Czy myślimy o sobie, że jesteśmy tacy sami jak inni? Czy może w danej sytuacji, która budzi nasze moralne wątpliwości zachowalibyśmy się inaczej, powiedzielibyśmy coś innego, niż ci, w których gronie się znajdujemy, z czyim zdaniem – nawet nieświadomie się liczymy? Czy milczelibyśmy aby nie podpaść nikomu, czy też nie wierząc, by nasze słowa mogły kogokolwiek przekonać do czegoś, ponieważ już wiele razy próbowaliśmy dyskutować i zniechęciliśmy się, gdyż nie przyniosło to żadnych rezultatów? A może poszlibyśmy owczym pędem za innymi, odrzucając precz swoje przekonania, wiedzę, podszepty serca i sumienia? Czy bardziej liczy się dla nas - wierność samym sobie i idące za tym zachowanie szacunku dla siebie, czy konformistyczne trwanie w grupie, która zapewnia nam poczucie akceptacji, bezpieczeństwa, przynależności, mimikry? Czy odrzucamy przynależność do owej grupy ponieważ czujemy się od niej mądrzejsi i czy dopuszczamy możliwość, iż w istocie to ta właśnie grupa może mieć słuszność? Czy autorytety mają wpływ na nasze postrzeganie rzeczywistości i działanie? I czy robimy coś, nawet gdy budzi to nasz wewnętrzny sprzeciw albo wymaga od nas bezwzględnego podporządkowania się innym? Czy mieliście okazję zastanowić się już nad tymi zagadnieniami i czy znaleźliście się w sytuacji, która taką refleksję mogłaby wywołać?
…Ja przypominam sobie wiele takich sytuacji. Ale opowiem Wam o jednej z nich dotyczącej akurat naszego blogowego poletka. Odwiedzam różne blogi i często zdarza się tak, iż z sympatii dla ich autorów, albo w ramach rewanżu staram się skomentować ich posty, nawet gdy niewiele wiem na dany temat albo gdy jest on daleki od moich zainteresowań. Jednak ostatnio po wielu namysłach nie zdecydowałam się napisać u pewnej osoby ani słowa, mimo, iż poruszany przez nią temat wywołał we mnie żywy odzew. Dlaczego tak postąpiłam? Otóż by być w zgodzie ze sobą musiałabym napisać tam zupełnie coś innego, niż reszta komentujących, coś kompletnie przeciwnego niż oni. Wszyscy tam jak jeden mąż dodawali komentarze zgodnie z tą samą, obcą mi melodią, wszyscy grali w tym samym chórze pod dyktando i upodobanie autora bloga jako dyrygenta. A widziałam nieraz, pod starymi postami tego autora, iż wszystkich piszących w innym tonie, wyszydzano i ośmieszano, próbowano zdyskredytować lub twardo przekonać do jedynie słusznego myślenia. Zrezygnowałam zatem z komentarza, nie chcąc stać się obiektem drwin, a przede wszystkim nie mając przekonania, iż moje słowa spotkają się z czyimś zrozumieniem i poparciem. Czy świadczy to o mym tchórzostwie, czy o rozwadze? Czy postąpiłam właściwie? Coś w moim sercu mówi mi, że jednak nie. Mam bowiem wrażenie, że coraz więcej jest takich zrezygnowanych wśród nas, uciekających w milczenie lub cenzurujących swoje wypowiedzi, separujących się od osób mających inne poglądy, zakładających otwarte tylko dla wybrańców blogi, wątpiących by próby znalezienia porozumienia z innymi miały jeszcze jakikolwiek sens. A brak rozmowy, rezygnacja z dyskusji, wycofanie się na bezpieczne pozycje zdaje mi się drogą donikąd, ponieważ to, co dzieje się na blogach, jest zwierciadlanym odbiciem tego, co rozgrywa się w realnym świecie dookoła nas. Dzielimy się. Odgradzamy. Nastawiamy nieufnie i wrogo do innych. Stajemy po dwóch stronach barykady. Jakbyśmy mówili dwoma różnymi językami. Jakby nie nosiła nas ta sama ziemia, jakby nad naszymi głowami nie trwało to samo niebo, jakbyśmy nie byli tacy, jak inni…
Szukając wiedzy związanej z tymi i pokrewnymi tematami bliskimi psychologii społecznej poczytałam kilka ciekawych artykułów opisujących pewne znane eksperymenty psychologiczne. Odniosę się tutaj do dwóch z nich.
1. Eksperyment Salomona Ascha.
Salomon Asch, polsko amerykański psycholog w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zrobił ciekawe badanie na młodych ludziach, w którym udowodnił jak wielką rolę w kontaktach międzyludzkich odgrywa konformizm.
Zgromadził on w pokoju grupę świadomie odgrywających swe role studentów oraz niczego nieświadomego studenta, nazwijmy go X. Asch pokazywał im dwie plansze. Na jednej widać było jeden odcinek, na drugiej trzy. Prosił studentów o odpowiedź, który z tych trzech zbliżony jest długością do tego z pierwszej planszy. Odgrywający swe role aktorzy udzielali błędnych odpowiedzi, wskazując odcinek o wiele krótszy albo o wiele dłuższy niż ten z pierwszej planszy. Ostatni na to samo pytanie odpowiadać miał student X. I choć po jego mimice widać było, iż kłóci się to z jego wewnętrznym przekonaniem, że tak naprawdę chciałby powiedzieć coś innego, bo na własne oczy widzi jaka jest prawda, to jednak mimo wszystko udzielał takiej samej odpowiedzi jak większość. Ten sam eksperyment wykonano później wiele razy na innych grupach ludzi – w każdym wypadku wyniki były podobne.
Co zatem ma wpływ na nasze decyzje, jeśli nie jest to wiedza, własna tożsamość? Tym czymś jest zazwyczaj potrzeba akceptacji grupy, lęk przed śmiesznością, jeśli odważylibyśmy się powiedzieć coś innego, niż reszta, nasze kompleksy wobec tych, którzy być może mają jakąś szerszą wiedzę, albo znaczą więcej niż my. Kiedy stajemy przed presją otoczenia większość z nas woli bezmyślnie się do niego dostosować, niż ryzykować odrzucenie, wyszydzenie. Wolimy się upodobnić, niż ryzykownie czymś wyróżniać. Otoczenie skłania jednostki do dostosowywania się nawet wówczas, gdy jednostka czuje, iż to otoczenie nie ma racji.
Salomon Asch przeprowadzał swe badania w czasach szalejącego w Ameryce makkartyzmu, w trwającej kilka lat atmosferze strachu i podejrzeń,masowego oskarżania obywateli o sympatyzowanie z ruchem komunistycznym, czyli swoistego polowania na czarownice. Bezpieczniej było wówczas nie wychylać się, udawać, iż myśli się tak jak większość, uczestniczyć w nagonce na innych by tym samym uniknąć oskarżenia siebie o współudział we wrogiej działalności czy w myślozbrodni (patrz – Orwell). Wiadomo jednak, iż wszelkie totalitaryzmy sprawiają, że jednostki aby przetrwać dostosowują się do większości, ponieważ to im się opłaca. Że głosy ludzi odważających się mówić coś innego, niż większość nie mają zazwyczaj wpływu na tę większość. A jeśli nawet się pojawiają to są zakrzykiwane, wykpiwane, przemilczane albo nawet usuwane w ramach służącej, rzecz jasna, dobru społecznemu cenzurze.
2. Eksperyment Stanleya Milgrama
Stanley Milgram, amerykański psycholog żydowskiego pochodzenia na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku przeprowadzał badania mające pokazać jaki wpływ mogą mieć działające wbrew moralności autorytety na posłuszeństwo innych ludzi i czy większość z nas w danej sytuacji odrzuci swoje zasady etyczne, poczucie empatii i sprawiedliwości ślepo wykonując rozkazy tych, którzy nami rządzą.
Do eksperymentów, rzekomo dotyczących mechanizmów uczenia się Milgram pozyskał wielu ochotników. Losowo podzielił ich na dwie grupy. Nauczycieli i uczniów. Oddzielił ich od siebie tak aby słyszeli się, ale nie widzieli. Uczeń został posadzony w osobnym pokoju a do jego nadgarstków podłączono przewody elektryczne. Do nauczyciela należało zadawanie prostych pytań danemu uczniowi. Do dyspozycji nauczyciela postawiono na stole maszynę służącą do porażania prądem. W razie, gdy uczeń udzielił złej odpowiedzi nauczyciel miał karać go szokiem elektrycznym (na początek bardzo lekkim a w miarę zadawania pytań, coraz silniejszym, maszyna miała 30 poziomów intensywności, od lekkich jak ukłucie komara po bardzo bolesne a na koniec śmiertelne). W pomieszczeniu razem z nauczycielem siedział ubrany w biały kitel naukowiec i w momencie, gdy nauczyciel zgłaszał jakiekolwiek wątpliwości, co do sensu zadawania dalszych pytań i stosowania coraz silniejszych dawek elektryczności wobec ucznia (słyszał z sąsiedniego pokoju płacz, krzyki, jęki bólu wydawane przez ucznia po kolejnych rażeniach prądem), naukowiec odpowiadał, że wszystko przebiega normalnie i że ma kontynuować wypytywanie oraz karanie.
Gwoli wyjaśnienia – krzyki bólu, jęki i płacz były tylko udawane, puszczane z taśmy. Tak naprawdę uczniów nikt nie torturował, jednak nauczyciele nie mieli o tym pojęcia. Myśleli, iż uczniowie cierpią naprawdę. W związku z tym narastał w nich coraz silniejszy stres oraz opory moralne. Do dalszego działania zachęcał ich obecny w tym samym pokoju naukowiec, który beznamiętnym głosem oznajmiał, iż eksperyment wymaga aby go kontynuować, że nie ma innego wyjścia.
Niewielu „nauczycieli” zdecydowało się na szybkie przerwanie tego przerażającego eksperymentu. Do samego końca, czyli do fazy śmiertelnej dawki prądu dla ucznia w dotrwało aż 25% nauczycieli. S.Milgram powiadomiwszy w końcu uczestników swego badania o tym jak naprawdę ono wyglądało i jaki miało cel dowiedział się, że 84 % było zadowolonych z uczestnictwa w badaniu i tylko 1% żałował, iż wziął w nim udział.
Nasuwa się pytanie: Dlaczego tak wiele osób podporządkowało się woli i instrukcjom naukowca? Czy z powodu swego wrodzonego okrucieństwa? Upodobania do zadawania innym bólu? Braku empatii? Nic z tych rzeczy. Najważniejsza dla nich była siła autorytetu naukowca. Wiara w to, że on wie, co jest słuszne, zatem należy mu być posłusznym i nie kwestionować jego nakazów. Że ostatecznie, to przecież ów naukowiec bierze na siebie odpowiedzialność za przeprowadzenie i wyniki eksperymentu a odgrywające rolę „nauczycieli” osoby są tylko ślepymi wykonawcami jego „światłych” nakazów, że skoro ludzie wyrazili na początku zgodę na uczestnictwo w tymże eksperymencie, to nie wypada im go przerwać i tym samym okazać się głupim, niehonorowym, gorszym niż pozostali uczestnicy owego badania.
No cóż. To tyle, jeśli chodzi o eksperymenty amerykańskich naukowców. Jednak czy nie przyszło Wam do głowy, że być może my wszyscy bierzemy teraz udział w ogólnoświatowym, przerażającym eksperymencie? I może komuś zależy byśmy się nawzajem nie rozumieli, byśmy byli skłóceni ze sobą, bezwolni, osamotnieni i bezsilni? Człowiek to brzmi dumnie, jednak to jacy jesteśmy naprawdę, do czego jesteśmy zdolni, do czego skłonni, okazuje się niespodziewanie w różnych momentach naszego życia. Coraz częściej historia, czy też zwyczajna codzienność stawia nas wobec bardzo trudnych wyborów. Czy mamy w sobie na tyle odwagi, siły i pewności, by w obecnych czasach ośmielić się działać inaczej, niż inni? By nie wikłać się w coś, nad czym nie będziemy mieć żadnej kontroli? By szukać odpowiedzi na stale pojawiające się wątpliwości? By nie zrażać się porażkami i uparcie odnajdywać między ludźmi nici porozumienia, tego co nadal łączy a nie dzieli? By mimo kamieni pod nogami stale wędrować za głosem prawdy? By nie brać na wiarę wszystkiego, co mówią nam tzw. autorytety? A może wolimy nie zadawać sobie pytań i po prostu idziemy przed siebie poddając się temu, co jest, licząc na to, że będzie dobrze, ponieważ musi być dobrze, bo większość nie może się mylić, a autorytety specjalnie nas oszukiwać. No a w ogóle człowiek, jako jednostka, tak niewiele przecież znaczy i na tak niewiele rzeczy ma wpływ… Płyniemy więc z prądem, czerpiąc pociechę z tego, że obok, w tym samym nurcie płyną inni, nie przyjmując do wiadomości, że nurt ów zmierzać może ku Niagarze…