Jak trudno w tych czasach na dłużej zachować w sobie spokój. Bo już nie mówię o uczuciu szczęścia, które płochliwe jest niby dziki ptak i ledwie dostrzeżone zaraz odlatuje nie wiadomo gdzie. Ale ten spokój…Człowiekowi wydaje się, że już dotarł do jego istoty. Już to i owo zrozumiał. Już to i tamto wie na pewno. I nic go już nie zdziwi, nie zaskoczy, nie zaboli, nie przerazi. I taki się sam sobie wydaje bezpieczny w tym odczuciu. Taki niedotykalny przez smutki i troski tego świata. Jakby na jakiej wyspie mieszkał, na dodatek we mgle ukrytej. Ale wtem znowu coś usłyszy, przeczyta, dowie się i momentalnie pryska to złudne wrażenie. I znów nagi jest i bezbronny, pełen bezradności wydany na łaskę i niełaskę sztormów albo nagłych uderzeń błyskawic.
Pamiętam, że pierwszy raz takie uczucie, że nic więcej mnie już zaboleć nie może, że zobojętniałam ostatecznie na wszystko była śmierć mojej mamy. Poczułam się wtedy jakby ktoś przywalił mi obuchem w głowę i ogłuchłam na jakiś czas. Przestałam czuć cokolwiek. Był to dziwny, ale w sumie błogi stan. Jakby się leżało pod wodą i spoza jej kojącej, gładkiej toni beznamiętnie obserwowało z daleka to, co na zewnątrz. Chciałam wówczas by to trwało jak najdłużej. Bym nigdy z tej wody wychodzić nie musiała, bym nie musiała czuć. Ale w końcu wyszłam…Świat się o mnie upomniał. Zbeształ, że przecież nie jestem wyjątkowa w tym, co mnie spotkało a skoro inni sobie jakoś radzą w takich i o wiele gorszych sytuacjach, to i ja poradzić sobie muszę. Wszak sprawy obok jak gdyby nigdy nic toczyły się swoim torem i trzeba było zająć się nimi, stawić czoła kolejnym wyzwaniom, a przez to choć odrobinę odsunąć od siebie natrętne rozpamiętywanie i nieustanne rozdrapywanie ran albo wręcz przeciwnie - dziwaczne odrętwienie zrozpaczonego serca.
Teraz też popadam czasem w stan odrętwienia. Bo tyle jest sprzecznych wiadomości płynących zewsząd, że gdyby człowiek we wszystko to wierzył i wszystkim się przejmował, chyba by oszalał albo poszukał sobie jakowegoś sznura. I póki bezpośrednio coś go nie dotyczy stara się wycofać w daleki kąt, zachować do tych spraw jakiś dystans. Nie domyślać się, co realne jest a co medialnie wyolbrzymione. Odpocząć od tego szumu codziennych wieści jak długo się tylko da. A nawet udawać, że go to wszystko nie dotyczy. Lecz potem znowu z nagła coś go ostrym szponem zahaczy. Czyjś najprawdziwszy ból, czyjaś śmierć, lęk, smutek, samotność, zgryzota, ryzykowna decyzja, ostre słowo albo przedłużające się milczenie. I znowu się wali ten lodowy zamek urojonego znieczulenia. Powraca bezradność, współczucie, żal, gniew, rozpacz, zagubienie…I znowu biada się, w jak okropnych czasach przyszło nam żyć i kiedy wreszcie się ten koszmar skończy…?
Ale czy rzeczywiście te czasy są takie okropne, takie wyjątkowe? Czy nam, współczesnym kobietom, zdaje się, że jesteśmy jakieś inne niż te, co żyły przed nami? Żeśmy niby kruchsze, delikatniejsze, mniej wytrzymałe i nie przygotowane psychicznie na wyzwania teraźniejszości? I że gdyby los obszedł się z nami tak jak z nimi się obchodził, to nie dałybyśmy sobie rady? A pewnie one tak samo myślały o sobie. I nie przypuszczały jak wiele potrafią znieść a po wszystkim jak gdyby nigdy nic na nowo budować swoje życie.
Czemu ja o tym? Otóż czytam teraz wspomnienia kobiet, które przeżyły piekło wołyńskich, bestialskich mordów popełnianych przez ukraińskich sąsiadów ( „Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie” autorstwa Anny Herbich, wyd. Znak Horyzont, 2018 r). Nie da się naraz wiele przeczytać, bo ciężka to i mroczna lektura. Co opowieść, to coraz straszniejsze opisy sytuacji, które były udziałem całych rodzin a zwłaszcza dzieci. Bo przecież dziećmi były wówczas opowiadające to wszystko teraz staruszki. Za nimi okrutne morderstwa bliskich najczęściej połączone z torturami. Samotne ucieczki w ciemną noc. Ukrywanie się w piwnicach, szuwarach, kupach gnoju, pod zwałami trupów. A po tym wszystkim sieroctwo, samotność, skrajna bieda, napady lęków i paniki...
Dlaczego więc czytam tego typu książkę? Dlaczego przed nią zagłębiałam się w kilka biografii osób, które przeszły uwięzienie w obozach koncentracyjnych albo zsyłki do syberyjskich gułagów? Czy to jakiś dziwny rodzaj masochizmu albo wielce podejrzanego upodobania do potworności?
Cóż, tego typu książki czytuję od dawna. Pomagały mi w różnych chwilach. Dawały coś, czego dać nie mogły pogodne romanse czy przygodowe opowieści. Właściwie dopiero teraz pojęłam, co jest tego główną przyczyną. Otóż płyną dla mnie z takich opowieści trzy, pokrzepiające wiadomości. Pierwsza, to ta, że zawsze może być gorzej. Druga, iż każde piekło w końcu ma kres. A wreszcie trzecia, że człowiek choćby doświadczył najpotworniejszych rzeczy, to o ile, rzecz jasna, przeżyje - żyje dalej (i to najczęściej bardzo długo) a do tego mimo wszystko potrafi osiągnąć spokój ducha a nawet budować nowe, zupełnie zwyczajne szczęście. Bo ono zawsze gdzieś tam jest niby odległe światełko. I choć po drodze trzeba się namęczyć, poranić i po wielekroć upaść, to dążenie ku niemu a potem jego osiągnięcie chociażby na małą chwilkę jest jedynym sensem życiowej wspinaczki…
***
Po kilku dniach sporego ocieplenia oraz zupełnego stopnienia śniegu zima znowu u nas szaleje. A śnieżyca to taka, jakiej dawno nie widziałam. Aż dech zatyka. Aż oczy trzeba przymykać, gdy prosto w twarz zawieje. Aż trzeba się kulić żeby człowieka nie przewróciło. Jest w tej śnieżnej zawierusze groza, ale i dziwne piękno. A do tego, gdy tak stanąć naprzeciw szaleństwa żywiołów, to naprawdę mocno się czuje, że się żyje. I choć jest się tylko niczym nic nieznaczący listek, to pomimo wszystko, nie wiadomo skąd ma się w sobie wystarczająco dużo sił i uporu by tę śnieżycę, by każdą zawieruchę losu przetrwać. Zatem trzeba się na to zdać, naturze zawierzyć, a potężna śnieżyca tak listkiem zamiecie, tak w niego dmuchnie, że pofrunie hen, hen w zupełnie nowe miejsca i stany ducha…
I jeszcze jedno. Owe gwałtowne podmuchy śniegowej wichrzycy sprawiają, że co chwilę brakuje u nas prądu. Znika ni stąd ni zowąd, ale na szczęście niedługo potem pojawia się znowu. I od razu człowiek oddycha z ulgą. Wystarczą bowiem te krótkie chwile odcięcia od energii elektrycznej by pojąć na jak cienkiej nitce oparty jest obecnie codzienny byt, w ogóle cała cywilizacja ludzka. Jak bardzo my wszyscy uzależnieni jesteśmy od tej tajemniczej siły płynącej do nas kablami elektrycznymi. I jak diametralnie zmieniłoby się nasze życie, gdybyśmy musieli się bez niej obyć…
P.S.
Wybaczcie, jeśli od czasu do czasu nasz blog staje się niedostępny. Jesteśmy zmuszeni go zamykać z uwagi na pewne problemy techniczne. Mamy nadzieję, że wkrótce owe problemy miną…