biegunach. To był dla rodziny zawsze wspaniały, lecz niestety krótkotrwały okres.
Potem Karol robił się nerwowy. Coraz częściej znikał z domu na dłużej.
Przesiadywał w gospodzie albo po prostu na ławce przed sklepem spożywczym. Aż
któregoś wieczora jakiś z jego koleżków przyprowadzał go do domu
nieprzytomnego, pijanego w sztok i wówczas kołomyja zaczynała się od nowa. I
tak toczyło się ich życie.
Biedna Łucja najmowała się do wszelkich
możliwych prac. Mimo trawiącego jej stawy reumatyzmu i rozległych żylaków na
nogach sprzątała sklepy, aptekę i hurtownię spożywczą. Wszystko dla swych
pięciorga dzieci. Wszystko, byleby jakoś odwrócić ten zły los. Niekiedy pani
Teresa, znajoma z sąsiedztwa prosiła Łucję o pomoc w sprzątaniu mieszkań. Albo
zajmowała się jej młodszymi dziećmi w czasie, gdy Łucja pracowała. Ostatnio
jednak, pewnie z powodu zbliżającej się jesieni, Łucja czuła się bardzo źle i
zwyczajnie nie miała siły, by pracować tak ciężko, jak dotąd. Na dodatek Karol znów
przepadał na całe dnie i nie wiadomo, gdzie przebywał, z kim pił, jak się czuł.
Łucja nie lubiła gospody. Uważała, że to
miejsce przynosi więcej szkody miasteczku niż korzyści. A gdy usłyszała o
zbliżającym się balu jej irytacja jeszcze się zwiększyła.
- Balów się
Hannie zachciało! Mało się ludzie na co dzień napiją? Po co jeszcze wymyślać
jakieś nowe powody do sięgnięcia po kieliszek? Ot, pazerna i nieczuła z niej
widocznie kobieta – szeptała, sama do siebie, szorując podłogę w sklepie
obuwniczym i mimochodem słuchając podnieconych szeptów klientek o zbliżającym
się balu.
Kobieta sama
nigdy jeszcze w gospodzie nie była. Uważała ją za zwykłą mordownię. Miejsce
podłe, obrzydłe i służące tylko wyciąganiu z uczciwych ludzi pieniędzy. Nie
trafiały do niej żadne ciepłe słowa o właścicielce gospody, Hannie.
- Miła i wesoła?
Dobrze się jej powodzi, widocznie! Nie ma bandy wiecznie głodnych dzieciaków na
głowie oraz męża moczymordy! – odpowiadała nie raz Teresie, która usiłowała
powiedzieć jej coś dobrego na temat Hanny.
- A jeśli nawet i
jest tak sympatyczna, jak mówisz i urządza ten bal dla podobnych sobie ludzi,
to cóż mi z tego? Nie dla mnie jakieś bale i imprezy. Czasem nie mam już nawet
siły by umyć się przed snem. Ledwie dzieciakom pomogę lekcje odrobić.
Dziury w
spodniach i rajtuzach im pozaszywać. Obrać ziemniaki na jutro. Gary pomyć i już
jest północ. A ja padam. A rano trzeba jak zawsze wstać i znowu jakoś się toczyć…
Łucja nie wiedziała o tym, że nie tylko jej
mąż odwiedza czasami gospodę. Robił to także coraz częściej najstarszy jej syn, trzynastoletni
Wojtek. Chodził tam ostatnio by odrabiać lekcje w dobrze oświetlonym elektrycznym
kinkietem kącie. Pomagał nawet w sprzątaniu po niedawnym remoncie. Lubił to czyste,
przyjazne miejsce, w którym czuł się bezpiecznie i spokojnie. W domu rodzinnym
miał poczucie, że udusi się w tej atmosferze nerwów, irytacji, biedy, wiecznych
utyskiwań matki, bełkotów ojca i pałętających się wciąż pod nogami
siedmioletnich bliźniaków, swego najmłodszego rodzeństwa.
Wojtek miał jeszcze jeden ważny powód, dla
którego ostatnio był częstym gościem gospody. Otóż pojawiała się w niej prawie codziennie
Joasia, córka tej krawcowej z miasteczka.
Dziewczynka
podobała mu się od dawna, ale nie miał nigdy odwagi by do niej zagadnąć.
Patrzył tylko na nią z daleka i podziwiał jej urodę jasnowłosego elfa oraz
serdeczny uśmiech i bezpośredniość w obejściu. Joasia była o rok od niego
młodsza. Wiedział o tym, bo chodzili do tej samej szkoły i czasami na przerwach
patrzył na nią jak stała otoczona wianuszkiem koleżanek. Jak śmiała się wesoło
i rozprawiała o balu.
O balu…To była
dla niego jakaś abstrakcja i rzecz rodem z filmów amerykańskich. Wolałby by
wszystko było w gospodzie po dawnemu. To dawało mu zawsze poczucie równowagi,
stałości i bezpieczeństwa.
- Na szczęście
bal przyjdzie i przejdzie – wzdychał chłopiec zerkając na szykującą wszystko na
ten wielki dzień Gospodynię oraz na uwijającego się wraz z nią Wędrowca.
- Potem wszystko
będzie przecież po dawnemu…
Wędrowiec lubił tego cichego, nieśmiałego
chłopca. Czasem pochylał się nad jego
zeszytem z rachunkami i wskazywał palcem, gdzie był błąd. Innym razem prosił o
przeczytanie pisanego przez cały wieczór w pocie czoła wypracowania i chwalił
Wojtka za styl oraz bogaty zasób słownictwa.
W zamian chłopak garnął się do wszelkiej pomocy, ale nie chciał brać za
to żadnych pieniędzy, mimo tego, iż jak wszyscy dobrze wiedzieli, jego matce
nie przelewało się. Hanna wciskała mu niekiedy na siłę do kieszeni parę groszy,
by miał na bułkę czy kefir.
A Wędrowiec
patrzył na chłopca z mieszaniną sympatii i dziwnego, bolesnego żalu w oczach. Bo gdyby
wszystko było dobrze, gdyby los był dla niego życzliwszy, to jego syn byłby
teraz w wieku Wojtka…Niestety, wszystko ułożyło się tak a nie inaczej. Był sam.
Jest sam…Nie, nie jest już teraz przecież sam. Jest ta cudowna kobieta, która
odmienia jego świat. Jest ta dobra teraźniejszość, która oby trwała jak
najdłużej…Tak pragnął by Hanna była szczęśliwa! By w ogóle wszyscy mogli być
tak szczęśliwi, jak on przy Hannie.
A właśnie wczoraj jego Ukochana, obserwując
zapatrzonego w Joasię Wojtka wyszeptała Wędrowcowi do ucha, że sama też była
kiedyś tak zakochana w pewnym chłopcu z klasy. Ale nigdy nie miała śmiałości by
mu o tym powiedzieć. I do tej pory pamięta siłę tego swojego pierwszego
uczucia.
- Może to i
dobrze zresztą, że mu wtedy o tym w żaden sposób nie dałam znać. Bo może moje
losy potoczyłyby się zupełnie inaczej? Bo wyobraź sobie, iż ze ślicznego,
towarzyskiego Karolka wyrósł potem znany w na całe miasteczko pijus i utracjusz,
ojciec Wojtka - Karol. Ten sam, który
często przesiaduje u nas w gospodzie – wyznała, tuląc się do Wędrowca i patrząc
ze współczuciem na Wojtka, pochylonego nad zeszytem do języka polskiego.
- Czyli mimo
wszystkich meandrów życia i smutków, które nie omijały Cię w przeszłości los
miał Cię jakoś w opiece, moja Ty dzieweczko w falbaniastej spódnicy! – roześmiał się Wędrowiec, całując ją serdecznie.
- A swoją drogą
Wojtkowi przydałoby się jakoś pomóc. Niech się chłopak nie męczy! - westchnął, chwilę potem.
- Pewnie, że
bardzo chciałabym mu pomóc. W ogóle całej jego rodzinie przydałaby się
nareszcie jakaś zdecydowana odmiana na lepsze. Ale nie mam pomysłu jak to
zrobić – westchnęła Hanna, biorąc się za obieranie cebuli i pociągając przy tym
raz po raz nosem.
- Haniu!
Wszystkim nie dasz rady pomóc, choćbyś bardzo chciała. Tutaj przydałaby się
jakaś dobra wróżka albo przynajmniej skuteczny lek przeciw alkoholizmowi.
- Ale, co do Wojtka
i Joasi, to przecież da się coś jednak zrobić. Nie sądzisz moja kochana? – z
tajemniczym uśmiechem zapytał mężczyzna i wziął drugi nóż oraz cebulę, a potem
posiekał ją w try miga.
- Wolę się w
takie rzeczy nie wtrącać. Co ma być, to będzie. Pamiętaj, że dobrymi chęciami
piekło jest często wybrukowane. Lepiej nie bawmy się w nic takiego, proszę! –
szepnęła Gospodyni ocierając oczy.
Wędrowiec nic nie odpowiedział. Miał jednak
już swoje plany i bardzo życzliwe względem Wojtka zamierzenia. Postanowił
jednak o niczym Hannie nie mówić.
- Jeszcze o tym
wszystkim pomyślę – zakończył więc rozmowę i wysiąkał nos, bo i jego cebula
bardzo już w oczy piekła.
Ich rozmowę słyszała oczywiście wróżka
Konstancja, która ostatnio była częstym gościem tego miejsca. I aby nie być
widzialną przysiadała się do różnych staroświecko ubranych osób na fotografiach
zawieszonych tu i ówdzie na ścianach gospody. Tam zastygała w sztucznych pozach
i niewinnie przysłuchiwała się rozmowom gospodarzy i gości. Wiele już wiedziała. Wiele
rzeczy czekało na nią do zrobienia. Nie ze wszystkim zdąży. Nie wszystkiemu
podoła.
- Ale co nieco przynajmniej spróbuję zrobić!
Niewiele to też coś!
- Ha! Ludzie myślą, że dobre wróżki potrafią wszystko. Ale ja jestem już bardzo starą wróżką i wiele z moich czarów już się zwietrzało. Straciło swą moc, jak wino w źle zakorkowanej butelce. A Eulalia tylko przez całe dnie grałaby w szachy czy w remika, siedząc w ciepłej, pachnącej piernikami cukierni swego wnuka. Nie chce jej się ze mną po miasteczku latać i wsłuchiwać w marzenia jego mieszkańców. Głucha jak pień się robi albo i wygodniej udawać jej głuchą. Wszystko na mojej głowie! Jak zwykle! – utyskiwała starowinka.
- Ha! Ludzie myślą, że dobre wróżki potrafią wszystko. Ale ja jestem już bardzo starą wróżką i wiele z moich czarów już się zwietrzało. Straciło swą moc, jak wino w źle zakorkowanej butelce. A Eulalia tylko przez całe dnie grałaby w szachy czy w remika, siedząc w ciepłej, pachnącej piernikami cukierni swego wnuka. Nie chce jej się ze mną po miasteczku latać i wsłuchiwać w marzenia jego mieszkańców. Głucha jak pień się robi albo i wygodniej udawać jej głuchą. Wszystko na mojej głowie! Jak zwykle! – utyskiwała starowinka.
- A psik! –
kichnęła nagle, gdy do jej zadartego noska doleciała ostra woń cebuli.
Wszyscy zgromadzeni w ciepłym wnętrzu
karczmy jak jeden mąż rozejrzeli się skąd dobiegł ten dziwny dźwięk. Ale nikt
nie dostrzegł Konstancji ukrytej za dziwacznym, greckim postumentem, z którym
dawni mieszkańcy miasteczka bardzo lubili się kiedyś fotografować…
Cz. 5 - "W oczekiwaniu"
W oczekiwaniu na bal wszystko nabiera innego koloru, wymiaru, wyrazu. Bo chociaż wiele można w życiu balów przetańczyć, to ten będzie zupełnie do innych niepodobny. Bal czczący pogodną jesień, przemiany w życiu, miłość, spełnienie, dojrzałość, nowe kolory oraz serdeczne ciepło i bliskość między ludźmi. Życie, które jest, po prostu.
A co ostatnimi czasy robi Gospodyni z Wędrowcem? Wczoraj od świtu przez
kilka godzin zbierali grzyby. Dwa wielkie kosze prawdziwków i maślaków.
Oczyszczali je w kuchni do wieczora, większość przeznaczając do
zjedzenia w dniu balu a resztę nawlekając na nitki i wieszając na
strychu w gospodzie.
Był też wczoraj w gospodzie Karol...Nie były to jednak zwykłe odwiedziny w jego dawnym stylu. Ot wypić parę głębszych, podumać nad losem człowieczym, zagrać parę rundek w bilard i pójść chwiejnym krokiem do domu. W Karolu zaszła tego wieczoru jakaś dziwna, tajemnicza wręcz przemiana i zachowywał się zupełnie inaczej niz do tej pory...Jak to było?
Przyszedł tuż przed zmrokiem. Markotny jakiś. Zasępiony. Zamówił jak zwykle duże piwo z wkładką a potem usiadł przy barze tępo wpatrując sie w złocisty napój. Od kilku dni miał dziwne myśli. Ogarniały go jakieś czarne przeczucia. Lęk przed dalszym życiem i przed sobą. Totalna niechęć i pogarda do samego siebie. Widział, jak źle jest odbierany w domu. Jak dzieci coraz bardziej unikają jego towarzystwa a Łucja krzywiąc się z bólu, który utkwił w jej stawach robi co do niej należy, na niego tylko burcząc czy też w ogóle traktując jako zbędny mebel. Nawet Wojtek, jego pierworodny, ukochany syneczek widząc go niedawno w gospodzie po prostu wyszedł, zwijając w pośpiechu swoje zeszyty i książki. Głowa pękała od kraczących myśli Karolowi gdy szedł w poniedziałek do swego ulubionego w miasteczku miejsca - "gospody "Pod złotym liściem". Ciepło tu było zawsze, przyjaźnie i spokojnie. Liczył na to, że tutaj jego skołatane nerwy się wyciszą. Napije się i powróci do żywych. Ale nie. Było mu jeszcze gorzej. Widział jak Hanna, dawna jego szkolna koleżanka układa sobie pięknie życie z tym przybyszem ze świata, zwanym Wędrowcem i myślał sobie, że on zmarnował nie tylko swój los, ale i całej swojej rodziny. Że jego Łucja też przecież mogła być przy nim szczęśliwa. Była kiedyś taką śliczną, zakochaną w nim na zabój, wesołą kobietą. A dzisiaj...? Ech, strzep człowieka z niej został!
Ścisnął głowę pięściami, bo zdało mu się, że jakieś natrętne muszyska z ogromnym bzykiem usiłują wedrzeć mu się boleśnie w każdy nerw, w każdą komórkę znękanego ciała.
- Jestem nikim! Nikim! - krzyczało coś w nim bezlitośnie a widok piwa na kontuarze w dziwny sposób nie koił jego zmysłów a przeciwnie, rozsierdzał swym niezmiennie miodowym kolorem i beztroskimi bąbelkami, unoszącymi sie raz po raz ku górze.
- Nie jesteś nikim! Od dzisiaj wszystko będzie dobrze! - usłyszał nagle nie wiadomo skąd cichy, ciepły, pocieszajacy szept.
Włosy powstały mu na głowie. Rozejrzał się przerażony.
- No tak! Słyszę głosy! Zaraz zatańczą wokół mnie białe myszki! Pierwsza faza delirki! - przestraszył się okropnie a serce zadudniło mu potężnym miechem kowalskim.
- Karolu, jeśli nie napijesz się dzisiaj tego swojego piwa, to obiecuję ci, że nie napijesz się żadnego alkoholu już nigdy więcej. Wytrzymaj tylko do jutra a wszystko bedzie dobrze! - usłyszał znowu ten kobiecy głos. Zdało mu się, że to jakaś staruszka odezwała się do niego. Ale przecież żadnej staruszki w gospodzie nie było!
Jęknął a zimny dreszcz lęku przebiegł mu po plecach. Rozejrzał się wokół, ale w gospodzie prócz paru klientów płci męskiej nie dostrzegał nikogo więcej. Tamci zresztą zajmowali sie w tej chwili grą w bilard i popijaniem swoich ulubionych napojów. Gospodyni z Wędrowcem robili coś razem na zapleczu. Słyszał, jak stukają myte sztućce i talerze. Pachniało grzybami. Dochodził do niego delikatny śpiew Hanny, która od wiosny bardzo lubiła nucić piosenki z dawnych, młodzieńczych lat.
- Tu jestem! Na portrecie na ścianie. Tuż obok ciebie. Przypatrz się dobrze Karolu, a dostrzeżesz moją zieloną spódnicę i zółty, słomkowy kapelusik - coś znowu zaszeptało w pobliżu. Wówczas, nie wierząc w to, iż to robi zerknął na portrecik w sepii. Wówczas na małym, oprawionym w sosnowe ramki zdjęciu, wśród ustawionych w sztucznych pozach sztywnych panach w cylindrach i paniach w ogoniastych sukniach zauważył zupełnie nie pasującą do nich dziwaczną, małą staruszeczkę, błyskającą żywym kolorem na drugim planie fotografii. Przetarł oczy, ale widziadło nie znikało.
- Jestem tu Karolu, czy tego chcesz czy nie! - zaśmiała się staruszka, zeskakując raptem z obrazka i przysiadając się do niego jak gdyby nigdy nic. Zapachniało jaśminem, różami i miętą. Zadzwoniło głosem ostatnich, wrześniowych świerszczy.
Karol zamiast przerazić się ostatecznie nagle uspokoił się, zrozumiawszy iż to tylko dziwaczny sen. Jak się obudzi wszystko wróci do normy.
- Miejmy nadzieję Karolu, że nic już nie wróci do twojej zwykłej normy. Przecież mierzi cię już to życie pijaka. Oznajmiam ci niniejszym, iż własnie dzisiaj jest twoja wielka szansa! Największa i może ostatnia. Jeśli do jutra nie weźmiesz alkoholu do ust, to odrzucisz go już na zawsze! Obiecuję ci to solennie, mój drogi chłopcze! - powiedziała z mocą kobieta, wpatrując się intensywnie w jego oczy.
Zakręciło mu się w głowie od tego jej spojrzenia. Serce natomiast zadrżało nagłym wzruszeniem albowiem zrozumiał, że ma przed sobą najprawdziwszą wróżkę. Tę, o której zawsze opowiadał bajki swoim dzieciom. Tę samą, która podobno od dawna opiekowała się miasteczkiem odnalezionych myśli, będąc jego dobrym duchem i odwieczną legendą.
- Konstancja...?Wróżka Konstancja?! - zapytał nieśmiałym szeptem, dotykając delikatnie rąbka jej szeleszczącej spódnicy.
- Cieszę się, że mnie poznałeś Karolu. Widywałeś mnie często w dzieciństwie a potem wyrosłeś, zaćmiewając sobie wzrok alkoholem, zmartwieniami i bezsilnością.
- Ale jeszcze wszystko może wrócić na dobrą drogę. Jeszcze nie raz opowiesz swoim dzieciom bajki o mnie. Ale śpiesz się, bo dorastają i coraz więcej goryczy rozrasta się czarnym bluszczem w ich sercach. Tylko ty możesz zrobić z tym porządek, najpierw oczywiście pomagając sobie. Zamknij na chwilę oczy, proszę. Zasieję teraz w twojej duszy nowe kwiaty. Nie daj im zginąć, proszę...
Szept ucichł a mężczyzna posłusznie przymknął powieki i trwał na stołku barowym czując, że dzieją się w nim jakieś kolorowe przemiany, jakieś czary prawdziwe, ogarniając go dawno nie odczuwaną radością i uczuciem niezwykłej ulgi.
A gdy po kilku minutach otworzył oczy staruszki nie było obok niego. Nie dostrzegł jej także na wiszącym ponad nim obrazku. Naprzeciw natomiast stał Wędrowiec i wpatrywał się w niego z niepokojem.
- Panie Karolu! Karolu! Czy coś sie stało? Źle sie pan poczuł? Tak pan zbladł Może pomóc panu wyjść na zewnątrz? - pytał z troską mężczyzna spoza kontuaru a Hanna dotykała spoconego czoła Karola swą kojąco chłodną dłonią.
- Tak, tak! Powinienem już pójść do domu! Najwyższa pora! - sapnął zagadnięty i próbując powstać tak niezgrabnie oparł się o ladę, że wylał całe swoje piwo.
- Och! Przepraszam! Bardzo przepraszam! Taki niezgrabny jestem! - wykrzyknał zawstydzony.
- Proszę dać mi tylko jakąś ścierkę.Ja posprzątam to wszystko Haniu!
- Ależ nie trzeba! Ja sobie ze wszystkim poradzę. Niczym się nie martw Karolku. Wędrowiec odprowadzi Cię zaraz do domu. Położysz się, wyśpisz i obudzisz jak nowonarodzony! - zapewniała go życzliwie uśmiechnięta kobieta a jej Ukochany zdecydowanie wziął Karola pod ramię i nie przyjmując do wiadomosci żadnych protestów wyszedł z nim w srebrzysto-granatową ciemność wrześniowego wieczoru.
Długo i spokojnie po drodze rozmawiali. Jak przystało na dwóch mądrych, wrażliwych mężczyzn, którzy wiele przeróżnych doświadczeń życiowych mieli poza sobą, wiele krzywd doznanych i zawinionych leżało im na sercu a nigdy jeszcze nie było okazji i chęci by tak dogłębnie się przed kimś wygadać. Nie śpieszyli się więc wcale na tym wrześniowym, nocnym spacerze. Miasteczko przyświecało im serdecznymi mrugnięciami okien. A wróżka Konstancja, lecąc na umówione spotkanie do jednego z mieszkań przy rynku owiała ich przez chwilę cudnym zapachem dzikich róż i jaśminu.
Następnego dnia Wędrowiec z Gospodynią rozprawiając o niezwykłych wydarzeniach poprzedniego wieczoru zrywali ostatnie, letnie, łąkowe kwiaty i pierwsze, jesienne lście. Wyszukiwali te najbarwniejsze. A każdy kwiat był jak pożegnalny pocałunek lata. A każdy liść jak tkliwe przywitanie jesieni. Zgromadzili całe naręcza. Te uzbierane położyli w cieniu i chłodzie strumienia. Potem ułożą je w wazonach najpiękniejszych wspomnień. Postawią na stołach w gospodzie i będą cieszyć się, spoglądając na nie i w swoje oczy, pełne szczęścia, rozmigotania i ciepła. A w zbieraniu kwiatów pomagali im Wojtek z Joasią. To był pomysł Hanny. A może razem wpadli na niego?
Akurat wybierali się na łąkę, gdy ujrzeli nadchodzących od strony miasteczka znajomych nastolatków. Pierwsza szła Joasia, podśpiewując sobie i zrywając po drodze poczerwieniałe liście jeżyn. Kilkanaście metrów za nią, niby to czegoś ciekawego wypatrujac pod stopami, podążał Wojtek. Hanna popatrzyła porozumiewawczo na Ukochanego, on zerknął na nią. I już wiedzieli co trzeba robić.
- Joasiu! - zawołała Gospodyni - Jak dobrze, że Cię widzę!Właśnie wybieramy się z Wędrowcem po kwiaty, liście i ozdobne owoce do przystrojenia stołów w dniu balu. A prawdę mówiąc, nie bardzo wiemy, gdzie można znaleźc te najpiękniejsze, te wymarzone. Przydałby się nam jakiś przewodnik. Ale Ty pewnie nie masz teraz czasu na spacery po lesie? - zapytała niewinnie.
- Właśnie, że mam sporo czasu! Lekcje nam dzisiaj skrócili bo jakaś awaria prądu w szkole była. Pomyślałam więc, że może tutaj na coś się przydam! - odkrzyknęła dziewczynka, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Bardzo się przydasz! Marzy mi się, by poza kwiatami stoły w gospodzie ozdabiały także owoce kaliny, tarniny i jarzębiny. Nie wiesz może gdzie w okolicy można je znaleźć?Podobno Ty żyjesz za pan brat z naszym lasem i orientujesz się dobrze w terenie? - zagadnęła Gospodyni, gdy już dziewczynka podeszła do otwartch wrót, wiodących ku gospodzie.
- Gdzie rosną kaliny, to wiem na pewno! Jest taka zarośnięta nimi dróżka między laskiem brzozowym a polami. Ale co do jarzębin i tarniny...Dawno już ich w okolicy nie widziałam, niestety! - odrzekła Joasia, śmiesznie marszcząc czółko.
- Ale ja wiem gdzie je znaleźć! - wykrzyknął tryumfalnie Wojtek, widząc znaki, jakie dawał mu Wędrowiec.
- Całkiem niedaleko od tego lasku brzozwego!Trzeba tylko przejść nad strumieniem a za nim jest taka porośnięta krzewami równina. Zeszłej jesieni widziałem tam mnóstwo dorodnych jarzębin i wielkich krzewów tarniny! Chętnie pokażę!
- No to wodzu, prowadź! - zawołał Wędrowiec, wręczając mu wiklinowy koszyk oraz kozik do przycinania gałązek.
I tak poszli razem, w czwórkę, poprzez wrześniowy, wilgotny, pachnący grzybami i niedawnym deszczem las. A ciepłe promienie przbijające się przez ostatnie chmury malowały na ich twarzach piegi, uśmiechy i rumieńce. Na początku Wojtek szedł obok Joasi w milczeniu. Potem Joasi nagle jakaś szyszka spadła na głowę, więc zachichotała poszukując wzrokiem między gałęziami świerku jakiejś figlarnej wiewiórki. Pierwszy dostrzegł ją chłopiec. Pokazał dziewczyce jej rudą kitkę, migającą wesoło wśród zieleni. Pobiegli za nią oboje śmiejąc się i nawołując psotnicę. Hanna z Wędrowcem zwolnili kroku i podążali z tyłu, kucając raz po raz i znajdując w igliwiu dorodne maślaki oraz miodowe główki podgrzybków. Grzybów wszak nigdy dość! Aż wreszcie doszli nad strumień i tam postanowili odpocząć. Dzieci poszukując jarzębiny bawiły się beztrosko w chowanego na polanie i w rzadkim lasku leszczynowo-brzozowym. Czas zatrzymał się dla nich i przysnął sobie smacznie między więdnącymi już kwiatami mięty i dziurawca. Zrobiło się raptem bardzo ciepło. Tak, jakby to był lipiec a nie początek drugiej połowy września.
Nasi Gospodarze zzuli więc gumowce i z ochotą weszli do płytkiej wody. Dali wytchnienie bosym stopom. Dali chłód rozgrzanym policzkom. Dali sobie dobry, spokojny czas przed wielkim dzianiem. To wprawdzie lodowata woda, ale ileż przyjemności przynosi znużonym wędrówkom nogom. Jak cudownie koi zmysły i wycisza natrętny brzęk myśli o tym, co jeszcze trzeba zrobić. A do pierwszego dnia jesieni przecież już bardzo blisko!
Był też wczoraj w gospodzie Karol...Nie były to jednak zwykłe odwiedziny w jego dawnym stylu. Ot wypić parę głębszych, podumać nad losem człowieczym, zagrać parę rundek w bilard i pójść chwiejnym krokiem do domu. W Karolu zaszła tego wieczoru jakaś dziwna, tajemnicza wręcz przemiana i zachowywał się zupełnie inaczej niz do tej pory...Jak to było?
Przyszedł tuż przed zmrokiem. Markotny jakiś. Zasępiony. Zamówił jak zwykle duże piwo z wkładką a potem usiadł przy barze tępo wpatrując sie w złocisty napój. Od kilku dni miał dziwne myśli. Ogarniały go jakieś czarne przeczucia. Lęk przed dalszym życiem i przed sobą. Totalna niechęć i pogarda do samego siebie. Widział, jak źle jest odbierany w domu. Jak dzieci coraz bardziej unikają jego towarzystwa a Łucja krzywiąc się z bólu, który utkwił w jej stawach robi co do niej należy, na niego tylko burcząc czy też w ogóle traktując jako zbędny mebel. Nawet Wojtek, jego pierworodny, ukochany syneczek widząc go niedawno w gospodzie po prostu wyszedł, zwijając w pośpiechu swoje zeszyty i książki. Głowa pękała od kraczących myśli Karolowi gdy szedł w poniedziałek do swego ulubionego w miasteczku miejsca - "gospody "Pod złotym liściem". Ciepło tu było zawsze, przyjaźnie i spokojnie. Liczył na to, że tutaj jego skołatane nerwy się wyciszą. Napije się i powróci do żywych. Ale nie. Było mu jeszcze gorzej. Widział jak Hanna, dawna jego szkolna koleżanka układa sobie pięknie życie z tym przybyszem ze świata, zwanym Wędrowcem i myślał sobie, że on zmarnował nie tylko swój los, ale i całej swojej rodziny. Że jego Łucja też przecież mogła być przy nim szczęśliwa. Była kiedyś taką śliczną, zakochaną w nim na zabój, wesołą kobietą. A dzisiaj...? Ech, strzep człowieka z niej został!
Ścisnął głowę pięściami, bo zdało mu się, że jakieś natrętne muszyska z ogromnym bzykiem usiłują wedrzeć mu się boleśnie w każdy nerw, w każdą komórkę znękanego ciała.
- Jestem nikim! Nikim! - krzyczało coś w nim bezlitośnie a widok piwa na kontuarze w dziwny sposób nie koił jego zmysłów a przeciwnie, rozsierdzał swym niezmiennie miodowym kolorem i beztroskimi bąbelkami, unoszącymi sie raz po raz ku górze.
- Nie jesteś nikim! Od dzisiaj wszystko będzie dobrze! - usłyszał nagle nie wiadomo skąd cichy, ciepły, pocieszajacy szept.
Włosy powstały mu na głowie. Rozejrzał się przerażony.
- No tak! Słyszę głosy! Zaraz zatańczą wokół mnie białe myszki! Pierwsza faza delirki! - przestraszył się okropnie a serce zadudniło mu potężnym miechem kowalskim.
- Karolu, jeśli nie napijesz się dzisiaj tego swojego piwa, to obiecuję ci, że nie napijesz się żadnego alkoholu już nigdy więcej. Wytrzymaj tylko do jutra a wszystko bedzie dobrze! - usłyszał znowu ten kobiecy głos. Zdało mu się, że to jakaś staruszka odezwała się do niego. Ale przecież żadnej staruszki w gospodzie nie było!
Jęknął a zimny dreszcz lęku przebiegł mu po plecach. Rozejrzał się wokół, ale w gospodzie prócz paru klientów płci męskiej nie dostrzegał nikogo więcej. Tamci zresztą zajmowali sie w tej chwili grą w bilard i popijaniem swoich ulubionych napojów. Gospodyni z Wędrowcem robili coś razem na zapleczu. Słyszał, jak stukają myte sztućce i talerze. Pachniało grzybami. Dochodził do niego delikatny śpiew Hanny, która od wiosny bardzo lubiła nucić piosenki z dawnych, młodzieńczych lat.
- Tu jestem! Na portrecie na ścianie. Tuż obok ciebie. Przypatrz się dobrze Karolu, a dostrzeżesz moją zieloną spódnicę i zółty, słomkowy kapelusik - coś znowu zaszeptało w pobliżu. Wówczas, nie wierząc w to, iż to robi zerknął na portrecik w sepii. Wówczas na małym, oprawionym w sosnowe ramki zdjęciu, wśród ustawionych w sztucznych pozach sztywnych panach w cylindrach i paniach w ogoniastych sukniach zauważył zupełnie nie pasującą do nich dziwaczną, małą staruszeczkę, błyskającą żywym kolorem na drugim planie fotografii. Przetarł oczy, ale widziadło nie znikało.
- Jestem tu Karolu, czy tego chcesz czy nie! - zaśmiała się staruszka, zeskakując raptem z obrazka i przysiadając się do niego jak gdyby nigdy nic. Zapachniało jaśminem, różami i miętą. Zadzwoniło głosem ostatnich, wrześniowych świerszczy.
Karol zamiast przerazić się ostatecznie nagle uspokoił się, zrozumiawszy iż to tylko dziwaczny sen. Jak się obudzi wszystko wróci do normy.
- Miejmy nadzieję Karolu, że nic już nie wróci do twojej zwykłej normy. Przecież mierzi cię już to życie pijaka. Oznajmiam ci niniejszym, iż własnie dzisiaj jest twoja wielka szansa! Największa i może ostatnia. Jeśli do jutra nie weźmiesz alkoholu do ust, to odrzucisz go już na zawsze! Obiecuję ci to solennie, mój drogi chłopcze! - powiedziała z mocą kobieta, wpatrując się intensywnie w jego oczy.
Zakręciło mu się w głowie od tego jej spojrzenia. Serce natomiast zadrżało nagłym wzruszeniem albowiem zrozumiał, że ma przed sobą najprawdziwszą wróżkę. Tę, o której zawsze opowiadał bajki swoim dzieciom. Tę samą, która podobno od dawna opiekowała się miasteczkiem odnalezionych myśli, będąc jego dobrym duchem i odwieczną legendą.
- Konstancja...?Wróżka Konstancja?! - zapytał nieśmiałym szeptem, dotykając delikatnie rąbka jej szeleszczącej spódnicy.
- Cieszę się, że mnie poznałeś Karolu. Widywałeś mnie często w dzieciństwie a potem wyrosłeś, zaćmiewając sobie wzrok alkoholem, zmartwieniami i bezsilnością.
- Ale jeszcze wszystko może wrócić na dobrą drogę. Jeszcze nie raz opowiesz swoim dzieciom bajki o mnie. Ale śpiesz się, bo dorastają i coraz więcej goryczy rozrasta się czarnym bluszczem w ich sercach. Tylko ty możesz zrobić z tym porządek, najpierw oczywiście pomagając sobie. Zamknij na chwilę oczy, proszę. Zasieję teraz w twojej duszy nowe kwiaty. Nie daj im zginąć, proszę...
Szept ucichł a mężczyzna posłusznie przymknął powieki i trwał na stołku barowym czując, że dzieją się w nim jakieś kolorowe przemiany, jakieś czary prawdziwe, ogarniając go dawno nie odczuwaną radością i uczuciem niezwykłej ulgi.
A gdy po kilku minutach otworzył oczy staruszki nie było obok niego. Nie dostrzegł jej także na wiszącym ponad nim obrazku. Naprzeciw natomiast stał Wędrowiec i wpatrywał się w niego z niepokojem.
- Panie Karolu! Karolu! Czy coś sie stało? Źle sie pan poczuł? Tak pan zbladł Może pomóc panu wyjść na zewnątrz? - pytał z troską mężczyzna spoza kontuaru a Hanna dotykała spoconego czoła Karola swą kojąco chłodną dłonią.
- Tak, tak! Powinienem już pójść do domu! Najwyższa pora! - sapnął zagadnięty i próbując powstać tak niezgrabnie oparł się o ladę, że wylał całe swoje piwo.
- Och! Przepraszam! Bardzo przepraszam! Taki niezgrabny jestem! - wykrzyknał zawstydzony.
- Proszę dać mi tylko jakąś ścierkę.Ja posprzątam to wszystko Haniu!
- Ależ nie trzeba! Ja sobie ze wszystkim poradzę. Niczym się nie martw Karolku. Wędrowiec odprowadzi Cię zaraz do domu. Położysz się, wyśpisz i obudzisz jak nowonarodzony! - zapewniała go życzliwie uśmiechnięta kobieta a jej Ukochany zdecydowanie wziął Karola pod ramię i nie przyjmując do wiadomosci żadnych protestów wyszedł z nim w srebrzysto-granatową ciemność wrześniowego wieczoru.
Długo i spokojnie po drodze rozmawiali. Jak przystało na dwóch mądrych, wrażliwych mężczyzn, którzy wiele przeróżnych doświadczeń życiowych mieli poza sobą, wiele krzywd doznanych i zawinionych leżało im na sercu a nigdy jeszcze nie było okazji i chęci by tak dogłębnie się przed kimś wygadać. Nie śpieszyli się więc wcale na tym wrześniowym, nocnym spacerze. Miasteczko przyświecało im serdecznymi mrugnięciami okien. A wróżka Konstancja, lecąc na umówione spotkanie do jednego z mieszkań przy rynku owiała ich przez chwilę cudnym zapachem dzikich róż i jaśminu.
Następnego dnia Wędrowiec z Gospodynią rozprawiając o niezwykłych wydarzeniach poprzedniego wieczoru zrywali ostatnie, letnie, łąkowe kwiaty i pierwsze, jesienne lście. Wyszukiwali te najbarwniejsze. A każdy kwiat był jak pożegnalny pocałunek lata. A każdy liść jak tkliwe przywitanie jesieni. Zgromadzili całe naręcza. Te uzbierane położyli w cieniu i chłodzie strumienia. Potem ułożą je w wazonach najpiękniejszych wspomnień. Postawią na stołach w gospodzie i będą cieszyć się, spoglądając na nie i w swoje oczy, pełne szczęścia, rozmigotania i ciepła. A w zbieraniu kwiatów pomagali im Wojtek z Joasią. To był pomysł Hanny. A może razem wpadli na niego?
Akurat wybierali się na łąkę, gdy ujrzeli nadchodzących od strony miasteczka znajomych nastolatków. Pierwsza szła Joasia, podśpiewując sobie i zrywając po drodze poczerwieniałe liście jeżyn. Kilkanaście metrów za nią, niby to czegoś ciekawego wypatrujac pod stopami, podążał Wojtek. Hanna popatrzyła porozumiewawczo na Ukochanego, on zerknął na nią. I już wiedzieli co trzeba robić.
- Joasiu! - zawołała Gospodyni - Jak dobrze, że Cię widzę!Właśnie wybieramy się z Wędrowcem po kwiaty, liście i ozdobne owoce do przystrojenia stołów w dniu balu. A prawdę mówiąc, nie bardzo wiemy, gdzie można znaleźc te najpiękniejsze, te wymarzone. Przydałby się nam jakiś przewodnik. Ale Ty pewnie nie masz teraz czasu na spacery po lesie? - zapytała niewinnie.
- Właśnie, że mam sporo czasu! Lekcje nam dzisiaj skrócili bo jakaś awaria prądu w szkole była. Pomyślałam więc, że może tutaj na coś się przydam! - odkrzyknęła dziewczynka, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Bardzo się przydasz! Marzy mi się, by poza kwiatami stoły w gospodzie ozdabiały także owoce kaliny, tarniny i jarzębiny. Nie wiesz może gdzie w okolicy można je znaleźć?Podobno Ty żyjesz za pan brat z naszym lasem i orientujesz się dobrze w terenie? - zagadnęła Gospodyni, gdy już dziewczynka podeszła do otwartch wrót, wiodących ku gospodzie.
- Gdzie rosną kaliny, to wiem na pewno! Jest taka zarośnięta nimi dróżka między laskiem brzozowym a polami. Ale co do jarzębin i tarniny...Dawno już ich w okolicy nie widziałam, niestety! - odrzekła Joasia, śmiesznie marszcząc czółko.
- Ale ja wiem gdzie je znaleźć! - wykrzyknął tryumfalnie Wojtek, widząc znaki, jakie dawał mu Wędrowiec.
- Całkiem niedaleko od tego lasku brzozwego!Trzeba tylko przejść nad strumieniem a za nim jest taka porośnięta krzewami równina. Zeszłej jesieni widziałem tam mnóstwo dorodnych jarzębin i wielkich krzewów tarniny! Chętnie pokażę!
- No to wodzu, prowadź! - zawołał Wędrowiec, wręczając mu wiklinowy koszyk oraz kozik do przycinania gałązek.
I tak poszli razem, w czwórkę, poprzez wrześniowy, wilgotny, pachnący grzybami i niedawnym deszczem las. A ciepłe promienie przbijające się przez ostatnie chmury malowały na ich twarzach piegi, uśmiechy i rumieńce. Na początku Wojtek szedł obok Joasi w milczeniu. Potem Joasi nagle jakaś szyszka spadła na głowę, więc zachichotała poszukując wzrokiem między gałęziami świerku jakiejś figlarnej wiewiórki. Pierwszy dostrzegł ją chłopiec. Pokazał dziewczyce jej rudą kitkę, migającą wesoło wśród zieleni. Pobiegli za nią oboje śmiejąc się i nawołując psotnicę. Hanna z Wędrowcem zwolnili kroku i podążali z tyłu, kucając raz po raz i znajdując w igliwiu dorodne maślaki oraz miodowe główki podgrzybków. Grzybów wszak nigdy dość! Aż wreszcie doszli nad strumień i tam postanowili odpocząć. Dzieci poszukując jarzębiny bawiły się beztrosko w chowanego na polanie i w rzadkim lasku leszczynowo-brzozowym. Czas zatrzymał się dla nich i przysnął sobie smacznie między więdnącymi już kwiatami mięty i dziurawca. Zrobiło się raptem bardzo ciepło. Tak, jakby to był lipiec a nie początek drugiej połowy września.
Nasi Gospodarze zzuli więc gumowce i z ochotą weszli do płytkiej wody. Dali wytchnienie bosym stopom. Dali chłód rozgrzanym policzkom. Dali sobie dobry, spokojny czas przed wielkim dzianiem. To wprawdzie lodowata woda, ale ileż przyjemności przynosi znużonym wędrówkom nogom. Jak cudownie koi zmysły i wycisza natrętny brzęk myśli o tym, co jeszcze trzeba zrobić. A do pierwszego dnia jesieni przecież już bardzo blisko!
Wreszcie z uzbieranymi w lesie kolorowymi skarbami wszyscy razem
wrócili do gospody, by zrobić sobie i dzieciom gorącą herbatkę lipową a
potem odpoczywać w cieple kominka i patrzeć poprzez tańczące płomienie w
dal. A w dali czeka bal. I radość, którą chcą dzielić ze
swoimi gośćmi, z przyjaciółmi. I jeszcze wiele innych, dobrych rzeczy.
Gospoda juz prawie gotowa na swój wielki dzień. Remont skończony. Wszystko pięknie posprzatąne. W kuchni na piecu od wczoraj powolutku pyrka bigos. Joasia ze swoją mamą kilka dni temu przyniosły zamówione u nich nowe zasłony i firaneczki. Pomagały Hannie upiąć je ładnie w małych okienkach. Przystrajały szydełkowymi obrusikami i makatkami ściany gospody. Nadały jej wnętrzu nowy blask i nastrój. A w dniu balu pomogą też w roznoszeniu potraw i w obsłudze gości. Barbara sama wpadła na ten pomysł, widząc jak wiele roboty czeka jeszcze Gospodynię.
- Haniu droga! Tobie też należy się przecież trochę oddechu i zabawy. A tak we trzy uwiniemy się szybko ze wszystkim i będzie czas na to by usiąść, pośpiewać i potańczyć - powiedziała, ściskając niewiele starszą od niej, dawną, szkolną koleżankę.
- Jak to we trzy?! - oburzył się Wędrowiec - A ja?! Przecież nie będę tylko siedział i czekał na oklaski!Też chcę się na coś przydać!
- Och, kochany mój! Dziękuję Ci za dobre chęci, ale Ty wiesz czego oczekuję od Ciebie najbardziej w dniu balu! Nikt lepiej niż ty nie zajmie się naszymi gośćmi. Nie przywita, nie zachęci do jedzenia, picia i zabawy. Rozruszasz towarzystwo. Zaśpiewasz, wierszem zagadasz. Nieśmiałe panie do tańca porwiesz a panom dasz dobry przykład. Wiesz, że liczę na ciebie! - zawołała Hanna, układając świeżo zerwane klonowe liście w glinianych wazonikach.
Wędrowiec, któremu bardzo spodobały sie jej pomysły natychmiast porwał w tany roześmianą od ucha do ucha Joasię i zakręcił z nią szalonego młynka po odnowionej, pachnącej świeżą farbą izbie.
- Wojtku! A ty przyjdziesz na bal!? - zapytał siedzącego jak zwykle w kącie chłopca, który udawał, że nie widzi tych radosnych pląsów, ale tak naprawdę trawiła go zazdrość oraz wstyd, że nie umie być tak śmiały, swobodny i spontaniczny, jak Wędrowiec.
- Nie wiem, czy mama się zgodzi. Ostatnio denerwuje się, gdy zbyt późno wracam wieczorem do domu. - odrzekł chłopiec ponuro - A poza tym nic tu po mnie!
- Co do mamy, to się nie martw! Jutro wpadnę do was i poproszę, by pozwoliła Ci pomóc nam w dniu balu. Myślę, że i twój tata nie będzie miał nic przeciw temu. Bo potrzebujemy twojej pomocy i to bardzo! Znasz przecież wszystkich w miasteczku. Będzisz mi podpowiadał jak nazywają się goście na balu, żebym się nie zbłaźnił i nie nazwał jakiejś Kaśki Teklą a Tekli Kaśką - zachichotał psotnie mężczyzna z sumiastym wąsem i pociągnął z wielkiej szklanicy łyka ożywczej lemoniady.
Gospoda juz prawie gotowa na swój wielki dzień. Remont skończony. Wszystko pięknie posprzatąne. W kuchni na piecu od wczoraj powolutku pyrka bigos. Joasia ze swoją mamą kilka dni temu przyniosły zamówione u nich nowe zasłony i firaneczki. Pomagały Hannie upiąć je ładnie w małych okienkach. Przystrajały szydełkowymi obrusikami i makatkami ściany gospody. Nadały jej wnętrzu nowy blask i nastrój. A w dniu balu pomogą też w roznoszeniu potraw i w obsłudze gości. Barbara sama wpadła na ten pomysł, widząc jak wiele roboty czeka jeszcze Gospodynię.
- Haniu droga! Tobie też należy się przecież trochę oddechu i zabawy. A tak we trzy uwiniemy się szybko ze wszystkim i będzie czas na to by usiąść, pośpiewać i potańczyć - powiedziała, ściskając niewiele starszą od niej, dawną, szkolną koleżankę.
- Jak to we trzy?! - oburzył się Wędrowiec - A ja?! Przecież nie będę tylko siedział i czekał na oklaski!Też chcę się na coś przydać!
- Och, kochany mój! Dziękuję Ci za dobre chęci, ale Ty wiesz czego oczekuję od Ciebie najbardziej w dniu balu! Nikt lepiej niż ty nie zajmie się naszymi gośćmi. Nie przywita, nie zachęci do jedzenia, picia i zabawy. Rozruszasz towarzystwo. Zaśpiewasz, wierszem zagadasz. Nieśmiałe panie do tańca porwiesz a panom dasz dobry przykład. Wiesz, że liczę na ciebie! - zawołała Hanna, układając świeżo zerwane klonowe liście w glinianych wazonikach.
Wędrowiec, któremu bardzo spodobały sie jej pomysły natychmiast porwał w tany roześmianą od ucha do ucha Joasię i zakręcił z nią szalonego młynka po odnowionej, pachnącej świeżą farbą izbie.
- Wojtku! A ty przyjdziesz na bal!? - zapytał siedzącego jak zwykle w kącie chłopca, który udawał, że nie widzi tych radosnych pląsów, ale tak naprawdę trawiła go zazdrość oraz wstyd, że nie umie być tak śmiały, swobodny i spontaniczny, jak Wędrowiec.
- Nie wiem, czy mama się zgodzi. Ostatnio denerwuje się, gdy zbyt późno wracam wieczorem do domu. - odrzekł chłopiec ponuro - A poza tym nic tu po mnie!
- Co do mamy, to się nie martw! Jutro wpadnę do was i poproszę, by pozwoliła Ci pomóc nam w dniu balu. Myślę, że i twój tata nie będzie miał nic przeciw temu. Bo potrzebujemy twojej pomocy i to bardzo! Znasz przecież wszystkich w miasteczku. Będzisz mi podpowiadał jak nazywają się goście na balu, żebym się nie zbłaźnił i nie nazwał jakiejś Kaśki Teklą a Tekli Kaśką - zachichotał psotnie mężczyzna z sumiastym wąsem i pociągnął z wielkiej szklanicy łyka ożywczej lemoniady.
A co w ostatnim tygodniu robi panna Szydełko? Szydełkuje, rzecz jasna.
Lecz zajmuje się tym w swoim małym mieszkanku, gdyż chce aby jej
maseczki były dla wszystkich wielką niespodzianką. Tak bardzo się cieszy
na pierwszy dzień jesieni. Odczuwa w związku z tym dniem młodzieńcze
podniecenie, niecierpliwość a także lekką tremę. Bo człowiek zawsze tak
się czuje, gdy wreszcie ma zdarzyć się to, na co przez całe życie
czeka. Pragnie tego i boi się jednocześnie. Czy rzeczywistość sprosta
jej marzeniom? Czy może lepiej, bezpieczniej by było, gdyby można
zatrzymać czas i wrócić do tego, co było od zawsze? Do cichej,
niezauważanej przez nikogo panny Szydełko zajętej swoimi codziennymi,
zwykłymi robótkami oraz własnymi myślami? Ale nie da się już niczego
odwrócić. Już wszystkie maseczki szydełkowe są gotowe prócz tej jednej,
jedynej. Tej,
którą Katarzyna robi dla siebie. Będzie prześliczna. Będzie zaskakująca.
Odmieni ją i da
nadzieję na odmianę życia. Tego przeciez właśnie pragnie, mimo
wszystkich niepokojów i lęków.
Nie wiadomo czy na bal zdążą przybyć Jan z Krystyną. Ci sami, którzy
odnaleźli sie nad rzeką dzieciństwa i zaleczyli wzajem swoje rany, dając
sobie powód do życia i nowej wiary we wspólną przyszłość. Teraz
podróżują po świecie.Chłoną go wszystkimi zmysłami. Wolni jak ptaki i
młodzi jak wiosna, która mimo nadciagającej jesieni wciaż tętni w ich
żyłach siłą, nadzieją i optymizmem. Ale tęsknią za swoim miasteczkiem.
Więc kto wie? Może zrobią wszystkim niespodziankę i przybędą na czas?
A co z panią Teresą? Przeglada swoje niemodne, pachnące lawendą suknie i zeszyty z wierszami oraz tekstami piosenek. Słucha starych, winylowych płyt z młodych lat. Uśmiecha sie do siebie i cicho podśpiewuje. Czasem otrze jakąś nieposłuszną łzę. Czasem westchnie z tęsknoty za swym Aleksandrem. Przypomnienia o tym co było i minęło cieszą, ale i bolą jednocześnie. Są jak kasztany, które trzeba wyłuskać z kłujących otoczek by dotrzeć do ich gładkich, miedzianych, przynoszących kojący dotyk wnętrz.
-Trzeba wydobywać na światło dzienne te uparte wspomnienia by uporać się wreszcie ze sobą samą i by przeszłość pozwoliła mi nareszcie na otwarcie furtki przyszłości - rozmyślała.
Kot spoglada na panią Teresę ze zdziwieniem, bo dawno nie widział tyle blasku w oczach swojej pani.
-Co to się dzieje? - mruczy, wchodząc bezceremonialnie na jej kolana, gdy kobieta zastyga nad wyblakłym ze starosci zeszytem pełnym lirycznej poezji. Zeszyt spada. Kot rozsiada sie wygodniej. Jego pani gładzi go czule i zatapia się w marzeniach...
A co z panią Teresą? Przeglada swoje niemodne, pachnące lawendą suknie i zeszyty z wierszami oraz tekstami piosenek. Słucha starych, winylowych płyt z młodych lat. Uśmiecha sie do siebie i cicho podśpiewuje. Czasem otrze jakąś nieposłuszną łzę. Czasem westchnie z tęsknoty za swym Aleksandrem. Przypomnienia o tym co było i minęło cieszą, ale i bolą jednocześnie. Są jak kasztany, które trzeba wyłuskać z kłujących otoczek by dotrzeć do ich gładkich, miedzianych, przynoszących kojący dotyk wnętrz.
-Trzeba wydobywać na światło dzienne te uparte wspomnienia by uporać się wreszcie ze sobą samą i by przeszłość pozwoliła mi nareszcie na otwarcie furtki przyszłości - rozmyślała.
Kot spoglada na panią Teresę ze zdziwieniem, bo dawno nie widział tyle blasku w oczach swojej pani.
-Co to się dzieje? - mruczy, wchodząc bezceremonialnie na jej kolana, gdy kobieta zastyga nad wyblakłym ze starosci zeszytem pełnym lirycznej poezji. Zeszyt spada. Kot rozsiada sie wygodniej. Jego pani gładzi go czule i zatapia się w marzeniach...
A co robi las i łąka? Żyją, wciąż jeszcze kwitną, oddychają
każdą chwilą. Śpiewają wodą, niebem, deszczem i powietrzem. Upajają
zapachem i ostatnimi, gorącymi promieniami słońca. Chłoną wszystkimi
zmysłami jesienną wilgoć i obietnice niekończących się wzruszeń oraz
długich zamyśleń. I też czekają.
Chcą by ktoś zgłębiał ich sekrety. Chcą, by śpiewano o nich
letnio-jesienne piosenki.
Chcą by pisano o nich wiersze. Bo tyle jest jeszcze do odkrycia. Tyle do
poznania.
Trwa czekanie i przepływ dobrych obłoków.
A stara wróżka Konstancja wraz z prababką Eulalią ukryte wśród trzcin i tataraków rozmawiają z wiatrem prosząc go serdecznie o cichy, ciepły, pogodny wieczór wrześniowy. Wieczór wyczekiwanego przez wszystkich balu. Wiatr przekomarza się z nimi i dmucha chichotliwie w ich pomarszczone twarze. One zaś śmieją się tak melodyjnie a przy tym niezwykle cichutko,iż tylko wrześniowe, najwytrwalsze w swym muzykowaniu świerszcze słyszą tę dziwną pieśń . Kilka wieczorów staruszki spędzały na wróżeniu z obłoków oraz liści i już wiedziały, że niebo będzie w przeddzień balu zupełnie bezchmurne. Pojawi się wówczas na nim błyszcząca jak diament gwiazda, która spełni życzenia tego, kto ją zauważy. A w gospodzie za sprawą serdecznej magii znajdzie się wiele zaskakujących gości ze świata, z czarodziejskich snów oraz zza mgły pożegnań i powitań.
Gdzieś z oddali nadchodzi powoli, lecz tanecznie tabor cygański. Jeszcze go nie widać. Jeszcze wciąż ma do przemierzenia sto mostów i dróg. Ale zbliża się, niosąc swą gorącą, pełną miłości muzykę i słoneczne barwy z całego, przemierzonego dotąd świata.
A stara wróżka Konstancja wraz z prababką Eulalią ukryte wśród trzcin i tataraków rozmawiają z wiatrem prosząc go serdecznie o cichy, ciepły, pogodny wieczór wrześniowy. Wieczór wyczekiwanego przez wszystkich balu. Wiatr przekomarza się z nimi i dmucha chichotliwie w ich pomarszczone twarze. One zaś śmieją się tak melodyjnie a przy tym niezwykle cichutko,iż tylko wrześniowe, najwytrwalsze w swym muzykowaniu świerszcze słyszą tę dziwną pieśń . Kilka wieczorów staruszki spędzały na wróżeniu z obłoków oraz liści i już wiedziały, że niebo będzie w przeddzień balu zupełnie bezchmurne. Pojawi się wówczas na nim błyszcząca jak diament gwiazda, która spełni życzenia tego, kto ją zauważy. A w gospodzie za sprawą serdecznej magii znajdzie się wiele zaskakujących gości ze świata, z czarodziejskich snów oraz zza mgły pożegnań i powitań.
Gdzieś z oddali nadchodzi powoli, lecz tanecznie tabor cygański. Jeszcze go nie widać. Jeszcze wciąż ma do przemierzenia sto mostów i dróg. Ale zbliża się, niosąc swą gorącą, pełną miłości muzykę i słoneczne barwy z całego, przemierzonego dotąd świata.
A gdy zapada wieczór Wędrowiec z Gospodynią odpoczywają od dziennego
zawirowania, siedząc na ławeczce pod czereśnią z tyłu gospody. Szepczą
coś do siebie
przytuleni i niewidzialni dla ludzi. Widzi ich tylko ksieżyc oraz wróżka
Konstancja, która przelatuje właśnie nad nimi, zmierzając w stronę
cukierni pana Pierniczka. Posyła im z góry swój magiczny uśmiech. A oni
czując to tulą się jeszcze mocniej i z wdzięcznością spoglądają w
granatowo-fioletowe, pełne obietnic i niespodzianek niebo. Patrząc w dal
o czymś sobie cichutko opowiadają. Coś zamierzają. Snują swoje ciche,
owiane nitką babiego lata plany. O czym szepczą? Och, to już
ich słodka, wrześniowa tajemnica...
Cz.6 - "Pan Bartłomiej Smok"
A w drewnianej chatce na skraju lasu mieszkał drwal - pan Bartłomiej Smok. Całkiem już posiwiały, ale dziarski i krzepki, potężnej postury i jeszcze potężniejszego ducha. Sam zbudował sobie tę chatkę i sam w niej gospodarzył. Ale wcale nie czuł się samotny. Towarzystwa dotrzymywał mu jego stary, dobry przyjaciel - owczarek Rudy.
Pan Bartłomiej cenił sobie swoją wolność
i niezależność. Mógł robić co tylko chciał i kiedy chciał. Nie miał przy
sobie
żadnej zrzędliwej baby, która kazałaby mu np. ściągać buty zaraz na
progu domku
albo co niedziela chadzać grzecznie do kościoła. Miał święty spokój,
ukochany
las, dom i wiernego psa. Czegóż więcej mógł chcieć od życia?! Do
położonego w dolinie miasteczka chadzał rzadko. Najrzadziej, jak tylko
sie dało. Ot, zrobić konieczne zakupy, zapłacić rachunki na poczcie,
zajrzeć na chwilę do gospody na małe piwo, na zaczerpnięcie paru
najświeższych wieści z wielkiego świata a potem czym predzej wracać do
swojej zacisznej chatki. Przede wszystkim liczyła się dla niego
codzienna, samotna praca w lesie, którą kochał i była dla niego całym
jego życiem. Zajmował się nią od ponad czterdziestu lat! Od świtu. W
słońce i w deszcz. A las śpiewał mu serdecznie głosami ptaków, drzew,
obłoków i wiatru.
Popołudniami wracał z Rudym z
wyrębu. Obaj wygłodzeni niemożliwie. Obaj szczęśliwi po pracy. Trzeba było
szybko jakiś obiad upichcić. A lubili sobie dobrze podjeść. Oj, lubili!
W przydomowej spiżarce zawsze był
zapas świeżego, kwaśnego mleka a w kamionkowych garnuszkach stał miód, ogórki
małosolne, kapusta z kminkiem i aromatyczny smalec z majerankiem. Było też
mnóstwo słoików konfitur i samodzielnie robionego dżemu malinowego i jagodowego.
W szarych workach parcianych czekały ziemniaki, marchewki i cebule. A w
białych, płóciennych woreczkach przechowywał Bartłomiej dobrą mąkę z tutejszego
młyna.
Sam potrafił wypiekać chleb i raz na
tydzień z drwala zamieniał się w piekarza, wyrabiając w wielkiej misie
wspaniałe ciasto chlebowe. Ach, jak pięknie pachniało wówczas w jego chatce!
Rudy, prawie jak zahipnotyzowany chodził wtedy za nim krok w krok,
nie mogąc doczekać się świeżej kromki z masłem albo ze smalcem.
A wieczorami pan Smok znajdował też
czas na swoją pasję - rzeźbienie. Podśpiewujac sobie pod nosem pracowicie
tworzył z drewna lipowego miniaturki zwierzątek, małe instrumenty muzyczne, pudełeczka i
mebelki, figurki szachowe i bohaterów tutejszych legend. Bo chociaż
ręce miał ogromne i silne, to przy tym bardzo precyzyjne i czułe a
kiedy trzeba - delikatne. W tym czasie Rudy pochrapywał sobie spokojnie u
jego stóp. A kiedy Bartłomiej za bardzo fałszował w swoich przyśpiewkach -
muzykalny pies jeżył się i warczał. Wtedy Bartłomiej parskał śmiechem, klepał
pieszczotliwie swego przyjaciela po grzbiecie i milkł na moment by po chwili rozpoczynać nową
piosenkę.
I tak sobie spokojnie i szczęśliwie żyli aż do pewnego wrześniowego poranka, gdy jego stary przyjaciel Rudy nie wstał jak zwykle ze swego legowiska. Nie zerwał się wcale, choć w kuchni jego pan nalewał właśnie do miski pachnącą, przepyszną zacierkę na mleku.
I tak sobie spokojnie i szczęśliwie żyli aż do pewnego wrześniowego poranka, gdy jego stary przyjaciel Rudy nie wstał jak zwykle ze swego legowiska. Nie zerwał się wcale, choć w kuchni jego pan nalewał właśnie do miski pachnącą, przepyszną zacierkę na mleku.
Tego dnia drwal nie poszedł z
siekierą do lasu. Owinął Rudego w jego ulubiony, niebieski kocyk, wziął go na
ręce i powlókł się niemrawo na pobliski Dębowy Wzgórek. Ziemia tam była
czarna, pachnąca i pulchna. Kiedyś Rudy z pasją wykopywał tam krety i nornice.
Tam też tarzał się radośnie. Tam znajdował lecznicze trawki do psiego pasienia.
Teraz ta sama dobra ziemia okazała się też najlepsza do zakopywania.
Już po wszystkim usiadł sobie
Bartłomiej obok tego świeżego kopczyka i ciężko zadumał się nad swoim losem.
Jakże teraz wróci do opustoszałej dziwnie chaty? Jak będzie umiał żyć w
tej nieznośnej, obcej ciszy?
Wtedy usłyszał, dobiegające nie
wiadomo skąd granie. Dzwoniły dzwoneczki tamburynów. Skrzypeczki zawodziły
tęsknie. Ktoś nucił rzewną, nieznaną piosenkę.
Drwal wstał i zaintrygowany
poszedł za tą słodką muzyką. Za brzozowym zagajnikiem, na polanie,
zobaczył tabor cygański.
Stały tam wozy kolorowe. Pasły się kare konie. Paliło się ognisko. A
czarnowłose kobiety w jaskrawych, wielobarwnych spódniczkach tańczyły
jak bajkowe motyle. Bartłomieja owionął zapach dymu z ich ognia. Nie
wiadomo skąd przypłynął też aromat jaśminów, dzikich róż i mięty.
Mężczyźnie zrobiło się od tego jakoś niespodziwanie słodko na sercu a
zarazem dziwnie boleśnie. Delikatna mgła zjawiła mu się raptem przed
oczami i wszystkie barwy stały się zamazane, niewyraźne, dalekie.
Tańczące kobiety zdały mu się fruwać ponad łaką. Unosić się niczym
mieniące sie wszystkimi barwami tęczy bańki mydlane. Wirować w świetle
południowego słońca jak stubarwne, egzotyczne ptaki z dawno temu
czytywanych baśni perskich. Przyzywać do siebie wręcz hipnotycznie.
Drwal ocierał oczy raz po raz by nic nie stracić z tego cudownego
zjawiska.
Bartłomiej Smok nigdy w życiu nie
widział czegoś tak pięknego, czarodziejskiego, tak niezwykle radosnego a
zarazem przyprawionego domieszką czułej melancholii... Stał więc długo,
patrzył i płakał ze
wzruszenia. A wiele łez mu się nazbierało! W
jego ukochanym lesie czekała nań codzienna robota, ale on stracił
dzisiaj do niej swój zapał. W obecnym stanie ducha mógłby porzucić to
wszystko, co było mu tak bliskie i od lat niezmienne a potem po prostu
pójść w nieznane na koniec świata. Za tymi wędrownymi, beztroskimi
motylami z polanki za laskiem. W jakieś nowe życie albo w zupełny
niebyt. Parę godzin minęło mu na obserwacji taboru i na ciężkich
rozmyślaniach.Wreszcie zmęczony i dziwnie spokojny położył się pod dębem
na suchych lisciach. Przymknął znużone oczy...
Ocknął się dopiero wieczorem, o zachodzie słońca, kiedy
Cyganie tanecznym korowodem podążyli w stronę miasteczka i leżacej na jego skraju gospody.
Cichutko i powoli, nie wiedząc sam
dlaczego to robi, ruszył za nimi...
Cz.7 - "Jesień tuż, tuż"
Bartłomiej szedł po malowniczo usianej
złocistymi liśćmi dróżce i zastanawiał się, dokąd wiedzie go los? Czy zwariował
na stare lata żeby łazić za Cyganami i pragnąć zostać jednym z nich? Wkrótce
zapadnie przecież zmrok a on coraz bardziej oddala się od domu. A może
zdziecinniał już na starość i wydaje mu się, że tak ni z gruszki, ni z
pietruszki może nagle wszystko, ot tak po prostu, zmienić?! Spojrzał na
zaróżowione pogodnym zachodem niebo, szukając w nim odpowiedzi na swoje
pytania. Niebo jednak było tego dnia wyjątkowo milczące. Skupiało się na cichym
oczekiwaniu nadejścia Pani Jesieni. Wsłuchiwało się w jej muzykę, w jej szept
między drżącymi ze wzruszenia gałązkami brzóz i jeżyn.
Cz.8 - "W zaczarowaną, sobotnią noc"
W noc przed balem wielu mieszkańców miasteczka odnalezionych myśli miało problem z zaśnięciem. Byli zbyt podnieceni czekającą ich jutro zabawą. Zbyt przejęci nową dla siebie sytuacją. Wszak od bardzo, bardzo dawna nic takiego się w miasteczku nie działo! Czy sprostają swoim własnym marzeniom? A czy taki zwariowany bal w ogóle jest obiektem ich marzeń? Może idą nań, bo tak wypada? Potem wszak będzie się w miasteczku o balu długo rozprawiać, więc gdyby nie poszli, to poczują się gorsi, niedoinformowani, wykluczeni i pominięci. A więc leżeli w łóżkach przewracając się z boku na bok i dręcząc się rozmyślaniem o tym wszystkim.
Cz.9 - "Niech żyje bal!"
A oto jest już nareszcie dzień balu w gospodzie „Pod złotym liściem”. Pierwszy głód został zaspokojony przy pomocy upieczonych nad ogniem kiełbasek a lekki chłodek wraz ze zmrokiem zaczął napływać z otulonych jesienną mgłą lasów. Nadal nie było widać żadnego z gości i naszym Gospodarzom zrobiło się przykro i niewyraźnie na duszy. Tyle przygotowań, tyle radosnych planów i wszystko nadaremno? W chwili, gdy Gospodyni chciała się już poddać i zacząć chować do lodówki oraz spiżarki wszystkie smakołyki ze stołów Wędrowiec przyłożył palec do ust, nakazując jej ciszę i wstrzymanie oddechu. Coś usłyszał. Najpierw niewyraźnie a potem coraz głośniej do uszu wszystkich zaczął dobiegać turkot kół, stukot kopyt, rżenie koni. A nad pobliskim laskiem widać było jakieś radosne światełka i słychać pełne rozbawienia, liczne głosy. Zgromadzeni spojrzeli z pełnym nadziei oczekiwaniem w tamtą stronę.
- Och! Że też to
właśnie mnie zawsze musi się coś takiego przydarzyć! – usłyszał nagle
dobiegający go gdzieś z zarośli podenerwowany, damski głos.
- Zachciało mi
się kwiatów we włosach, to mnie pokarało! – znów ten sam głos użalił się nad
sobą a po chwili Bartłomiej ze zdumieniem dostrzegł wyłaniającą się spomiędzy
krzewów tarniny wielce dziwaczną postać. Była to nieco rozczochrana, lecz
całkiem powabna kobieta w odświętnej, sięgającej nieco poza łydki sukni koloru
śliwkowego. Na jej twarzy tkwiła dziwaczna, liliowa maseczka w kształcie
skrzydeł motyla. Na jego widok prychnęła
z rozpaczą i wstydem.
- Jeszcze i to!
Ja to mam pecha! Nawet na takim odludziu musiałam kogoś spotkać! – Istota,
patrzyła na niego z ogromnym zmieszaniem i podejrzliwością, a potem widocznie
rozpoznając w nim drwala poprosiła żałośnie.
- Panie
Bartłomieju! Proszę mi pomóc się stąd wykaraskać! Durnej, starej babie
zachciało się na stare lata na bale chodzić, to i ma teraz za swoje!
Panna Szydełko,
bo ona to właśnie była, uwięzła w tarninie i jeżynach, gdy godzinę temu
postanowiła poszukać dla siebie jakichś świeżych kwiatów do przystrojenia
głowy. Kwiatów nie znalazła natomiast potargała sobie rajstopy oraz kunsztownie
upięty kok i tak dalece rozstroiła sobie tym faktem nerwy, że w ogóle
zrezygnowała z pójścia na bal.
-Nie będę się
przecież ośmieszać! Bylebym tylko stąd wylazła, to po prostu wrócę do domu i
spróbuję zapomnieć o tym przykrym incydencie
– postanawiała, wyrywając nogi upartym gałęziom, które raz po raz, wręcz
czarodziejsko łapały ją i więziły w tym mało uczęszczanym lasku.
- Już, już
pomagam! Proszę się tylko tak nie miotać! – zarządził Bartłomiej, metodycznie
gałązka po gałązce odplątując śliczną w jego mniemaniu, nieznaną mu panią. Ona
widywała go czasem w gospodzie, więc nie był jej obcy. On natomiast nigdy nie
zwracał uwagi na jej szarą postać w kąciku. Dzisiaj więc dostrzegł ją po raz
pierwszy i zdziwił się, że ona go zna a on jakoś nie!
- I gotowe! –
zawołał po chwili, kiedy dama stała przed nim w całej krasie, usiłując poprawić
fryzurę oraz zakryć dziury w rajstopach, nerwowym obciąganiem zbyt krótkiej w
jej mniemaniu sukienki.
- Piękna suknia!
– odważył się powiedzieć mężczyzna, który nigdy w życiu nie powiedział kobiecie
żadnego komplementu i naprawdę nie miał pojęcia, jak się to robi. A żal mu się
zrobiło tej pięknej pani i nie wiadomo czemu zapragnął by spojrzała na niego
łaskawiej.
Tamta, zamiast
ucieszyć się jego miłymi słowami żachnęła się jeszcze bardziej:
- A gdzież tam
piękna?! Kompletnie zniszczona! Nie widzi pan tych dziur na delikatnej materii?
Tych pajęczyn omotanych wokół cekinów? Tych wiszących smętnie kokardek? Po
prostu wstyd się tak ludziom pokazywać na oczy…
Panna Katarzyna pociągnęła nosem, próbując
powstrzymać cisnące się jej do oczu łzy. Nagle bowiem dotarło do niej, że
wszystkie starania, wszystkie jej marzenia i plany wzięły w łeb. I tylko sobie
samej i własnej głupocie to zawdzięcza. Jedyna okazja w życiu na poprawę losu
zmarnowana.
-Ech, lepiej wracać do swojego bezpiecznego,
codziennego szydełkowania, jak zawsze – postanowiła sobie w duchu. Ale
nieposłuszne łzy nieomal fontanną zaczęły wylewać się z jej podkreślonych
czarną kredką oczu.
Bartłomiej
zupełnie jej zachowaniem zdezorientowany i zmieszany nie wiedział co począć.
Nieporadnie więc przytulił do siebie tę zmartwioną nie wiadomo czym panią i
wyszeptał:
- Suknię się
przecież naprawi, zaszyje. I wszystko jeszcze będzie dobrze. Niech tylko pani
nie płacze, proszę! Bo i mnie się znowu na płacz zbiera. A już dość się dzisiaj
wypłakałem. Mężczyźnie to przecież nie przystoi…
- Ale nici z
balu! –wyjąkała Katarzyna, zanosząc się niepowstrzymanym szlochem.
Tak dziwnie
dobrze jej się zrobiło w ramionach tego krzepkiego, siwowłosego mężczyzny.
Nagle zrozumiała, że mogłaby tak stać bardzo długo, bo czuje się przy nim
nieoczekiwanie spokojnie i bezpiecznie. Na dodatek dotarło do niej naraz to, co
wyrzekł Bartłomiej. O tym męskim płaczu, który go dzisiaj męczył. Poczuła
ogromne współczucie oraz ciekawość, więc gładząc nieporadnie jego głowę
wyszeptała:
- Nie wiem jak
panu, ale mnie teraz nie bardzo się gdzieś śpieszy. Więc gdyby pan chciał
pogadać chwilę, zwierzyć się nieznajomej kobiecie, to ja mogę pana wysłuchać.
Czasem trzeba coś z siebie wyrzucić. Wiem to, bo sama tego nieraz potrzebuję, a
nie potrafię słowa z siebie wydobyć. Tutaj nikt nas nie usłyszy. Może tylko
las…
Bartłomiej słysząc tę nieoczekiwaną
propozycję zawstydził się, ale zaraz potem zerknął w orzechowe oczy tej
nieznajomej, sympatycznej kobiety i szepnął.
- Jeśli pani nie
ma nic przeciw temu, to odprowadzę panią do domu, czy gdzie tam pani właściwie
zmierza. A po drodze opowiem trochę o sobie. Może i pani by mi coś o sobie
opowiedziała? Wieczór taki piękny! Tam gdzieś Cyganie czekają z muzyką, ale nie
uciekną nam przecież, prawda?
- Nie uciekną! –
potwierdziła panna Szydełko i zarumieniła się nieoczekiwanie, dostrzegając ze
zdumieniem z jakim podziwem Bartłomiej omiata wzrokiem jej postać.
I poszli przed
siebie nieśpiesznie a las śpiewał im głosami ostatnich, wrześniowych świerszczy
oraz pachniał wilgotną ziemią i nie wiadomo czemu, jaśminem i dziką miętą ...
* * *
* * *
Tymczasem w gospodzie „Pod złotym liściem”
wszystko było zapięte na ostatni guzik. Stoły pięknie ustrojone i zastawione
stały ustawione pod ścianami a cały środek był wolny, by jak najwięcej było
miejsca do tańca. Przed gospodą na zbudowanym specjalnie na ten dzień podeście
było miejsce dla cygańskiej orkiestry oraz dla występujących z nią śpiewaków i
tancerzy. Poniżej Wędrowiec wraz z Wojtkiem ustawił kilka rzędów siedzeń dla
tych, co woleli patrzeć i słuchać, niż tańczyć. Otoczony girlandami kwiatów i
wieńcami dzikich, leśnych owoców przygotowany był też plac dla roztańczonych
par. Wszędzie paliły się lampy naftowe i świece w mosiężnych lichtarzach. Z boku
płonęło ognisko a wokół niego stały koliście wygodne, drewniane ławy i stoliki.
Zachód słońca cudownymi barwami malował
niebo na różowo, fioletowo, pomarańczowo i złociście. Było ciepło. Wymarzony
wprost czas na towarzyskie spotkania i zabawy. Pachniało grzybami, kiełbaskami,
różami, jaśminami i wilgotnymi od wieczornej rosy liśćmi.
Hanna wraz z Barbarą, Joasią i Wojtkiem
kończyła ostatnie przygotowania we wnętrzu gospody. Poprawiała na stołach
kwiaty i owoce. Dosypywała orzechów i ciasteczek do misek. Układała na ladzie
tace z czekoladkami i pierniczkami.
Gospodyni wyglądała tego dnia wyjątkowo
urodziwie, o czym nie omieszkał jej co chwilę powiadamiać jej ukochany
Wędrowiec. W falujące, sięgające jej do ramion miedziane włosy wpięte były
owoce kaliny i białe drobne kwiatuszki łąkowe, których nazwy nigdy nie umiała
zapamiętać. Ubrana w powiewną, błękitną sukienkę oraz ciepłe, białe bolerko i
delikatną maseczkę przypominającą rozwartą muszlę prezentowała się wspaniale.
Wczoraj wieczorem panna Szydełko przyniosła wszystkie wydziergane przez siebie
wspaniałe maski balowe. I teraz leżały one tuż przy wejściu w wyłożonym
aksamitem pudle, by każdy z gości mógł od razu coś dla siebie wybrać i się w
nie przystroić.
Joasia miała na sobie delikatną,
rozkloszowaną dołem i sięgającą aż do kostek białą sukienkę. Przez kilka
ostatnich wieczorów szyła ją dla siebie zupełnie sama, korzystając tylko przy
tym z paru cennych rad swojej mamy oraz dając się ponosić fantazji i talentowi.
- Może jednak
Joasia powinna zostać krawcową! – zastanawiała się Barbara, patrząc z jaka
lekkością i polotem jej córka tworzy swoją kreację.
- A może zostanie
projektantką mody? Kto wie, ile talentów drzemie w tym moim dziecku! – myślała
ze wzruszeniem krawcowa, obserwując wszystkie poczynania przejętej
przygotowaniami do balu dziewczynki.
Sama też ubrała
się niezwykle elegancko i teraz lśniły jej oczy na myśl o tym wielkim dniu, gdy
tak wielu mieszkańców miasteczka zejdzie się do gospody w uszytych przez nią,
lub przerobionych przez krawcową specjalnie na ten dzień kreacjach.
Jak na razie jednak nikogo z gości nie było,
co pomału zaczęło niepokoić Gospodynię i tkwiącego w otwartych wrotach gospody,
ubranego odświętnie Wędrowca. Wszak na zaproszeniach i na porozwieszanych na
słupach ogłoszeniowych powiadomieniach napisano wyraźnie, że bal rozpocznie się
o zachodzie słońca! Niestety! Czekanie na pierwszych gości wydłużało się coraz
bardziej. Cyganie stroili w nieskończoność swoje skrzypki. Romskie tancerki w
bajecznie kolorowych, czekających na tańce sukniach, stały ze znudzonymi minami
przy ognisku i wzruszały ramionami, dziwiąc się tej pustce i ciszy wokół. Wszak
miały zaproszenie na występy w znanym uzdrowisku. Teraz mogły tam brylować i
cieszyć oczy wielu widzów. Zamiast tego tkwią tutaj, gdzie nawet pies z kulawą
nogą się nimi nie zachwyca. Jak długo można tak czekać i tracić czas?!
Od strony miasteczka nie było widać by
ktokolwiek nadchodził czy nadjeżdżał. Powoli zachód słońca chował się w mroku
gęstniejącego z każdą chwilą wieczoru. Tylko księżyc i gwiazdy rozświetlały się
na niebie coraz wyraźniej i mrugały porozumiewawczo do lampionów, płomyków
świec i lampek w dole.
Wojtek, stojący
dotąd wiernie przy Wędrowcu niczym giermek przy swym rycerzu znudził się
wreszcie i zajął się wraz z Joasią pieczeniem kromek chleba nad ogniem.
Dzieciom w brzuchach już nieźle burczało a od rana nic nie jadły, zbyt przejęte
i podniecone czekającym je balem, by przełknąć cokolwiek. Także Hannie głód
dawał się juz nieźle we znaki. Bo chociaż szykowała dzisiaj tyle pyszności w
kuchni i ustawiała stosy jedzenia na stołach, to do tej pory nie miała czasu
ani potrzeby by chociażby spróbować któregokolwiek z tych smakołyków.
Wreszcie po
godzinie takiego wypatrywania i nerwowego biegania od okna do okna, od ścieżki
do ścieżki Wędrowiec zwołał wszystkich do gospody i zawołał tak dziarsko i
optymistycznie, jak to tylko on potrafił:
- Kochani! Nasi
goście spóźniają się bardzo! Nie wiadomo, o której w końcu tu dotrą a mnie już
kiszki marsza grają. Co wy na to, byśmy przekąsili małe co nieco przy ognisku?
Nasi romscy przyjaciele też pewnie głodni. Siądźmy więc sobie razem kołem i
upieczmy kiełbaski! Co wy na to?
Gospodyni oraz pozostali zareagowali z
entuzjazmem na jego propozycję i już po chwili pełna napięcia i nerwowego
oczekiwania atmosfera pękła jak bańka mydlana. A wszyscy zgromadzeni poczuli w
sercach ulgę i dziwny spokój, że przecież prędzej czy później ktoś przecież
przyjdzie a póki co, trzeba jeść i pić, by w tym przedłużającym się czekaniu
nie opaść z sił!
Cz.8 - "W zaczarowaną, sobotnią noc"
W noc przed balem wielu mieszkańców miasteczka odnalezionych myśli miało problem z zaśnięciem. Byli zbyt podnieceni czekającą ich jutro zabawą. Zbyt przejęci nową dla siebie sytuacją. Wszak od bardzo, bardzo dawna nic takiego się w miasteczku nie działo! Czy sprostają swoim własnym marzeniom? A czy taki zwariowany bal w ogóle jest obiektem ich marzeń? Może idą nań, bo tak wypada? Potem wszak będzie się w miasteczku o balu długo rozprawiać, więc gdyby nie poszli, to poczują się gorsi, niedoinformowani, wykluczeni i pominięci. A więc leżeli w łóżkach przewracając się z boku na bok i dręcząc się rozmyślaniem o tym wszystkim.
Ale większość nie myślała nawet o balu.
Mieli swoje zmartwienia. Te stare i te nowe. A ostatnia noc lata, wyjątkowo
jasna, ciepła i cicha jakoś ich rozstrajała i uniemożliwiała spokojny sen.
Niektórym zdawało się, ze ktoś śpiewa na rynku i drażniło ich to bardzo, nie
pozwalając zapaść w błogi, tak wyczekiwany od dawna sen.
Późnym wieczorem panią Anielę mocno
rozbolały unieruchomione od kilku lat nogi. Było to bardzo dziwne, zważywszy na
to, że nie miała prawa nic w nich czuć, bo przecież uszkodzony kręgosłup raz na
zawsze odciął wszelkie czucie w dolnej części jej ciała. A jednak doznawała
teraz dojmującego pieczenia, mrowienia oraz ściskania łydek.
- Ksawery!
Ksawery! Obudź się! No nie śpij jak kłoda! Coś się dzieje z moimi nogami! –
szarpała półprzytomnego męża, który zmęczony po całym dniu ciężkiej pracy
zasnął jak kamień i nie rozumiał teraz, co się dzieje. Wreszcie otworzył oczy.
Usiadł na łóżku. Zapalił światło w sypialni i popatrzył uważnie na nogi swej
żony.
- Wyglądają tak
samo – ziewnął – Pewnie czujesz te bóle fantomowe. Te, o których mówiła Ci
kiedyś lekarka!
- E tam! –
zdenerwowała się – To zupełnie coś innego! Mówię ci! Może to ta nowa maść z
kasztanowca mi pomogła? Przynieś mi proszę szklankę zimnej wody, bo mi w gardle
jakoś zaschło!
Ksawery
posłusznie poszedł do kuchni a w tym czasie Aniela spróbowała poruszyć nieco
palcami u stóp. Próbowała tego codziennie, chociaż dobrze wiedziała, że nigdy
już nie uda jej się odzyskać władzy w nogach. Tak samo było tej nocy. Lecz było
jej największym marzeniem, by jeszcze kiedyś przejść się normalnie po pokoju.
Wyjść na spacer do parku. Pobiec nad rzekę…
Przesiadła się z
łóżka na swój wózek i podjechała nim do drzwi balkonowych. Coś kazało jej
odsłonić firankę, otworzyć okno i wyjrzeć na zewnątrz. Zapachniało jaśminami,
dziką różą i miętą…Zasłuchała się w dawno nie słyszaną pieśń z młodości. Aż
zmrużyła oczy, bo jakieś punktowo świecące światło błysnęło raptem prosto w nią.
- Co to jest?
Jakiś samolot tak nisko przelatuje? A może UFO? Nie, to tylko gwiazda spada…
Tymczasem Ksawery podtykał jej już szklankę
z wodą i prosił, by zamknęła okno, bo się jeszcze przeziębi. Pociągnęła sporego
łyka a potem przymknęła na moment oczy, bo miała wrażenie, że udało jej się
poruszyć dużym palcem u prawej nogi. I jeszcze raz. I jeszcze!
Małżonkowie oka nie zmrużyli już tej nocy. A
skoro świt ledwie pomalował na jasnoróżowo niebo miasteczko ze zdumieniem i
niedowierzaniem zobaczyło dwie ubrane w ciepłe szlafroki postaci, przemierzające
na ukos rynek – nieogolonego, roześmianego mężczyznę i kuśtykającą u jego boku,
płaczącą ze szczęścia kobietę…
* * *
Pan Anastazy, naczelnik poczty wstał tuż
przed północą. Ból rozsadzał mu czaszkę, chociaż przed snem zażył środek
uspokajający i podwójną dawkę aspiryny. Nie umiał sobie poradzić z dojmującą
tęsknotą za swoją Wandzią. Przeżyli razem prawie trzydzieści lat. Tak dobrze
było im razem. Dzielili wspólne pasje. Mieli jeszcze tyle planów i marzeń!
Zawsze lubili spędzać czas na wędrówkach po górach i dolinach. Pragnęli wybrać
się na Ukrainę i zwiedzić tamtejszą część gór. Tę dzikszą, niezbadaną i
tajemniczą. Albo wybrać się do Moskwy i przechadzać po Arbacie, nucąc sobie
ballady mistrza Okudżawy. Ale już nigdy się tam nie wybiorą. Niczego już razem
nie zanucą. Ani nie zatańczą w swojej małej kuchni. Och, jak bardzo lubili
kręcić się w rytm melodii płynących z radia! Gdzieś z boku gwizdał czajnik. Za
ścianą jakiś pies uparcie szczekał a oni po prostu tańczyli i chcieli by ta
chwila trwała i trwała…
Teraz mężczyzna
został sam. I tak już będzie zawsze! Zawsze!
Pan Anastazy
podszedł do okna, rozsunął kotary i westchnął ciężko.
- Już niczego nie
chcę w tym życiu…Wandziu, jak mogłaś mnie tu zostawić? Nie potrafię żyć bez
Ciebie i nie chcę! Słyszysz?!
Ale noc nie
odpowiedziała mu wcale. Tylko jakaś wyjątkowo jasno świecąca gwiazda mrugnęła
do niego kilka razy a potem ni z tego ni z owego zgasła…Wówczas pan Anastazy
odczuł dziwną ulgę w sercu. Nawet uśmiechnął się do siebie i z sympatią
pomyślał o rozemocjonowanych jutrzejszym balem koleżankach z pracy.
- Niech się
kobiety cieszą, póki mogą. Życie jest przecież takie krótkie. Tak dziwnie
krótkie…
Potem wrócił do
łóżka i zasnął głęboko. Śniło mu się, że razem z Wandzią idą na ten bal do
gospody. Wandzia ma na sobie tę śliczną, zieloną sukienkę w białe groszki. I
jest taka młoda, taka zdrowa i beztroska! On szedł obok niej i uśmiechał się od
ucha do ucha, ściskając mocno ciepłą dłoń swej żony. A ona na środku drogi
przytuliła się do niego i szepnęła:
- Jestem taka
szczęśliwa…
On czuł dokładnie
to samo. Więc pocałował ją serdecznie i powędrowali razem na bal. I dobrze im
tak razem wędrować. Przez wieczność…
* * *
Łucji trudno było uwierzyć w nagłą przemianę
swojego męża. Od kilku dni Karol był nie ten sam. Pełen sił, optymizmu i
cierpliwości oraz wiary w dobrą przyszłość. Po raz nie wiadomo który
poprzysiągł jej, że to koniec z piciem i tym razem naprawdę powinna mu
uwierzyć.
Nic nie odrzekła,
lecz pomyślała po swojemu, że czas przecież wszystko pokaże. Prędzej czy
później. Póki co, załapał się do roboty przy układaniu kostek brukowych na
rynku. Kobieta cieszyła się więc, że trochę nieoczekiwanego grosza wpadnie im
do rodzinnej kiesy o ile, rzecz jasna, Karol znów tego nie przepije.
W środę mieli wieczorem w domu
nieoczekiwanego gościa. Wpadł do nich z wizytą oraz zaproszeniem na bal ten
wesoły, szpakowaty mężczyzna z wąsem, zwany przez wszystkich Wędrowcem. Bardzo
zdziwiła się na jego widok, lecz jeszcze większym zdumieniem przejął ją fakt,
że Karol przyjął odwiedziny tamtego z wyraźną radością oraz ulgą. Tak, jakby
czekał na nie!
Kobieta nie
bardzo miała czym poczęstować gościa, bo w domu jak zwykle się nie przelewało.
Postawiła tylko przed mężczyzną gorącą herbatę i słuchała jego serdecznych,
pełnych entuzjazmu słów o zbliżającym się balu. Wreszcie ośmieliła się przerwać
tok jego wymowy, zgadzając się na udział w nim Wojtka. Bo właściwie, czemu nie?
Zawsze to ciekawiej młodemu chłopakowi z ludźmi niż w ich maleńkim, skromnym
mieszkanku. Jednak co do uczestnictwa w balu jej samej wraz z mężem wyraziła się
zdecydowanie i jednoznacznie, iż nie interesują jej takie rzeczy. Niech tam
bawią się ci, co mają dużo czasu i siły. Ona do takich na pewno nie należy!
Rozczarowany jej odmową, lecz mimo wszystko nie tracący resztek nadziei
Wędrowiec pożegnał się z obojgiem małżonków serdecznie i zamyślony wrócił do
gospody.
Życie nie szczędziło Łucji zmartwień także i
w ostatnim tygodniu, bo poza tym, że sama czuła się fatalnie, to i bliźniaki
znowu złapały jakieś przeziębienie i gorączkowały tak mocno, że aż zmuszona
była ze dwa razy wzywać doktora z miasteczka.
Ponieważ miała kilka pilnych zleceń w
miasteczku jak zwykle poprosiła o pomoc w opiece nad maluchami swoją najlepszą
sąsiadkę, panią Teresę. Ta zgodziła się chętnie gdyż w tygodniu przed balem
miała sporo wolnego czasu a poza tym lubiła te dzieciaki i żal jej było
zatroskanej, zagonionej do granic możliwości sąsiadki.
Wreszcie dzieciom
poprawiło się w piątek rano. Za nic nie chciały uleżeć już w łóżkach i brykały
po pokoju jak kilkumiesięczne kózki! Łucja wyrwała się więc z domu na parę
godzin do sprzątania sklepu meblowego a pani Teresa usiłowała dotrzymać
towarzystwa pełnym energii dzieciakom. Jednak około południa poczuła, że ją
samą zaczyna łamać w kościach a gorączka ogarnia bolesnym żarem głowę i resztę
ciała. Z ulgą przywitała więc powracającą z pracy Łucję i powlokła się do
siebie, by paść na łóżko i nareszcie zasnąć. Tym razem to Łucja zakrzątnęła się
wokół niej troskliwie. Zrobiła herbaty lipowej, napaliła w piecu, wezwała
doktora, który przykazał by Teresa wygrzała się w łóżku, wyspała porządnie i
przez co najmniej trzy dni z niego nie wychodziła.
Spała więc jak zabita aż do późnego, sobotniego
wieczoru, gdy zwlokła się z łoża boleści, z przerażeniem przeglądając się w
lustrze i dostrzegając na kalendarzu, który to dzień tygodnia.
- O niech mnie
gęś gęgawa kopnie! Jak ja wyglądam?! Obraz nędzy i rozpaczy. Oczy czerwone i
podkrążone. Cera ziemista. Zmarszczek i plam wątrobowych przybyło. I sił we
mnie tyle, co w rozdeptanym robaku. A już jutro przecież bal! No, w takim
stanie, to na pewno nie dam rady się tam dokaraskać. Bardzo żałuję, ale nie ma
cudów! – wymamrotała z rozpaczą a potem napiła się zimnej herbaty i zamierzała
wrócić z powrotem do łóżka. Jednak najpierw zapragnęła wyjrzeć na zewnątrz, bo
mimo zapchanego nosa i bolesnego szumu w uszach zdało jej się, że czuje ożywczy
zapach jaśminów, róż oraz mięty a ostatnie wrześniowe świerszcze tuż pod jej
oknem wygrywają swój serdeczny koncert.
Delikatny blask świecącej nad jej balkonem
gwiazdy odbił się w oczach chorej kobiety. Zamigotał w jej sercu odnajdując tam
iskierkę nadziei i wiary. Nagle przypomniała jej się dawno nie słyszana
piosenka z młodości i bez zastanowienia zaczęła ją nucić, stojąc w otwartym
oknie a jej głos z mocą popłynął poprzez ciche uliczki zanurzonego w
gwiaździstą poświatę miasteczka.
Niewiele pamiętam
z rodzinnych mych stron
Nasz ogród w
dolinie, trzy wieże i dzwon
I wzgórza tam
były i rzeka i las
I ktoś kto
powiedział, że kocha się raz
Dni w słońcu
mijały, lecz dzisiaj już wiem
Że przeszły,
minęły, jak podróż, jak sen
O gwiazdo miłości
nie zagiń we mgle!
O gwiazdo
miłości, czy poznajesz mnie?
Spoglądam na
niebo, gdy wstajesz ze snu
I myślę o
chłopcu, co kiedyś był mój…
Jej śpiew niósł się czystą, krystalicznie
dźwięczną falą poprzez mgliste powietrze, poprzez sny mieszkańców i ich
marzenia. Słysząc go Łucja narzuciła na siebie czym prędzej ciepłą chustę i
wyskoczyła z mieszkanka na piętrze, by zbadać któż to tak wyśpiewuje po nocy.
Ujrzawszy na balkonie chorą do niedawna sąsiadkę aż wstrzymała oddech z
wrażenia. Oczy Teresy płonęły jak zaczarowane ogniki a z całego jej ciała
płynęła niezwykła energia i udzielające się Łucji wzruszenie. Zupełnie zdrowa
już Teresa stała na balkonie piękna, radosna i pełna blasku młodości. Łucja
widząc to zadarła głowę wyżej i spojrzała prosto w przyjazną duszę
zaczarowanej, migającej nad miasteczkiem gwiazdy. Przypomniało jej się wówczas,
że kiedyś w młodości tak bardzo lubiła oglądać niebo razem z Karolem. Nazywać
poszczególne konstelacje. Marzyć razem. Tańczyć na dachach garaży i spiewać,
śpiewać ze szczęścia!
Czy to było tak
bardzo dawno temu? Nie! Przecież nie ma nawet czterdziestu lat a całkiem się
poddała, prowadząc smętne, spętane troskami i żalami życie. Czy nie mogłaby
jeszcze spróbować ucieszyć się czymkolwiek? Czy to takie trudne?
Powędruj do niego
i spytaj go czy
Pamięta
dziewczynę z dawnych spotkań swych
Opowiedz mu
gwiazdo, gdy znajdziesz go gdzieś
Że mówię ci o
nim, że samej mi źle
O gwiazdo miłości
nie zagiń we mgle!
O gwiazdo miłości
czy poznajesz mnie?
Z włosami w
warkoczach od maja po śnieg
Biegałam po łące
radosna jak nikt
Bo przy mnie był
chłopiec
Przy nas byłaś
Ty!
Dołączyła się do śpiewu pani Teresy i nie
bacząc na gniewne syknięcia oraz nawoływania do uciszenia się wyrwanych przez
ich piosenkę ze snu sąsiadów nuciła tę ulubioną niegdyś melodię głośno i
wytrwale. Sobota pomału przeistaczała się w niedzielę a Pani Jesień wsłuchiwała
się ze wzruszeniem w pieśń tych dwóch, obudzonych do życia kobiet…
Z mieszkania wybiegł wówczas Karol a widząc,
co dzieje się z jego żoną chwycił ją w objęcia i zawirował na rynku.
A gdy przytuliła
się do niego, kończąc już swą pieśń i łkając jak pełne niespodziewanych,
przepełniających je emocji dziecko on gładził pieszczotliwie jej plecy a
patrząc w blednące niebo wyszeptał:
- Dziękuję Ci
wróżko Konstancjo…
Cz.9 - "Niech żyje bal!"
A oto jest już nareszcie dzień balu w gospodzie „Pod złotym liściem”. Pierwszy głód został zaspokojony przy pomocy upieczonych nad ogniem kiełbasek a lekki chłodek wraz ze zmrokiem zaczął napływać z otulonych jesienną mgłą lasów. Nadal nie było widać żadnego z gości i naszym Gospodarzom zrobiło się przykro i niewyraźnie na duszy. Tyle przygotowań, tyle radosnych planów i wszystko nadaremno? W chwili, gdy Gospodyni chciała się już poddać i zacząć chować do lodówki oraz spiżarki wszystkie smakołyki ze stołów Wędrowiec przyłożył palec do ust, nakazując jej ciszę i wstrzymanie oddechu. Coś usłyszał. Najpierw niewyraźnie a potem coraz głośniej do uszu wszystkich zaczął dobiegać turkot kół, stukot kopyt, rżenie koni. A nad pobliskim laskiem widać było jakieś radosne światełka i słychać pełne rozbawienia, liczne głosy. Zgromadzeni spojrzeli z pełnym nadziei oczekiwaniem w tamtą stronę.
I oto spoza zakrętu ukazał się niezwykły
korowód bryczek, wozów konnych i dorożek. Wspaniałymi tymi pojazdami podążali w
stronę gospody wszyscy zaproszeni oraz chętni do uczestnictwa w balu goście.
Konie przyozdobione były w kolorowe wstążki i szarfy a na każdym wozie ktoś
trzymał zapaloną lampkę naftową by dobrze oświetlać sobie drogę.
Wojtek i Joasia z radości i podniecenia
podskoczyli w górę kilkakrotnie i zawołali chórem, jak na komendę:
- Hurra! Hurra!
Wszyscy jadą! Patrzcie jak dużo gości!
To piekarz Wacław
kilka dni temu wpadł na pomysł by zorganizować dla wszystkich taki właśnie dowóz
na bal w gospodzie. I bardzo ucieszył tą inicjatywą zwłaszcza tych mieszkańców
miasteczka odnalezionych myśli, którzy rzadko kiedy urządzali sobie dłuższy
spacer niż z domu do sklepu albo na przystanek autobusowy.
Z pierwszej bryczki wysiadł sam piekarz,
podając rękę i pomagając w zejściu na ziemię swej ustrojonej w sztywną,
brokatową suknię tęgawej żonie Emilii.
Za nimi,
podtrzymywany troskliwie pod oba ramiona przez Jana i Krystynę wysiadał roześmiany
pan Bazyli, zwany przez wszystkich panem Pierniczkiem. Miał na sobie brązowy,
staromodny surducik a na głowie czekoladowy melonik. Wyglądał jak elegancki,
starszy pan z dziewiętnastowiecznej powieści albo z baśni Andersena. I właśnie
tak się chyba czuł. Niedzisiejszy, ciepły, pełen pogodnego zamyślenia i wielu
odległych wspomnień…
A któż to wyszedł
jeszcze z pierwszej bryczki? Karol, odświętnie ubrany w granatowy i przyciasny,
niemodny już od dawna garnitur. Prowadził pod rękę jakąś piękność prawdziwą!
Zgromadzeni rozpoznali w niej po chwili ze zdziwieniem jego zaniedbaną do
niedawna i wiecznie zgorzkniałą żonę Łucję. Dzisiaj Łucja uśmiechała się
delikatnie a rumieńce na policzkach i podmalowane rzęsy dodawały jej obliczu
wdzięku i odejmowały co najmniej kilku lat. Na jej ustach lśniła dyskretnie
beżowa pomadka a wcięta w talii sukienka w kolorze oliwkowej zieleni (kreacja
pożyczona na bal od Teresy) otulała jej zgrabną sylwetkę niczym antyczną
rzeźbę.
Za nimi szła natomiast
sama pani Teresa ustrojona w długą do ziemi, granatową suknię w wielkie,
radosne maki. W pasie przewiązała ciemną szarfę a w rozpuszczone, tańczące w
łagodnych podmuchach wiatru włosy wpięła kwiat dzikiej róży, znaleziony dzisiaj
z samego rana na wycieraczce pod drzwiami jej mieszkania.
- Któż mógł tam go położyć? – zastanawiała się
a serce biło jej jak szalone na myśl o tym, że tylko jeden mężczyzna na świecie
wiedział, że ona uwielbia najbardziej ze wszystkich właśnie kwiaty dzikiej
róży…
Tymczasem przed gospodą zatrzymała się już
druga bryczka. Jako pierwsi wysiedli z niej dawno nie widziani na żadnych
imprezach towarzyskich Ksawery z Anielą. Było to wszak najzupełniej zrozumiałe,
zważywszy na jej kalectwo…Ale przecież nie ma już żadnego kalectwa! Widać
wprawdzie, iż Aniela stąpa jeszcze nieco niepewnie, ale to tylko dodaje jej
powabu i sprawia wrażenie, jakby chodziła na palcach niczym baletowa tancerka.
Dalej wyskakiwali z wozu liczni przyjaciele
z miasteczka i pobliskiego, wielkiego miasta, którzy nie raz odwiedzali już
gospodę Hanny i uważali, iż jest to najprzyjaźniejsze, najbardziej swojskie na
świecie miejsce. Byli to ubodzy pisarze, rzeźbiarze, muzycy, rysownicy i
aktorzy. Szaleni nieco, pełni marzeń i filozoficznych rozważań włóczędzy, przemierzający kraj wzdłuż
i wszerz. Kolorowe, rozświergotane ptaki i dawni, cisi wielbiciele samej Hanny…
Zachwycał ich zawsze wystrój jej gospody. Wspaniałe obrazki w sepii oraz w
niezwykłych odcieniach czerwieni, którymi ustrojone były ściany. Koronkowe
makatki i dziergane na szydełku obrusiki panny Szydełko. Fotografie sprzed
ponad wieku. Zapach starego drewna i kompotu z jabłek, który witał ich zaraz po
wejściu do gospody. A starodawny i sielski urok tego drewnianego budynku według
nich nie miał sobie równych. Gotowi byli sławić to miejsce wszem i wobec, bo
ich zdaniem warte tego było. Jednak nie chcieliby żeby tłumy turystów z całego
świata zadeptały, skomercjalizowały i zbanalizowały gospodę. Mimo wszystko
powinna ona pozostać tak cicha i swojska, jak jest teraz. Tak sobie rozmawiali
podróżując tutaj i ciesząc się na dzisiejszy, niezwykły bal.
Witajcie,
witajcie goście nasi mili!
Jakże cudownie,
żeście przybyli
Bez Was nie
miałby smaku ten wieczór
I pełen byłby
tęsknot i przeczuć
Teraz ta jesień
słodka jak wino
I blask czarowny
z Wami przypłynął
Chodźcie wybierać
maski cudowne
Bal się zaczyna –
Chodźcie tu, do mnie!
Zagadał wierszem
Wędrowiec stojąc w otwartych wrotach gospody i uśmiechając się serdecznie do
pojawiających się zewsząd gości.
Z następnej bryczki wysiadali w tym czasie
długo wyczekiwani goście ze świata mgły powitań i pożegnań. Wyłaniali się z
niej nieco niepewnie, gdyż do tej pory znali gospodę tylko z opowiadań a teraz
sami znaleźli się w tym miejscu i dziwnie im było przekroczyć tak nagle i tak
po prostu niewidzialną granicę miedzy realnością a marzeniem.
Pierwsza ukazała się ubrana w wytworną, białą
sukienkę oraz przystrojona delikatnym, ażurowym kapeluszem a przy tym otulona
ciepłym szalem Beata, pełna uroku,
sympatyczna Pani z krainy kreatywności i cudownych wytworów własnych rąk oraz
romantycznej duszy ( http://catinabag-beata.blogspot.com
). Malarka, rzeźbiarka, dziewczyna potrafiąca zrobić coś z niczego. Wiedźma
prawdziwa! Osoba skromna, ale niezwykle ciepła, serdeczna i przyjazna. Dobrze
patrzyło jej z oczu a uśmiech, który malował się na jej obliczu mówił
wszystkim, że to człowiek bliski i dobry. Do boku przyciskała cudownie piękną,
uszytą przez siebie torbę przystrojoną w wielobarwne, jesienne liście. A w
torbie poza kosmetykami, chusteczkami i innymi niezbędnościami schowała kilka
maleńkich, prześlicznych, zrobionych przez siebie pamiątek, które w odpowiednim
momencie podaruje temu, kto jest jej na balu najbliższy...
Tuż za nią szła Róża w słonecznej sukni koloru herbacianych róż. Serdeczna, mądra Pani
z krainy rozmyślań nad kondycją ludzką i niepojętymi meandrami losu. A przy tym
dziewczyna do tańca i do różańca! Uwielbiająca długie, wnikliwe dyskusje na
ciekawe tematy oraz przede wszystkim krzątaninę w kuchni, czary kulinarne i organizację
pomysłowych przyjęć oraz imprez towarzyskich. Na pewno pomoże Hannie i Barbarze
w obsłudze dzisiejszych gości. A przy tym przysiądzie się tu i ówdzie, w
ciekawe rozmowy zasłucha, zatańczy, gdy któraś z melodii odezwie się serdecznym
rezonansem w jej duszy.
Za nimi ukazała się kochana przez wszystkich
za mgłą powitań i pożegnań Anka Wrocławianka, niezwykła Pani o czułym,
wrażliwym sercu, wywodząca się z krainy, gdzie pomaga się każdemu bezdomnemu
zwierzęciu, leczy chore, porzucone koty, wytrwale, aż do sukcesu poszukuje się
dla nich nowych opiekunów i zaraża swą niezwykłą pasją innych ludzi. A pojawiła
się jak zwykle skromnie, ukryta za wielkimi, słonecznymi okularami. Uśmiechała
się nieśmiało, lecz ciepło a ten uśmiech przystrajał ją lepiej niż ubrana na
dzisiejszą okazję delikatna, taftowa sukienka w kolorze oranżowej mgły…
Pani z krainy „Za
moimi drzwiami” ( http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/ ).
Kolej na następnego gościa – hiszpańską
czarodziejkę Mar Canelę, która
podróżując na skrzydłach swej pełnej poezji wyobraźni oraz niezwykłej wrażliwości
wsłuchuje się w uczucia świata widzialnego i niewidzialnego. I jak przystało na
prawdziwą wróżkę potrafi dostrzec i docenić nawet to, co inni pomijają z
obojętnością i niewiarą. Ona wie, jak idzie się po moście z tęczy i
rozmarzonych zamyśleń i rozmawia się po drodze z elfami, skrzatami oraz dobrymi
duszkami. Szepcze z księżycem i gwiazdami. Przenika dusze ludzkie swym ciepłem
oraz spokojem. A przy tym tancerka z niej cudowna, wiec na pewno pokaże dzisiaj
na co ją stać! Oto Mar, Pani krainy Miejsca spotkań wymyślonych. (http://mar-canela.blogspot.com/
)
Teraz z bryczki wysiada Maria z Pogórza Przemyskiego, Pani rozległych, owianych mgłą łąk i
wzgórz. Właścicielka klimatycznego, drewnianego domku za Sanem, w którym warzy
w kuchni czary ziołami i wędzonką pachnące, opiekuje się czule swymi psami,
podróżuje po ciekawych, wartych zwiedzenia miejscach, uwielbia poezję śpiewaną
i owiane mgłą tajemnicy zabytki. A tak cudownie ciepło pisze o swoim siedlisku,
że od razu chciałoby się być jej gościem i zanurzyć w niepowtarzalną atmosferę
tego domku na wzgórzu.
Oto Maria, Pani krainy Naszego Pogórza (http://naszepogorze.blogspot.com/)
Za nimi z półmroku wyłania się delikatna,
owiana mgłą postać Magdy Spokostanki, Pani
z krainy łagodności, poezji, wspomnień oraz zasłuchania w głosy bezludnych
miejsc i zapomnianych przedmiotów. Wielbicielka rozmarzonych wędrówek po
groblach, mokradłach, bagnach i dzikich, pełnych szeptów i szelestów lasach.
Pasterka swych kózek, opiekunka kurek, mama córek, z których zwłaszcza jedna
jest dla niej nieustającym natchnieniem i źródłem zamyśleń.
Oto cicha, lecz
życzliwa światu, odziana w srebrzysto-fioletową suknię Magda, Pani z krainy na
27 stronie – (http://na27stronie.blogspot.com
)
Wreszcie schodzi na usianą brzozowymi liśćmi
ziemię kolejny miły gość balu – Weronika,
sama siebie zwąca Ziołoludkiem.
Młodziutka jeszcze, lecz pełna wrażliwości oraz wiedzy wielbicielka
podróży, koni, przyrody oraz dobrych filmów i książek. Niezmordowana
wędrowniczka po najpiękniejszych zakątkach kraju. Opisująca je z wielką uwagą,
entuzjazmem i pogodą ducha. Delikatna Pani ze świata wrażliwych przemyśleń. Oto
Pani Ziołowej krainy! (http://ziololudek.blogspot.com/ )
A któż to idzie dalej? Oto Lidka, Pani z krainy „Życia i szycia”.
Autorka istnych cudów z tkanin, które tworzy przy pomocy maszyny do szycia i
swej bogatej wyobraźni. Nawiązująca z bliskimi sobie ludźmi serdeczne, trwałe
więzi. Czuła, wrażliwa i uważna osoba, na którą można liczyć. Pełna zaraźliwego
humoru oraz prostoty. Acha, dziewczyna potrafiąca zrobić przepyszne powidła
śliwkowe tudzież inne wspaniałe przetwory na zimę. Lidka idzie w rozkloszowanej
wspaniale spódnicy do samej ziemi. Kwiecistej, romantycznej, powiewnej jak
jesienny wiatr. Na stopach ma balerinki. Do tańca w sam raz!
(http://zycieiszycie.blogspot.com/
)
Po niej z przepastnego pojazdu wychodzi
czarownica szalona i nieprzewidywalna. Pełna poczucia humoru i ciepła, autorka
opowieści o swych podróżach po odległej Ameryce. Słowem – Ataner! Pani z krainy zapierających dech w piersi podróży.
(http://atanerblog.blogspot.com/
)
Dalej idzie
jeszcze wiele, wiele innych wyczekiwanych, kochanych gości. Długo by wymieniać.
Jest Mirka, przesympatyczna
właścicielka białych jak śnieg piesków.
Jest Zofijanna, cicha, delikatna Pani z
krainy głębokich wspomnień i bajecznie
kolorowych kwiatów. W bryczce chowa się też Jaskółka wraz ze swym nieodłącznym, magicznym aparatem
fotograficznym, Pani z beskidzkich, pachnących dojrzałymi jabłkami sadów. W
gromadzie widać też Sznupeczkę, Judytę,
Marię Nowicką i Peacock a gdzieś
tam z pobliskiego lasku pohukuje jak zawsze niepokorne lecz przecież obecne,
schowane tylko przed wszystkimi Echo….
To tylko tyle, ile udało się od razu zauważyć.
Inni goście woleli póki co nie rzucać się w oczy. Lecz może potem odezwą się z mgły i dadzą
znak, że są i bawią się tego wieczora ze wszystkimi goścmi Hanny i Wędrowca? W
baśni wszystko przecież jest możliwe!!!
Tymczasem zajechała zaczarowana dorożka zaprzężona
w dwa srebrzyste rumaki i powożona przez maleńką staruszkę w zielonej spódnicy
i żółtym, słomkowym kapelusiku. Obok niej siedziała babka Eulalia i z wielce
dumną miną poprawiała swój rozłożysty, bordowy szal z jeżynowych liści.
Staruszki zgrabnie
zeskoczyły na ziemię, w czym wydatnie pomogły im szerokie jak balony spódnice.
Na ich widok
wszyscy otworzyli szeroko oczy ze zdumienia i zamarli czekając na to, co się
teraz wydarzy.
- A cóż tak
stoicie z otwartymi paszczami i dziwicie się na nasz widok?! – zawołała prababka
Eulalia a jej głos zabrzmiał jak skrzypienie starych drzwi.
- No właśnie! Czy
nam, wróżkom też nie należy się trochę zabawy od życia? – dodała wróżka
Konstancja i ucałowała siarczyście rumiane policzki Wędrowca.
- Od dawna miałam
już na to ochotę, gdy widziałam jak się obściskujecie i ćwierkacie razem z
Hanną! – zaśmiała się, widząc ogłupiałą nieco minę mężczyzny
- Mnie też już
znudziło się wysiadywanie na starych portretach, granie w szachy albo latanie
nocą po miasteczku! Czy macie pojęcie jak bardzo się ostatnio napracowałyśmy?
Nalej nam chłopcze czerwonego wina! Nuże! Nie ociągaj się! – zarządziła
Konstancja i usiadła tuż przy ognisku, wyciągając przed siebie nogi odziane w
zbyt duże buty ze śmiesznymi, spiczastymi noskami.
- Siadajcie
proszę, siadajcie tu wszyscy, kochani! Miejsca przy ognisku jest dość!– zakrzątnęła
się Gospodyni, donosząc szybko kolejne dzbany z winem i tace pełne ciasteczek,
orzeszków i suszonych owoców.
- Częstujcie się
proszę! – namawiała postępująca za nią krok w krok Joasia. Dyskretnie udało jej
się dotknąć kapelusika wróżki Konstancji i drgnęła z wrażenia, bo wydało jej
się, iż dotknęła mgły a może lekkiego jak wiatr puchu…?
Tymczasem Cyganie
widząc, że już większość gości zasiadła sobie wygodnie rozpoczęli przygrywać na
początku delikatnie, na rozruch zabawy a potem mocniej, wyraziściej, z głębi
gorącego serca.
O dziwo, pierwszy w tany ruszył Ksawery wraz
ze swą Anielą. Kobieta doczekać się już tego nie mogła. Ledwo wychyliła swój
kieliszek wina pociągnęła męża na pusty jeszcze plac a potem zawirowała w jego
ramionach jak za dawnych, młodych lat. Wszyscy popatrzyli na nich z podziwem a
Hanna dała oczami znak Wędrowcowi by zaprosił do tańca którąś z samotnych pań.
Chciał podejść do siedzącej nieco z boku pani Teresy, ale ta uśmiechnęła się do
niego nieco nieprzytomnie a potem szepnęła:
- Nie jestem sama
chłopcze…. – i zerknęła na wolne miejsce obok, na którym kogoś widocznie
dostrzegała, natomiast Wędrowiec nie widział nikogo, więc nieco zmieszany
przeprosił i poszedł dalej.
- Jeśli
pozwolisz, to chciałabym zaraz zaśpiewać wszystkim. Podam tylko cygańskim grajkom
tonację a potem wykonam dla Was coś, co napisał kiedyś dla mnie mój ukochany
mąż Aleksander. I teraz mi o tej piosence przypomniał – zatrzymała go jeszcze
na chwilę pani Teresa, uśmiechając się do niego i gładząc pustą ławkę obok
siebie.
- Ależ oczywiście
pani Tereso! Nie możemy się doczekać pani dzisiejszego występu! – odrzekł
Gospodarz i podał kobiecie usłużnie ramię, odprowadzając ją w stronę cygańskiej
orkiestry.
Tam pani Teresa przez chwilę coś ustalała z
basistą i skrzypkiem a następnie wkroczyła na podium, przyłożyła mikrofon do
ust i zaśpiewała swym mocnym, dźwięcznym głosem pieśń, której jeszcze nikt
nigdy nie słyszał, ale melodia była wszystkim znana. Po chwili wiec wszyscy nucili
ją razem z pieśniarką i uśmiechali się do siebie serdecznie, bo niezwykle miło
jest tak śpiewać razem i czuć wspólnotę z obcymi a jednak w tej chwili jakoś
bliskimi sobie ludźmi. A chociaż słowa tej pieśni nie były wesołe, to jednak im
nie było smutno w tej chwili. Zasłuchali się, zamyślili na moment…
Słodko-gorzki przekładaniec
Tam przy grobli w ciemnej toni
wiatrak wodę miele.
Zośka piecze ciasto na cudze
wesele
Płacze cicho płacze z samego dna
duszy
Hej wiatraku w głowie nie szum
Bólu nie zagłuszysz
Płacze cicho płacze z samego dna
duszy
Hej wiatraku w głowie nie szum
Bólu nie zagłuszysz
A tam we wsi Antek miły
tańcuje szczęśliwy
I obłapia młodą żonkę z całej
siły
Już zapomniał o Zosieńce i
wiatraku
Nowe nuty dziś w piosence
A kołacz bez smaku
Już zapomniał o Zosieńce i
wiatraku
Nowe nuty dziś w piosence
A kołacz bez smaku
Piecze Zośka ciasto piecze
Smutkiem przekładane
Ciasto prezent dla miłego
Dla niej lek na ranę
Da mu dzisiaj słodko-gorzki
Uczuć przekładaniec
Wraz z sekretnym ziołem Zośki
Na ostatni taniec
Da mu dzisiaj słodko-gorzki
Uczuć przekładaniec
Wraz z sekretnym ziołem Zośki
Na ostatni taniec
Wszyscy goście już pijani
A tu Zośka wchodzi
Patrzą na nią zabraniali
Jej to nie obchodzi
Idzie z ciastem do miłego
Uśmiechnięta wielce
Skosztuj kołacza mojego
Niech twe zadrży serce
Idzie z ciastem do miłego
Uśmiechnięta wielce
Skosztuj kołacza mojego
Niech twe zadrży serce
Wielka była tragedyja
Bo Antek w niebiosa
Swoją poślubioną żonkę
zabrał i jej posag
w kryminale Zośka siedzi
Za wiatrakiem płacze
Nad swym losem wciąż się biedzi
W matni się kołacze
Zemsta wcale nie jest słodka
Płyną lata gorzkie
Wiatrak rozpadł się i piosnka
Kończy się żałośnie
Gdy wybrzmiały
ostatnie akordy jej pieśni i pani Teresa wróciła na swoje miejsce Cyganie
zagrali coś szybszego, radośniejszego, pobudzającego zgromadzonych gości do
przytupów i obrotów. Potem nastroili skrzypki inaczej i w noc popłynął cudowny,
rzewny walc…
- Bal czas zacząć!
Zakręć mną chłopcze! Tylko porządnie! – przyzwała Wędrowca do siebie prababka
Eulalia.
- Całować się nie
będziemy, ale potańczyć, czemu nie? – zaśmiała się staruszka.
Ach, jak zakręcił
nimi wieczorny wiatr! Jak zamiótł spódnicą i szalem Eulalii. Jak rozwiał włosy
i wąsy Wędrowca.
Za nimi poszli w tany pozostali. Karol z
Łucją. Joasia z Wojtkiem. Krystyna z Janem. Janem. Poeci,
grajkowie i malarze…I wszyscy goście nagle poczuli, że wcale nie potrzebują
butów. Tak cudownie im pląsać po miękkich, nieco wilgotnych od wieczornej mgły
liściach. Tak dobrze patrzeć w swoje szczęśliwe i rozjaśnione światłami lamp
naftowych, lampionów i ognisk oczy. Tak cudownie nie wstydzić się niczego i nie
bać ludzkiej obmowy.
Mar rozpuściła jasne włosy i oświetlona łuną
księżyca popłynęła w ramionach wędrownego malarza w rozmarzone melodią
pozaziemskie rejony magii. Anka Wrocławianka porwana w tany przez nieznanego
jej muzyka najpierw z oporem a potem radośnie zawirowała, przymykając oczy i
porzucając gdzieś wśród liści swoje okulary i wszelką nieśmiałość. A Róża,
troszcząc się jak zwykle bardziej o siebie, niż o innych, dolewała wina do
kieliszków, dokładała drew do ognia i wpatrywała się z zadowoleniem w radosne
migotanie węgielków…
Tymczasem z lasu, przyświecając sobie latarką
wyszła panna Szydełko oraz towarzyszący jej Bartłomiej. O czymś do siebie
szeptali, nachylając się ku sobie poufnie i wsłuchując się uważnie w swoje
zwierzenia. Popatrzyli na tańczące pary a potem bez zastanowienia weszli
pomiędzy nie i zakręcili się w serdecznym przytuleniu.
- Ale ja nie
umiem tańczyć! – zawstydził się drwal, nadeptując niechcący na bucik swej
partnerki.
- Ależ to nic
trudnego! Wszystkiego pana nauczę! – zaśmiała się Katarzyna i z nieoczekiwaną
wprawą poprowadziła wielkiego posturą mężczyznę w świat walca.
Wrota, wiodące do świata miasteczka
odnalezionych myśli i gospody „Pod złotym liściem” wciąż są otwarte. Bal trwa a
mieszkańcy miasteczka oraz goście mają swój beztroski, dobry czas.
Tymczasem Pani Jesień rozgaszcza się i
rozsiada wygodnie na polach i łąkach. Pieści lasy swym czułym dotykiem. Maluje
liście i owoce na złoto, czerwono, pomarańczowo i bordowo. Pomaga wyjrzeć spod ściółki leśnej
borowikom i rydzom. Troszczy się o miękkie legowiska dla leśnych, dzikich
zwierząt. A potem wraca na bal by tak po prostu potańczyć i nacieszyć się tym
ludzkim ciepłem i życzliwością, której zawsze tak bardzo jej brakuje…
Post scriptum
* * *
Wędrówka
W kilka tygodni
po balu, gdy już nieomal wszyscy w miasteczku odnalezionych myśli zdążyli się
na powrót przyzwyczaić do swojej zwykłej codzienności a „Bal na powitanie
jesieni” stał się zaledwie kolorowym, coraz bardziej już odległym wspomnieniem,
Wędrowiec i Hanna postanowili nareszcie zrealizować swoje wielkie marzenie. To
o nim właśnie szeptali, siedząc nad strumieniem w jeden z ostatnich, gorących,
wrześniowych dni. To z myślą o tym szalonym pragnieniu zaprosili na bal
cygańską kapelę. Wszak Cyganie wolność mają we krwi. Niczego się nie boją.
Nigdzie na dłużej miejsca nie potrafią zagrzać a mimo to potrafią odnaleźć
szczęście i sens życia. Hanna głęboko wsłuchiwała się w ich pieśni i opowieści.
Tańczyła wraz z nimi przy ognisku. A dusza jej nieokiełznana i cudownie
beztroska ulatywała wówczas gdzieś daleko, daleko, przenosząc ją do tych
rozległych, rozświergotanych ich egzotycznymi melodiami i baśniami przestrzeni.
Sam bal, choć nikomu o tym nie mówili, stać
się miał dla Gospodyni i Wędrowca swego rodzaju pożegnaniem z zaprzyjaźnionymi
mieszkańcami miasteczka oraz z samą gospodą „Pod złotym liściem”. Nie na
zawsze…Na pewien nieokreślony, pełen wolności i nieskrępowania żadnymi
przyrzeczeniami oraz powinnościami cudowny czas.
- Haniu jedyna!
Wędrówka to wspaniała rzecz. Pomaga ujrzeć wszystko innymi oczami. Pozwala
nabrać dystansu do otaczających nas na co dzień spraw. Daje konieczny od nich
czasem odpoczynek. Umożliwia powrót do beztroskich marzeń dzieciństwa. Do
swoich własnych, upchniętych gdzieś w kąt myśli i snów! – szeptał do swej
ukochanej Wędrowiec, gdy pierwszy raz usłyszała o jego pomyśle wybrania się z
nim w świat.
Patrzyła na niego zdumiona, jednocześnie
olśniona prostotą jego pomysłu, ale i przerażona niezmierzonym bezkresem, który
miałby się przed nią otworzyć. Wabiło ją to, ale i wywoływało w duszy dziwny,
niepojęty lęk. Od kiedy pamięta nie ruszała się na krok z miasteczka. Tu
przebiegało jej dzieciństwo, młodość oraz późniejsze dojrzałe, pełne
przeróżnych zdarzeń czasy. Wyjazd stąd nieodmiennie kojarzył jej się z
tragicznym wypadkiem rodziców, którzy tak, jak i ona, będąc tu od zawsze, raz
jeden odważyli się na wymarzoną podróż po świecie i wracając z niej
zginęli…Wyjazd stąd był zatem dla niej czymś w rodzaju nieprzekraczalnego tabu.
Podziwiała wspaniałych wędrowców, łazików wytrwałych, odważnych podróżników po
meandrach tysiąca ścieżek i myśli. Z tęsknotą, nabożnym zachwytem i wzruszeniem
oglądała przysyłane jej przez nich kolorowe pocztówki z odległych krain. A siedząc
przy kominku w gospodzie z zapartym tchem słuchała ich barwnych opowieści.
Jednak jej samej wydawało się, iż przynależy do tego miejsca jak nieodzowny,
nie dający się nawet poruszyć ciężki kredens gdański, jak wróbel, który ma zbyt
mało sił, odwagi i możliwości w maleńkich skrzydełkach by spróbować się stąd
gdziekolwiek ruszyć.
A oto teraz wszedł w jej życie ten pełen
radości, pogody ducha i wiary w nieskończone możliwości cudowny mężczyzna. Jej
Wędrowiec, dla którego wędrowanie było naturalnym, ukochanym stylem bycia i po
kilku wspólnie spędzonych miesiącach począł namawiać ją do porzucenia
bezpiecznego kąta i wyruszenia w świat.
- Czy można zrobić to tak po prostu…? –
rozmyślała, spoglądając na odległą linię wzgórz widoczną przez okno jej gospody.
- Czy w ogóle
powinnam coś zmieniać? Przecież dobrze mi tutaj. Bezpiecznie i rodzinnie. A
poza tym ledwo co rozruszałam na powrót gospodę, nie po to przecież by ją teraz
w pełni rozkwitu zamykać! Co ludzie o tym powiedzą?! Czy zechcą potem do mnie
wrócić? A może poczują się zdradzeni, zawiedzeni? Może ktoś w czasie mojej
nieobecności, wyczuwszy w tym dobry interes, wybuduje drugą gospodę i już nie
będzie, do czego potem wracać, z czego żyć nawet…?
- Ech, najmilszy
mój! To wcale nie takie proste, jak tobie się wydaje… - szeptała nocami, całując
delikatnie oczy i nos Wędrowca, który wtulony w nią zasypiał jak zwykle
wcześnie i tak mocno, jak jej się to nigdy jeszcze nie udało.
Tamten uśmiechał
się przez sen, jakby czuł jej dotyk i wiedział, o czym rozmyśla. A może śnił o
tych baśniowych, odległych światach i przeżywał na powrót którąś z tych wielu,
wspaniałych przygód, o których jej tak często opowiadał?
Czasem znowu
buntowała się mocno przeciw jego zwariowanemu pomysłowi i patrząc w brązowe,
ciepłe oczy ukochanego mówiła z wyrzutem:
- A opowiadałeś
mi przecież nieraz, że nareszcie tu przy mnie znalazłeś swój dom! Że tak ci
przy mnie dobrze, jak jeszcze nigdy nigdzie nie było! I nagle, co? Znowu coś
cię gna w świat?! I po co, skoro tak nam tutaj obojgu dobrze? Po co to
zmieniać? Dlaczego chcesz naruszać ten błogi stan i burzyć tę naszą spokojną,
ustatkowaną rzeczywistość?
On w odpowiedzi tulił ją mocno i uśmiechając
się po swojemu tłumaczył spokojnie, że właściwie ta proponowana przez niego
wędrówka jest bardziej dla niej niż dla niego. Bo to ona powinna umieć coś w
sobie przełamać i pozbywając się balastu swych uprzedzeń i lęków po prostu
rozpostrzeć skrzydła i umieć oderwać się choć na chwilę od swego gniazda. A gdy
nadal gniewała się na niego i nie chciała przyjąć do wiadomości tej
argumentacji szeptał serdecznie:
- Tak, Haneczko!
Ja się już nawędrowałem sporo. A przy Tobie odnalazłem swoją przystań. Swój
wytęskniony dom. Nieporównywalne z niczym innym ciepło, bezpieczeństwo i miłość.
To jest najcenniejszy skarb, jaki mogłem znaleźć. I warto było tyle wędrować by
dotrzeć nareszcie do twojej gospody…
Cieszyły ją i
koiły jego słowa, więc płacząc ze wzruszenia, tuliła się od niego pełna ulgi.
Lecz on po chwili znowu zaczynał swoje opowieści i robił to w tak cudownie spokojny,
ciepły sposób, z tak mocną, proszącą nutką w głosie, że zasłuchiwała się niczym
zahipnotyzowana w jego słowa i zaczynała coraz bardziej skłaniać ku jego
wizjom.
- Hanuś moja
cudna! Przemierzyłem ten kraj a także i inne krainy wzdłuż i wszerz. Ale nie da
się zobaczyć przecież wszystkiego! Jest tyle cudownych, niezbadanych jeszcze
miejsc, które chciałbym zobaczyć wraz z Tobą. Bo tylko z kimś ukochanym,
naprawdę bliskim wędrówka nabiera zupełnie nowego, głębszego znaczenia!
- Wyobraź to
sobie, kochana! Idziemy trzymając się za ręce. Przed nami niezmierzona
przestrzeń i czas. Klucze dzikich ptaków przelatują nad nami a my wędrujemy ich
śladem. Niczego się nie boimy! Nie ma żadnych barier ani w nas ani wokół nas.
Nogi nas wprawdzie bolą, ale to taki piękny, wynikający ze wspólnego wysiłku i
z realizacji swobodnych pragnień ból. Zatrzymujemy się tam, gdzie się nam
najbardziej spodoba. Patrzymy, jak gdzie indziej ludzie żyją. Odpoczywamy do
syta, jak dzikie konie na popasie…Mówisz mi o swoich odczuciach, ja tobie o
swoich. Gromadzimy w sobie wrażenia, uczucia i barwy na resztę naszego życia…
- Czy tak można…?
Czy to się uda…? Będę przecież bardzo tęsknić za moim miasteczkiem, za gospodą.
Czy miasteczko będzie tęsknić za mną? A może po prostu zapomni a liście i śnieg
zasypią całkiem wszystkie drogi do gospody wiodące i już nikt nigdy jej nie
znajdzie? Nawet ja? – przez miedzianą
główkę Hanny przebiegało mnóstwo sprzecznych ze sobą myśli, gdzie nieśmiałe
nadzieje wciąż przeplatały się z dręczącymi obawami.
- A może wędrówki
nie są dla każdego? Przecież są i tacy, którzy całe światy mają w sobie i nie
muszą nigdzie daleko chodzić by przemierzyć miliony dróg i magicznych ścieżek.
- Czy po powrocie
będę umiała żyć tak, jak przedtem? Może Wędrowiec zarazi mnie tym swoim wirusem
wędrowania na tyle skutecznie, iż już nie wystarczy mi spokojna codzienność w
moim miasteczku i w gospodzie…?
- Spróbuj! Po
prostu spróbuj tego Haniu! Jeśli nie spróbujesz, nigdy się nie przekonasz, czy
do dla ciebie czy nie. A może wędrówka ma jakiś jeszcze inny, głębszy sens?
Sens, który dopiero razem wędrując mamy szansę odnaleźć…? – odpowiadał on jej
myślom i całował ją gorąco. A ona w tych zapierających dech w piersiach
pocałunkach odnajdywała smak i zapach dawnych, zapomnianych już marzeń,
delikatnych obietnic, buzujących jak szampan czarodziejskich wizji.
- A kiedy
wrócimy…? Czy będziesz wiedział, kiedy to zrobić…? I co będzie z nami potem?
Jak ułoży się nasze życie? Czy w ogóle ta nasza stara, dobra gospoda będzie tu
na nas wiernie czekała? – pytała jeszcze w ostatnich falach zwątpień, gdy już
przekonana prawie zupełnie do jego pomysłu, doznawała jeszcze nielicznych,
bolesnych momentów lękliwych zastanowień.
- Nie myśl teraz
o tym najdroższa! Jesteśmy i będziemy wolni. Po prostu wolni! Nie bój się tej
wolności. Nie trwóż się jak ptak, co nigdy jeszcze z klatki nie wyleciał. A na
wszystkie pytania znajdziemy odpowiedzi razem. Wszystko się jakoś ułoży! A to
pierwsze, wspólne wędrowanie będziemy potem długo wspominać i opowiadać naszym
drogim przyjaciołom w długie, zimowe wieczory o tym, cośmy widzieli i przeżyli
w tym wielkim świecie…
A wreszcie w jeden z ostatnich, ciepłych,
październikowych dni pożegnawszy się z najwierniejszymi przyjaciółmi i wywiesiwszy
na wrotach gospody kartkę, iż będzie zamknięta aż do odwołania para naszych
wędrowców dotarła na Dębowy wzgórek i po raz ostatni tej jesieni popatrzyła na
widoczną w oddali, maleńką z tej perspektywy gospodę. Westchnęli głęboko,
zarzucili na plecy swoje tobołki i uśmiechając się do siebie poszli przed
siebie, nucąc przy tym niedawno wymyśloną piosenkę:
Ruszamy na
Wielkie Wędrowanie!
Wolność nam w
duszy gra pięknie
Witajcie sny
zaczarowane
Tęsknoto, podaj
nam rękę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Serdecznie dziękujemy za Wasze opinie i refleksje!