Strony

niedziela, 23 listopada 2025

Szczęściara...

 



   Nie wiem jak to napisać, więc napiszę po prostu. Chyba jestem szczęściarą! Po wszystkich kilkukrotnie  ponawianych i dokładnych badaniach szpitalnych okazało się, iż jednak nie mam raka!!! Wycinek z płuca nie wykrył komórek nowotworowych a ostatnia tomografia płuc pokazała, że ów dziwny twór we mnie znacznie się zmniejszył. A czymże zatem jest ów twór? Najprawdopodobniej pozostałością po zapaleniu płuc, czyli jakimś rodzajem ropnia. Przepisano mi wobec tego antybiotyk bym się porządnie doleczyła przez następne tygodnie a potem zalecono kontrolę w poradni chorób płuc. I mam nadzieję, że na tym się to wszystko skończy i cały koszmar tych niemal dwumiesięcznych nerwów, mglistych przeczuć i bezsenności już za mną.




   Kochani! Wam wszystkim, którzy byliście ze mną duchem, martwiliście się o mnie i dodawaliście mi sił w myślach, słowach, przytuleniach i modlitwach - ogromnie, z głębi serca dziękuję. Jestem wdzięczna za Waszą życzliwość, troskę i ciepło. Ze wzruszeniem przeczytałam wszystkie komentarze pod poprzednim postem i bardzo doceniam to wsparcie, które od Was w moją stronę płynęło. Wy, wierni czytelnicy tego bloga, znani mi i nieznani swymi słowami w komentarzach i wiadomościach prywatnych dodawaliście mi sił i pomogliście ten zły czas przetrwać i wyjść z niego obronną ręką. Zachowaliście się tak jak byśmy znali się osobiście, jak moi sąsiedzi, przyjaciele, rodzina. Raz jeszcze dziękuję, bo wierzę, że ta pozytywna, dobra energia płynąca ze strony życzliwych mi osób naprawdę przyczyniła się do tego cudu, który teraz przeżywam.




   Wróciłam z dalekiej drogi...Dosłownie i w przenośni. Idąc do szpitala podziwiałam za oknem złotą, polską jesień. Teraz na Podkarpaciu zapanowała sroga i śnieżna zima. Jest pięknie. Jak dobrze być już u siebie i tak jak zawsze móc podziwiać ten zimowy świat, nie lękając się już o swoją przyszłość.










   Dopiero wczoraj wypisano mnie ze szpitala do domu. Po mocno skomplikowanym z powodu trudnych warunków pogodowych powrocie nareszcie jestem w domowych pieleszach. I oto jak gdyby nigdy nic znowu mogę usiąść przy kuchennym stole i uśmiechać się na widok swojskiej i spokojnej, pogórzańskiej rzeczywistości. Mogę przechadzać się po ogrodzie z ukochanym, mocno przeżywającym to wszystko, co się ze mną działo mężem i moimi słodkimi, ogromnie stęsknionymi psiakami. Mogę fotografować to wszystko, co mnie zachwyca. Mogę położyć się w sypialni z tulącą się do mnie, rozmruczaną ze szczęścia kotką. Tyle znowu mogę...




   Jestem pełna wrażeń i opowieści z okresu szpitalnego. Poznałam tam wspaniałe osoby. Doświadczyłam wielu skrajnych uczuć i emocji. I wyznam Wam, że to wszystko dopiero zaczyna ze mnie opadać. I teraz czuję się tak zmęczona, jakbym naprawdę obeszła glob ziemski dookoła. Może to wszystko w przyszłości opiszę, ale na razie nie mam siły na więcej. Muszę po prostu porządnie odpocząć i dojść do siebie.

   Dziś tylko w krótkim poście chciałam jak najszybciej napisać Wam co u mnie słychać, uspokoić Was oraz podziękować za Waszą bliskość. Do kolejnego napisania zatem za jakiś czas, moi drodzy czytelnicy!

Wasza Ola – szczęściara!!!:-)))


środa, 5 listopada 2025

Szczęście w nieszczęściu...

 




   Dwa zdarzenia w ostatnim czasie mocno dały mi do myślenia o tym, iż Wszechświat w jakiś sposób czuwa jednak nad nami, daje coś do zrozumienia, a może i pomaga. Pierwsze miało związek z naszymi częstymi ostatnio wyjazdami do Rzeszowa, gdzie odwiedzałam pewną przychodnię specjalistyczną. Otóż po jednej z takich wizyt zajechaliśmy naszym autkiem pod wielki supermarket. Zaparkowaliśmy go na ogromnym parkingu i ruszyliśmy na rekonesans po przybytku, w którym już dobrych kilka lat nie byliśmy, bo jakoś nas wcale do niego nie ciągnęło. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po powrocie na parking okazało się, że nasz samochodzik odmawia sprawnej jazdy. Coś od spodu zaczęło w nim dziwnie szumieć, zgrzytać i sprawiać wrażenie jak gdyby jakieś ciało obce blokowało koła. Obejrzeliśmy je zatem z każdej strony spodziewając się, iż ktoś dla kawału włożył nam pod któryś z błotników plastikową butelkę. Ale nie, nic tam nie było. Dopiero pewien młody mężczyzna, który parkował obok zajrzał pod spód naszego rumaka a poświeciwszy sobie latarką z telefonu zawyrokował natychmiast, iż pękła sprężyna łącząca przednie koło z podwoziem. I dlatego owo koło wydawało tak dziwaczne zgrzyty.

  • Oj! To całe szczęście, że ta sprężyna urwała się państwu tu, na postoju a nie na ruchliwej szosie. Bo jakby koło się wam w trakcie jazdy urwało, to nie byłoby czego po was zbierać! - zawyrokował spoglądając na nas z podziwem niby na wyróżnionych przez los ocaleńców.

   Od razu do rozmowy dołączył się inny, stojący nieopodal mężczyzna i stwierdził, że nawet sam widział kiedyś tak straszliwy wypadek, gdy pędzące kilkadziesiąt km na godzinę autko nagle wpadło w poślizg i rąbnęło z całej siły w barierkę, a urwane koło poturlało się do rowu, na szczęście nie uderzając po drodze w inny pojazd. Co stało się z pasażerami feralnego auta? Tego ów mężczyzna nie wiedział, ale domyślał się, iż byli co najmniej mocno poranieni.

  • Tak, że naprawdę macie państwo szczęście! - potwierdził spostrzeżenie młodego człowieka i kręcąc z niedowierzaniem głową odjechał w sobie tylko znanym kierunku.

   Cóż. Po przemyśleniu całej kwestii oboje z Cezarym uznaliśmy zgodnie, iż rzeczywiście mieliśmy szczęście, bo czymże były problemy z drogo wycenionym przewiezieniem naszego autka lawetą czy zapłaceniem u mechanika kilku stówek za naprawę, skoro nam nic się nie stało. Skoro cali i zdrowi mogliśmy wrócić do domu, do naszych kochanych zwierzaków. Bo tak naprawdę, to liczy się tylko zdrowie i życie nasze oraz naszych bliskich. Cała reszta to tylko dodatki...


   A drugie zdarzenie? Otóż przez kilka ostatnich tygodni w związku z moim niedawnym zapaleniem płuc oraz z podejrzanymi cieniami wykrytymi na prześwietleniu rentgenowskim jeździliśmy do pulmonologa w Rzeszowie. Ostatecznie po tomografii okazało się, że owe cienie to niestety nowotwór płuca. Nowotwór jeszcze mały i nie dający na razie żadnych oznak ani dolegliwości. Na tyle mały, że o ile nie będzie żadnych przerzutów a mój stan zdrowia na to pozwoli będę mogła mieć wykonaną operację, w trakcie której zostanie mi wycięty płat płuca wraz z owym guzem.

   A gdzie w tym owo tytułowe szczęście w nieszczęściu? Otóż gdyby nie zapalenie płuc, to bym o owym nowotworze nic nie wiedziała a on rozwijałby się w moim organizmie bez żadnych przeszkód aż stałby się tak duży i groźny, tak zagarniający inne części ciała, że jego operacyjne usunięcie nie byłoby już możliwe. I zostawałaby wówczas tylko chemio oraz radioterapia a to, jak wiadomo, w wielu przypadkach nie przynosi oczekiwanych rezultatów.

   Od jakiegoś czasu w związku z powyższym żyję w stanie sporego rozedrgania psychicznego. Mam napady lęków i problemy ze snem, dlatego bywa, iż muszę się wspomagać środkami uspokajającymi. Wsłuchana w ciszę nocną rozmyślam intensywnie o tym, co mnie czeka, boję o to, co byłoby jeślibym odeszła, co wówczas z bliskimi... Nie chcę tak myśleć, ale myśli same pchają mi się do głowy i kraczą niby czarne ptaszyska...Zastanawiam się też skąd mi się ten nowotwór wziął, skoro żyję zdrowo, odżywiam się też zdrowo, nie przyjmowałam żadnych podejrzanych preparatów, używek ani suplementów, nigdy nie paliłam papierosów a do tego okolica, w której mieszkam słynie z krystalicznego, górskiego powietrza....


       - Czy jakoś przyczyniły się do tego zmartwienia, których ilość od końca zeszłego roku wciąz wzrasta? - dociekam, z ciężkim sercem wspominając chorobę brata a zaraz potem taty.

  • Może to bliskość wieży przekaźnikowej jakoś mi zaszkodziła? A może odwierty gazu ziemnego w pobliskim lesie? To wcale nie żadne głupie teorie spiskowe. Wszak kwestie wpływu na zdrowie przekaźnika i odwiertów gazu poruszyli ze mną lekarze - pulmonolodzy, którzy także podejrzewają, iż coś może tu być na rzeczy...

  • Być może zalęgnięcie się we mnie tego ósmego pasażera Nostromo było mi z jakichś powodów pisane, no bo jeśli wszystko dzieje się po coś, to i w tym jest jakiś sens, jakaś nauka...?

  • Ech! Nie da się tu dojść do żadnej jednoznacznej odpowiedzi! - stwierdzam w końcu i włączam w telewizji You Tuba aby zająć czymś znękany umysł. A czasem coś sobie w myślach nucę i wyobrażam sobie, że wędruję po moich ulubionych miejscach. Po lesie, po łąkach, po okolicznych bezdrożach i malowniczych dróżkach. Wówczas nieraz ogarnia mnie błogi, wewnętrzny spokój i doznaję przeczucia, iż będzie dobrze bo musi być dobrze, bo zdecydowanie jeszcze na mnie nie pora.

  • Rak to nie wyrok! – oświadczam przekonując samą siebie i próbując odganiać w ten sposób owe złośliwe ptaszyska.

  • Przecież jestem silna (i poza tym nowotworem zupełnie zdrowa), do tego pozytywnie nastawiona a wobec tego dam radę przetrwać i przezwyciężyć wszystko, co mnie teraz czeka a Wszechświat ma mnie jednak w opiece. W takich chwilach czuję więc wobec niego ufność a nawet wdzięczność. I wierzę a raczej mocno chcę wierzyć, że jeszcze nie raz wzejdzie dla mnie słońce...- dopowiadam te słowa w myślach niby jakąś mantrę.


   Jutro na kilkanaście dni idę do szpitala, gdzie wykonają mi pełną diagnostykę, która da ostateczną odpowiedź na to, jaki rodzaj nowotworu zagnieździł się w moich płucach, czy są przerzuty i w jaki sposób będę leczona. Mam nadzieję, że zakwalifikują mnie na operację, którą zrobią najszybciej jak tylko się da i która rzecz jasna się uda. Oczywiście obawiam się także owej operacji, ale jednocześnie wiem, że to będzie najlepsze dla mnie w tej sytuacji. I że będą szczęściarą, jeśli uda mi się ją pomyślnie przejść a potem w pełni zdrowia żyć tak, jak żyłam do tej pory. W troskliwej opiece Wszechświata, w bliskości dzikiej natury, w zgodzie, w przyjaźni i w miłości z ludźmi, którzy są mi bliscy...

Proszę, trzymajcie za mnie kciuki! Odezwę się (mam nadzieję!) jak już będzie po wszystkim!


sobota, 1 listopada 2025

Leśny bar, czyli inaczej o śmierci...

   


    Jakiś czas temu Hanka C. poleciła mi w jednym z komentarzy popularną na YT piosenkę japońską pt. "Mori No Chiisana Restaurant"(śpiewa Aoi Teshima). Spodobała mi się jej słodka, wpadająca natychmiast w ucho melodia, kojarząca się z dawnymi piosenkami dla dzieci, z dobranockami i teatrzykami lalkowymi. Do pozytywnego wrażenia dołożył się takze niezwykle przyjemny i delikatny głos japońskiej piosenkarki. Można by jej słuchać i słuchać...Zaciekawiłam się od razu tekstem owej piosenki, bowiem zawsze tekst ma dla mnie tak samo ważne znaczenie, jak melodia. Przetłumaczyłam go sobie translatorem i ze zdziwieniem odkryłam, że opowiada on o duszach po śmierci. O tym, że idąc leśną ścieżką za toczącym się po niej żołędziem docierają do ukrytego gdzieś w gąszczu małego, ale charakterystycznego budynku, w którym mieści się leśna restauracja oferująca w swym menu najwpanialsze smakołyki. Gromadnemu biesiadowaniu nie towarzyszy tam smutek, żal i tęsknota. To nie ponura stypa w naszym zwyczajnym rozumieniu. Uczestniczące w wykwintnym i obfitym posiłku dusze nie martwią się niczym i po prostu cieszą sie tym, co mają na talerzu. Radują sie tym, co jest, nie płacząc za tym, co zostało za nimi...Posłuchajcie tej piosenki. Prawda, że wprawia w pogodny nastrój nawet wówczas, gdy już wie się o czym opowiada? Co więcej, przeczytawszy komentarze po nią na YT dowiedziałam się, że wiele osób czerpie z niej pociechę, bo wyobrażają sobie, że ich ukochani zmarli nie cierpią już tylko po prostu radują się gościną w przytulnej, leśnej restauracji, gdzie jedzą ostatni posiłek przed wyruszeniem w zaświaty...



   Zafascynowana i zaintrygowana tym jakze odmiennym od kultury europejskiej podejściem do zagadnienia śmierci poczytałam więcej na ten temat. I dowiedziałam się, iż Japończycy najczęściej nie płaczą po śmierci kogoś bliskiego (a przynajmniej zazwyczaj nie robią tego otwarcie). Dla nich bowiem śmierć jest koniecznym zwieńczeniem życia, jego nieodłączną częścią, przeciw której nie należy się buntować ani tym bardziej rozpaczać. To przecież przychodzi tak naturalnie jak zima po jesieni. Tak jest i tak będzie zawsze. Czy drzewo biada nad utratą swych liści? Nie. Ono wie, że taka jest kolej losu. Wie też, że to, co wydaje się całkiem umarłe przeistacza się w coś innego, a choć my tego nie dostrzegamy, to gdzieś nadal trwa a o ile nie zrobiło się na ziemi niczego złego, to i w zaświatach nie stanie mu się krzywda a wręcz przeciwnie...

   Ciekawych wiadomości na ten temat dostarczył mi m.in. portal histmag.org. Znalazłam tam obszerny artykuł na temat znaczenia śmierci w Japonii oraz zwyczajów z nią zwiazanych. Jeśli mielibyście ochotę tam zajrzeć, to tu podaję linka: https://histmag.org/Przekraczajac-rzeke-Sanzu-smierc-i-zaswiaty-w-kulturze-japonskiej-23220



   Niedawno przypomniałam sobie o owej piosence, posłuchałam jej znowu i jak to bywa moim zwyczajem, napisałam polskie słowa pasujące do tej nostalgiczno - słodkiej, japońskiej melodii a potem zaśpiewałam ją i nagrałam. Jak mi to wyszło? W sumie to nieważne. Ważne jest wg. mego mniemania to, że samo pisanie oraz śpiewanie uspokoiło,  wprawiło mnie w dobry nastrój i dało oderwanie od natrętnych trosk. A bardzo potrzebuję teraz takiego spokoju i oderwania... Śpiewając doznałam odczucia jakbym magicznie przeniosła się w czasie do beztroskich dni dzieciństwa, gdy na wycieczce do lasu tatuś karmił mnie poziomkami i jagodami a ja biegałam za nim i roześmiana, rozdziawiałam usmarowaną owocami buzię i niby wiecznie głodny pisklak wołałam, że chcę jeszcze i jeszcze...Posłuchajcie proszę sami tej piosenki i jeśli nabierzecie ochoty także pośpiewajcie. Poniżej zamieszczam słowa oraz link do podkładu muzycznego karaoke...





Leśny bar...

znów w dal mknie złoty żołądź, toczy się we mgle

pewnie wskaże mi bar leśny, co gdzieś skrywa się

dążą zewsząd tu dusze z tylu różnych stron

puste mają kieszenie, w dali został dom


to apetyt je tak wiedzie by ostatni raz

zjeść najlepsze delicje, które zrodził las

a ptaszek na gałęzi wyśpiewuje coś

zaśpiewam z tym ptaszkiem na cały głos


turu tum tum tum, turu tum...


blaszany dach baru karminowo lśni

kiedyś już go napotkałam, pewnie mi się śnił

ze środka dolatuje rozmów miły gwar

a zapachy upojne niosą się hen w dal


od prawej do lewej w barze rośnie tłum

choć dużo miejsc wolnych czeka jeszcze tu

lecz żołądź znów wiedzie nowych gości dwóch

starczy z jagód kompotu, zupy starczy z mchu


turu tum tum tum, turu tum...


las mgłą się opatula i nadciąga sen

to uczta ostatnia, wszystko zatem zjem

i wreszcie w łożu z liści się położę gdzieś

a ptaszek mi zanuci na dobranoc pieśń


cichnie słodka melodia, to spoczynku czas

bar podwoje przymyka i zasypia las...





   Na śmierć zatem można patrzeć przeróżnie. Wszystko zależy od kultury i tradycji w jakiej zostaliśmy wychowani albo od tego w co wierzymy i do czego jesteśmy przywiązani. Czy w trakcie życia mozna zmienić to swoje podejście? Myślę, że tak, że nawet wielu z nas by tego chciało, choć niezbyt często się to udaje...

P.S. Dziękuję Ci Haniu za podesłanie tej japońskiej piosenki. Bardzo mi się teraz przydała!:-)*