Strony

poniedziałek, 25 stycznia 2021

W poszukiwaniu spokoju i szczęścia…

 



 

   Jak trudno w tych czasach na dłużej zachować w sobie spokój. Bo już nie mówię o uczuciu szczęścia, które płochliwe jest niby dziki ptak i ledwie dostrzeżone zaraz odlatuje nie wiadomo gdzie. Ale ten spokój…Człowiekowi wydaje się, że już dotarł do jego istoty. Już to i owo zrozumiał. Już to i tamto wie na pewno. I nic go już nie zdziwi, nie zaskoczy, nie zaboli, nie przerazi. I taki się sam sobie wydaje bezpieczny w tym odczuciu. Taki niedotykalny przez smutki i troski tego świata. Jakby na jakiej wyspie mieszkał, na dodatek we mgle ukrytej. Ale wtem znowu coś usłyszy, przeczyta, dowie się i momentalnie pryska to złudne wrażenie. I znów nagi jest i bezbronny, pełen bezradności wydany na łaskę i niełaskę sztormów albo nagłych uderzeń błyskawic.

 


   Pamiętam, że pierwszy raz takie uczucie, że nic więcej mnie już zaboleć nie może, że zobojętniałam ostatecznie na wszystko była śmierć mojej mamy. Poczułam się wtedy jakby ktoś przywalił mi obuchem w głowę i ogłuchłam na jakiś czas. Przestałam czuć cokolwiek. Był to dziwny, ale w sumie błogi stan. Jakby się leżało pod wodą i spoza jej kojącej, gładkiej toni beznamiętnie obserwowało z daleka to, co na zewnątrz. Chciałam wówczas by to trwało jak najdłużej. Bym nigdy z tej wody wychodzić nie musiała, bym nie musiała czuć. Ale w końcu wyszłam…Świat się o mnie upomniał. Zbeształ, że przecież nie jestem wyjątkowa w tym, co mnie spotkało a skoro inni sobie jakoś radzą w takich i o wiele gorszych sytuacjach, to i ja poradzić sobie muszę. Wszak sprawy obok jak gdyby nigdy nic toczyły się swoim torem i trzeba było zająć się nimi, stawić czoła kolejnym wyzwaniom, a przez to choć odrobinę odsunąć od siebie natrętne rozpamiętywanie i nieustanne rozdrapywanie ran albo wręcz przeciwnie - dziwaczne odrętwienie zrozpaczonego serca.

 


   Teraz też popadam czasem w stan odrętwienia. Bo tyle jest sprzecznych wiadomości płynących zewsząd, że gdyby człowiek we wszystko to wierzył i wszystkim się przejmował, chyba by oszalał albo poszukał sobie jakowegoś sznura. I póki bezpośrednio coś go nie dotyczy stara się wycofać w daleki kąt, zachować do tych spraw jakiś dystans. Nie domyślać się, co realne jest a co medialnie wyolbrzymione. Odpocząć od tego szumu codziennych wieści jak długo się tylko da. A nawet udawać, że go to wszystko nie dotyczy. Lecz potem znowu z nagła coś go ostrym szponem zahaczy. Czyjś najprawdziwszy ból, czyjaś śmierć, lęk, smutek, samotność, zgryzota, ryzykowna decyzja, ostre słowo albo przedłużające się milczenie. I znowu się wali ten lodowy zamek urojonego znieczulenia. Powraca bezradność, współczucie, żal, gniew, rozpacz, zagubienie…I znowu biada się, w jak okropnych czasach przyszło nam żyć i kiedy wreszcie się ten koszmar skończy…?

 


   Ale czy rzeczywiście te czasy są takie okropne, takie wyjątkowe? Czy nam, współczesnym kobietom, zdaje się, że jesteśmy jakieś inne niż te, co żyły przed nami? Żeśmy niby kruchsze, delikatniejsze, mniej wytrzymałe i nie przygotowane psychicznie na wyzwania teraźniejszości? I że gdyby los obszedł się z nami tak jak z nimi się obchodził, to nie dałybyśmy sobie rady? A pewnie one tak samo myślały o sobie. I nie przypuszczały jak wiele potrafią znieść a po wszystkim jak gdyby nigdy nic na nowo budować swoje życie.

 


   Czemu ja o tym? Otóż czytam teraz wspomnienia kobiet, które przeżyły piekło wołyńskich, bestialskich mordów popełnianych przez ukraińskich sąsiadów ( „Dziewczyny z Wołynia. Prawdziwe historie” autorstwa Anny Herbich, wyd. Znak Horyzont, 2018 r). Nie da się naraz wiele przeczytać, bo ciężka to i mroczna lektura. Co opowieść, to coraz straszniejsze opisy sytuacji, które były udziałem całych rodzin a zwłaszcza dzieci. Bo przecież dziećmi były wówczas opowiadające to wszystko teraz staruszki. Za nimi okrutne morderstwa bliskich najczęściej połączone z torturami. Samotne ucieczki w ciemną noc. Ukrywanie się w piwnicach, szuwarach, kupach gnoju, pod zwałami trupów. A po tym wszystkim sieroctwo, samotność, skrajna bieda, napady lęków i paniki...

 


   Dlaczego więc czytam tego typu książkę? Dlaczego przed nią zagłębiałam się w kilka biografii osób, które przeszły uwięzienie w obozach koncentracyjnych albo zsyłki do syberyjskich gułagów? Czy to jakiś dziwny rodzaj masochizmu albo wielce podejrzanego upodobania do potworności?

 


   Cóż, tego typu książki czytuję od dawna. Pomagały mi w różnych chwilach. Dawały coś, czego dać nie mogły pogodne romanse czy przygodowe opowieści. Właściwie dopiero teraz pojęłam, co jest tego główną przyczyną. Otóż płyną dla mnie z takich opowieści trzy, pokrzepiające wiadomości. Pierwsza, to ta, że zawsze może być gorzej. Druga, iż każde piekło w końcu ma kres. A wreszcie trzecia, że człowiek choćby doświadczył najpotworniejszych rzeczy, to o ile, rzecz jasna, przeżyje - żyje dalej (i to najczęściej bardzo długo) a do tego mimo wszystko potrafi osiągnąć spokój ducha a nawet budować nowe, zupełnie zwyczajne szczęście. Bo ono zawsze gdzieś tam jest niby odległe światełko. I choć po drodze trzeba się namęczyć, poranić i po wielekroć upaść,  to dążenie ku niemu a potem jego osiągnięcie chociażby na małą chwilkę jest jedynym sensem życiowej wspinaczki…

 


***

   Po kilku dniach sporego ocieplenia oraz zupełnego stopnienia śniegu zima znowu u nas szaleje. A śnieżyca to taka, jakiej dawno nie widziałam. Aż dech zatyka. Aż oczy trzeba przymykać, gdy prosto w twarz zawieje. Aż trzeba się kulić żeby człowieka nie przewróciło. Jest w tej śnieżnej zawierusze groza, ale i dziwne piękno. A do tego, gdy tak stanąć naprzeciw szaleństwa żywiołów, to naprawdę mocno się czuje, że się żyje. I choć jest się tylko niczym nic nieznaczący listek, to pomimo wszystko, nie wiadomo skąd  ma się w sobie wystarczająco dużo sił i uporu by tę śnieżycę, by każdą zawieruchę losu przetrwać. Zatem trzeba się na to zdać, naturze zawierzyć, a potężna śnieżyca tak listkiem zamiecie, tak w niego dmuchnie, że pofrunie hen, hen w zupełnie nowe miejsca i stany ducha…

 


   I jeszcze jedno. Owe gwałtowne podmuchy śniegowej wichrzycy sprawiają, że co chwilę brakuje u nas prądu. Znika ni stąd ni zowąd, ale na szczęście niedługo potem pojawia się znowu. I od razu człowiek oddycha z ulgą. Wystarczą bowiem te krótkie chwile odcięcia od energii elektrycznej by pojąć na jak cienkiej nitce oparty jest obecnie codzienny byt, w ogóle cała cywilizacja ludzka.  Jak bardzo my wszyscy uzależnieni jesteśmy od tej tajemniczej siły płynącej do nas kablami elektrycznymi. I jak diametralnie zmieniłoby się nasze życie, gdybyśmy musieli się bez niej obyć…

 


P.S.

Wybaczcie, jeśli od czasu do czasu nasz blog staje się niedostępny. Jesteśmy zmuszeni go zamykać z uwagi na pewne problemy techniczne. Mamy nadzieję, że wkrótce owe problemy miną…

 

wtorek, 19 stycznia 2021

Błędny ognik czyli skrawki Agnieszki…

 



 

   Od kilku tygodni oglądam „Osiecką”…Pewnie wielu Polaków teraz na nowo odkrywa tę postać. Pewnie wielu z nas nabrało ochoty by dowiedzieć się o niej więcej, niż to, co pokazuje nam emitowany właśnie w TV serial o tej poetce. Serial ów rozbudził  ciekawość i ogromny niedosyt tej skomplikowanej, fascynującej, zmiennej niby kameleon postaci. Sam w sobie film nie jest moim zdaniem zbyt wysokich lotów (poza paroma przebłyskami, gdy pokazuje fragmenty kronik filmowych, albo gdy jakąś dobrze skonstruowaną psychologicznie sceną udaje mu się ożywić u widza trochę żywsze emocje). Niestety, ukazuje on Agnieszkę Osiecką dość jednowymiarowo, jako utalentowaną poetycko, ale przy tym nieznośnie egoistyczną, egocentryczną i w sumie, antypatyczną kobietę. Może to kwestia kiepskiego scenariusza i takiej a nie innej wizji reżysera i scenarzysty? (mam nawet wrażenie, jakby jeden z drugim mocno poetki nie lubili a tylko wyprodukowali serial na zlecenie i dla pieniędzy, bo przecież "ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio”, jak pisał w jednej z piosenek Wojciech Młynarski, poza Osiecką i Koftą jeden z trójcy wieszczów polskiej piosenki). Może także jest to wina obsady, gdyż obie aktorki odgrywające tę postać cechuje pewien trudno strawny chłód i dystans. Może też serial za bardzo koncentruje się na pewnych plotkach i smaczkach z życia prywatnego poetki, niebezpiecznie blisko dotykając przy tym tego, co zbyt intymne i delikatne a przez to niepoddające się cudzej ocenie. 


 

   Och! Jaki jest ten serial, taki jest, jednak ważne zdaje się, iż budząc ów niedosyt spowodował, że dużym zainteresowaniem cieszą się teraz piosenki, poezja oraz proza Osieckiej, wywiady z nią, artykuły i książki jej poświęcone. Tak jakbyśmy dopiero teraz zrozumieli jaki skarb w jej osobie mieliśmy i dopiero teraz nabraliśmy chęci by ów skarb eksplorować lepiej i doceniać. Jakie to, swoją drogą, powszechne i banalne zjawisko, że wystarczy byle impuls, byle sprawnie zmanipulowana informacja by obudzić jakiś owczy pęd i popyt na coś, co cały czas było dostępne, ale jakby niewidzialne. A nagle to coś wychynęło z cienia, zapanowała moda na to, zatem wręcz masowo stało się chciane, lubiane i pożądane. Czekam z niecierpliwością na kolejny odcinek serialu TVP, a jednocześnie wiem, że po każdej emisji więcej we mnie będzie rozczarowania, irytacji i sprzeciwu wobec tak płasko ukazywanej postaci największej poetessy kilkudziesięciu powojennych lat PRL-u.

 


   Odczuwając potężny niedosyt wiedzy o poetce kupiłam sobie niedawno wydaną przez wydawnictwo „Marginesy” książkę autorstwa Zofii Turowskiej pt. „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet”. Ta świetnie napisana opowieść pochłonęła mnie ze szczętem na kilka minionych wieczorów. Autorka biografii podchodzi do osoby poetki z szacunkiem, sympatią i dyskrecją. Nie stroni jednak od opisów jej niestandardowych, na ogół źle ocenianych zachowań, jak upodobanie do kieliszka czy nieumiejętność bycia wierną partnerką lub oddaną matką. Jednak czytając książkę i głębiej poznając życie Osieckiej rozumie się i czuje, skąd brało się takie właśnie postępowanie Agnieszki. Jak bardzo ceniła sobie wolność. Jak pęd ku niej uszczęśliwiał i unieszczęśliwiał ją na zmianę. Jak mało zaznała czułości i bliskości rodziców w dzieciństwie. Jak mocno raniły ją zachowania rówieśników. Jak bardzo czuła się wśród nich samotna i inna. Jak nie znosiła zaszufladkowania i wtłaczania w ciasne ramy stereotypowych ról i powinności a jednocześnie cierpiała, że nie umie, nie potrafi być taka jak inni. Cóż, może wtedy byłaby spokojniejsza, może jej życie potoczyłoby się inaczej, szczęśliwiej, ale czy wówczas powstałoby ponad dwa tysiące piosenek i drugie tyle wierszy, kilka sztuk teatralnych i powieści? Zawsze jest coś za coś. Nie wybieramy swojego losu. Płyniemy z nurtem albo walczymy z nim bezustannie, próbując korzystać ze swoich talentów, lgnąc do takich a nie innych ludzi, co nie zawsze wychodzi nam na dobre. Każdy robi to na własny rachunek i po swojemu.  A poeci? Poeci to osoby dotknięte większą niż inni wrażliwością a co za tym idzie, podatnością na cierpienie, na wieczne szukanie portu i nie znajdowanie go, na ciągłe zadawanie pytań, na wątpliwości i nieustanne rozterki serca. Przez to noszą na plecach ciężar o wiele większy, niż reszta ludzkości a jednocześnie skrzydła poezji potrafią ich od tego ciężaru życia na chwilę oderwać. A nas, czytelników wraz z nimi…

 


   Opowieść Turowskiej o życiu Agnieszki przetykana jest tekstami jej piosenek i wierszy, wspomnieniami jej znajomych i bliskich. Pewne jej fragmenty czytałam po wielekroć tak mocno dotykały czegoś w moim sercu. Tak bardzo odnajdywałam się wówczas w lustrze jej przeżyć, skomplikowanych emocji, trudnych do zrozumienia i zaakceptowania działań  a przede wszystkim poezji, celnie dotykającej najtajniejszych myśli i uczuć. Raz po raz jednak podczas lektury ogarniało mnie wrażenie, iż postać Agnieszki Osieckiej jest niczym błędny ognik, który choć zdaje się blisko, to gdy chce się go pochwycić oddala się spłoszony. I choćby przeczytać o niej wszystkie książki, choćby poznać wypowiedzi wszystkich jej przyjaciół i wrogów, to nadal będą to tylko skrawki, marne strzępki tej niezwykłej postaci. A tymczasem pochwycić ją i przytrzymać albo nawet przywrócić do życia chciałoby się tak samo, jak przywołać z powrotem lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte minionego wieku. Ponowne wchodzenie w te lata za pomocą opowieści o Osieckiej oraz jej piosenek tak samo przyciąga jak i odpycha. Przyciąga, gdyż tak jak np. w moim przypadku były to najlepsze lata mej młodości. Odpycha, bo tamte wspomnienia bolą, gdyż łączą się z żalem, jak wiele już rzeczy znikło i nigdy nie wróci, jak dużo osób ważnych i bliskich dla mnie osobiście albo będących istotną częścią kultury polskiej odeszło na zawsze.

 


    W drugiej połowie lat osiemdziesiątych twórczość Agnieszki Osieckiej i innych autorów niezapomnianych, polskich piosenek przeżywała największy chyba rozkwit. Począwszy od festiwali opolskich a skończywszy na koncertach w małych salkach teatralnych i klubach studenckich wszędzie słychać było utwory największych tekściarzy tamtych czasów. Dodatkową atrakcją tychże było to, iż śpiewane były przez najbardziej znanych piosenkarzy i aktorów. Dzięki temu, że i w moich okolicach odbywało się wiele gościnnych występów tuzów polskiej estrady i sceny miałam możliwość podziwiania na żywo m.in. Kaliny Jędrusik, Edyty Geppert, Krystyny Jandy...  Dużym powodzeniem cieszyły się też wówczas koncerty piosenki aktorskiej a ich laureaci  objeżdżali całą Polskę i występowali zawsze przy pełnej widowni. Na widowni Teatru Rozrywki w Chorzowie, Teatru Zagłębia w Dąbrowie Górniczej czy Teatru Nowego w Zabrzu pośród innych widzów, którym z wielkim trudem (a najczęściej po znajomości) udawało się zdobyć bilety byłam ja, moja przyjaciółka oraz moja, jakże młoda jeszcze wówczas i sprawna mama…

 


   Byłam wówczas licealistką a potem początkującą studentką dziennikarstwa i niewiele jeszcze o życiu wiedziałam, tak więc większość piosenek Osieckiej po prostu mi się podobało z uwagi na wpadające w ucho refreny, oryginalnie dobrane rymy czy też dobraną do nich piękną melodię. Musiało minąć parę lat, by zaczęły docierać do czegoś głębszego w mej duszy, bym zrozumiała kontekst i odnalazła płynący z życiowego doświadczenia przekaz. Dorastałam zatem, dojrzewałam w swoim tempie a tymczasem nastały lata dziewięćdziesiąte i życie postawiło przede mną nowe wyzwania. Coraz więcej dowiadywałam się o historii  Polski i o sobie samej też. A w tle stale towarzyszyły mi wiernie takie np. piosenki jak: „W żółtych płomieniach liści”, „Jeszcze w zielone gramy”, „Wariatka tańczy”, „Nim wstanie dzień”, „Orszaki – dworaki”, „Dookoła noc się stała”, „Nie spoczniemy”, „Uciekaj moje serce”, „Niech żyje bal”, „Nie żałuję”, „Kiedy mnie już nie będzie”, „Oczy tej małej”, „Grajmy Panu”…Prawie z każdym z tych utworów kojarzy mi się jakiś ważny moment w moim życiu, prawie każdy budzi w związku z tym silne wzruszenie.

 


   Największe jednak wzruszenie budzi to, że w 1990 roku miałam możliwość osobistego widzenia się z Agnieszką Osiecką, gdy w katowickim MPiK-u zorganizowano spotkanie autorskie tuż po wydaniu jej książki „Zabawy poufne”.  Udało mi się wówczas zdobyć autograf poetki a nawet zamienić z nią kilka słów, spojrzeć w jej oczy, poczuć specyficzną mieszankę ciepła, ironii, smutku i bezradności emanującej z jej osoby. To odczucie jest we mnie silne do tej pory i może właśnie dlatego dzisiaj próbuję w serialu o Osieckiej, w książkach i w artykułach o niej znaleźć właśnie taką Agnieszkę…?A może po prostu odkrywam teraz w sobie dużo z tej niepokornej, skomplikowanej emocjonalnie kobiety? Może też dojrzałam do tego, by przyznać, że równie dużo we mnie nieba jak i piekła a jedno nie może istnieć bez drugiego? I chcąc lepiej zrozumieć siebie, próbuję zrozumieć Agnieszkę…?

 

„zwierzątko bólu

zagnieździło się we mnie

umościło

uwiło sobie gniazdko

i kocha mnie

ach jak mnie kocha

nie potrafi beze mnie żyć nie potrafi

się ze mną rozstać… ( A.Osiecka)

 

P.S.

Znalazłam na YT wspaniały koncert opolski z piosenkami A.Osieckiej (link poniżej). Odbył się on w zaledwie kilka miesięcy po jej śmierci a poza Agatą Passent, Magdą Umer i Marylą Rodowicz wzięli w nim udział najlepsi wykonawcy piosenek Osieckiej. Śpiewali dla Agnieszki, nie chcąc i nie umiejąc ukryć żalu po Jej stracie. A jednocześnie wspaniale bawili się przy Jej pogodnych utworach, bo przecież sama Agnieszka nie chciałaby by ten koncert zamienił się w ponurą stypę. Niestety, dziś kilkorga spośród tych artystów nie ma już pośród nas. Na początku lat dwutysięcznych odeszła Łucja Prus. Potem zabrakło Anny Szałapak. Zaś zupełnie niedawno umarł Piotr Machalica…

Nie ma już dzisiaj takich koncertów. Nastały czasy kultu kiczu, hałasu, sztucznej pozłotki oraz wszechobecnej mamony. I chyba nikt już nie potrafi pisać takich piosenek ani tak śpiewać. Dlatego dobrze, że chociaż w Internecie znaleźć można trochę muzycznych skarbów. Dlatego dobrze, że piosenki Agnieszki Osieckiej nadal żyją…