Strony

sobota, 23 lutego 2019

Radości i troski lutowych dni…




   Po kilku dniach przedwczesnego przedwiośnia znowu nawiedziła nas śnieżna i mroźna zima z silnymi zawiejami i dujawicami. Pejzaż za oknem odmienił się zupełnie w jedną noc. Przykrył wszechobecne błoto, rozległe kałuże, wypłowiałe, suche badyle na łące oraz pokłady psich kupek w naszym ogrodzie, które wciąż nie mogą doczekać się posprzątania. Znowu zrobiło się pięknie i magicznie, jak to zwykle na Pogórzu o tej porze często bywa. Pieskom, rzecz jasna, w to graj. W domu wprost usiedzieć nie mogły, bo na ten świeży śnieżek je gnało do szaleńczych gonitw, zabaw i tarzania. I nam też w końcu zachciało się wyjść, bo kiedy minęły zamiecie zza chmur wyjrzało słonko i pomalowało okolice w optymistyczne, wyraziste barwy. Także jaskrawoniebieskie niebo wprost zapraszało do zimowego spaceru i nawet kilka kłębiastych chmur dodawało mu urody. 










   Wobec tego nie zastanawiając się wiele odzialiśmy się ciepło, a pieskom ubraliśmy obroże i wyruszyliśmy na spacer drogą wiodącą do lasu. Lodowaty wiatr od razu wionął groźnie w nasze twarze a zamarznięte kałuże zatrzeszczały głośno pod naporem naszych stóp.
- Przynajmniej psy się nie ubrudzą, no i kleszczy nie nałapią (bo z poprzedniego spaceru, który odbył się w znacznie cieplejszej aurze już parę na sobie tych ohydnych pajęczaków przyniosły)! – stwierdziliśmy nasuwając mocniej czapki na uszy.
   I rzeczywiście! Ani jeden przebrzydły kleszcz nie pojawił się tego dnia na naszej ścieżce, natomiast piesuńki wpadły na przechadzce w tak wyśmienity nastrój, jakiego dawno już u nich nie widzieliśmy.  Widocznie się niebożęta za śniegiem bardzo stęskniły a widokiem roześmianych pysków oraz niespożytą energią do biegania bezustannie dawały temu wyraz.


- Zobacz, jaka Misia szczęśliwa! – ozwał się Cezary, patrząc na podskakującą radośnie naszą niewidomą psinę, na jej sprint tuż za resztą pobratymców, na rycie noskiem w śniegu i smakowite jego podjadanie, na przybieganie do nas i trącanie naszych nóg w porozumiewawczym geście wspólnie odczuwanej przyjemności z tego lutowego spaceru.
- Wszystkie zadowolone i rozhasane, ale rzeczywiście u Misi widać to najwyraźniej! – odparłam z uśmiechem poklepując puszysty zadek mojej wesolutkiej, białej jak śnieg ulubienicy, całym swym ciałem pokazującej bezmiar szczęścia i beztroski! Niestety, uśmiechnęłam się przy tym cokolwiek za szeroko i natychmiast mroźny powiew wniknął w głąb mej paszczy przypominając o wyrwanym kilka dni wcześniej zębie. Wielki, bolesny krater po nim nadal dokuczał mi i zmuszał do wielkiej ostrożności w jedzeniu i piciu oraz przywodził na myśl sceny jak z najgorszego horroru albo z filmu „Maratończyk”, gdzie esesman - dentysta dręczył Dustina Hoffmana, wiercąc mu z upodobaniem w zębach i dopytując przy tym monotonnie, czy torturowany czuje się bezpiecznie!



- Można by pomyśleć, że to istne niewiniątko a tymczasem nie dalej jak trzy dni temu ten aniołeczek zagryzł nam kurę! – odparł z przekąsem mój mąż, ale ponieważ zdążył już wybaczyć małej morderczyni jej przewinienie pogłaskał czule pyszczek łaszącej się do niego Misi.
   Oj tak! Misia odziedziczyła po swym ojcu nie tylko białe umaszczenie, ale i silny instynkt łowiecki. W ogóle w wielu zachowaniach oraz upodobaniach była do niego podobna. Na przykład oboje tak samo krzyżowali łapki podczas spoczynku, oboje  to śpiochy i piecuchy, uwielbiające wylegiwać się na kanapie, podczas gdy Zuzia z Hipcią, nie zwracając uwagi na mróz wolą leżeć na betonowych schodach przed domem i godzinami obserwować otoczenie, oboje pieszczochy wystawiające bezwstydnie brzuszki do głaskania. Ach, dużo można by tych podobieństw jeszcze wymieniać.


   Wracając jednak do historii z kurami…Otóż kilka dni ciepłego przedwiośnia sprawiło, iż nasze zamknięte przez kilka miesięcy w kurniku zielononóżki – emerytki (sztuk pięć plus kogut) także zapragnęły wyjścia na świeże powietrze i wystawienia piórek ku słońcu.  Wprawdzie jastrzębie też zdążyły się już uaktywnić wiosennie i co jakiś czas pojawiały się ze złowróżbnym piskiem nad naszym siedliskiem, ale póki co zdawały się jeszcze nie być gotowe do ataku na nasz drób. Niewiele zdążyły się kurki swobodą nacieszyć, albowiem od kiedy zdarzył się ten przykry incydent z Misią 
mimo pięknej pogody bały się wychodzić do ogrodu i tkwiły biedaczki zastrachane w swoim domku.

   A jak to było z tym zagryzieniem? Otóż wracaliśmy akurat z psami z długiego spaceru. Psiska wybiegane i zmęczone maszerowały grzecznie na smyczach. Tylko Misia – szła jak zwykle bez uwięzi i tryumfalnie okazywała pobratymcom swoją wyższość i lepszość odbiegając swobodnie na boki, drocząc się z nimi  albo skacząc wesoło po przyległych do lasu łąkach. W chwili, gdy zbliżyliśmy się do płotu naszego ogrodu ze zdumieniem ujrzeliśmy kury, które wydostały się ze swego wybiegu i beztrosko maszerowały po polu wydziobując z niego jakieś smakołyki. Niestety, Misia natychmiast wyczuła je ostrym zmysłem powonienia i nie zważając na nasze krzyki i rozpaczliwe nawoływania zaczęła gonić biedne ptaki.  Pierzaste biedaczki, które wydostały się przez jakaś dziurę w płocie teraz w ataku paniki nie umiały jej znaleźć i obijały się bezradnie o ogrodzenie albo usiłowały wzlecieć w powietrze, chcąc umknąć szczękom białego potwora. Cezary czym prędzej pobiegł za nieusłuchaną Misią a ja dzierżąc w dłoni smycze pozostałych psów mogłam tylko bezradnie obserwować rozwój wypadków. Zanim mój mąż dopadł Misię ta zdążyła już, niestety, capnąć jedną z kurek i w jednej chwili zagryźć. Odgoniona od niej przez Cezarego przyszła potulnie do mnie i już po chwili wprowadzałam całe podniecone tym zdarzeniem psie towarzystwo za bramę naszego podwórka. Potem zamknęłam psiska w domu a sama wyszłam do ogrodu po ową zagryzioną nieszczęśnicę. Podczas gdy ja zajęłam się jej oprawianiem i patroszeniem (bo dlaczego ma się dobre mięso marnować, lepiej żeby psy sobie je zjadły) Cezary sprawdzał co stało się z pozostałymi kurami. Trzy wraz z kogutem wróciły do kurnika, natomiast jedna biedaczka wcisnęła się w róg ogrodu i przylgnięta do ziemi zwyczajem będących w stanie zagrożenia zielononóżek tkwiła tam nieruchomo, niewidzialnie usiłując przeczekać złe chwile. Gospodarz wziął ją na ręce, pogładził delikatnie drżące ptasie ciało a potem zaniósł do kurnika i zamknął go wiedząc z doświadczenia, że tego dnia żadna z kur nie odważy się już wyjść na zewnątrz. Następnie załatał dziurę w ogrodzeniu, którą najprawdopodobniej wygryzł sobie szykujące się do napadu na nasze kury któryś z okolicznych lisków – chytrusków.


  
  Porzućmy jednak przykre wspomnienia i wróćmy do naszego niedawnego, zimowego spaceru. Zimno było, ale pięknie i przechadzka ta dobrze nam wszystkim zrobiła. Wróciliśmy do domu zmęczeni, lecz potężnie dotlenieni i zadowoleni. Psy padły jak nieżywe i zasnęły w try miga. My takoż. Albowiem nie masz to jak pospać sobie smacznie po południu!




    
   Po dwugodzinnej drzemce psia czereda zjadła swój ulubiony obiadek, czyli zupkę wątrobianą z makaronem, my także wrzuciliśmy co nieco na ruszt a potem obserwowaliśmy jak psy bawią się na podwórku. Znowu cała ich czwórka wpadła w szampański humor. Zwłaszcza biała Misia i jej mama Zuzia szalały w psich zapasach, podgryzaniach i dzikich skokach.












 Potem w domu Misia kontynuowała zabawę ze swym białym tatusiem, Jacusiem. Natomiast podobne do siebie niemal jak dwie krople wody Zuzia i Hipcia, po chwili czułego iskania wyimaginowanych pcheł zajęły się obgryzaniem olbrzymich kości wieprzowych. Nie dały im jednak rady i wkrótce owe krwiste smakołyki wzięły w obroty Misia z Jacusiem.  W końcu, po kolejnych wzajemnych pieszczotach cała psia rodzina udała się na zasłużony odpoczynek i pokładła się gdzie bądź, na kanapy, fotele, zmiętoszone kocyki, albo i na gołą podłogę.
















   W domu cieplutko, bo pod piecem kuchennym pali się od rana i mróz nie ma do nas przystępu. Za oknem znowu pogodny, ale bardzo zimny dzień. Piesunie, które pół nocy szczekały przy płocie, wyczuwając zapewne przemykające nieopodal zwierzęta leśne, wybawiły się już przed południem na podwórku a teraz śpią sobie smacznie - niewiniątka!:-) 





   Sporo nam drewna opałowego przez tą zimę poszło, ale nie żałowaliśmy sobie i codziennie do syta karmiliśmy piec centralnego ogrzewania oraz ten w kuchni, który ogrzewa nam nie tylko ją, ale także przyległy do niej pokój psio-komputerowy.  Pewnie trzeba będzie palić jeszcze przed dłuższy czas, bo wiadomo jak to jest z wiosną i zimą w naszym klimacie. Wciąż zamieniają się miejscami i aż do lata trzeba być na wszystko przygotowanym. Ale to zupełnie tak jak z dobrym samopoczuciem i nastrojem. Dziś jest, jutro nie ma. Ale pojutrze znowu ni stąd ni zowąd się pojawia. I wówczas wystarcza człowiekowi do szczęścia naprawdę niewiele – ot, chociażby patrzenie na cudowną, psią radość.  I mijają wszelkie bóle, zapomina się o przykrych zdarzeniach – liczy się tylko ten złocisty łańcuszek dobrych, codziennych chwil, które oby zdarzały się jak najczęściej…
   

Oboje z Cezarym oraz z całą naszą psią czeredą pozdrawiamy serdecznie wszystkich czytelników tego bloga!:-)
 

piątek, 15 lutego 2019

Aborygeni – lud zamierzchły, lud współczesny



rzeźba przedstawiająca aborygeńskiego szamana , zdjęcie wykonane w pobliżu masywu "Trzy siostry" w Górach Błękitnych w Nowej Południowej Walii



- Czy tylko poprzez fakt, że spędziłam kilka lat w Au wiem coś więcej na temat Aborygenów?
Nie wiem. Każdy kogo ciekawi ten temat może o nim równie dobrze napisać czerpiąc informacje z książek czy Internetu. Jest tego bardzo dużo.
- Czy spotkałam któregoś z Aborygenów osobiście, czy wymieniłam choć słowo, spojrzenie?
- Widziałam zaledwie kilkoro z nich w miejscowościach leżących w Południowej Australii, zwłaszcza w Port Augusta, gdzie najzwyczajniej w świecie robili zakupy w sklepie. Podglądałam ich wówczas nieśmiało, nie chcąc by odebrali mój wzrok jako wścibstwo, pustą ciekawość, irytujące gapiostwo.
- Czy zrobiłam im choć jedno zdjęcie?
Nie. Nie odważyłam się. Po pierwsze dlatego, iż wiedziałam, że nienawidzą fotografowania ich niczym małp w cyrku (a robiono im tak przez wiele dziesięcioleci), a po drugie to dla nich pewien rodzaj tabu. Fotografia odbiera duszę. Pozwolenie komuś na sfotografowanie siebie to dowód zaufania i zażyłości.  Oni tak to czują.  I wcale się im nie dziwię. Też nie chciałabym ani nikt obcy mnie fotografował.
Dlatego też nie chciałam robić nic wbrew nim. Już dość im przecież biali krzywdy zrobili. Moim zdaniem, należy się tym ludziom szacunek i święty spokój.
- W takim razie dlaczego odważam się podjąć temat Aborygenów?  Czy nie napisano już na ich temat wszystkiego?
- Napisano. I ja także na tym blogu już kilkukrotnie o nich wspominałam. Jednakże to bardzo ciekawy i wielopłaszczyznowy temat. A ponadto każda rzecz na świecie ma swój awers i rewers. Stronę jasną i ciemną. Ukazywanie tylko jednej strony medalu byłoby wobec tego zakłamywaniem, wybielaniem rzeczywistości. A zatem ilekroć piszę o wyjątkowości i pięknie australijskiego lądu, tyle razy mam też ochotę poruszyć temat wstydliwych, haniebnych wręcz kart w historii tego kontynentu. A taką kartą było między innymi dwustuletnie traktowanie Aborygenów niczym zwierząt, czy też znacznie gorszej od białej czarnej rasy ludzkiej. 


 zdjęcie z Internetu

   Niegdyś ten lud zamieszkiwał całą Australię. Nie niepokojony przez nikogo. Wolny. Wierny swym wierzeniom i tradycjom. Ufny w mądrość plemiennych obyczajów. Zespolony duchem z ziemią i niebem. Mobilny, bo nie gromadzący żadnych dóbr, które by go obciążały. Nie łaknący postępu ani żadnych dóbr materialnych. Posługujący się zaledwie kilkoma narzędziami. Szanujący przyrodę ożywioną i nieożywioną. Pewny, że tak będzie zawsze, bo tak przecież było od ponad 50 tysięcy lat (A wg niektórych znalezisk archeologicznych przodkowie Aborygenów żyli na terenie kontynentu od ponad 100 tys. lat i prowadzili nie tylko koczowniczy, ale i osiadły tryb życia. Opis ciekawych odkryć na ten temat znaleźć można tutaj: https://nowosci.com.pl/kamienne-miasto-aborygenow/ar/11319291) .
 

   Dawne czasy żyły w  przekazywanych ustnie opowieściach i mitach, w znakach pogody, w rysunkach naskalnych, w zwierzętach totemicznych, w codziennych rytuałach, czy też w Czasie Snu. W mitologii Aborygenów Czas Snu był epoką, w której boskie istoty stworzyły ziemię, człowieka, rośliny, zwierzęta i ustanowiły naturalny oraz prawny porządek świata. Wszelkie wydarzenia z Czasu Snu istnieją w równoległym świecie – w przeszłości, teraźniejszości i spełnią się ponownie w nieokreślonej przyszłości. Właśnie śniąc, można się do Czasu Snu przedostać i porozumieć z przebywającymi tam mitycznymi przodkami – Tęczowym Wężem, Człowiekiem Gromem, Wandjiną, Siostrą Wagilak i wieloma innymi. O ich wizerunek mieli dbać aborygeńscy strażnicy, uwieczniać je na skałach w określonych kształtach i kolorach, pilnować aby nie zanikły nawet po długim czasie. Malowali przy pomocy pędzelka, patyka, pęku włosów albo po prostu palcami. Używali tylko czterech kolorów: czerni, bieli, żółtego i brunatnego. Czerń otrzymywali z sadzy i węgla drzewnego, biel – z wapna i glinki kaolinowej. Źródłem barwy żółtej była glinka hematytowa, która występuje tylko w kilku miejscach w Australii. Brunatny kolor dawała powszechna na kontynencie ochra. Aborygeni uzyskiwali ok. 30 jej odcieni, mieszając z różnymi rodzajami soku lub wypalając w określony sposób. Kolory te były święte i każdy miał inne znaczenie.

 stado strusi w Górach Flindersa w Południowej Australii
 

   Dla Aborygenów świat to jedno wielkie plemię, jedna harmonijna całość, natomiast płaska jak stół ziemia istniała od zawsze, zatem nie musiała być stwarzana. Przodkowie w Czasie Snu tworzyli ludzi, ale i wzgórza, groty, skały, strumienie, drzewa, jeziora i zwierzęta.



    Kiedyś na żyznych, nadmorskich terenach stanu Victoria, którego stolicą jest Melbourne mieszkało kilka wielkich plemion. Dziś, niestety, rzadko spotyka się tam Aborygenów. Trzeba pojechać na południe albo na północ Australii by mieć większą szansę na zobaczenie przedstawicieli tego najstarszego na świecie ludu. Miałam okazję być w kilku miejscach odwiedzanych niegdyś często przez Aborygenów, na terenach świętych i tajemniczych, pełnych wspomnień o dawnych czasach, legend i tęsknoty za przeszłością(np.  Hanging Rock, Blue Mountains, Góry Grampians, Góry Flindersa, Góry Otway). Ogarniało mnie tam wzruszenie i żal, że jedynymi świadkami czasów, gdy Aborygeni żyli tam swobodni i szczęśliwi pozostały tylko te góry, skały i wodospady. A żeby dowiedzieć się jak było tam kiedyś trzeba wsłuchać się w mowę skał, w szum wiatru i eukaliptusów, dotrzeć do legend i mitów aborygeńskich, gdyż one nadal szepczą  o tym, co działo się tam przez kilkadziesiąt tysiącleci zanim przyjechał do Australii biały człowiek i przekonany o wyższości swej cywilizacji zaprowadził  dziwne i okrutne porządki…




Góry Grampians w stanie Wiktoria

  Biali kolonizatorzy mają na sumieniu wiele grzechów. Pierwszy i najgorszy z nich to zajęcie najlepszych terenów w Australii i wyrugowanie stamtąd rdzennych plemion aborygeńskich oraz spychanie autochtonów w głąb suchej i nieprzyjaznej części kraju. Europejscy osadnicy przywieźli ze sobą takie zdobycze cywilizacji jak ludobójstwo, choroby, nałogi, biedę, obowiązek pracy, a przede wszystkim poczucie wyższości uprawniające ich do niszczenia kultury aborygeńskiej, do narzucania swojej religii, do przymusowej asymilacji „dzikich” a co za tym idzie odbierania aborygeńskim matkom dzieci i umieszczania ich w sierocińcach aby zapomniały tam o swej tożsamości, przestały czuć więź z członkami własnego plemienia i stały się użytecznymi pracownikami, potulnymi sługami wypełniającymi wszystkie rozkazy rasy panów. Może obiło się Wam gdzieś o uszy wyrażenie „skradzione pokolenie”(„stolen generation”)? Dotyczy ono aborygeńskich (ale nie tylko, ponieważ podstępnie wywożono też z Wielkiej Brytanii białe dzieci) dzieci w latach 1900 – 1970 zabiernanych od rodziców i umieszczanych w przytułkach, internatach albo adoptowanych przez białe rodziny. Były tam traktowane jak darmowa siła robocza. Często bito je i wykorzystywano seksualnie. Kto chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat temu polecam gorąco obejrzenie australijskiego filmu fabularnego z 2003 roku pt. „Polowanie na króliki” („Rabbit Proof Fence”). Opowiada on przejmującą historię trzech dziewczynek aborygeńskich, które w latach trzydziestych dwudziestego wieku siłą wywiezione do takiego sierocińca postanowiły uciec i wrócić do swych matek przemierzając 1500 km spalonych słońcem bezdroży i wędrując wzdłuż płotu, dzielącego Australię na pół a mającego chronić ją przed plagą królików.


   W chwili, gdy pod koniec osiemnastego wieku angielski podróżnik James Cook dotarł do wschodnich wybrzeży kontynentu australijskiego mieszkało tam od kilkuset tysięcy do miliona Aborygenów.  Prowadzili zbieracko-łowiecki, koczowniczy tryb życia. Odżywiali się prosto, ale zdrowo. Podstawę ich diety stanowiły nasiona, orzechy makadamii, zioła, korzenie, owoce oraz jadalne liście rosnące w buszu, larwy owadów, mięso kangurów i strusi, dzikie ptactwo, węże, żółwie i ryby. To wszystko zapewniało tubylcom zdrowie, dawało poczucie trwałości, bezpieczeństwa i spokoju.
   Później na skutek eksterminacji prowadzonej przez kolonizatorów ich populacja zaczęła szybko spadać. W latach trzydziestych dziewiętnastego wieku było ich już tylko 67 tysięcy. Obecnie żyje ich w Australii około 250 tysięcy..

 zdjęcie z Internetu

   Dopiero w 1967 roku Aborygenom została przyznana pełnia praw obywatelskich, fundusze na opiekę socjalną i edukację a także zaczęto im zwracać część ziemi.

   W 1971 roku aborygeński artysta Harold Thomas zaprojektował flagę australijskich Aborygenów. Górny, czarny pas flagi symbolizuje rdzennych mieszkańców kontynentu, dolny – czerwony, australijską ziemię, pośrodku flagi zaś umieszczono żółtą kulę symbolizującą słońce. W 1995 roku flaga ta została zaakceptowana przez rząd Australii jako jeden z symboli narodowych tego państwa.

zdjęcie z Internetu

   W 2008 roku australijski premier Kevin Rudd w parlamencie australijskim przeprosił za wieloletnie praktyki dyskryminacji i prześladowania wobec rdzennej ludności Australii. Powiedział wówczas: „Przepraszamy, że jako dzieci zostaliście zabrani swoim rodzicom i umieszczeni w instytucjach, w których tak często doświadczaliście molestowania. Przepraszamy za cierpienie psychiczne, głód emocji i zimny brak miłości, czułości i troski.” Oglądałam wówczas jego wystąpienie w australijskiej TV. Widziałam szczerość w oczach Rudda i jego chęć zmiany na lepsze obecnego stanu rzeczy. Patrzyłam na twarze zgromadzonych w parlamencie oraz przed ekranami telebimów Aborygenów. Ich oczy były pełne łez. Czekali na te przeprosiny bardzo długo. Na uznanie ich za takich samych, jak biali ludzi. Na należny im szacunek. Na zwrócenie im świętych ziem oraz umożliwienie życia według ich potrzeb i zasad. 


zdjęcie z Internetu 

   Za tymi przeprosinami miały pójść nowe, korzystne dla Aborygenów ustalenia prawne oraz zmiana w postrzeganiu Aborygenów przez białych. Okazuje się jednak, iż od momentu przemówienie Rudda niewiele się tam zmieniło. Nadal prym wiedzie dyskryminacja rasowa. Nadal wiele osób postrzega ciemnoskórych autochtonów jako przestępców, spekulantów, prymitywnych leni i nieuków albo zdemoralizowanych i niewdzięcznych osobników. Widać to także wymiarze sprawiedliwości, który dyskryminuje autochtonów. Według wskaźników, mimo że Aborygeni stanowią zaledwie 3 proc. spośród 24 milionów mieszkańców Australii, jednocześnie stanowią aż 27 proc. skazanych więźniów. Natomiast jedyny formalny przedstawiciel aborygeńskiej społeczności - Narodowy Kongres Pierwszych Ludów Australii, jest przez rząd w Canberze lekceważony a jego rady i zalecenia względem polepszenia losu Aborygenów zupełnie nie są brane pod uwagę. Aborygeni nadal są nierozumiani, nadal irytują odmiennością swych zachowań i obyczajów. Przykładem tego jest np. fakt budowania dla przez rząd domów dla Aborygenów i oczekiwania, iż osiedlą się tam na stałe a potem będą dbać o swoje mienie. A przecież naturą tego rdzennego ludu Australii jest wędrowanie i nieprzywiązywanie się do rzeczy materialnych. Źle się czują tkwiąc wciąż w jednym, na dodatek narzuconym sobie, miejscu. Ponadto zgodnie z wierzeniami aborygeńskimi, kiedy w domu ktoś umiera, to wraz z nim umierają wszystkie sprzęty i przedmioty w nim zgromadzone. Takie miejsce należy opuścić  a najlepiej spalić, gdyż dopiero wtedy zmarły może opuścić ziemię i przejść do krainy przodków.

Hanging Rock - świete miejsce Aborygenów

   Na wiele rzeczy jest już chyba za późno. Los Aborygenów zdaje się przesądzony. Nie potrafią a pewnie i nie chcą zasymilować się z resztą australijskiego społeczeństwa. Za późno też dla nich na powrót do tradycyjnego życia tubylców. Nie da się przecież odciąć zupełnie od współczesności, zamieszkać w buszu i żyć jak gdyby białych nigdy w Australii nie było. Są. A wraz z nimi istnieją miasta pełne wieżowców. Autostrady pełne warkotliwych, śmierdzących aut. Kasyna pełne automatów do gier. Mafie narkotykowe docierające swymi mackami do najmniejszych nawet osad. Góry plastiku zatruwające powietrze. Jedzenie pełne tłuszczu, cukru, soli, sztucznych barwników i konserwantów.
   Doszło do tego, że większość mieszkańców aborygeńskich osad nie ma pojęcia o tym, jak znaleźć pożywienie w buszu, jak przetrwać z dala od cywilizacji. Odarci ze swojej tradycji i tożsamości, poranieni wewnętrznie, zdani na truciznę cywilizacji gubią się zupełnie. Organizowane są dla nich (przez białych!) specjalne kursy i szkolenia na ten survivalu. Jednak nie cieszą się zbyt wielką popularnością.
  
typowa dla Australii, żółta, ziemista droga

   Dziś większość Aborygenów żyje w slumsach wielkich miast, w rezerwatach albo w osadach aborygeńskich. Tam wielopokoleniowe, wieloosobowe rodziny tłoczą się w maleńkich domkach często bez kanalizacji i elektryczności. Przeważająca ich większość nie pracuje. Tylko kilka procent aborygeńskich dzieci kończy szkoły średnie. Codzienność aborygeńską w tych położonych w upalnym interiorze terenów spowija apatia, brud, marazm i przygnębienie. Otumaniają narkotyki i alkohol. Coraz większa panuje tam agresja, coraz liczniejsze są samobójstwa, gwałty oraz rozboje. Plenią się typowo cywilizacyjne choroby takie jak cukrzyca, otyłość, nadciśnienie a nade wszystko depresja. Przeciętny Aborygen żyje 17 lat krócej niż biały. Duża jest także śmiertelność wśród ich niemowląt.


typowe pamiątki z Australii 


   O parze współczesnych młodych Aborygenów wegetujących we współczesnym świecie w przejmujący sposób opowiada np. australijski film z 2009 r. pt. „Samson and Delilach” Warwicka Thorntona.


   Na szczęście jakiejś części Aborygenów udało się wyrwać z tego stanu beznadziejności i osiągnąć coś w świecie białych albo też być głosem swego ludu, domagającym się praw i szacunku dla rdzennych mieszkańców Australii. Niektórzy pracują jako strażnicy i przewodnicy w parkach narodowych. Jeszcze inni zajęli się tworzeniem muzyki, pisaniem prozy i poezji, malarstwem czy też sportem. Poniżej przedstawiam sylwetki kilkorga najciekawszych reprezentantów tego tubylczego ludu, który walczy o swoje prawa i tożsamość, który próbuje istnieć mimo wszystko. 

 poetka Oodgeroo Noonuccal

Nieszczęsna rasa

Mówi dziki człowiek
Biały człowieku, należysz do nieszczęsnej rasy
Ty sam odszedłeś od natury i ustanowiłeś prawa cywilizacji
Ty sam zniewoliłeś siebie, jak zniewoliłeś konia i inne dzikie stworzenia
Dlaczego, biały człowieku?
Wasza policja zamyka twoje plemię w domach z kratami
Widzimy biedne kobiety szorujące podłogi u bogatych kobiet
Dlaczego, biały człowieku, dlaczego?
Wyśmiewasz się z „biednych czarnuchów”, mówisz, że mamy być tacy jak ty
Mówisz, że mamy porzucić dawną wolność i swobodny czas
Że mamy być cywilizowani i pracować dla ciebie
Dlaczego, biały człowieku?
Zostaw nas w spokoju, my nie pragniemy
Twoich krawatów ani kołnierzyków, nie potrzebujemy
Twojej codziennej rutyny ani obowiązków
Pragniemy dawnej wolności i radości, która mieszka wszędzie
Poza twoją nieszczęsną rasą, biedny biały człowieku

Powyższy wiersz jest autorstwa Oodgeroo Noonuccal, znanej też jako Keith Walker (1920-1993), poetki i aktywistki aborygeńskiej z plemienia Noonuccal. Wychowywała się na wyspie Stradbroke koło Brisbane, gdzie rodzice uczyli ją szacunku dla natury i umiejętności przetrwania w buszu. Wiodła szczęśliwe życie do czasu pójścia do szkoły, gdzie, gdy okazało się, iż jest leworęczna prześladowano ją i bito za to, zmuszając od pisania prawą ręką.  Chcąc pomóc rodzicom przez kilka lat w domach bogatych białych zatrudniała się jako służąca. Chciała zostać pielęgniarką, ale jako Aborygence nie wolno jej było dalej się kształcić. Przez całe swoje życie walczyła o polepszenie losu Aborygenów. Była pierwszą Aborygenką, której wydano tomik poezji (We Are Going, 1964). Podróżowała do wielu krajów świata, gdzie czytała swoje wiersze, opowiadała o życiu współplemieńców. Wykładała na uniwersytecie. Otrzymała doktoraty honoris causa od wielu instytucji . W 1988 roku w akcie protestu przeciw świętowaniu dwustuletniego osadnictwa na ziemiach australijskich zwróciła nagrodę MBE, którą osiemnaście lat wcześniej dostała od królowej angielskiej. Powiedziała wówczas, że z punktu widzenia zdegradowanych do roli zwierząt, wyzutych z godności, okradzionych z tradycji i pozbawionych ziemi Aborygenów naprawdę nie ma powodu do żadnego świętowania takich rocznic.


malarz Albert Namatjira

   Pierwszym znanym aborygeńskim malarzem był Albert Namatjira (1902-1959).  Urodził się wśród ludu Arrernte w Hermannsburgu, niedaleko Alice Springs na ziemi zarządzanej przez misję luterańską. Jako nastolatek ożenił się z Aborygenką o imieniu Rubina i miał z nią siedmioro dzieci. Na co dzień zajmował się różnymi pracami dorywczymi. W połowie lat trzydziestych do jego osady trafiło dwóch artystów z Melbourne, którzy w zamian za pokazanie kilku pięknych plenerów zgodzili się nauczyć go swojego sposobu malowania farbami akwarelowymi. Albert okazał się bardzo pojętnym uczniem i już kilka lat później miał swoją pierwszą wystawę w Melbourne. Jego tak inne od tradycyjnego, „kropkowanego” malarstwa tubylczego obrazy w szybkim czasie stały się sławne i rozchwytywane przez największe galerie sztuki na całym świecie. Jak na Aborygena stał się bardzo bogaty. Nareszcie mógł pomagać swojej rodzinie i członkom swego plemienia. Wyjątkową twórczością Namatjiry zachwycała się nawet królowa angielska. 

 jeden z obrazów A. Namatjiry

   Swojej sławie zawdzięczał fakt przyznania jemu i jego żonie(jako pierwszym Aborygenom) w 1957 obywatelstwa australijskiego. Jako obywatel australijski zyskał m.in. prawo do głosowania, kupna ziemi, domu oraz alkoholu. I to właśnie sprawa owego nieszczęsnego alkoholu zniszczyła mu życie. Otóż jego współziomkowie oczekiwali, że będzie dzielił się z nimi mocnymi trunkami, gdyż w zamieszkiwanych przez nich rezerwatach panowała zupełna prohibicja a za posiadanie alkoholu tubylcom groziła kara więzienia. W 1958 roku policja oskarżyła Alberta o dostarczanie rumu Aborygenom. Nie uwierzyła Namatjirze w jego zapewnienia o niewinności. Uwięziono go na kilka miesięcy. Pobyt w więzieniu tak przybił Namatjirę, że wkrótce po wyjściu z niego zmarł na serce.

Cathy Freeman na olimpiadzie w Sydney w 2001 roku

Cathy Freeman, to urodzona w 1973 roku lekkoatletka, biegaczka. Była pierwszą osobą pochodzenia aborygeńskiego, która wygrała złoty medal Wspólnoty Narodów oraz rywalizowała na olimpiadzie (Barcelona 1992).W 1996 roku zdobyła srebrny medal w Seulu a w 2001 złoty medal olimpijski w Sydney. Po zwycięstwie, podczas rundy honorowej, biegła z dwoma flagami: oficjalną australijską oraz nieoficjalną, którą posługują się Aborygeni. Ten gest miał być symbolem pojednania między białymi i czarnymi mieszkańcami Australii a także apelem, iż najwyższy czas by rząd australijski przeprosił Aborygenów za wieki prześladowań. Ówczesny premier John Howard nie był gotowy na takie przeprosiny a nawet zakazał wszelkich manifestacji politycznych związanych z Aborygenami. Jednakże podczas tego samego uroczystego zamknięcia igrzysk olimpijskich w 2001 r. wystąpił zespół australijski „Midnight oil”, który zaśpiewał piosenkę o winach białych kolonizatorów, o nędzy i nieszczęściu rdzennej ludności Australii. Członkowie zespołu ubrani byli w czarne stroje z napisem „sorry”. Ogromna publiczność zgromadzona na stadionie doskonale zrozumiała przekaz tej pieśni i wymowę czarnych strojów. Wszyscy czuli, że najwyższy już czas na zmiany, że nie da się dłużej zamiatać pod dywan problemu Aborygenów.







pieśniarz i kompozytor Archie Roach

Archie Roach – urodzony 1956 r. w Mooroopnie w środkowej Victorii aborygeński muzyk, kompozytor, autor tekstów piosenek oraz działacz społeczny na rzecz Aborygenów. Wraz z dwoma siostrami jako czteroletni chłopiec został odebrany swoim rodzicom i wywieziony do sierocińca prowadzonego przez misję chrześcijańską. Później adoptowała go rodzina szkockich emigrantów z Melbourne,  dzięki której nauczył się grać na gitarze i instrumentach klawiszowych. Mając piętnaście lat skontaktował się ze swoją siostrą, która poinformowała, że właśnie umarła ich rodzona, niewidziana od dawna matka. Ta informacja tak go załamała, że uciekł z domu swoich opiekunów i przez czternaście lat błąkał się po najciemniejszych zaułkach miasta i wraz z innymi bezdomnymi pił każdy rodzaj alkoholu jaki tylko udało mu się zdobyć. Obecnie Roach wraz z żoną i dziećmi mieszka w Berri w Australii Południowej. Jego dom stał się schroniskiem dla chcących wyjść na prostą owładniętych narkomanią, alkoholizmem albo depresją Aborygenów.
Najbardziej znaną piosenką Archiego Roach jest: „Took The Children Away” („Zabrali dzieci”). Poniżej sama piosenka oraz fragment znalezionego w Internecie jej tłumaczenia.



Zabrali dzieci

„Ta historia jest prawdziwa
Nie powiedziałbym ci kłamstwa
Jak oni, którzy nie dotrzymali obietnic
Jak oni, którzy ogrodzili nas jak owce.
Powiedzieli nam, przyjdź, podaj nam rękę
Wysłali nas na ląd misyjny.
Nauczyli nas czytać, pisać i modlić się
Potem zabrali dzieci daleko, zerwali z piersi matki
Powiedzieli, że to jest najlepsze
Zabrali je.
Czekał je przymusowy dobrobyt
Powiedzieli, że musimy to zrozumieć
Damy twym dzieciom to, czego ty nie możesz dać
Nauczymy je, jak naprawdę żyć.
Nauczymy, jak żyć, tak powiedzieli
Zamiast tego upokorzyli je
Nauczyli je tego i tamtego
Ale nie oduczyli się uprzedzeń.
Zabrali dzieci, dzieci są daleko
To łamie serca ich matek
Rozerwali nas wszystkich…”

 

pieśniarz Gurrumul Yunupingu

   I na koniec chcę jeszcze przedstawić ostatnią interesującą, lecz niestety, tragiczną postać aborygeńskiego muzyka, którego piosenek lubię słuchać. Geoffrey Gurrumul Yunupingu (1971-20017), był  niewidomym od urodzenia aborygeńskim piosenkarzem i kompozytorem oraz autorem tekstów śpiewanych przez siebie pieśni. Grał na gitarze, perkusji, klawiszach i digderidoo. Gurrumul urodził się w Galiwin'ku, na wyspie Elcho , u wybrzeży Arnhem Land. Większość utworów śpiewał w języku plemienia Yonlgu. Nie potrafił za dobrze mówić po angielsku i był bardzo nieśmiały. Zdobył wiele nagród muzycznych, w tym prestiżową dla najlepszego, niezależnego artysty Australii. Ciekawostką jest to, iż w 2011 roku występował w Sali Kongresowej w Warszawie.
   Po jego przedwczesnej śmierci (chorował na nerki i wirusowe zapalenie wątroby a jako Aborygen miał o wiele gorsze możliwości leczenia, niż biały) rodzina G. Yunpingu wbrew aborygeńskiej tradycji, zgodnie z którą po śmierci imię zmarłego staje się niewymawialnym tabu pozwoliła na dalsze używanie wizerunku i imienia Gurrumula, stwierdzając, że jego osoba i twórczość były dobrem narodowym, a jego śpiewane w starym, aborygeńskim narzeczu pieśni nie powinny być nigdy zapomniane, tak jak nie powinny być zapomniane tradycje, języki i obyczaje tego najstarszego na świecie ludu…