Strony

sobota, 26 października 2019

Ponad mgłami…



   Jaworowe siedlisko położone jest ponad 450 m. n.p.m. i dlatego bardzo rzadko spowija je mgła.  O poranku nasza górka skąpana w jaskrawym słońcu od dawna sterczy dumnie ponad mgłami, podczas gdy na dole przez kilka godzin trwa jeszcze niewyraźna, tajemnicza przestrzeń. Dzięki temu jednak mamy możność podziwiania mglistych firanek w dali, rozpościerających się ponad łąkami, wzgórzami i nielicznymi tutaj domami. Dzięki temu możemy fotografować to zjawisko, które choć oglądane już tak wiele razy, dotąd się nam nie znudziło i pewnie nigdy nie znudzi. Ach, cudne, cudne manowce…









    Nie trzeba wcale wyjeżdżać w Bieszczady by doznawać mistycznego wręcz zachwytu i wzruszenia pełnego wdzięczności za możliwość obserwacji takich wspaniałych widoków. Już nie raz na tym blogu pokazywałam zdjęcia mgieł. I znowu to robię olśniona ich urodą, baśniowym, nierzeczywistym pięknem, o których ci mieszkający na  dole często pojęcia nie mają.






 Mieszkańcy dolin i nizin przeważnie budząc się rano i spoglądając przez okno widzą mleczny, oblepiający wszystko natrętną wilgocią opar, nie bardzo zachęcający do aktywnego rozpoczęcia dnia. Osoby przebywające w górach dostrzegają zaczarowany, w boskim natchnieniu malowany, akwarelowy pejzaż, w który chce się wejść by zobaczyć jeszcze więcej, odkryć to, co chowa się w różowo - liliowym tiulu za zakrętem. I myślę, że te dwa różne spojrzenia na to samo zjawisko nie dotyczą tylko mgły, ale wielu innych spraw. Czasem z bliska niewiele widać. Traci się rozeznanie co do tego, co jest złudą a co rzeczywistością. Co zmienne i przemijalne a co naprawdę stałe. Trzeba wybrać się dalej, nabrać do czegoś dystansu, odejść od szczegółu w ogół, poznać to, co dotąd niepoznane, co rozmyte tak bardzo, że niewartą uwagi nicością tylko się zdaje. A innym znów razem dobrze jest podejść do czegoś tak blisko, jak tylko się da. Popatrzeć niczym w okular mikroskopu i zdumieć się, ile światów mieści się w kropli wody, ile różnych spojrzeń można mieć na tę samą rzecz. Złagodnieć w ocenie tego, co dotąd obce, nieprzyjazne a nawet nieakceptowalne się zdawało. I westchnąć, że przecież jedno spojrzenie, nie wyklucza drugiego. Bo wszystkie one współistnieją w tym samym momencie, dokładają się do siebie, przenikają, a poprzez swą różnorodność wzbogacają poznanie siebie, świata i ludzi…







   A idąc dalej tą myślą…Bywa, iż tkwimy w jakimś dusznym kącie przywaleni troską, lękiem, zmartwieniem, zmorą bezsilności. I zdajemy się sami sobie tak samotni, tak bardzo oddaleni w swym wyobcowaniu od innych, jakbyśmy na wyspę jakąś skalistą i niedostępną byli zesłani. Wokół szaleje ocean a my nawet marnej tratwy nie mamy. Przypuszczamy, iż w tym samym czasie reszcie ludzkości jest o niebo lepiej, że poznała ona jakiś tajemniczy kod szczęśliwości dla nas w tej chwili kompletnie niedostępny. Że tacy, jacy jesteśmy – słabi, zniechęceni, pozbawieni ducha walki, uwięzieni w klatce łez oraz niewiary w siebie na nic nikomu przydać się nie możemy, że zgubą dla innych jesteśmy a nie ratunkiem, dlatego lepiej byśmy odsunęli się jeszcze dalej, w swoją smutną, lecz dającą poczucie bezpieczeństwa mgłę osamotnienia. Uważamy, iż nie warto pokazywać się światu w tak żałosnym, jak nasz stanie. Bo świat lubi tylko zwycięzców i optymistów. Śmiałków, co mają odwagę by wspinać się wciąż wyżej, pociągając innych za sobą a przy tym za nic mając swoje słabości i bóle. Zawstydzeni, rozczarowani sobą wchodzimy więc jeszcze głębiej w swoją cienistą, pozbawioną nadziei norkę, marząc o przespaniu złych chwil i o cudownym przebudzeniu w ozdrowieńczej światłości. 






   A tymczasem na świecie nie ma przecież sztywnego podziału na jasność i ciemność. Najwięcej jest zawsze tego, co pomiędzy – melanżu wszystkich barw, mieszaniny przeróżnych nastrojów. I każdy z nas zna różne strony życia, tylko najczęściej nie potrafi o nich mówić, zwierzyć się z nich innym. Wielu z nas w tym samym momencie tkwi w oparach mgły a przez to, iż nie widzimy innych, podobnych nam istot nie mamy nawet pojęcia o ich istnieniu i nie możemy się pocieszyć, iż w żadnych okolicznościach nie jesteśmy sami. A już sama ta wiedza potrafi nieco z owej mgły wydźwignąć, poprowadzić w stronę niewidocznego w dole słońca. Bliskość między ludźmi tworzą bowiem nie tylko radości i blaski, którymi chcemy dzielić się z innymi, ale właśnie nasze słabości, nasze upadki, podobne wątpliwości, wahania i obawy. Otwieranie się na drugiego człowieka znaczy przyjmowanie go razem z jego jasną i ciemną stroną, z jego siłą i bezsiłą. Znaczy też spoglądanie w innych niczym w lustro, także po to, by inni mogli to zwierciadło odnaleźć w nas.  Zdaje mi się, iż powinniśmy razem nie tylko się śmiać, ale i płakać, bo tylko wtedy w pełni jesteśmy ludźmi, a nie papierowymi istotami wyretuszowanymi na wielkich, bilboardowych fotografiach.




    Choć to bardzo trudne nie ustawajmy w próbach dzielenia się zarówno swoim słońcem jak mgłą. Bo tyle w nas jest podobieństw, o których nie wiemy, nitek których możemy się przytrzymać. Tyle ukrytych w mlecznych firanach dróg, którymi wędrujemy nieświadomi, iż inni w tym samym czasie też je przemierzają nie zdając sobie sprawy z naszej bliskości. Nie wstydźmy się swojej prawdy, jakakolwiek by ona nie była. Wspólna wędrówka nawet we mgle zmniejsza samotność, przekuwa słabość w siłę, łagodzi spojrzenie na rzeczywistość, sprawia, że w końcu wstaje nowy, dobry dzień…



piątek, 18 października 2019

I znowu Bieszczady!



Bieszczady widziane z parkingu w Lutowiskach

   I znowu rzuciliśmy wszystko i wyjechaliśmy w Bieszczady! Staje się to już pomału naszą coroczną, październikową tradycją. Wyczekujemy tylko na czas, gdy liście drzew porastające bieszczadzkie zbocza nabiorą nowych, zróżnicowanych kolorów i gdy pogoda będzie sprzyjała górskim wycieczkom.  A potem nim jeszcze słonce na dobre nie wstanie, hajda przedświtaniem! Mkniemy przed siebie niczym dzikie mustangi nareszcie wypuszczone ze stajni. Gnamy w nową przygodę, w magiczny czas wspólnego łazikowania, przemierzania pełnych tajemnic i ciekawych historii szlaków. Szeroko rozpościerają znów skrzydła stęsknione za swobodnym podróżowaniem dusze wędrowców, oczy nabierają nowego blasku a w żyłach żywiej krąży krew.


  Pieski jak zawsze, podczas takich jednodniowych wycieczek, zostawiliśmy w ogrodzie ufając, iż żadna krzywda im się przez te kilkanaście godzin nie stanie. Do dyspozycji miały swoje towarzystwo a więc na nudę i samotność narzekać nie mogły. Może tylko tęskno im było za nami oraz za wylegiwaniem się na kanapach i fotelach (co ostatnio z coraz większym zaangażowaniem czynią). Zostawiłam im pełne wiadro świeżej wody ze studni oraz dużą miskę suchej karmy, zatem nie zagrażał im głód ani pragnienie.  Zapowiadana na ten dzień aura nie zwiastowała żadnych deszczy ani innych przykrych niespodzianek. Mogły się zatem wyspać spokojnie na rozgrzanym słońcem trawniku, w cieniu pod wiatą albo w którejś z dwóch bud, niesłusznie zapomnianych przez nie ostatnio.

"Chatka Puchatka" na Połoninie Wetlińskiej w dużym zbliżeniu obiektywu widziana z dołu

   A konkretnie, gdzie wyruszyliśmy tym razem? Otóż zapragnęliśmy pojechać w miejsce już znane i podziwiane dwa lata temu – na Połoninę Wetlińską. Dlaczego tam, skoro jest tyle innych szlaków do przemierzenia? Po pierwsze dlatego, że przed dwoma laty Cezary nie dał rady wspiąć się na szczyt i utknął w połowie drogi, a po drugie tym razem nie jechaliśmy sami. Zabraliśmy ze sobą naszą zaprzyjaźnioną sąsiadkę, która jeszcze nigdy w Bieszczadach nie była a marzyła o ich zobaczeniu od dawna. Nie chcieliśmy forsować jej zanadto, ale pokazać to, co w tych górach najbardziej charakterystyczne a przy okazji i najpiękniejsze. Złocistą połoninę, z której oszałamiające widoki na wszystkie strony świata są nie do zapomnienia a uczucie euforii oraz dumy z siebie po udanym wejściu tak mocne,  tak napełniające duszę nowym blaskiem, że wręcz nieporównywalne do żadnego innego rodzaju radości. A takiej właśnie bezgranicznej radości, takiego ponownego rozniecenia ognia młodości trzeba czasami każdemu z nas. Każdemu też jest potrzebne chociażby chwilowe oderwanie od codzienności. Jakaś zmiana i nowe wyzwanie. To zastrzyk energii i optymizmu lepszy niż wszystkie syntetyczne lekarstwa razem wzięte.




   A czym jest właściwie sama połonina? To połać traw występujących ponad górną linią lasu, rosnących tam, gdzie już poza rachitycznymi krzewinkami nic innego rosnąć nie chce. Ich nazwa pochodzi z języka rusińskiego, gdzie  połonina a właściwie „płonina” oznacza miejsce płone, puste, nieużyteczne dla uprawy. Zwłaszcza jesienią te obszary wyglądają niezwykle zachęcająco. Kuszą z dołu i przyciągają jako tajemnicze, jasnożółte pola, wyglądające z daleka niczym pustynia, albo księżycowe pustkowia. To, czym w istocie są okazuje się dopiero na miejscu. Wiatr nieustannie przeczesuje gęste, jednolicie złotawe, trawiaste czupryny, dzięki czemu falują one i tańczą niby piaski na Saharze. Można ich dotknąć. Poczuć mieszaninę łagodności i ostrości. Dzikości i oswojenia zarazem.  I tu dygresja. Coś podobnego widzieliśmy z Cezarym w Australii Południowej a konkretnie w okolicach miejscowości Burra. Tam także malownicze, bladożółte, wyschnięte zupełnie trawy przypominały z daleka piaszczyste połaci. Coraz to pojawiały się i znikały na horyzoncie niczym fatamorgana. I budziły ogromną ciekawość, co do tego czym w istocie są.

 Połonina Wetlińska z bliska
    Połoniny w Australii Południowej

   Moim zdaniem wejście na Połoninę Wetlińską (najwyższy jej szczyt "Roch" ma 1255 metrów) jest stosunkowo krótkie i łatwe (a przynajmniej w porównaniu z innymi szlakami, które przemierzyliśmy do tej pory), dlatego przekonałam męża i ową sąsiadkę by udać się właśnie w tamte okolice. Wierzyłam, że tym razem Cezary zdoła wejść na ten szczyt bez problemu, że także dla chorującej na serce towarzyszki naszej wędrówki nie będzie on zbyt dużym wyzwaniem.




   I nie pomyliłam się. Stłuczony paluch Cezarego prawie wcale nie przypominał mu o swym istnieniu, zaś dobroczynnie działająca maść żywokostowa, którą od stóp do głów posmarował się zapobiegawczo przed wyjazdem, sprawiła, iż nic go ani w krzyżach ani w nogach nie bolało. Także naszej sąsiadce wspinaczka nie uczyniła żadnej krzywdy, a wręcz przeciwnie, dotleniła i sprawiła, że nabrała więcej sił oraz wiary we własne możliwości.




   Powoli, zatrzymując się po wielekroć po drodze, pokonując bardziej i mniej strome podejścia, fotografując co ładniejsze widoki nasza trójka dzielnie w nieco ponad dwie godziny wspięła się na samą górę. Tego dnia, choć słonko grzało prawie tak mocno, jak w sierpniu, mgła utrzymująca się w dolinach ograniczała nieco widoczność a wyjątkowo porywisty wiatr przenikał nas na wskroś. To jednak nie przeszkodziło nam w doznawaniu uczucia szczęścia i dziecięcej wręcz radości, gdy mogliśmy stanąć nieopodal „Chatki Puchatka”, maleńkiego schroniska górskiego na szczycie i rozejrzeć się na wszystkie strony, utrwalić te oszałamiające widoki aparatami fotograficznymi, odetchnąć głęboko, uśmiechnąć się do siebie, zjeść zabrane ze sobą kanapki i napić się zimnej wody. A potem posiedzieć w milczeniu i tylko patrzeć kontemplując w niemym podziwie uroki okolicy czy też wsłuchiwać się we własne myśli i bicie serca oszołomionego wysokością górską otoczenia. Ech! Po raz kolejny okazało się, że takie proste radości, takie dobre, spędzane razem chwile są czymś najlepszym i najcenniejszym w życiu. Czymś, co dodaje człowiekowi sił fizycznych i psychicznych. Czymś, co doprawia jego egzystencję olbrzymią dawką smaku, barw, ciepła, pozytywnych emocji wdzięczności oraz radosnego zdumienia, że mimo upływu lat i zmian zachodzących w organizmie nadal na wiele człowieka stać.













  Zejście w porównaniu z wejściem okazało się dziecinnie proste i powrotna droga, omal bez odpoczynku, zajęła nam niecałą godzinę. Samopoczucie mieliśmy znakomite. Podczas schodzenia nabraliśmy ochoty na żarty, zagadywanie do mijających nas turystów a nawet na wspólne śpiewanie. Odczuwaliśmy życzliwość dla całego świata i wszystkich napotkanych ludzi.  To pozytywne nastawienie do innych piechurów, te niespotykane już chyba nigdzie indziej pokłady życzliwości, tak powszechne jeszcze na górskich ścieżkach, są, zdaje się, prawdziwymi skarbami w naszym przeżartym wzajemną niechęcią i złośliwością, by nie powiedzieć wrogością, świecie. W górach nikt sobie nie dogryza, nie atakuje i nie prawi morałów (a przynajmniej nie powinien tego robić, gdyż byłoby to ogromną niestosownością i świadczyło o braku kultury osobistej). Tu daleko się jest od wszelkiej polityki i innych drażliwych kwestii. Tu przychodzi się po odpoczynek od szaleństwa cywilizacji, po zapas nowych sił żywotnych, po zagubiony gdzieś dawno temu optymizm. Chociażby po to tylko warto wybrać się na szlak, by mieć pewność, że za dobre słowo w zamian też takie samo dostaniemy a za uśmiech – uśmiech. Zastanawiam się, czy to jakiś zupełnie inny gatunek ludzki chodzi po górach, niż ten zamieszkujący niziny i doliny? Czy może tylko na czas wędrówki po tej bieszczadzkiej krainie łagodności ich usposobienie i nastawienie do innych kompletnie się zmienia? Oto zagadka! Jeśli jednak pobyt w górskich rejonach tak pozytywnie wpływa na bliźnich naprawdę dobrze by było, gdyby każdy z nas mógł choć raz w roku wybrać się na szlak i zostawić daleko w tyle wszelkie zmartwienia lub animozje, oczyścić się wewnętrznie, nabrać dystansu, do tego, co w tyle i dzięki temu, popatrzeć na sprawy kompletnie inaczej, niż do tej pory.





   Ech, góry nasze, góry! – wzdychaliśmy raz po raz, w ekstazie rozglądając się dookoła lub zerkając porozumiewawczo na siebie. Promienny uśmiech nie schodził z naszych ust a oczy z zachwytem chłonęły piękno październikowej, żółto-pomarańczowej buczyny. Podziwialiśmy też urodę młodych par pozujących do ślubnych zdjęć  w co urokliwszych miejscach na szlaku. Złociste liście buków i dębów, oranżowe grabów, czerwień klonów, ochry modrzewi, taniec blasków i cieni na górskich zboczach lub kamieniach stanowiły magiczne tło dla tego typu romantycznych fotografii. I my fotografowaliśmy z zapałem, co tylko wpadło nam w oko oraz siebie wzajemnie, chcąc w ten sposób przedłużyć i wzmocnić jeszcze radość tego wspólnego wędrowania. Promienie słońca serdecznie muskały nasze twarze, a rumieńce na policzkach  kwitły jak w czasach wczesnej młodości. Ech, można by tak iść i iść bez końca!





   Jerzy Harasymowicz (ur. 1933, zm. 1999), poeta polski, którego pamiątkowy obelisk znajduje się u stóp Połoniny Wetlińskiej tak pisał o tym, jak ważne są dla niego góry:

„W górach jest wszystko co kocham
Wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka



Zawsze kiedy tam wracam
Siedzę na ławce z księżycem
I szumią brzóz kropidła
Dalekie miasta są niczem



Ja się tam urodziłem w piśmie
Ja wszystko górom zapisałem czarnym
Ja jeden znam tylko Synaj
Na lasce jałowca wsparty



I czerwień kalin jak cyrylica pisze
I na trombitach jesieni głosi bór
Że jedna jest tylko mądrość
Dzieło zdjęte z gór”



   Ponieważ jednak o tej porze roku dni są coraz krótsze i słońce zaczęło już zbliżać się do linii horyzontu wkrótce po dojściu na usytuowany na Przełęczy Wyżnej parking ruszyliśmy w drogę powrotną do domu, mijając po drodze i podziwiając już tylko zza szyb samochodu tak ciekawe miejscowości jak Wetlinę, Cisną, Baligród i Lesko.
  

   Do spokojnego siedliska na Pogórzu Dynowskim dojechaliśmy tuż przed zmrokiem. Psy nieomal oszalały z radości na nasz widok. Odtańczyły przed nami szalony taniec podskoków, obrotów i ukłonów. Wylizały dłonie. Wspinały się na piersi by dosięgnąć twarzy. Popiskiwały i poszczekiwały, czyniąc nam wyrzuty, że tak długo nas nie było a przecież nikt nie kocha jaworowych gospodarzy tak bardzo jak one! Najmilsze basałyki! Dzieciaki – ruburaki! Pieski – tralaleski! Pieszczochy nachalne i natarczywe! Najlepsi, niezastąpieni przyjaciele oraz towarzysze naszej zwyczajnej codzienności.


   Niebawem widząc, że szykuję dla nich wątrobianą zupkę ułożyły się rządkiem w kotłowni, czyli tam, gdzie zwykle jedzą posiłki i z niecierpliwością oczekiwały na swój codzienny obiadek. Zjadły swoje porcje z ogromnym apetytem, do ostatniej okruszynki! Potem zadowolone i strudzone całym dniem wiernego wyczekiwania na powrót swych wyrodnych przyjaciół ułożyły się w swych ulubionych, domowych miejscach i już wkrótce zachrapały smacznie.
   A my z Cezarym także mocno zmęczeni przegryźliśmy małe co nieco, pobieżnie obejrzeliśmy zrobione w Bieszczadach zdjęcia a niebawem poziewując i trąc oczy gotowi byliśmy do długiego, nocnego odpoczynku. Spaliśmy wyjątkowo mocno i spokojnie, śniąc o kolejnych, górskich wędrówkach i uśmiechając się przez sen niczym dzieci, które wróciły właśnie z zaczarowanej krainy Narnii i marzą, iż jeszcze nie raz dane im będzie tam powrócić…


* * *

   Pellegrina przysłała mi w komentarzu link do przepięknej "Pieśni łagodnych". Zamieszczam ją poniżej, bo chciałabym byście jej także posłuchali. Jeśli ktokolwiek z Was chciałby mi przesłać linka do swojej ulubionej piosenki traktującej o radości wędrowania, serdecznie zapraszam. Dodam te piosenki do treści posta!:-)



Marytka zaproponowała posłuchanie nastrojowej, jesiennej piosenki Jadwigi Strzeleckiej pt. "A w górach już jesień"


Aleksandra zaproponowała posłuchanie pogodnej piosenki  "Gitarą, poezją, muzyką..." karkonoskiego zespołu "Szyszak."