Jaworowe siedlisko położone jest ponad 450 m. n.p.m. i dlatego bardzo rzadko spowija je mgła.O poranku nasza górka skąpana w jaskrawym słońcu
od dawna sterczy dumnie ponad mgłami, podczas gdy na dole przez kilka godzin trwa
jeszcze niewyraźna, tajemnicza przestrzeń. Dzięki temu jednak mamy możność podziwiania
mglistych firanek w dali, rozpościerających się ponad łąkami, wzgórzami i nielicznymi
tutaj domami. Dzięki temu możemy fotografować to zjawisko, które choć oglądane już
tak wiele razy, dotąd się nam nie znudziło i pewnie nigdy nie znudzi. Ach,
cudne, cudne manowce…
Nie trzeba
wcale wyjeżdżać w Bieszczady by doznawać mistycznego wręcz zachwytu i wzruszenia
pełnego wdzięczności za możliwość obserwacji takich wspaniałych widoków. Już
nie raz na tym blogu pokazywałam zdjęcia mgieł. I znowu to robię olśniona ich
urodą, baśniowym, nierzeczywistym pięknem, o których ci mieszkający nadole często pojęcia nie mają.
Mieszkańcy dolin i
nizin przeważnie budząc się rano i spoglądając przez okno widzą mleczny, oblepiający
wszystko natrętną wilgocią opar, nie bardzo zachęcający do aktywnego rozpoczęcia
dnia. Osoby przebywające w górach dostrzegają zaczarowany, w boskim natchnieniu
malowany, akwarelowy pejzaż, w który chce się wejść by zobaczyć jeszcze więcej,
odkryć to, co chowa się w różowo - liliowym tiulu za zakrętem. I myślę, że te
dwa różne spojrzenia na to samo zjawisko nie dotyczą tylko mgły, ale wielu
innych spraw. Czasem z bliska niewiele widać. Traci się rozeznanie co do tego, co jest złudą a co rzeczywistością. Co zmienne i przemijalne a co naprawdę stałe. Trzeba wybrać się dalej, nabrać
do czegoś dystansu, odejść od szczegółu w ogół, poznać to, co dotąd niepoznane,
co rozmyte tak bardzo, że niewartą uwagi nicością tylko się zdaje. A innym znów
razem dobrze jest podejść do czegoś tak blisko, jak tylko się da. Popatrzeć
niczym w okular mikroskopu i zdumieć się, ile światów mieści się w kropli wody,
ile różnych spojrzeń można mieć na tę samą rzecz. Złagodnieć w ocenie tego, co
dotąd obce, nieprzyjazne a nawet nieakceptowalne się zdawało. I westchnąć, że
przecież jedno spojrzenie, nie wyklucza drugiego. Bo wszystkie one
współistnieją w tym samym momencie, dokładają się do siebie, przenikają, a
poprzez swą różnorodność wzbogacają poznanie siebie, świata i ludzi…
A idąc dalej tą
myślą…Bywa, iż tkwimy w jakimś dusznym kącie przywaleni troską, lękiem,
zmartwieniem, zmorą bezsilności. I zdajemy się sami sobie tak samotni, tak
bardzo oddaleni w swym wyobcowaniu od innych, jakbyśmy na wyspę jakąś skalistą i niedostępną byli zesłani. Wokół szaleje ocean a my nawet marnej tratwy nie mamy. Przypuszczamy,
iż w tym samym czasie reszcie ludzkości jest o niebo lepiej, że poznała ona
jakiś tajemniczy kod szczęśliwości dla nas w tej chwili kompletnie niedostępny.
Że tacy, jacy jesteśmy – słabi, zniechęceni, pozbawieni ducha walki, uwięzieni
w klatce łez oraz niewiary w siebie na nic nikomu przydać się nie możemy,
że zgubą dla innych jesteśmy a nie ratunkiem, dlatego lepiej byśmy odsunęli się jeszcze dalej, w swoją smutną, lecz dającą poczucie
bezpieczeństwa mgłę osamotnienia. Uważamy, iż nie warto pokazywać się światu w
tak żałosnym, jak nasz stanie. Bo świat lubi tylko zwycięzców i optymistów. Śmiałków,
co mają odwagę by wspinać się wciąż wyżej, pociągając innych za sobą a przy tym za nic mając swoje słabości i
bóle. Zawstydzeni, rozczarowani sobą wchodzimy więc jeszcze głębiej w swoją cienistą, pozbawioną nadziei norkę, marząc o
przespaniu złych chwil i o cudownym przebudzeniu w ozdrowieńczej światłości.
A tymczasem na
świecie nie ma przecież sztywnego podziału na jasność i ciemność. Najwięcej
jest zawsze tego, co pomiędzy – melanżu wszystkich barw, mieszaniny przeróżnych
nastrojów. I każdy z nas zna różne strony życia, tylko najczęściej nie potrafi
o nich mówić, zwierzyć się z nich innym. Wielu z nas w tym samym momencie tkwi
w oparach mgły a przez to, iż nie widzimy innych, podobnych nam istot nie mamy nawet pojęcia o ich
istnieniu i nie możemy się pocieszyć, iż w żadnych okolicznościach nie jesteśmy
sami. A już sama ta wiedza potrafi nieco z owej mgły wydźwignąć, poprowadzić w
stronę niewidocznego w dole słońca. Bliskość między ludźmi tworzą bowiem nie tylko
radości i blaski, którymi chcemy dzielić się z innymi, ale właśnie nasze
słabości, nasze upadki, podobne wątpliwości, wahania i obawy. Otwieranie się na
drugiego człowieka znaczy przyjmowanie go razem z jego jasną i ciemną stroną, z
jego siłą i bezsiłą. Znaczy też spoglądanie w innych niczym w lustro, także po
to, by inni mogli to zwierciadło odnaleźć w nas. Zdaje mi się, iż powinniśmy razem nie tylko się
śmiać, ale i płakać, bo tylko wtedy w pełni jesteśmy ludźmi, a nie papierowymi
istotami wyretuszowanymi na wielkich, bilboardowych fotografiach.
Choć to bardzo trudne nie ustawajmy w próbach
dzielenia się zarówno swoim słońcem jak mgłą. Bo tyle w nas jest podobieństw, o
których nie wiemy, nitek których możemy się przytrzymać. Tyle ukrytych w mlecznych firanach dróg, którymi wędrujemy
nieświadomi, iż inni w tym samym czasie też je przemierzają nie zdając sobie
sprawy z naszej bliskości. Nie wstydźmy się swojej prawdy, jakakolwiek by ona
nie była. Wspólna wędrówka nawet we mgle zmniejsza samotność, przekuwa słabość
w siłę, łagodzi spojrzenie na rzeczywistość, sprawia, że w końcu wstaje nowy,
dobry dzień…
I znowu
rzuciliśmy wszystko i wyjechaliśmy w Bieszczady! Staje się to już pomału naszą
coroczną, październikową tradycją. Wyczekujemy tylko na czas, gdy liście drzew
porastające bieszczadzkie zbocza nabiorą nowych, zróżnicowanych kolorów i gdy
pogoda będzie sprzyjała górskim wycieczkom.A potem nim jeszcze słonce na dobre nie wstanie, hajda przedświtaniem!
Mkniemy przed siebie niczym dzikie mustangi nareszcie wypuszczone ze stajni.
Gnamy w nową przygodę, w magiczny czas wspólnego łazikowania, przemierzania
pełnych tajemnic i ciekawych historii szlaków. Szeroko rozpościerają znów
skrzydła stęsknione za swobodnym podróżowaniem dusze wędrowców, oczy nabierają
nowego blasku a w żyłach żywiej krąży krew.
Pieski jak zawsze,
podczas takich jednodniowych wycieczek, zostawiliśmy w ogrodzie ufając, iż
żadna krzywda im się przez te kilkanaście godzin nie stanie. Do dyspozycji miały swoje
towarzystwo a więc na nudę i samotność narzekać nie mogły. Może tylko tęskno im
było za nami oraz za wylegiwaniem się na kanapach i fotelach (co ostatnio z
coraz większym zaangażowaniem czynią). Zostawiłam im pełne wiadro świeżej wody
ze studni oraz dużą miskę suchej karmy, zatem nie zagrażał im głód ani
pragnienie.Zapowiadana na ten dzień
aura nie zwiastowała żadnych deszczy ani innych przykrych niespodzianek. Mogły
się zatem wyspać spokojnie na rozgrzanym słońcem trawniku, w cieniu pod wiatą
albo w którejś z dwóch bud, niesłusznie zapomnianych przez nie ostatnio.
"Chatka Puchatka" na Połoninie Wetlińskiej w dużym zbliżeniu obiektywu widziana z dołu
A konkretnie,
gdzie wyruszyliśmy tym razem? Otóż zapragnęliśmy pojechać w miejsce już znane i
podziwiane dwa lata temu – na Połoninę Wetlińską. Dlaczego tam, skoro jest tyle
innych szlaków do przemierzenia? Po pierwsze dlatego, że przed dwoma laty
Cezary nie dał rady wspiąć się na szczyt i utknął w połowie drogi, a po drugie
tym razem nie jechaliśmy sami. Zabraliśmy ze sobą naszą zaprzyjaźnioną sąsiadkę,
która jeszcze nigdy w Bieszczadach nie była a marzyła o ich zobaczeniu od
dawna. Nie chcieliśmy forsować jej zanadto, ale pokazać to, co w tych górach
najbardziej charakterystyczne a przy okazji i najpiękniejsze. Złocistą
połoninę, z której oszałamiające widoki na wszystkie strony świata są nie do
zapomnienia a uczucie euforii oraz dumy z siebie po udanym wejściu tak
mocne,tak napełniające duszę nowym
blaskiem, że wręcz nieporównywalne do żadnego innego rodzaju radości. A takiej
właśnie bezgranicznej radości, takiego ponownego rozniecenia ognia młodości
trzeba czasami każdemu z nas. Każdemu też jest potrzebne chociażby chwilowe
oderwanie od codzienności. Jakaś zmiana i nowe wyzwanie. To zastrzyk energii i
optymizmu lepszy niż wszystkie syntetyczne lekarstwa razem wzięte.
A czym jest właściwie
sama połonina? To połać traw występujących ponad górną linią lasu, rosnących
tam, gdzie już poza rachitycznymi krzewinkami nic innego rosnąć nie chce. Ich
nazwa pochodzi z języka rusińskiego, gdzie połonina a właściwie „płonina” oznacza miejsce
płone, puste, nieużyteczne dla uprawy. Zwłaszcza jesienią te obszary wyglądają niezwykle
zachęcająco. Kuszą z dołu i przyciągają jako tajemnicze, jasnożółte pola, wyglądające
z daleka niczym pustynia, albo księżycowe pustkowia. To, czym w istocie są okazuje
się dopiero na miejscu. Wiatr nieustannie przeczesuje gęste, jednolicie
złotawe, trawiaste czupryny, dzięki czemu falują one i tańczą niby piaski na
Saharze. Można ich dotknąć. Poczuć mieszaninę łagodności i ostrości. Dzikości i
oswojenia zarazem. I tu dygresja. Coś podobnego
widzieliśmy z Cezarym w Australii Południowej a konkretnie w okolicach miejscowości
Burra. Tam także malownicze, bladożółte, wyschnięte zupełnie trawy przypominały
z daleka piaszczyste połaci. Coraz to pojawiały się i znikały na horyzoncie
niczym fatamorgana. I budziły ogromną ciekawość, co do tego czym w istocie są.
Połonina Wetlińska z bliska
Połoniny w Australii Południowej
Moim zdaniem
wejście na Połoninę Wetlińską (najwyższy jej szczyt "Roch" ma 1255 metrów) jest stosunkowo krótkie i łatwe (a przynajmniej w
porównaniu z innymi szlakami, które przemierzyliśmy do tej pory), dlatego
przekonałam męża i ową sąsiadkę by udać się właśnie w tamte okolice. Wierzyłam,
że tym razem Cezary zdoła wejść na ten szczyt bez problemu, że także dla
chorującej na serce towarzyszki naszej wędrówki nie będzie on zbyt dużym
wyzwaniem.
I nie pomyliłam
się. Stłuczony paluch Cezarego prawie wcale nie przypominał mu o swym
istnieniu, zaś dobroczynnie działająca maść żywokostowa, którą od stóp do głów posmarował
się zapobiegawczo przed wyjazdem, sprawiła, iż nic go ani w krzyżach ani w
nogach nie bolało. Także naszej sąsiadce wspinaczka nie uczyniła żadnej
krzywdy, a wręcz przeciwnie, dotleniła i sprawiła, że nabrała więcej sił oraz
wiary we własne możliwości.
Powoli,
zatrzymując się po wielekroć po drodze, pokonując bardziej i mniej strome
podejścia, fotografując co ładniejsze widoki nasza trójka dzielnie w nieco
ponad dwie godziny wspięła się na samą górę. Tego dnia, choć słonko grzało
prawie tak mocno, jak w sierpniu, mgła utrzymująca się w dolinach ograniczała
nieco widoczność a wyjątkowo porywisty wiatr przenikał nas na wskroś. To jednak
nie przeszkodziło nam w doznawaniu uczucia szczęścia i dziecięcej wręcz
radości, gdy mogliśmy stanąć nieopodal „Chatki Puchatka”, maleńkiego schroniska
górskiego na szczycie i rozejrzeć się na wszystkie strony, utrwalić te
oszałamiające widoki aparatami fotograficznymi, odetchnąć głęboko, uśmiechnąć
się do siebie, zjeść zabrane ze sobą kanapki i napić się zimnej wody. A potem
posiedzieć w milczeniu i tylko patrzeć kontemplując w niemym podziwie uroki
okolicy czy też wsłuchiwać się we własne myśli i bicie serca oszołomionego wysokością
górską otoczenia. Ech! Po raz kolejny okazało się, że takie proste radości,
takie dobre, spędzane razem chwile są czymś najlepszym i najcenniejszym w
życiu. Czymś, co dodaje człowiekowi sił fizycznych i psychicznych. Czymś, co doprawia
jego egzystencję olbrzymią dawką smaku, barw, ciepła, pozytywnych emocji
wdzięczności oraz radosnego zdumienia, że mimo upływu lat i zmian zachodzących
w organizmie nadal na wiele człowieka stać.
Zejście w
porównaniu z wejściem okazało się dziecinnie proste i powrotna droga, omal bez
odpoczynku, zajęła nam niecałą godzinę. Samopoczucie mieliśmy znakomite. Podczas
schodzenia nabraliśmy ochoty na żarty, zagadywanie do mijających nas turystów a
nawet na wspólne śpiewanie. Odczuwaliśmy życzliwość dla całego świata i
wszystkich napotkanych ludzi.To
pozytywne nastawienie do innych piechurów, te niespotykane już chyba nigdzie
indziej pokłady życzliwości, tak powszechne jeszcze na górskich ścieżkach, są,
zdaje się, prawdziwymi skarbami w naszym przeżartym wzajemną niechęcią i
złośliwością, by nie powiedzieć wrogością, świecie. W górach nikt sobie nie
dogryza, nie atakuje i nie prawi morałów (a przynajmniej nie powinien tego
robić, gdyż byłoby to ogromną niestosownością i świadczyło o braku kultury
osobistej). Tu daleko się jest od wszelkiej polityki i innych drażliwych
kwestii. Tu przychodzi się po odpoczynek od szaleństwa cywilizacji, po zapas
nowych sił żywotnych, po zagubiony gdzieś dawno temu optymizm. Chociażby po to
tylko warto wybrać się na szlak, by mieć pewność, że za dobre słowo w zamian
też takie samo dostaniemy a za uśmiech – uśmiech. Zastanawiam się, czy to jakiś
zupełnie inny gatunek ludzki chodzi po górach, niż ten zamieszkujący niziny i
doliny? Czy może tylko na czas wędrówki po tej bieszczadzkiej krainie łagodności
ich usposobienie i nastawienie do innych kompletnie się zmienia? Oto zagadka!
Jeśli jednak pobyt w górskich rejonach tak pozytywnie wpływa na bliźnich
naprawdę dobrze by było, gdyby każdy z nas mógł choć raz w roku wybrać się na
szlak i zostawić daleko w tyle wszelkie zmartwienia lub animozje, oczyścić się
wewnętrznie, nabrać dystansu, do tego, co w tyle i dzięki temu, popatrzeć na
sprawy kompletnie inaczej, niż do tej pory.
Ech, góry nasze,
góry! – wzdychaliśmy raz po raz, w ekstazie rozglądając się dookoła lub
zerkając porozumiewawczo na siebie. Promienny uśmiech nie schodził z naszych ust
a oczy z zachwytem chłonęły piękno październikowej, żółto-pomarańczowej
buczyny. Podziwialiśmy też urodę młodych par pozujących do ślubnych zdjęćw co urokliwszych miejscach na szlaku.
Złociste liście buków i dębów, oranżowe grabów, czerwień klonów, ochry
modrzewi, taniec blasków i cieni na górskich zboczach lub kamieniach stanowiły
magiczne tło dla tego typu romantycznych fotografii. I my fotografowaliśmy z
zapałem, co tylko wpadło nam w oko oraz siebie wzajemnie, chcąc w ten sposób
przedłużyć i wzmocnić jeszcze radość tego wspólnego wędrowania. Promienie
słońca serdecznie muskały nasze twarze, a rumieńce na policzkach kwitły jak w czasach wczesnej młodości. Ech,
można by tak iść i iść bez końca!
Jerzy
Harasymowicz (ur. 1933, zm. 1999), poeta polski, którego pamiątkowy obelisk
znajduje się u stóp Połoniny Wetlińskiej tak pisał o tym, jak ważne są dla
niego góry:
„W górach jest
wszystko co kocham
Wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka
Zawsze kiedy tam
wracam
Siedzę na ławce z księżycem
I szumią brzóz kropidła
Dalekie miasta są niczem
Ja się tam
urodziłem w piśmie
Ja wszystko górom zapisałem czarnym
Ja jeden znam tylko Synaj
Na lasce jałowca wsparty
I czerwień kalin
jak cyrylica pisze
I na trombitach jesieni głosi bór
Że jedna jest tylko mądrość
Dzieło zdjęte z gór”
Ponieważ jednak o
tej porze roku dni są coraz krótsze i słońce zaczęło już zbliżać się do linii
horyzontu wkrótce po dojściu na usytuowany na Przełęczy Wyżnej parking
ruszyliśmy w drogę powrotną do domu, mijając po drodze i podziwiając już tylko
zza szyb samochodu tak ciekawe miejscowości jak Wetlinę, Cisną, Baligród i
Lesko.
Do spokojnego siedliska na
Pogórzu Dynowskim dojechaliśmy tuż przed zmrokiem. Psy nieomal oszalały z
radości na nasz widok. Odtańczyły przed nami szalony taniec podskoków, obrotów
i ukłonów. Wylizały dłonie. Wspinały się na piersi by dosięgnąć twarzy. Popiskiwały
i poszczekiwały, czyniąc nam wyrzuty, że tak długo nas nie było a przecież nikt
nie kocha jaworowych gospodarzy tak bardzo jak one! Najmilsze basałyki! Dzieciaki
– ruburaki! Pieski – tralaleski! Pieszczochy nachalne i natarczywe! Najlepsi,
niezastąpieni przyjaciele oraz towarzysze naszej zwyczajnej codzienności.
Niebawem widząc,
że szykuję dla nich wątrobianą zupkę ułożyły się rządkiem w kotłowni, czyli
tam, gdzie zwykle jedzą posiłki i z niecierpliwością oczekiwały na swój
codzienny obiadek. Zjadły swoje porcje z ogromnym apetytem, do ostatniej
okruszynki! Potem zadowolone i strudzone całym dniem wiernego wyczekiwania na
powrót swych wyrodnych przyjaciół ułożyły się w swych ulubionych, domowych
miejscach i już wkrótce zachrapały smacznie.
A my z Cezarym także
mocno zmęczeni przegryźliśmy małe co nieco, pobieżnie obejrzeliśmy zrobione w
Bieszczadach zdjęcia a niebawem poziewując i trąc oczy gotowi byliśmy do długiego,
nocnego odpoczynku. Spaliśmy wyjątkowo mocno i spokojnie, śniąc o kolejnych,
górskich wędrówkach i uśmiechając się przez sen niczym dzieci, które wróciły
właśnie z zaczarowanej krainy Narnii i marzą, iż jeszcze nie raz dane im
będzie tam powrócić…
* * *
Pellegrina przysłała mi w komentarzu link do przepięknej "Pieśni łagodnych". Zamieszczam ją poniżej, bo chciałabym byście jej także posłuchali. Jeśli ktokolwiek z Was chciałby mi przesłać linka do swojej ulubionej piosenki traktującej o radości wędrowania, serdecznie zapraszam. Dodam te piosenki do treści posta!:-)
Marytka zaproponowała posłuchanie nastrojowej, jesiennej piosenki Jadwigi Strzeleckiej pt. "A w górach już jesień"
Aleksandra zaproponowała posłuchanie pogodnej piosenki "Gitarą, poezją, muzyką..." karkonoskiego zespołu "Szyszak."