Strony

środa, 26 czerwca 2024

Wreszcie o …agreście!

 



 

Były piosenki o jagodach

O świeżych wiśniach snuto pienia

Na agrest jednak wciąż nie moda

Jakby był nie wart uwiecznienia

 


O sennych jabłkach hity grano

I o truskawkach z Milanówka

Jednak z agrestem znów to samo

Nikt nie poświęcił mu ni słówka

 


Agrest się z niczym nie rymuje

I pewnie tutaj tkwi przyczyna

Poza tym nikt nie wyśpiewuje

O kulkach kwaśnych jak cytryna

 


Liczy się słodycz – słodycz wszędzie

I tylko ona warta ody

Bo wszyscy w słodkim tkwią obłędzie

O to co słodsze wciąż zawody

 


Lecz oto wbrew zwyczajom świętym

Ja agrestowy wierszyk piszę

Dzieciństwa smak w nim jest zaklęty

Więc przerwać dziwną trzeba ciszę!

 


Gdzieś na osiedla mego skraju

Wśród dzikich chaszczy, płotów starych

Dzieci bawiły się jak w raju

A skarbów miały tam bez miary

 


Dziurawych garnków, zgiętych łyżek

Skorup talerzy z wzorkiem złotym

Schodków do czarnych dziur, piwniczek

Gdzie kryły się bezpańskie koty

 


Ach, ileż przygód tam się działo

Wielkich pomysłów, możliwości

Śmiechów i pisków ileż brzmiało

Dzieciarni  pośród zieloności

 


Świat czarodziejski, świat maleńki

Lecz pełen cudów i wolności

Jabłka, porzeczki, mirabelki

I agrest w wielkiej obfitości

 


Prosto w podołek od koszulki

Rwało się agrest raniąc ręce

Lecz nic to bo zielone kulki

Wabiły wciąż by mieć ich więcej

 


Kto więcej zjadł z kolczastych krzaków

Kto się nie skrzywił ani krzyny

Ten budził podziw u dzieciaków

Ten mógł zwycięskie stroić miny


 

A agrest kusił, wołał stale

Gdy kwaśność się zmieniała w słodycz

I gdy w lipcowym dnia upale

Sok agrestowy kapał z brody

 


W tym dzikim raju czas pogodny

Każde spędzało się wakacje

Do domu się wracało głodnym

Gdy brzuch już wołał o kolację

 


Oczy błyszczały od radości

(W kieszeniach agrest tkwił na potem)

Serce nuciło o młodości

Która na życie ma ochotę…

 


Wiersz o dzieciństwie z dala woła

W agreście błyszczy magii promień

Ja siwy kosmyk zgarniam z czoła

Znów uśmiechając się do wspomnień…



P.S. 

Za inspirację do napisania tego wierszyka dziękuję Kitty, która w komentarzu pod poprzednim postem podzieliła się ze mną agrestowym wspomnieniem z dzieciństwa!:-)

 

 

niedziela, 16 czerwca 2024

Czerwcowy motyl…

 


…Zaczęło się o poranku. Wyszłam do ogrodu i z miejsca poczułam coś pozytywnego, coś niezwykłego w aurze, w świetle, w zapachu pełnym aromatów świeżo rozkwitłych róż,  w zachwycającym widoku bujności wszelakiej, w otoczeniu bliskim i dalekim. To coś od razu znalazło oddźwięk w mym sercu. I ożywione serce z miejsca zastukało w nagłym wzruszeniu.  W uczuciu ulgi, które objawiło się tak nagle i ożywczo jak długo wyczekiwany deszcz, co spływa na spragnioną, utrudzoną suszą roślinę. Miałam wrażenie jakby baśniowy motyl przysiadł mi na ramieniu i wprost do ucha wyśpiewywał piosenkę o dobru, pięknie, harmonii i spokoju. Ta piosenka w czarodziejski niemal sposób natychmiast odegnała ode mnie wszystkie zgryzoty i smutki. Stanęłam pod obsypaną owocami trześnią i poczułam się jak nowo narodzona. Niczym czysta kartka w pachnącym nowością zeszycie. Pamiętacie to podniosłe odczucie, gdy w czasach zamierzchłych bo wczesnoszkolnych brało się w dłonie taki dziewiczy zeszyt? Zeszyt sprzed bazgrołów, kulfonów, szlaczków i kleksów a przede wszystkim czerwonych podkreśleń i uwag nauczyciela? Ów zeszyt uosabiał jeszcze wówczas wszystko, co piękne, niewinne, pełne obietnic oraz nieskończonych możliwości. Takie właśnie uczucie owładnęło mną wczoraj i w większym czy mniejszym nasileniu trwało do końca dnia. A odnotowuję to, bo coraz rzadziej zdarza mi się tak właśnie czuć. Bo wraz z wiekiem, ze zdarzeniami, których jestem uczestnikiem, świadkiem czy tylko obserwatorem coraz więcej oplata mnie smutków, lęków, złych przeczuć, rozczarowań, nieufności i goryczy. Spraw, które nie pozwalają na beztroskie spojrzenie wokół siebie. Na cieszenie się tym, co jest. Na pójście z radością w dal. A wczoraj ni stąd ni zowąd ta zardzewiała, porośnięta ciernistymi roślinami furtka nagle pozwoliła się otworzyć i odetchnąć głęboko…










   Oto na trześni, na czereśni, na wiśniach, krzewach agrestu i porzeczek błyszczały, rumieniły się ponętnie niezliczone ilości dojrzałych owoców. Tylko zanurzyć się w to oszołamiające bogactwo kolorów, smaków, aromatów i czerpać z niego do woli. Tylko wyciągnąć rękę i zerwać te jeszcze mokre od rosy soczyste i chłodne kuleczki. Rozgryzać i zjadać powoli delektując się każdym kęsem. A w błogiej chwili, gdy w ustach rozlewał się słodko-kwaśno-cierpki smak rozglądać się już za następnymi dojrzałymi smakołykami. Napełniać wiśniami wiaderko i planować, co dobrego można z nich zrobić. Może wspaniały dżem a może rubinową naleweczkę? W międzyczasie zawieszać sobie na uszach gustowne kolczyki z połączonych szypułkami czereśni. I uśmiechać się do szpaczków, co to na wyższych gałęziach z zapałem łasowały, nic sobie z mego sąsiedztwa nie robiąc. I spoglądać na migoczące w słońcu trzmiele i osy. I czuć się jednością z tym wszystkim, znajdując w tej jedności bezpieczeństwo oraz spełnienie.








   Trudno opisać to słowami, bo istnieją wszak uczucia nieujmowalne w słowa. A te, które wybrzmią zdają się nieadekwatne albo banalne. Pewnie w przeszłości pisałam już o podobnych stanach na blogu. Jest tu ponad 700 postów i wielu z nich już nie pamiętam. Z niektórych wyrosłam albo oddaliłam się od nich mentalnie. W danym momencie jednak były dla mnie ważne. Odzwierciedlały bowiem kawałek mojej duszy, pokazywały kim jestem, jak patrzę na życie i świat. Co mnie cieszy, co martwi. Co jest najważniejsze i stałe a co tylko błahe i przelotne.



   Ten wczorajszy dzień czym był właściwie? Po prostu kawałkiem zwyczajnej, czerwcowej codzienności a jednocześnie dotykiem magicznego motyla, który na moment przysiadł na moim ramieniu a potem poleciał gdzieś dalej. Ku innym spragnionym jego obecności ludziom. Pewnie nawet wielu z nich nie zauważyło jego trzepotu, nie usłyszało czarodziejskiej piosenki. Mnie przecież także ta nieuwaga zdarza się nagminne. Ale motyl mimo wszystko uparcie pojawia się  i będzie pojawiał w wielu miejscach. Wbrew coraz bardziej zwariowanemu światu, wbrew natłokowi ponurych zapowiedzi i wieści wytrwale będzie nucić coś po swojemu, tańczyć w promieniach czerwcowego słońca i przynosić największy z możliwych darów. Uczucie prostego szczęścia…




sobota, 8 czerwca 2024

Między suszą a mokrawicą…

 



   Dawno nie pisałam, ale nic szczególnego się u nas nie działo i pewnie dlatego natchnienia ani ochoty do pisania nie było. I właściwie nadal tak jest, więc tylko z kronikarskiego obowiązku postanawiam zamieścić nowego posta o tym, czym głownie żyjemy na naszej górce pod lasem.




   Przez większość maja panowała u nas susza, więc w ruch szły konewki i wąż ogrodowy. W spękanej niby na pustyni ziemi nie urosłyby przecież ani ogórki ani pomidory ani sałata….A i tak kiepsko rosły, bo zdaje mi się, iż dla roślin deszcz, jakikolwiek by nie był, ma o wiele większe znaczenie, niż podlewanie przez człowieka. Może chodzi tu o to, że deszcz rosi całą roślinę albo dostarcza jej składników, które  ją w jakiś czarodziejski sposób odżywiają i do życia pobudzają? Tak czy siak magicznego deszczu nie było. Natomiast jego zapowiedzi były prawie co dnia. Pełne nadziei, próżne jednak obietnice.



  

   Nad nami niemal każdego popołudnia się chmurzyło a nawet gdzieś tam z dala grzmiało. Zapowiadała się wyczekiwana ulewa. Złudne to jednak było i frustrujące. Bo człowiek znowu wierzył, gdyż chciał uwierzyć, że tym razem nareszcie popada. Bo tak wspaniale wiało. Bo zewsząd kłębiły się te ogromne szaro granatowe chmurzyska i nawarstwiały coraz mocniej. I nawet widać było czasami, że gdzieś tam na horyzoncie pada. Jasne smugi deszczu nad wzgórzami  widoczne były u nas całkiem wyraźnie. Biegałam więc z aparatem fotograficznym uwieczniając ten cudowny spektakl obłoków i czekając z niecierpliwością na pierwsze krople wody oznaczające początek upragnionych opadów. W całej okolicznej przyrodzie czuć było to oczekiwanie. To radosne podniecenie, że już zaraz, że nareszcie niebo zlituje się nad Pogórzem. Nawet psy ogarniało jakieś szaleństwo. Biegały jak zwariowane dookoła stawiku. Zaczepiały się wzajemnie do zabawy. Pyski śmiały im się radośnie i nawet Jacuś, kulejący staruszek, nabierał dawnego wigoru.  









   Ale cóż. Potem wszystko mijało. Gdzieś tam daleko od nas łaskawe niebo zsyłało komuś zbawczą sikawicę. Jednak nie nam, nie nam. Tutaj  chmury znowu zmieniały zdanie.  Odechciewało im się najwidoczniej przeistoczenia w deszcz. A w końcu rozpływały się w oddali i znowu ukazywało się ostre słońce, które choć pięknie oświetlało ogród, łąki i lasy to przecież nie przynosiło ulgi wyschniętym ziemiom i spragnionym roślinom. I znowu, jak co wieczór musiałam krążyć po ogrodzie z konewką, podtrzymując przy życiu nieszczęsne rośliny.





   Od tej suszy nasze ogrodowe oczko wodne zamieniło się w smętną i maleńką, zatęchłą kałużę. Jednak nawet ta resztka wody cały czas zwabiała do ogrodu spragnione ptaki i owady. A pewnego popołudnia przyciągnęła także jeża. Biedak przytuptał do owej kałuży pewnie ostatkiem sił, ale pił a potem czkał tak głośno, że usłyszała go Hipcia i zafascynowana warowała nad stawikiem, nigdy wcześniej takiego zwierza przecież nie widziawszy. Obawiając się, że psy mogą zrobić jakąś krzywdę jeżowi Cezary ubrał grube rękawice i wyniósł kolczastego gościa na pole za naszym płotem. Obserwowaliśmy go tam przez jakiś czas, póki nie zniknął w gęstwie wysokich traw.




 Aż w końcu i u nas naprawdę zaczęło padać. Czerwiec nareszcie zesłał wyczekiwaną odmianę. Deszcz podlał wszystko obficie. Na dnie stawiku ponownie zalśniła świeża woda. A do tego udało się napełnić wszystkie wiadra i pojemniki deszczówką. Rośliny z miejsca doznały cudownego wręcz odrodzenia. Zieleń zrobiła się bujna, świeża i soczysta. Kwiaty zalśniły nowym blaskiem. A ja nareszcie mogłam odpocząć od dźwigania ciężkiej konewki.




   Ale cóż! Nie ma róży bez kolców. Albowiem teraz pada u nas co dnia. I nie miałabym nic przeciw temu, a wręcz przeciwnie, bo cieszę się, że rośliny nareszcie mogą się napić do syta. Jednak taki mokry stan rzeczy bardzo podoba się ślimakom, które niby zombie w nieprzeliczonych ilościach atakują ogród i pożerają co tylko się da. Najbardziej jak zawsze smakują im ogórki i łubiny. Jednak nawet miętą i wrotyczem nie pogardzą. Dlatego po kilka razy dziennie wyruszamy z Cezarym na ślimacze łowy. Uzbrojeni w długie kije, na końcach których zamocowane są małe ostrza krążymy po ogrodzie i tępimy wszechobecne mięczaki. A te, których nie da się w ten sposób unicestwić zbiera się ręcznie do wiaderka ze słoną wodą, gdzie momentalnie kończą swój ślimaczy żywot. Nie cierpię tej morderczej, obrzydliwej roboty, ale cóż począć, skoro nie da się inaczej ochronić  ogrodu przez bezlitosnym pożarciem. Ślimaki to obojnaki, które rozmnażają się w tempie błyskawicznym. Niektóre mogą w sezonie złożyć po kilkaset jaj, z których bardzo szybko wylęga się równie żarłoczne potomstwo. Ech! Z tego wszystkiego nawet śni mi się po nocach, że monstrualne ślimory podobne do węży albo potwornych wijów szparą pod drzwiami włażą do mojej sypialni łakomie rozdziawiając paszcze. I muszę uważać, żeby bosą stopą nie nastąpić na te oślizgłe potwory a przede wszystkim by nie dać się im zjeść...

   Lubię o świcie wyjść do ogrodu.Zapatrzeć się w dal.  Odetchnąć świeżym powietrzem. Zapomnieć o koszmarach nocnych i w ogóle o całym świecie. Napawać się przez chwilę tą bujnością, zielonością, kolorami dopóki nie zerknę w dół, gdzie jak zwykle brązowieją i rudzieją nieprzeliczone ilości żądnych posiłku ślimaków. ....Zatem chcąc nie chcąc znów biorę szpikulec albo wiaderko ze słoną wodą w dłoń i ruszam na polowanie. 





   Na razie poranek u nas pogodny, ale w prognozach widoczne są kolejne deszcze. I widać malownicze chmury na nieboskłonie. No cóż. Nigdy nie może być idealnie. I sama już nie wiem, co gorsze, czy susza, czy mokrawica…