Po kilku dniach
przedwczesnego przedwiośnia znowu nawiedziła nas śnieżna i mroźna zima z silnymi
zawiejami i dujawicami. Pejzaż za oknem odmienił się zupełnie w jedną noc.
Przykrył wszechobecne błoto, rozległe kałuże, wypłowiałe, suche badyle na łące
oraz pokłady psich kupek w naszym ogrodzie, które wciąż nie mogą doczekać się posprzątania.
Znowu zrobiło się pięknie i magicznie, jak to zwykle na Pogórzu o tej porze często
bywa. Pieskom, rzecz jasna, w to graj. W domu wprost usiedzieć nie mogły, bo na
ten świeży śnieżek je gnało do szaleńczych gonitw, zabaw i tarzania. I nam też
w końcu zachciało się wyjść, bo kiedy minęły zamiecie zza chmur wyjrzało słonko i
pomalowało okolice w optymistyczne, wyraziste barwy. Także jaskrawoniebieskie
niebo wprost zapraszało do zimowego spaceru i nawet kilka kłębiastych chmur
dodawało mu urody.
Wobec tego nie zastanawiając
się wiele odzialiśmy się ciepło, a pieskom ubraliśmy obroże i wyruszyliśmy na
spacer drogą wiodącą do lasu. Lodowaty wiatr od razu wionął groźnie w nasze
twarze a zamarznięte kałuże zatrzeszczały głośno pod naporem naszych stóp.
- Przynajmniej psy się nie ubrudzą, no i kleszczy nie
nałapią (bo z poprzedniego spaceru, który odbył się w znacznie cieplejszej
aurze już parę na sobie tych ohydnych pajęczaków przyniosły)! – stwierdziliśmy
nasuwając mocniej czapki na uszy.
I rzeczywiście!
Ani jeden przebrzydły kleszcz nie pojawił się tego dnia na naszej ścieżce,
natomiast piesuńki wpadły na przechadzce w tak wyśmienity nastrój, jakiego
dawno już u nich nie widzieliśmy.
Widocznie się niebożęta za śniegiem bardzo stęskniły a widokiem
roześmianych pysków oraz niespożytą energią do biegania bezustannie dawały temu
wyraz.
- Zobacz, jaka Misia szczęśliwa! – ozwał się Cezary, patrząc
na podskakującą radośnie naszą niewidomą psinę, na jej sprint tuż za resztą
pobratymców, na rycie noskiem w śniegu i smakowite jego podjadanie, na
przybieganie do nas i trącanie naszych nóg w porozumiewawczym geście wspólnie
odczuwanej przyjemności z tego lutowego spaceru.
- Wszystkie zadowolone i rozhasane, ale rzeczywiście u
Misi widać to najwyraźniej! – odparłam z uśmiechem poklepując puszysty zadek mojej
wesolutkiej, białej jak śnieg ulubienicy, całym swym ciałem pokazującej bezmiar
szczęścia i beztroski! Niestety, uśmiechnęłam się przy tym cokolwiek za szeroko
i natychmiast mroźny powiew wniknął w głąb mej paszczy przypominając o wyrwanym
kilka dni wcześniej zębie. Wielki, bolesny krater po nim nadal dokuczał mi i
zmuszał do wielkiej ostrożności w jedzeniu i piciu oraz przywodził na myśl sceny
jak z najgorszego horroru albo z filmu „Maratończyk”, gdzie esesman - dentysta
dręczył Dustina Hoffmana, wiercąc mu z upodobaniem w zębach i dopytując przy
tym monotonnie, czy torturowany czuje się bezpiecznie!
- Można by pomyśleć, że to istne niewiniątko a tymczasem
nie dalej jak trzy dni temu ten aniołeczek zagryzł nam kurę! – odparł z
przekąsem mój mąż, ale ponieważ zdążył już wybaczyć małej morderczyni jej
przewinienie pogłaskał czule pyszczek łaszącej się do niego Misi.
Oj tak! Misia
odziedziczyła po swym ojcu nie tylko białe umaszczenie, ale i silny instynkt
łowiecki. W ogóle w wielu zachowaniach oraz upodobaniach była do niego podobna.
Na przykład oboje tak samo krzyżowali łapki podczas spoczynku, oboje to śpiochy i piecuchy, uwielbiające wylegiwać
się na kanapie, podczas gdy Zuzia z Hipcią, nie zwracając uwagi na mróz wolą
leżeć na betonowych schodach przed domem i godzinami obserwować otoczenie,
oboje pieszczochy wystawiające bezwstydnie brzuszki do głaskania. Ach, dużo można
by tych podobieństw jeszcze wymieniać.
Wracając jednak
do historii z kurami…Otóż kilka dni ciepłego przedwiośnia sprawiło, iż nasze
zamknięte przez kilka miesięcy w kurniku zielononóżki – emerytki (sztuk pięć plus
kogut) także zapragnęły wyjścia na świeże powietrze i wystawienia piórek ku
słońcu. Wprawdzie jastrzębie też zdążyły
się już uaktywnić wiosennie i co jakiś czas pojawiały się ze złowróżbnym
piskiem nad naszym siedliskiem, ale póki co zdawały się jeszcze nie być gotowe
do ataku na nasz drób. Niewiele zdążyły się kurki swobodą nacieszyć, albowiem
od kiedy zdarzył się ten przykry incydent z Misią
mimo pięknej pogody bały się wychodzić do ogrodu i tkwiły biedaczki zastrachane w swoim domku.
A jak to było z tym zagryzieniem? Otóż wracaliśmy akurat z psami z długiego spaceru. Psiska wybiegane i zmęczone maszerowały grzecznie na smyczach. Tylko Misia – szła jak zwykle bez uwięzi i tryumfalnie okazywała pobratymcom swoją wyższość i lepszość odbiegając swobodnie na boki, drocząc się z nimi albo skacząc wesoło po przyległych do lasu łąkach. W chwili, gdy zbliżyliśmy się do płotu naszego ogrodu ze zdumieniem ujrzeliśmy kury, które wydostały się ze swego wybiegu i beztrosko maszerowały po polu wydziobując z niego jakieś smakołyki. Niestety, Misia natychmiast wyczuła je ostrym zmysłem powonienia i nie zważając na nasze krzyki i rozpaczliwe nawoływania zaczęła gonić biedne ptaki. Pierzaste biedaczki, które wydostały się przez jakaś dziurę w płocie teraz w ataku paniki nie umiały jej znaleźć i obijały się bezradnie o ogrodzenie albo usiłowały wzlecieć w powietrze, chcąc umknąć szczękom białego potwora. Cezary czym prędzej pobiegł za nieusłuchaną Misią a ja dzierżąc w dłoni smycze pozostałych psów mogłam tylko bezradnie obserwować rozwój wypadków. Zanim mój mąż dopadł Misię ta zdążyła już, niestety, capnąć jedną z kurek i w jednej chwili zagryźć. Odgoniona od niej przez Cezarego przyszła potulnie do mnie i już po chwili wprowadzałam całe podniecone tym zdarzeniem psie towarzystwo za bramę naszego podwórka. Potem zamknęłam psiska w domu a sama wyszłam do ogrodu po ową zagryzioną nieszczęśnicę. Podczas gdy ja zajęłam się jej oprawianiem i patroszeniem (bo dlaczego ma się dobre mięso marnować, lepiej żeby psy sobie je zjadły) Cezary sprawdzał co stało się z pozostałymi kurami. Trzy wraz z kogutem wróciły do kurnika, natomiast jedna biedaczka wcisnęła się w róg ogrodu i przylgnięta do ziemi zwyczajem będących w stanie zagrożenia zielononóżek tkwiła tam nieruchomo, niewidzialnie usiłując przeczekać złe chwile. Gospodarz wziął ją na ręce, pogładził delikatnie drżące ptasie ciało a potem zaniósł do kurnika i zamknął go wiedząc z doświadczenia, że tego dnia żadna z kur nie odważy się już wyjść na zewnątrz. Następnie załatał dziurę w ogrodzeniu, którą najprawdopodobniej wygryzł sobie szykujące się do napadu na nasze kury któryś z okolicznych lisków – chytrusków.
mimo pięknej pogody bały się wychodzić do ogrodu i tkwiły biedaczki zastrachane w swoim domku.
A jak to było z tym zagryzieniem? Otóż wracaliśmy akurat z psami z długiego spaceru. Psiska wybiegane i zmęczone maszerowały grzecznie na smyczach. Tylko Misia – szła jak zwykle bez uwięzi i tryumfalnie okazywała pobratymcom swoją wyższość i lepszość odbiegając swobodnie na boki, drocząc się z nimi albo skacząc wesoło po przyległych do lasu łąkach. W chwili, gdy zbliżyliśmy się do płotu naszego ogrodu ze zdumieniem ujrzeliśmy kury, które wydostały się ze swego wybiegu i beztrosko maszerowały po polu wydziobując z niego jakieś smakołyki. Niestety, Misia natychmiast wyczuła je ostrym zmysłem powonienia i nie zważając na nasze krzyki i rozpaczliwe nawoływania zaczęła gonić biedne ptaki. Pierzaste biedaczki, które wydostały się przez jakaś dziurę w płocie teraz w ataku paniki nie umiały jej znaleźć i obijały się bezradnie o ogrodzenie albo usiłowały wzlecieć w powietrze, chcąc umknąć szczękom białego potwora. Cezary czym prędzej pobiegł za nieusłuchaną Misią a ja dzierżąc w dłoni smycze pozostałych psów mogłam tylko bezradnie obserwować rozwój wypadków. Zanim mój mąż dopadł Misię ta zdążyła już, niestety, capnąć jedną z kurek i w jednej chwili zagryźć. Odgoniona od niej przez Cezarego przyszła potulnie do mnie i już po chwili wprowadzałam całe podniecone tym zdarzeniem psie towarzystwo za bramę naszego podwórka. Potem zamknęłam psiska w domu a sama wyszłam do ogrodu po ową zagryzioną nieszczęśnicę. Podczas gdy ja zajęłam się jej oprawianiem i patroszeniem (bo dlaczego ma się dobre mięso marnować, lepiej żeby psy sobie je zjadły) Cezary sprawdzał co stało się z pozostałymi kurami. Trzy wraz z kogutem wróciły do kurnika, natomiast jedna biedaczka wcisnęła się w róg ogrodu i przylgnięta do ziemi zwyczajem będących w stanie zagrożenia zielononóżek tkwiła tam nieruchomo, niewidzialnie usiłując przeczekać złe chwile. Gospodarz wziął ją na ręce, pogładził delikatnie drżące ptasie ciało a potem zaniósł do kurnika i zamknął go wiedząc z doświadczenia, że tego dnia żadna z kur nie odważy się już wyjść na zewnątrz. Następnie załatał dziurę w ogrodzeniu, którą najprawdopodobniej wygryzł sobie szykujące się do napadu na nasze kury któryś z okolicznych lisków – chytrusków.
Porzućmy jednak
przykre wspomnienia i wróćmy do naszego niedawnego, zimowego spaceru. Zimno
było, ale pięknie i przechadzka ta dobrze nam wszystkim zrobiła. Wróciliśmy do
domu zmęczeni, lecz potężnie dotlenieni i zadowoleni. Psy padły jak nieżywe i
zasnęły w try miga. My takoż. Albowiem nie masz to jak pospać sobie smacznie po
południu!
Po dwugodzinnej
drzemce psia czereda zjadła swój ulubiony obiadek, czyli zupkę wątrobianą z
makaronem, my także wrzuciliśmy co nieco na ruszt a potem obserwowaliśmy jak
psy bawią się na podwórku. Znowu cała ich czwórka wpadła w szampański humor.
Zwłaszcza biała Misia i jej mama Zuzia szalały w psich zapasach, podgryzaniach
i dzikich skokach.
Potem w domu Misia kontynuowała zabawę ze swym białym tatusiem,
Jacusiem. Natomiast podobne do siebie niemal jak dwie krople wody Zuzia i Hipcia,
po chwili czułego iskania wyimaginowanych pcheł zajęły się obgryzaniem
olbrzymich kości wieprzowych. Nie dały im jednak rady i wkrótce owe krwiste
smakołyki wzięły w obroty Misia z Jacusiem.
W końcu, po kolejnych wzajemnych pieszczotach cała psia rodzina udała
się na zasłużony odpoczynek i pokładła się gdzie bądź, na kanapy, fotele,
zmiętoszone kocyki, albo i na gołą podłogę.
W domu cieplutko,
bo pod piecem kuchennym pali się od rana i mróz nie ma do nas przystępu. Za
oknem znowu pogodny, ale bardzo zimny dzień. Piesunie, które pół nocy szczekały
przy płocie, wyczuwając zapewne przemykające nieopodal zwierzęta leśne, wybawiły się już przed południem na podwórku a teraz śpią
sobie smacznie - niewiniątka!:-)
Sporo nam drewna
opałowego przez tą zimę poszło, ale nie żałowaliśmy sobie i codziennie do syta
karmiliśmy piec centralnego ogrzewania oraz ten w kuchni, który ogrzewa nam nie
tylko ją, ale także przyległy do niej pokój psio-komputerowy. Pewnie trzeba będzie palić jeszcze przed
dłuższy czas, bo wiadomo jak to jest z wiosną i zimą w naszym klimacie. Wciąż
zamieniają się miejscami i aż do lata trzeba być na wszystko przygotowanym. Ale
to zupełnie tak jak z dobrym samopoczuciem i nastrojem. Dziś jest, jutro nie
ma. Ale pojutrze znowu ni stąd ni zowąd się pojawia. I wówczas wystarcza
człowiekowi do szczęścia naprawdę niewiele – ot, chociażby patrzenie na cudowną,
psią radość. I mijają wszelkie bóle,
zapomina się o przykrych zdarzeniach – liczy się tylko ten złocisty łańcuszek
dobrych, codziennych chwil, które oby zdarzały się jak najczęściej…
Oboje z Cezarym oraz z całą naszą psią czeredą pozdrawiamy serdecznie wszystkich czytelników tego bloga!:-)