Strony

czwartek, 26 września 2024

Jak gdyby nigdy nic…

 


 

…Dziękuję wszystkim Wam za przyjazne i wspierające słowa zamieszczone w komentarzach pod poprzednim postem. Bardzo dużo znaczyły one dla mnie, gdyż pokazały mi, że nie jestem sama a większość z nas myśli podobnie, że widzimy to, co dzieje się na świecie i mamy do tego zdecydowanie negatywny stosunek. Jest nas wielu – tak samo świadomych i oburzonych a jednocześnie bezradnych wobec politycznej rzeczywistości, w jakiej przyszło nam egzystować. Żadni z nas przecież bojownicy o słuszną sprawę ani bohaterowie z cokołów. Ot, po prostu jako zwyczajni, myślący ludzie dostrzegamy jak bardzo zmienia się nasza rzeczywistość i dzielimy się tymi spostrzeżeniami. Pragniemy zrozumieć te wszystkie przemiany i dociec w jakim kierunku nas prowadzą. Wiele z nich nas niepokoi a nawet przeraża. A przecież my po prostu chcemy czuć się bezpiecznie aby wieść spokojne, pracowite i uczciwe życie. Chcemy móc polegać na rozsądnym prawie i na sprawiedliwych zasadach w państwie, na którego obszarze przebywamy. Jednak coraz częściej stwierdzamy, że mocno się to wszystko psuje, gmatwa, zagraża naszej przyszłości, odbiera nam sprawczość oraz nadzieję na lepsze. Czy jednak naprawdę jesteśmy bezradni, czy może ktoś chce na nas ową bezradność i apatię wymusić, wtłoczyć w ciasne ramy i pilnować by nie wydostały się spoza nich żadne przejawy zdrowego rozsądku i wolnomyślicielstwa?



   A przecież jest nas więcej, niż tych tam, pochowanych po internetowych bagniskach potworów – cenzorów i ich oślizgłych pomagierów - klakierów. Czy sami damy sobie z nimi radę, czy może poczekamy aż objawi się jakiś współczesny wiedźmin Geralt i wysieka owe ohydne monstra swym czarodziejskim mieczem? Tu jednak pojawia się pytanie – jak rozpoznać spośród wielu uzurpatorów i fałszywych zbawców owego prawdziwego bohatera?  Jak nie dać się zwieść niby to pełnym zapału i szczerym słowom, które okazać się mogą tylko zimną grą, fałszywą obietnicą, obliczoną na zyski manipulacją? Myślę, że także w tym temacie musimy się dzielić swoimi spostrzeżeniami a nawet domysłami. Nie możemy pozwolić sobie zamykać ust. Cały czas przecież tak wiele się dzieje.



   Ot, podam tu przykład sprzed kilku dni. Otóż w ONZ przeważająca większość należących do tej organizacji państw podpisała „Pakt na rzecz przyszłości”, deklarację zobowiązującą do konkretnych działań na rzecz bezpieczniejszego, bardziej pokojowego, zrównoważonego i inkluzywnego (łączącego, przeznaczonego dla wszystkich) świata dla przyszłych pokoleń. Hmm…Jakże szlachetnie i szczytnie to brzmi, nieprawdaż? Kiedy jednak zagłębimy się w szczegóły owego paktu, to chcąc nie chcąc rodzą się wątpliwości, czy rzeczywiście ów pakt jest czymś dobrym dla ludzkości... Mowa tam jest bowiem m.in. o przyśpieszeniu działań w sprawie zmian klimatu (np. całkowite odejście od paliw kopalnych), o walce na rzecz integralności (ujednoliceniu – innymi słowy cenzurze) informacji w środkach masowego przekazu, o ochronie praw kobiet i mniejszości seksualnych, o zwiększonej roli cyfryzacji i wymiany danych. Wynika z tego, że cały niemalże świat dąży ku temu samemu. Ku osiągnięciu większej kontroli nad populacjami i ku wdrożeniu drogich oraz przeważnie nieefektywnych technologii w celu walki z ociepleniem klimatycznym. Najgorsze jednak co przebija z treści owego paktu to odczucie, iż jest on podwaliną pod budowę przyszłego rządu światowego…Więcej na ten temat przeczytać można np. tu: ( klik) i tu ( klik ).



   A więc jest się nad czym zastanawiać, jest o czym pisać…I po raz kolejny trzeba uświadomić sobie, że te monstra z bagnisk nasze milczenie biorą za przyzwolenie a nasz brak jakiejkolwiek aktywności tylko dodaje im sił. A przecież nie jesteśmy i powinniśmy być bezwolnym, potulnym stadem, choć oni tak właśnie nas traktują…



   Kontaktowanie się z innymi ludźmi, swobodna dyskusja na wszelkie tematy czy to w realu czy to w necie powinna być czymś naturalnym i niezbywalnym. Mówienie na głos o tym, co nas zastanawia i niepokoi pomaga oswoić swoje lęki, pomaga zrozumieć więcej. Dlatego mówmy, póki całkiem nie zalepiono nam ust taśmą klejącą. Mówmy, mimo smrodliwego oddechu czającego się w ciemnościach tajemniczego cenzora. Cenzurowanie jest wszak przejawem lęku o to by prawda nie dobyła się na powierzchnię i nie obaliła tej wszechobecnej mistyfikacji, kłamliwej narracji w jakiej tkwimy. I przychodzi mi na myśl, że owa mroczna siła usiłująca nas okiełznać i zdusić, owa podstępna maszkara z bagnisk to w istocie, tylko mała myszka, która się rozdęła do niebotycznych rozmiarów i udaje golema a da się ją przecież łatwo przekłuć szpilką dobrego humoru, celnej uwagi, wspólnego zdrowego rozsądku. To właśnie robimy razem w codziennych rozmowach pośród znajomych, tutaj na blogach czy też na innych platformach. I to robić powinniśmy, bo w kupie siła. A poza wszystkim zawsze tak jest, że cokolwiek by się nie zdarzyło, człowiek w końcu otrząsa się niby pies wyjęty z kąpieli i znów biegnie przed siebie rozglądając się na boki, obserwując świat, dostrzegając w nim strefy światła i cienia, a przede wszystkim znajdując jakieś oparcie w swojej codzienności, w bliskich, niezawodnych ludziach, w powtarzalnych czynnościach.



   I ze mną tak właśnie jest. Czeka na mnie w gospodarstwie jeszcze trochę jesiennej roboty takiej jak przygotowanie ziemi pod przesadzanie truskawek oraz wysadzanie cebuli i czosnku,  ostatnie w tym roku koszenie, codzienne grabienie liści, przycinanie krzewów malin…Mam też nadzieję, iż o ile pogoda i zdrowie pozwolą, to uda się nam z Cezarym wyruszyć na jakieś bliższe czy dalsze wycieczki. Znaleźć może w końcu trochę grzybów, zobaczyć coś ciekawego, zachwycić się nieznanymi jeszcze widokami, utrwalić je na fotografiach.



   Jesień coraz wyraźniej zaznacza swoją obecność.  Dookoła mnie i we mnie. Wszystko się ze sobą splata. Życie jak gdyby nigdy nic toczy się dalej.  A świat mimo wszelkich totalitarnych zakusów i otaczających nas bredni nadal pokazuje co dzień swoje urodziwe oblicze…




czwartek, 19 września 2024

Donos…

 


                                       zdjęcie ze strony internetowej: pl.freepik.com                   


   Jak słownik PWN definiuje słowo donos? Według niego to zgłoszenie do władz, zwykle tajne, o dokonaniu przez kogoś jakiegoś wykroczenia lub przestępstwa.

   Zwyczajowo składanie przez kogoś donosów odbierało się jako czyn nieetyczny, godzien potępienia, niehonorowy. Dlatego też donosiciele nazywani byli  denuncjatorami, informatorami, szpiegami, agentami, konfidentami, szpiclami, wtyczkami, skarżypytami, paplami czy też kapusiami.

   Obecnie jednak donos traktuje się jako najwyższą formę odpowiedzialności obywatelskiej i obowiązek społeczny. A donosicieli nazywa się jakże szlachetnie sygnalistami. Mnie jednak nie wiadomo dlaczego przychodzi na myśl były bohater Związku Radzieckiego, komsomolec Pawlik Morozow, który zasłynął tym, że ślepo wierząc w nakazy ideologii komunistycznej wydał na śmierć własnego ojca…

   Po co o tym piszę? Otóż dosięgła mnie właśnie niewidzialna ręka anonimowego sygnalisty. Owa tajemnicza osoba kierowana zapewne właśnie ową odpowiedzialnością społeczną zgłosiła do władz bloggera mój post pt. „Zaufać jako naruszający wytyczne o tym, co jest dozwolone a co niedozwolone na bloggerze. A owe władze po zapoznaniu się z tym tekstem usunęły go z mojego bloga. Poinformowały mnie również, że każde kolejne naruszenie przeze mnie owych wytycznych skutkować może usunięciem całego bloga.

   Nie dziwcie się więc, że nie ma już w archiwum bloga tamtego tekstu traktującego o popularnych preparatach, Zielonym Ładzie i braku zaufania do władz. O tych sprawach pisać mi nie wolno, gdyż nazywane jest to szerzeniem teorii spiskowych.



   Do tej pory czytałam, że takie sytuacje przydarzają się innym. Cenzura, donosy, ograniczająca wolność wypowiedzi poprawność polityczna. To wszystko sprawiało, że z dnia na dzień blogowiczom i autorom vlogów na YT znikały posty, filmy, a czasem całe kanały, strony internetowe i blogi. A na facebooku onegdaj zamknięto nawet stronę partii Konfederacja, bo zbyt śmiało i otwarcie wyrażała się tam o pewnych sprawach. Teraz podobna sytuacja przydarzyła się mnie. Mieszkance cichego siedliska pod lasem oraz mało komu znanej autorce bloga „Pod tym samym niebem”. Wynika z tego, iż czujne oko Wielkiego Brata widzi wszystko i zrobi wszystko by uciszyć pewne tematy, by maksymalnie ograniczyć wolność wypowiedzi. A usłużni sygnaliści skwapliwie mu w tym dopomogą. Mnie jednak naprawdę zdumiewa, że tak potężna instytucja jaką jest Google i należący do niej Blogger zajmuje się cenzurowaniem bloga o tak małych zasięgach i znaczeniu jak mój.

   Co ja na to wszystko? No cóż. Do tej pory nieco naiwnie sądziłam, że mój blog jest mój. Że wolno mi tu poruszać wszystkie ważne i ciekawe dla mnie tematy. Teraz przypomniano mi, że zależę od władz platformy Blogger. A to blogowe miejsce jest mi tylko łaskawie użyczane. I to tylko dopóki swym pisaniem będę mieścić się w ściśle oznaczonych ramach.

   Muszę się zastanowić, co z tym dalej zrobię, jak postąpię. Bo niestety trochę odechciewa mi się blogowania, jeśli wolno mi pisać tylko o ptaszkach, motylkach i kwiatkach…Nie wiem także, czy ten tekst nie stanie się dla Bloggera powodem do likwidacji tego bloga. Być może znowu zupełnie niechcący, czy nieświadomie napisałam o czymś zakazanym. Wszystko jest przecież możliwe w tych dziwnych czasach a zakres niepoprawnie politycznych zagadnień stale się poszerza. Do tego regulujące to wszystko przepisy są niejasne i nazbyt ogólne. Sprawia to, że nieomal każdy tekst może być oceniony przez współczesnych cenzorów negatywnie. Dlatego też liczę się z tym, że to może być mój ostatni post.

P.S.

Odpowiedź dla osób, które pytają za co właściwie blogger usunął mi tamten post. Nie wiem, bo niczego konkretnego mi nie napisano.  Mogę się tylko domyślać owych powodów na podstawie informacji dotyczącej polityki treści bloggera, której treść przesłano mi na pocztę mailową, ale która jest dostępna dla wszystkich cały czas w warunkach korzystania z usługi ( to ten napis malutkimi, szarymi literkami  widoczny na samym dole paska po lewej stronie tam, gdzie widać statystyki bloga, komentarze i ustawienia). Poniżej podaję linka do tego miejsca, jeśli ktoś chciałby tam wejść i się zapoznać z mocno ogólnymi wytycznymi bloggera w sprawie tego, co jest na bloggerze niedozwolone.

warunki treści - wytyczne

 

niedziela, 15 września 2024

Kanada i …śmierć…

 



 

   … Jedyną pewnością dla każdego z nas wydaje się być śmierć. Ale ta pewność mało kogo wzmacnia i uspokaja, mało komu wlewa w serce sens, mało komu się do jej realizacji śpieszy. No chyba, że jest się już krańcowo zmęczonym życiem, bardzo się cierpi albo jest się ciężko, nieuleczalnie chorym i śmierć jawi się wówczas jako wytchnienie, upragnione wybawienie lub też ostatnia deska ratunku, gdy owo cierpienie fizyczne bądź psychiczne staje się nie do wytrzymania. Zapewne dla wielu samobójców odebranie sobie życia jest właśnie takim ostatecznym aktem uwolnienia się od bólu istnienia. Jedynym, co można jeszcze dla siebie samego zrobić. Ostatnią możliwością wyrażenia swej wolnej woli.

   Żyjemy w takich czasach, że prawo do godnej, medycznie wspomaganej śmierci zwanej eutanazją w wielu krajach staje się coraz powszechniejsze. Wstrząsnął mną niedawno artykuł, z którego dowiedziałam się, że w Kanadzie eutanazja stała się piątą w kolejności przyczyną śmierci w tym państwie ( wynika z tego, że co dwudziesta osoba w Kanadzie umiera dzięki eutanazji). Od 2016 roku, od kiedy zalegalizowano w Kanadzie eutanazję liczba tego typu odejść stale rośnie. Dlaczego? Co takiego dzieje się z ludźmi, że coraz liczniej decydują się na śmierć? Czy zanika w nich instynkt samozachowawczy? Czy takie odejścia są aktem odwagi czy tchórzostwa? Jakiż to nowotwór toczy tamtejsze społeczeństwo? Od dawna wiadomo, iż sytuacja kanadyjskich Indian a zwłaszcza ich kondycja psychiczna jest kiepska. Wielu z nich nie potrafi odnaleźć się we współczesnym świecie. Potomkowie Pierwotnych Narodów borykają się z traumami z przeszłości, gdy ich przodkowie byli niszczeni, gnębieni i wyzyskiwani przez aparat państwowy. Obecnie mimo kilku rządowych programów mających pomóc tej ludności, zrównać jej szanse, odnaleźć się w społeczeństwie wciąż szerzą się wśród Indian przemoc, alkoholizm i narkomania. A także silna jest skłonność do alienacji i autodestrukcji. Jednak to wcale nie oni są głównymi beneficjentami państwowej pomocy medycznej w umieraniu. W tej kwestii Indianie radzą sobie przeważnie sami. Jednak co z resztą ludności kanadyjskiej? Ta także jak się okazuje ma ze sobą spore problemy. Nieuleczalne choroby, depresje, zmęczenie życiem, rozczarowanie co do polityki prowadzonej przez to państwo coraz bardziej zmierzającej w stronę komunizmu i totalitaryzmu…A przecież jeszcze niedawno Kanada była symbolem wolności, wielkich możliwości i bogactwa. Na myśl o niej oczy się uśmiechały a głębokie westchnienia wyrażały tęsknotę za tak cudowną krainą. Nawet w Auschwitz Kanada do tego stopnia pozytywnie się kojarzyła, że „Kanadą” nazywano baraki, w których sortowano odzież, bagaże i wszystkie rzeczy osobiste po spalonych w krematoriach nieszczęśnikach. Każdy z więźniów zrobiłby niemal wszystko by się do pracy do owej „Kanady” w Oświęcimiu dostać i bezpiecznie dotrwać tam aż do końca wojny.



   Kanada, to ogromne, północnoamerykańskie państwo, od dawna była upragnionym celem emigracji. Dla wielu kraj klonowego liścia nadal chyba takim marzeniem jest. W Internecie często pojawiają się natrętne reklamy sposobów, w jaki Polacy mogliby dostać się do tej cudownej krainy szczęśliwości i starać się o kanadyjskie obywatelstwo. Czyżby jednak ten wspaniały świat wcale nie był taki wspaniały jak się powszechnie uważa? Skąd w nim taka ilość eutanazji? Czy promuje się tam cywilizację życia czy może raczej śmierci? Dlaczego zamiast skupić się na powrocie do idei humanizmu a przede wszystkim realnej i skutecznej pomocy swym obywatelom, zamiast walczyć o ich godne istnienie Kanada woli wprowadzać u siebie cenzurę, dyktat poprawności politycznej, ograniczanie wolności obywatelskiej ( pamiętacie zamykanie kont bankowych truckerom odważającym się protestować przeciwko covidowemu zamordyzmowi”?)promocję nowoczesnych, lecz szkodliwych ideologii (np. klimatyzmu, wokeizmu i gender) a w końcu nazbyt skwapliwie ułatwiać  Kanadyjczykom przejście na drugą stronę tęczy?



   Samobójstwo wspomagane tłumaczy się prawem do wolnego wyboru człowieka. Jednak to prawo rozszerza się coraz bardziej i coraz łatwiej je uzyskać. Najpierw przyznano je ludziom śmiertelnie, potem już także nieuleczalnie chorym. Obecnie zamierza się je przyznać także osobom chorym psychicznie. Czy jednak osoba chora psychicznie jest w stanie podjąć świadomą decyzję? A może ktoś jej w tym decydowaniu chętnie dopomoże? Co więcej – w przeprowadzanych sondażach jedna trzecia kanadyjskich obywateli wypowiedziała się za prawem do eutanazji dla osób bezdomnych oraz skrajnie ubogich. Po co biedacy i pozbawieni domów mają się męczyć ?(a do tego dręczyć swym niewesołym widokiem szczęśliwych Kanadyjczyków?). Lepiej wszak skrócić ich męki i usunąć z pola widzenia. Może więc i do tego punktu doprowadzi wkrótce pełen współczucia, kanadyjski postęp cywilizacyjny? Niepokojące sytuacje mają podobno miejsce w domach opieki i seniora. Roznoszą się pogłoski o tym, iż coraz częściej pomaga się tam w odejściu starszym, bezbronnym ludziom. Chodzą słuchy, że osobom bezradnym i nie wyrażającym świadomej zgody, podaje się w tych miejscach leki uspokajające albo uśmierzające ból czasem w zbyt dużych dawkach. I szybko usypia się po nich na zawsze…System najwidoczniej decyduje, że nadszedł już czas dla podopiecznych owych domów na ostateczne przejście na drugą stronę. A opiekunowie zdanych na ich łaskę i niełaskę starców wykonują wolę owego systemu a niekiedy nawet samowolnie decydują o tym, kto powinien już umrzeć. Jakże to według niektórych humanitarne, jakże rozsądne i pożyteczne! Wszak społeczeństwo się starzeje i zaczyna brakować miejsca w domach opieki. Coś trzeba zrobić zatem by to miejsce zwolnić, nie marnować funduszy na zajmowanie się ludźmi nie rokującymi żadnych nadziei na wyzdrowienie i usamodzielnienie się…Nic dziwnego więc, iż wielu staruszków zaczyna się bać o swoje życie, że lękają się umieszczenia w takich domach czy nawet w szpitalach. A mnie od razu przypominają się przy tej okazji historie o eugenicznych morderstwach popełnianych w hitlerowskich Niemczech na niepełnosprawnych fizycznie i psychicznie ludziach. O segregacji na obozowej rampie w Oświęcimiu. Ci zdatni do pracy na jedną stronę a starzy, chorzy i dzieci do pieca…Czy ku temu właśnie zmierza współczesny świat?



   Ale wróćmy do zagadnienia samobójstwa. Czy człowiek nie ma do niego prawa? Czy pozbawianie siebie życia to zło i niewybaczalny grzech? Nie, moim zdaniem nie można nikomu tego prawa odbierać ani oceniać i potępiać nikogo za tak desperacki, wykonany przez samego siebie czyn. Nie wiemy bowiem w jakiej sytuacji, w jakiej kondycji sami być jeszcze możemy i gdzie skończą się granice naszej własnej wytrzymałości, rozpaczy i niemożliwego do zniesienia cierpienia. Ja sama nie wykluczam, że kiedyś i ja zapragnę udzielenia pomocy w odejściu tam, skąd się już nie wraca. Czasem wszak wystarczy odłączenie aparatury podtrzymującej funkcje życiowej u osoby, która już bardziej jest warzywem, niż człowiekiem. Tylko kto ma o tym zdecydować? Rodzina? Lekarz neurolog, który stwierdzi, że nastąpiła śmierć mózgu? A przecież zdarza się, że ludzie w bardzo ciężkim stanie zdrowieli jednak – jeśli nie zupełnie, to na tyle by móc egzystować dalej a nawet cieszyć się tą egzystencją. Przeraża mnie jednak, że procedury, które z założenia powinny być wykonywane rzadko i tylko w wyjątkowych sytuacjach stają się coraz łatwiej dostępne, banalnie wręcz proste a przez to często wykorzystywane, że bez przeszkód prawnych i wahań moralnych wynaturza się idea świętości i nienaruszalności życia, że aparat państwowy tak łatwo, zbyt łatwo przyznaje prawo do tego rodzaju śmierci. Bardzo często owa łatwość medycznego uśmiercania wiąże się też z zapotrzebowaniem na organy wewnętrzne. Wszak transplantologia rozwija się wspaniale a do tego nielegalny handel organami ludzkimi kwitnie…

   Pamiętać jednak należy, iż wiele osób wyrażających chęć śmierci, pragnienie skrócenia swej męki, gdy już dochodzi do tego ostatecznego momentu jednak zmienia zdanie. Wycofuje się. Chce mimo wszystko żyć. Jeśli nie dla siebie, to dla swoich bliskich. Zdarzają się też sytuacje, że właśnie nie chcąc być ciężarem dla bliskich niektórzy rezygnują z walki o życie, wiedząc iż nie ma żadnych szans na wyzdrowienie, że chyba tylko cud mógłby im pomóc. A cuda przecież tak rzadko się zdarzają…



   Bywało, iż doprowadzeni do ostateczności więźniowie obozów koncentracyjnych rzucali się na druty pod wysokim napięciem. Śmierć ta była straszna, ale pewna i natychmiastowa a świadomość tego, iż dla tkwiących w obozowym koszmarze uwięzionych tak łatwo dostępna stanowiła w ich położeniu jakąś pewność, pociechę oraz oparcie.

   Nie znam statystyk co do ilości samobójczych śmierci w obozach koncentracyjnych (nie wiem nawet czy takie statystyki były prowadzone). O takich rzeczach dowiedzieć się można raczej ze wspomnień byłych więźniów, czy też z relacji strażników. Ile tego było tak naprawdę? Można się tylko domyślać. Nie były to jednak samobójstwa masowe czy też codzienne.  Mimo wszystkich potworności, których stale doświadczali tam więźniowie. Co zatem dawało im siłę w tak strasznych okolicznościach? Czy była to wiara w Boga, czy może tęsknota za najbliższymi, za starym, normalnym życiem? A może owo codzienne trwanie i nietarganie się na swoje życie wywołane było tylko stanem totalnej apatii, zobojętnienia na wszystko co działo się wokół, automatyzmem powtarzanych stale czynności…?

   Myślę jednak, iż u większości uwięzionych wola przeżycia była tą decydującą sprawą. Dla wielu z nich samo to przeżycie było aktem zwycięstwa nad oprawcami, którzy przecież robili wszystko by ludziom odechciewało się istnieć. Przeżyć, móc się jeszcze kiedyś życiem ucieszyć a także dać świadectwo tego, czego musieli w obozowych piekłach doświadczyć. To był ich cel i źródło nadludzkiej wytrzymałości.

   Mówi się, że dobre czasy tworzą słabych ludzi a czasy złe – silnych. Nam, współczesnym społeczeństwom przez wiele lat dane było żyć w relatywnie dobrych, pełnych dobrobytu, spokoju i poczucia bezpieczeństwa latach. Przyzwyczailiśmy się do nich i uwierzyliśmy, iż zawsze tak już będzie. Jednak teraz dostrzegamy, że zewsząd coraz więcej pojawia się zagrożeń, zwiastunów tego, że będzie coraz gorzej, nie potrafimy sobie radzić z trudnościami dnia codziennego. A jakby problemów i obaw było mało zapowiada się nam kolejne pandemie, klimatyczny Armagedon, wojny, niemożliwy do powstrzymania napływ emigrantów i uchodźców. Plajtuje coraz więcej przedsiębiorstw i firm. Rodzi się coraz mniej dzieci. Rośnie liczba depresji, zwiększa się ilość bankrutów i bezrobotnych, osób nie potrafiących już wykrzesać z siebie optymizmu i siły przetrwania. Dlatego coraz więcej jest ludzi, które widząc co się dzieje planują wyjazd z kraju. Najlepiej gdzieś daleko od Europy. Tam, gdzie gospodarki nadal się rozwijają, także dzięki temu,  iż nie wdraża się tam nowych, modnych i coraz bardziej zawłaszczających rzeczywistość ideologii, cenzury i nakazów poprawności politycznej oraz totalnej, cyfrowej kontroli wszystkich jednostek. Jeszcze istnieje na świecie kilka takich miejsc (nie jest nim niestety Kanada), ale przecież wszyscy nie mogą wyjechać. A poza tym znane porzekadło wcale nie kłamie głosząc, iż wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Trudno dzisiaj znaleźć naprawdę realny raj na ziemi.



      Odnoszę wrażenie, że ludzie są coraz słabsi, a do tego coraz bardziej zobojętniali na to, co się dzieje.  Poddają się i biernie czekają na to, co się stanie, bo nie wierzą, że sami mogliby mieć jakiś wpływ na przyszłość swoją i swych dzieci. Bywa, iż  z lęku przez spojrzeniem w oczy rzeczywistości takiej, jaka ona w istocie jest, odwracają się od niej. Tworzą sobie jakieś fantasmagorie, idealistyczne Kanady na własny użytek. Snują pełne przyjemności i uspakajających tematów sielankowe opowieści, w których zanurzeni udają, iż to jedyna i prawdziwa rzeczywistość. I aby zachować pozory niezmienności oraz szczęścia wystarczy nie dostrzegać tamtej, tej która przeraża, udając przed sobą samym jakoby jej wcale nie było. Śnić i dobrze się mieć w owym dającym namiastkę ukojenia śnie. Dostrzegam, iż wiele ludzi wycofuje się, ucieka w jakąś formę ułudy, w pozorny optymizm i w udawaną obojętność wobec przeżartego chaosem i destrukcją świata. To prawie tak jakby tych osób już nie było. Jakby sami skazywali się na nieistnienie. Jakby byli tylko ludzikami w jakiejś komputerowej grze a nie realnymi, czującymi mocno istotami…No chyba, że naprawdę jesteśmy takimi ludzikami a wszystko, co nas otacza jest tworzoną przez kogoś fikcją, rodzajem wirtualnej zabawy. Łatwo, bez żalu i wyrzutów sumienia można zatem kliknąć i sprawić by to wszystko zniknęło, jakby nigdy nie istniało. Eutanazja jest wszak rodzajem takiego kliknięcia…

   A świat, ten realny? Jest taka możliwość, iż może jednak jakiś świat rzeczywiście istnieje. Co z nim? Och! Z nami czy bez nas jakoś przecież będzie się toczył. Da sobie radę. A poza tym wszak prędzej czy później i tak trzeba będzie umrzeć… Mało kto się jednak nad tym zastanawia póki jest w miarę zdrowy i sprawny. Lecz przykład Kanady mówi, że życie ludzkie ma coraz mniejszą wartość. A ponieważ postępująca globalizacja sprawia, że kraje na całym świecie mocno się do siebie w wielu kwestiach upodobniają, nie jest wykluczone, że i u nas wkrótce ktoś szybko i bezboleśnie chętnie nam w odejściu na tamtą stronę pomoże, zwłaszcza jeśli będziemy w czymś wadzić systemowi…

 


niedziela, 8 września 2024

Oparcie…

 


 

   Ten tekst ma związek z tematem poprzedniego. Bo oparcie często bywa też synonimem zaufania.A to takie ważne by móc na czymś się oprzeć. Na czymś trwałym, fundamentalnym, niepodważalnym i pewnym. Lub też iluzorycznym, ale dla nas ważnym. Każdy z nas potrzebuje czegoś takiego, nawet gdy sobie tego nie uświadamia. Dla jednego to wiara i religia, dla drugiego nauka i doświadczenie empiryczne, dla trzeciego poglądy polityczne, dla następnego rodzina, miejsce do życia, tradycja, historia, dobro, uczciwość, sumienie…. Gotowiśmy bronić tego czegoś niemalże do utraty tchu, bo nie wyobrażamy sobie byśmy mogli bez tego oparcia istnieć. Zaraz owładnęłaby nami przerażająca pustka i samotność. Przewrócilibyśmy się i stalibyśmy  jako te bezradne, wywrócone na grzbiet żuki, które nie dają rady o własnych siłach stanąć znów na nogi. Bo jak tu istnieć bez poczucia jakiejś pewności i sensu? Jak przetrwać wiedząc, że nie ma nic, w co warto wierzyć, o co walczyć?



   Dla mnie takim oparciem, ucieczką od coraz bardziej niepokojącej rzeczywistości polityczno-społecznej była dotąd natura. Jej prostota, sprawiedliwość i sens. Piszę „była”, ale przecież w dużej mierze nadal jest i będzie. Zdarzenie z użądleniem przez szerszenia mocno nadszarpnęło moją ufność. I chwilowo zachwiało mną w posadach. Wracam jednak do swego poczucia sensu, do tego, co mnie wewnętrznie kształtuje oraz pomaga istnieć. I nadal, mimo wszystko, tym czymś jest bliski związek z naturą. Rozumiem, że w naturze także istnieją zagrożenia a ja w żaden sposób nie jestem przed nimi chroniona, bo w równym stopniu podlegają im wszystkie istoty żywe. Jest to normalne i sprawiedliwe. Miłość do natury w żaden sposób nie zabezpiecza przed bolesnymi ciosami z jej strony. Tak jak miłość do rodziców nie zabezpiecza przed ich ostrymi reprymendami, jeśli na nie zasłużymy. Miłość do rodziców niestety nie zabezpiecza też przed ich utratą. Przez całe życie doznajemy kolejnych utrat, z którymi musimy się pogodzić a nawet uznać je za naukę dla nas. I po każdym kolejnym upadku wstać i iść dalej, wiedząc i rozumiejąc więcej.



   Osy i szerszenie istniały i będą istnieć. Mają do tego takie samo prawo jak ja. Tyle, że ja muszę się nauczyć uważniej i bezpieczniej istnieć pośród nich. Nie popadać w paraliżujący lęk lecz być świadomą wielu możliwych zagrożeń. A także stać się nieco mniejszą idealistką, czyli osobą kroczącą zanadto w chmurach a zbyt mało po twardej ziemi.  Nie zastanawiać się też, czy zasłużyłam w jakiś sposób na ten wypadek z szerszeniem. Być może potrzebna mi była taka właśnie lekcja. A może owo użądlenie było tylko to ślepym trafem. Czystym przypadkiem. Nie wiadomo. Zdaję sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak uważała, to i tak wszystko zdarzyć się może. I kiedyś się zdarzy, w taki czy inny sposób. Gdyż przeznaczeniem każdego jest wszak ostateczny koniec istnienia…



   Likwidacja szerszeni w naszym ogrodzie zwróciła nam uwagę na konieczność bliższego przyjrzenia się starej jabłoni, w której istniało jedno z owych owadzich gniazd. W jakiś czas po owej likwidacji oglądając owo drzewo stwierdziliśmy, że w większości jest ono spróchniałe, popękane na całej długości pnia, suche i puste w środku. Z tego pustego miejsca w ubiegłych latach korzystały kolejne pokolenia ptaków zakładając tam swoje gniazda. A w tym roku już żaden ptak nie miał tam przystępu, gdyż w całości zasiedliły je szerszenie.  Krążyły wokół niego strzegąc czujnie swego siedliska i nie pozwalając nawet na swobodne przechodzenie obok. Ilekroć kosiłam w jego pobliżu zawsze miałam z tyłu głowy informację, by mieć się na baczności, by nie stracić go z pola widzenia. Bo gdy tylko podchodziłam zbyt blisko rozwścieczone owady latały agresywnie nad moją głową a nawet mnie w nią uderzały ostrzegawczo, na szczęście nie żądląc jednak. Cezarego dwukrotnie jednak użądliły, kiedy nieświadom jeszcze ich obecności w drzewie zbliżył się do nich, ale ponieważ nie jest na nie uczulony, to poza chwilowym, specyficznym bólem nic więcej przykrego nie odczuwał.

   Po każdej wichurze czy deszczu coraz więcej suchych gałęzi opadało ze stareńkiej jabłoni a nieliczne jabłka, które jeszcze rodziła małe były, cierpkie w smaku i robaczywe. Żal mi było staruszki, jak żal mi każdego innego wycinanego drzewa czy krzewu, ale musiałam zgodzić się z Cezarym, iż nie ma co zwlekać. Należy podjąć ostateczną decyzję i niestety ściąć drzewo, z którego nie ma już żadnego pożytku, a które przeciwnie, może stanowić zagrożenie dla nas i psów, jeśli nagle złamałoby się i zwaliło nagle na kogoś z nas. Poza tym jego pusty pień w przyszłych latach znowu mógłby służyć innym owadom za świetne miejsce do zasiedlenia. A tego na pewno już byśmy nie chcieli. Poza tym mamy w ogrodzie kilka innych jabłoni. Jabłek z nich jest aż nadto dla nas.

   Pewnego dnia zatem nasz znajomy, uczynny drwal oraz Cezary wzięli się za ścinanie jabłoni. A zrobili to tak sprytnie, że padając drzewo niczego nie uszkodziło, nie złamało, choć w pobliżu wiele rośnie drzew, krzewów i bylin, choć tuż obok stoi pokryta dachówkami wiata na drewno opałowe.

   Sądzimy z mężem, że teraz owe rośliny będą lepiej rosły, że posadzone w ich pobliżu kwiaty też poczują się lepiej. Owa wielka jabłoń wysysała bowiem z ziemi ogromną ilość życiodajnej wilgoci i pewnie dlatego zawsze rosnące w jej pobliżu rośliny wyglądały marnie.







   Po ścięciu jabłoni zajrzeliśmy z ciekawością do jej wnętrza. Widać tam było ogromne, podzielone na okrągłe plastry gniazdo szerszeni...Była to wspaniała, wielopoziomowa, szerszeniowa kraina ze swoimi prawami, planami, ścieżkami, ze swoją zwyczajną codziennością. Nie spodziewała się zapewne, że tak nagle przestanie istnieć…Dokładnie tak samo, jak nie spodziewały się tego upadające ludzkie państwa i metropolie, które uważały, że są niezniszczalne i wieczne, że zawsze będą stanowiły oparcie dla kolejnych pokoleń. Ale historia przetoczyła się po nich niczym miażdżący wszystko na swej drodze walec. I nadal się toczy, choć wielu z nas do niedawna wydawało się, że żyjemy w najlepszym, najbezpieczniejszym momencie dziejów ludzkości…

                                                         miejsce po ściętej jabłoni a w tle stara lipa