Niewiele osób
zastanawia się nad mądrością roślin, a przeważnie nawet jej nie zauważa, tak
jakby jej wcale nie było. Co innego zwierzęta. O ich inteligencji się mówi,
bada, szuka podobieństw między nimi a nami, ludźmi. A przecież rośliny to także istoty żywe, które
czują, doznają, wiele wiedzą i zdumiewająco dużo potrafią. A pewnie i w jakiś sposób myślą. Owa mądrość roślin manifestuje
się przeróżnie (np. w umiejętności pamiętania, przewidywania czy unikania
przykrych doznań, czy też w nieoczekiwanej reakcji na pozytywne bodźce). Jednak mnie ostatnio zadziwia owa mądrość w kontekście umiejętności przetrwania.
Zadziwia, a jednocześnie budzi wiele skojarzeń z zachowaniem ludzkim. Czegoś
ważnego uczy a także daje widoki na nagłe odrodzenie siły stłamszonych dotąd ludzi,
na ożywienie w nich nowej, uzdrawiającej nadziei, na podjęcie działań, które
mogą zmienić przyszłość. Myślę, że bardzo to potrzebne ludziom, którzy na pozór
są tak zobojętniali, tak wypruci z ochoty do działania i wiary w jego
skuteczność, że zdają się bardziej podobni do zgadzających się na wszystko bez
sprzeciwu osłabionych roślinek, niż do żywych, myślących istot ludzkich.
ekspansywne chabry górskie
Ale do rzeczy.
Jakaż to obserwacja natury pobudziła mnie do dzisiejszych rozważań? Otóż mam w
ogrodzie wielką, okrągłą rabatę, na której środku od lat rósł sobie radośnie i
swobodnie posadzony tam niegdyś przeze mnie wrotycz. Bardzo lubię to zioło,
jego zapach i wygląd. Cenię też jego zdrowotne właściwości (przeciwzapalne, przeciwwirusowe,
przeciwbólowe, odstraszające kleszcze). Wiele razy zresztą pisałam o wrotyczu
na tym blogu. Otóż w tym roku mój wrotycz znikł. Nie pojawił się na wiosnę o swojej zwykłej
porze. Natomiast bardzo bujnie porosły na tej samej rabacie posiane w zeszłym
roku łubiny oraz przesadzone tam przez kilku laty chabry górskie. I o ile
łubiny trzymały się grzecznie przydzielonego sobie północnego kąta kwietnika i
nikomu przez to nie zagrażały, to chabry rozrosły po całym dostępnym miejscu,
stwarzając gęsty, zwarty busz, nie dający szans na dostęp do światła innym,
mniej ekspansywnym roślinom. Jednak przez pewien czas nie dostrzegałam tego,
jak bardzo zawłaszczające przestrzeń są te rośliny a przeciwnie, naiwnie cieszyłam
się ich obfitym kwitnieniem, tym, że dzięki nim nie mam problemu z plewieniem,
bo w ich pobliżu nawet chwasty zdawały się nie rosnąć. Widząc jednak, że chabry
panoszą się ponad miarę, że swoim buńczucznym, bezlitosnym rozrostem po prostu
duszą inne rośliny, że wciąż nie widać ani jednego listka wrotyczu, że nawet
mięta rośnie wyjątkowo słabowicie, w końcu postanowiłam wkroczyć na rabatę i
spróbować zrobić w królestwie roślin jakiś porządek. Uzbrojona w rękawiczki i
wiadro wzięłam się za wyrywanie bezczelnych chabrów.
Jedne dawały się
wyrwać łatwo i wychodziły z ziemi wraz z korzeniami. Inne opierały się z całej
siły i musiałam mocno się zapierać by wygrać z nimi. Bardzo szybko okazało się,
że wiadro na odpadki nie wystarczy, że muszę całe naręcza tych upartych roślin
po prostu wyrzucać na trawę poza rabatę. Po kilku minutach takiego wyrywania
leżał już ich tam wielki stos a wciąż nie było widać końca mego działania. Wewnątrz
kwietnika okazało się, iż chabrów było o wiele więcej, niż wydawało mi się, gdy
stałam jeszcze z boku. Pod dorodnymi, kwitnącymi już okazale wysokimi chabrami,
w ich dusznym, klaustrofobicznym gąszczu
rosło mnóstwo młodych chaberków, pełnych jeszcze zamkniętych pąków. Kucałam
między nimi przerażona tą niepomierną ilością. Chabry stały wokół mnie w
zwartych, pewnych siebie szeregach i zdawały się nie mieć końca. Niby tak piękne
i niewinne a jednocześnie tak zwycięskie, nieprzejednane, przekonane o swojej
wszechpotędze i wiecznym panowaniu…Czy nie żal mi było tak bezwzględnie
pozbywać się tych kwiatów? Tak, przez chwile miałam wyrzuty sumienia, ale zaraz
je odegnałam zrozumiawszy, że takim moim drastycznym działaniem prawdopodobnie
ocalam życie innych, schowanych w chabrowym gąszczu roślin. I był to chyba ostatni
czas na takie zdecydowane porządki, bo jeszcze chwila a nic poza chabrami już by
tam nie rosło. A chabry? Pozbyłam się ich tylko z tej jednej rabaty a przecież
mają swoje miejsca w innych częściach mego ogrodu, gdzie bez przeszkód mogą
sobie rosnąć, błękitnieć i cieszyć tabuny owadów chętnie obsiadających ich śliczne,
delikatne kwiecie.
W końcu w tym
szaleńczym pieleniu doszłam do miejsca, gdzie spodziewałam się zastać wrotycz. Mój
piękny, pachnący kamforą i dziką łąką wrotycz. Z przykrością jednak odkryłam,
że w tak do niedawna obfitującym w to zioło miejscu przetrwało zaledwie kilka
jego rachitycznych, zżółkłych łodyżek. Że nie potrafią utrzymać pionu a ziemia
wokół nich jest jałowa, sucha i twarda jak kamień.
- Nic już z was chyba biedaczki nie będzie! – westchnęłam
ze smutkiem.
- To moja wina! Gdybym się wcześniej wzięła za to
pielenie albo gdybym kiedyś nie posadziła tu tych bezwzględnych chabrów,
żyłybyście i zdrowo kwitły jak zawsze, w otoczeniu innych, przyjaznych i
łagodnych roślin – rozmyślałam i jakoś gorzko zrobiło mi się na duszy. Zrozumiałam
wówczas, że tak jak na tej rabacie, tak i w życiu człowiek podejmuje czasem nieprzemyślane
decyzje, że próbuje uwierzyć w coś niby pozytywnego i wiele obiecującego co jednak
bardzo szybko obraca się przeciw niemu, pokazując szybko swą prawdziwą, niestety
wrogą naturę.
- Jednak przecież zawsze istnieje strzępek nadzieji,
odrobina szansy na odrodzenie! Może teraz mając miejsce i dostęp do światła
jakimś cudem odrodzą się inne rośliny na mojej rabacie? – szepnęłam do siebie
wychodząc z wyczyszczonej porządnie rabaty późnym wieczorem. Ręce miałam pokaleczone i pokłute, swędzące i
piekące mimo grubych, gumowych rękawiczek. Uprzątnęłam stosy chabrów,
bluszczyka kurdybanka, podagrycznika i pokrzyw. Wyrzuciłam wszystko na obornik.
Jeszcze na koniec przyniosłam kilka
konewek zmieszanej z gnojówką wody i podlałam całą rabatę. Nic więcej już zrobić
nie mogłam.
młodziutki wrotycz
Minęło kilka a może
kilkanaście dni od tamtej pory. Pewnego popołudnia spektakularna burza z wielką mocą zagrzmiała w naszych stronach,
przynosząc krótkotrwałą, lecz silną ulewę. A potem znowu przez kilka dni nic
nie padało. Jednak nawet taki jednorazowy deszcz wystarczył by wkrótce cuda
zaczęły się dziać na mojej rabacie. Któregoś poranka wyszłam do ogrodu i jak
zawsze zajrzałam w pobliże łubinów w poszukiwaniu ślimaków. Na szczęście
żadnych mięczaków tam nie było. Były natomiast w wielkiej obfitości maleńkie,
zielone siewki nowych roślinek. Przykucnęłam nad nimi żeby się lepiej
przypatrzeć i oto odkryłam ze zdumieniem i wzruszeniem, że to przecież mój
wrotycz! Wyrósł wcale nie tam, gdzie się go spodziewałam. Nie na dawnym
miejscu, ale po bokach rabaty a nawet poza nią. Na jej obrzeżach. Objawił się wprost
znikąd. Czy sam się nagle wysiał, czy może roślina wypuściła swe rozległe,
mądre korzenie, które zrobiły zwiad i zdecydowały, gdzie mogą dać impuls do
kiełkowania? Zachowanie wrotyczu było dla mnie tajemnicze i wręcz magiczne. A
na pewno godne podziwu. Wyrwałam jedną z takich maleńkich, wrotyczowych roślinek.
Roztarłam ją w palcach i aż oczy przymknęłam z rozkoszy. Ten cudny kamforowy
aromat delikatnie pieścił moje nozdrza i sprawiał, że ni stąd ni zowąd kilka
łez potoczyło mi się po policzkach.
widzicie powyżej jaszczurkę?
Wstałam i jasnym spojrzeniem powiodłam po mojej
rabacie. Jej wygląd zupełnie się odmienił. Mięta pieprzowa wypuściła nowe
łodygi, bordowiejąc i zieleniąc się radośnie a przy tym pachnąc wyjątkowo ożywczo.
Wielobarwnie zakwitły cudem ocalałe po zimie lwie paszcze. Melisa porosła gęstym, aromatycznym, cytrynowym listowiem. Gdzieniegdzie widać
było kwitnące, dzikie, młode krzaczki poziomek i samosiejki wrotyczu. Błękitniały pogodnie kępy
niezapominajek i różowiały orlików. W gąszczu roślin pomykała brązowa jaszczurka. Nad wszystkim z zapałem uwijały się chmary
os, pszczół, muszek i bąków. W tyle, niczym strażnicy tych wszystkich
czarodziejskich przemian stały i piękniały irysy oraz moje wielobarwne, ogromne
łubiny…
No cóż. Niby nic wielkiego się wtedy nie wydarzyło. To był zwyczajny,
pogodny poranek w cichym, pogórzańskim przysiółku, ale jednak coś wiosennego i
świątecznego, jakiś nowy, pełen radosnej nadziei początek zalśnił w krystalicznym
powietrzu…