I oto lipiec
pomału dobiega już końca. Upłynął on nam pod znakiem czekania na deszcz,
spoglądania z nadzieją na stada kłębiastych obłoków oraz cieszenia się z choćby
krótkich, lecz mimo to reanimujących spragniony ogród opadów. Jakby na przekór
znikomej ilości wody roślinność jakoś sobie radzi. Jest w niej widocznie
większa moc i wytrzymałość, niż mogłoby się zdawać nam, zatroskanym ogrodnikom.
Coraz więcej dojrzewa ogórków a i pomidory powoli zaczynają pokrywać się
leciutkim rumieńcem. Na ziołowym klombie w kształcie łezki pięknie żółci się
już wrotycz, obok czerwienieją owoce kaliny, nieprzerwanie od czerwca pojawiają
się i rozkwitają amarantem pąki dzikich róż a pyszniące się nieopodal kwiaty
dyni przekształcają się w zawiązki owoców. Na łąkach też pojawiają się nowe
kwitnące bujnie zioła. Cały czas jest co podziwiać, czym się zdumiewać i
zachwycać.
Już nie wiem po
raz który natura zaskakuje mnie swoją siłą, uporem i mądrością. Pięknem, co
odradza się co roku, mimo wszelkich pogodowych przeciwności, mimo krzywd
doznawanych przez nią na skutek głupoty, krótkowzroczności czy nieudolności
ludzkiej. Miejmy nadzieję, iż tak będzie nadal, że jeszcze wielu żyjącym po nas
pokoleniom dane będzie cieszyć się bogactwem, urodą i życiodajną mocą zielonej
przyrody.
Lipiec pobudził
w Cezarym chęci do oddania się pasji stolarskiej. Pochwaliłam się już na blogu
dwoma modrzewiowymi wytworami mojego męża, ławą oraz stoliczkiem. Pokażę też
trzecie jego dzieło i ostatnie chyba w tym miesiącu. To mała rzecz a cieszy, bo
bardzo jest dla mnie, jako gospodyni domowej przydatna. Wyniósłszy parę dni temu na świeże powietrze
swój warsztacik stolarski Cezary dorobił do słupka podtrzymującego sznurki na
bieliznę zgrabną, obrotową półeczkę, na której mogę teraz stawiać miednicę z
praniem i stamtąd wygodnie brać je sobie i rozwieszać. Do półeczki zamocował
haczyk, na którym zawieszam koszyczek z klamerkami. To dla mnie naprawdę wygoda, bo nie muszę już
schylać się jak dotąd, do miednicy postawionej na niskim pieńku, usadowionym
obok dzikiej czereśni, z której stada mrówek czy pająków zawsze ochoczo wędrowały na mokre
ubrania. Teraz wieszanie prania i jego
zdejmowanie to sama przyjemność. A ładna
w kolorze półeczka dodatkowo cieszy oko oraz ozdabia ogród. Nie mam nic
przeciwko temu, by stolarskie zapędy Cezarego przeciągnęły się także na
sierpień a może i dalej. Tylko desek trzeba będzie jakowyś dokupić, bo
modrzewiowe, niestety, już się skończyły.
Drugą pasją mego
męża stało się samodzielne wytwarzanie leczniczych maści oraz ziołowo-octowych
mikstur odstraszających gryzące owady i kleszcze. W zeszłym roku na bazie oleju
kokosowego zrobił smarowidła z dodatkiem krwawnika, glistnika i wrotyczu (dobre
przeciw różnym stanom zapalnym skóry, czy zwyczajnej pokrzywce). Tego roku
poszerzył swój asortyment i przy użyciu smalcu wykonał maść z dużą ilością
korzeni żywokostu lekarskiego. Dla zapachu i większej mocy rozgrzewającej dodał
do niej mięty oraz glistnika. Maść ma łagodzić bóle stawów i mięśni związane z
przesileniem albo reumatyzmem. Dodatkowo jeszcze mój domowy szaman pokusił się
o zrobienie nalewki żywokostowej, mającej ponoć jeszcze lepsze działanie. Na
razie nalewka stoi na oknie i dojrzewa. Przekonamy się za parę tygodni, jakie
będzie miała działanie. Natomiast maść już jest w użyciu i zdaje się, iż rzeczywiście
zmniejsza bóle kręgosłupa czy kolan.
Zgodnie z pewną
teorią w pobliżu człowieka rosną takie zioła, które najlepiej mogą przysłużyć się
jego zdrowiu, pomóc na różne dolegliwości. Trzeba tylko poszerzać stale swoją
wiedzę o leczniczych roślinach i ich właściwościach, zbierać je, suszyć i
przetwarzać a potem należycie spożytkowywać. Oboje z Cezarym staramy się tak
właśnie robić, bo skoro żyjemy w czystym środowisku, tak blisko natury, to
głupotą byłoby chyba nie skorzystanie z jej darów.
Lipcowa susza i
upały spowodowały, iż w okolicznych lasach zupełnie nie ma grzybów. Nie tracimy
wiary, że po większych deszczach albo już jesienią pojawi się trochę
prawdziwków i kozaków. Póki co, ot tak, dla przyjemności, chodzimy z psami na
spacery a z braku grzybów, miast pod nogi często spoglądamy przed siebie albo w
niebo i w bujne korony drzew.
Od czasu
wiosennych odwiedzin wilka tuż za płotem naszego ogrodu nie zapominamy o tym,
że w gąszczu czaić się mogą drapieżcy. Wędrujemy uważnie i zawsze mamy przy
sobie na wszelki wypadek petardy, których huk mógłby zażegnać ewentualny atak
dzikich zwierząt. Las po dawnemu wydaje się spokojny i niewinny, ale dawne moje
poczucie zupełnego w nim bezpieczeństwa jest już chyba na dobre zachwiane. Z
jednej strony żal mi dawnej beztroski a z drugiej wiem teraz, że taka surowa
lekcja była mi potrzebna bym nareszcie zrozumiała, czym w istocie jest
otaczająca mnie przyroda. Bym odczuwała należny jej respekt. Zdałam sobie
sprawę, iż to nie tylko zielona przestrzeń, światło i czyste piękno, ale także
dzikość, żywioł, nieokiełznanie, nieprzewidywalność, walka o przeżycie a czasem
mrok i groza. Ważne by o tym pamiętać i się do tego dostosowywać. Zresztą, jak
się okazuje wcale nie trzeba iść do lasu, by spotkać drapieżcę. Kilka dni temu wilk
podkradł się tuż przed północą pod dom naszej zaprzyjaźnionej sąsiadki i w
okamgnieniu pożarł jej kilkunastoletniego pieska. Zostało po nim tylko odrobinę
sierści oraz ogromny smutek odczuwany przez jego opiekunów a do tego bolesna
samotność i tęsknota drugiego, ocalałego po wilczym napadzie psa. Wilk równie
nagle jak się u nich pojawił, tak samo błyskawicznie zniknął i nie wiadomo,
gdzie jeszcze zechce mu się zapolować. W związku z tym oboje z Cezarym oddychamy
z ulgą, że jaworowe siedlisko otoczone jest płotem i w razie czego nasze
przepadające w okresie letnim za spaniem czy zabawą w ogrodzie psy będą
bezpieczne.
Przy okazji leśnych
przechadzek udało nam się wypatrzeć ciekawe płaskorzeźby i rysunki, które na
pniach buków umieszcza ręka samej matki natury. Człowiek skłonny jest
dopatrywać się wśród nich znajomych kształtów, dziwić się, że las mógł stworzyć
coś tak jednoznacznie kojarzącego się ze światem ludzi, z wytworami jego
kultury. Czy pełna kreatywności natura chce nam coś w ten sposób uświadomić? A
może to sekretne znaki przekazywane drzewom, ptakom, chmurom i duchom lasu?
Cóż, jeśli nawet te rysunki nic nie znaczą człowiek lubi dopatrywać się we
wszystkim jakichś szyfrów, tajemnej mowy, którą chciałby zrozumieć i znaleźć w
niej podpowiedź dla swej zagubionej duszy, zaplątanej w wierne troski czy natrętne,
egzystencjalne obawy.
Jakże często
zapominamy o tym, że jesteśmy częścią natury i tak jak ona potrafimy poradzić
sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Wytrwać, przetrzymać, iść dalej choć nogi
bolą, choć niepewność spowija myśli niby pajęczyna a zmęczone serce szamocze
się boleśnie. Co nas w takich chwilach podtrzymuje na duchu? Co dodaje sił? Myślę,
iż najczęściej jest to sama wędrówka. Codzienna powtarzalność tych samych
czynności oraz odpowiedzialność za tych, którzy są nam bliscy, których kochamy,
których samopoczucie i los zależą w dużej mierze od nas. Pomaga coroczne
pojawianie się kolejnych pór roku, czy nawet długo wyczekiwanego deszczu. Koi
widok odradzającej się wciąż zieleni. A niekiedy wystarczy czyjeś dobre słowo,
życzliwy gest, pełne zrozumienia spojrzenie.
Wzrusza pojawiający się znikąd promień, olśniewa nowa nadzieja, odżywa też ufność
w głębszy sens bytu a może i w naszą ważną rolę do odegrania w teatrze życia?
Martwić może, ale i jednocześnie dziwnie uspokajać świadomość zbliżającego się
końca spektaklu, w którym od dnia narodzin występujemy. Nic nie może przecież
wiecznie trwać. Ani smutki ani radości. Dlatego
pozostaje nam poddać się nurtowi i płynąć razem z rzeką życia do wielkiego,
kosmicznego oceanu….
Zaczęłam ten
miesiąc wraz z melodią „Moon River” pochodzącą z filmu „Śniadanie u
Tiffaniego”. Towarzyszyła mi ona przez cały lipiec i doczekała się napisanych
przeze mnie słów, które wraz z linkiem do podkładu muzycznego zamieszczam
poniżej. Może ktoś z Was zanuci sobie pod koniec lipca tę „Księżycową
piosenkę”?
Księżycowa rzeka
Gdzieś drogą mleczną rzeka mknie
I chyba o tym wie, że ja
Tu w dole czekam
Jej blask z daleka
Dostrzegam, gdy ona się wije
Wśród gwiazd
Tu w dole czekam
Jej blask z daleka
Dostrzegam, gdy ona się wije
Wśród gwiazd
Przeminą chwile dobre, złe
Złudzenia znikną hen we mgle
A tajemniczy kot otrze się
Wymruczy imię swe
I zaprowadzi mnie nad rzekę
W jej czar
Złudzenia znikną hen we mgle
A tajemniczy kot otrze się
Wymruczy imię swe
I zaprowadzi mnie nad rzekę
W jej czar
Gdy srebrny, księżycowy nurt
Ogarnie kiedyś mnie wśród chmur
Spleceni w jedno
Wpłyniemy w ciemność
By za nią się rozlać
W tęczowy snu świat
Ogarnie kiedyś mnie wśród chmur
Spleceni w jedno
Wpłyniemy w ciemność
By za nią się rozlać
W tęczowy snu świat
Przeminą chwile dobre, złe
Złudzenia znikną hen we mgle
A tajemniczy kot otrze się
Wymruczy imię swe
I zaprowadzi mnie nad rzekę
W jej czar…
Złudzenia znikną hen we mgle
A tajemniczy kot otrze się
Wymruczy imię swe
I zaprowadzi mnie nad rzekę
W jej czar…