Sprzątałam wczoraj ogródek po zimie. Nareszcie pogoda pozwoliła człowiekowi wyjść z domu i zająć się czymś, co już od dawna na zrobienie czekało. Nad głową wciąż hałasowały samoloty, ale o dziwo ich złowrogi huk przestał już robić na mnie tak silne wrażenie, jak przedtem. Może dlatego, że wokół powietrze pachniało wiosną, że mocno świeciło słońce a błękit nieba oddalał smutne myśli i natrętne obawy? Że nadal istniała ta zwyczajna, kojąca powtarzalność zmiennych pór roku oraz związanych z nimi czynności i obowiązków?
Bo przecież co roku o tej porze u mnie ta sama robota. Jak zawsze, gdy znika śnieg wyłaniają się wszędzie pozostawione przez psy kupki. Ogromne ilości psich gówienek. Kilka wiader napełniłam nimi po sam czubek. Pośród nich mnóstwo było Zuzinych, charakterystycznie grubych knotków. Trochę sobie w trakcie tych czynności pochlipałam, sama już nie wiedząc, czy to nad biedną Zuzią, czy nad tym, w jak dziwnym czasie, jeśli chodzi o sytuację międzynarodową, te jej kupki sprzątam…Szybko się jednak uspokoiłam i po prostu dalej mechanicznie robiłam, co do mnie należało. Zbierałam na łopatkę ślady po Zuzieńce myśląc jednocześnie, że to ironia losu, iż jedyna materialna rzecz, która pozostała po tej drogiej sercu istocie to jej kupki! No i jeszcze kłęby sierści w domu, które tak mocno wżarły się w dywan, tak sprytnie schowały po kątach, że lata miną a wciąż jeszcze będę je znajdować. Tak jak będą się pojawiać sny z Zuzią wciąż żywą. Biegnącą z oddali. Stojącą w progu kuchni. Tulącą się do nóg. Spoglądającą mądrze w oczy. Wspomnienia i tęsknota, co dopada i dopadać pewnie będzie nie raz…
Cóż. Nieodłączną częścią życia ludzkiego jest pamięć…Tak potrzebna a jednocześnie często tak zatruwająca człowieka rzecz. Tropy, na które wciąż natrafia i znowu po nich kroczy, jak w labiryncie bez wyjścia. Ślady minionej a wciąż żywej w sercu przeszłości. Chyba każdy z nas nosi w sobie ciężar takich trudnych do ruszenia spraw, wór bolesnych, zepchniętych w ciemność podświadomości myśli, wspomnień i trosk, z którymi chętnie by się pożegnał, które by chciał z siebie uwolnić, a nie potrafi tego zrobić. Odkłada je więc byle dalej. Spycha coraz głębiej, licząc że nigdy nie ukażą się spod śniegu albo, że wiatr je jakoś rozwieje. Jednak one uparcie są i zalegają w nim, niczym te psie „skarby” w pozimowym obejściu…
Po tym wczorajszym sprzątaniu zrobiło mi się trochę lepiej. Coś się ze mnie uwolniło. Jakbym zamknęła pewien rozdział. Po całodziennej robocie w ogrodzie, z obolałymi mięśniami, ale z zaskakująco lekką głową zasnęłam wieczorem bez problemów. I tylko raz obudziłam się w nocy, wypuszczając psy na siku i nasłuchując grzmotu samolotów w ciemności. Potem wróciłam pod ciepłą kołdrę i przespałam twardo aż do rana. Aż nastał dzień kolejny a wraz z nim znowu pojawiło się słońce i otucha, że może nie będzie tak źle. Pewnie to dziecinna i zaledwie chwilowa otucha, ale lepsza taka, niż żadna. Czytam o bohaterskich Ukraińcach i po prostu serce rośnie. A jeszcze Agniecha rozśmieszyła mnie pisząc w komentarzu, że należałoby Putina przysypać wielkimi, zielonymi liśćmi. Pewnie! Najlepiej kupą zielonych liści! Tylko skąd by je tu teraz wziąć? Ha! Mam inny pomysł! Oto czekają w wiadrach na wywiezienie wczorajsze psie znaleziska z mojego ogrodu. W sam raz nadadzą się do przysypania Putina oraz do wszelkich jemu podobnych zmór, co to wciąż się po świecie bezczelnie rozłażą i normalnym ludziom żyć spokojnie nie dają. Kupą, mości panowie i panie! Kupą!:-))