…Jakiś czas temu krążąc po dynowskim targu w poszukiwaniu
słoiczków na moje przetwory zaszłam w rejony, gdzie handluje się przeróżnym
drobiem. Nie umiem sobie przypomnieć
dokładnie kiedy to było. Pewnie gdzieś między konfiturami z czarnego bzu a
kolejną partią malinowego soku. A może jednak trochę później, między
nastawieniem kolejnego gara powideł a cięciem nowej partii drewna na opał? Tak
czy siak nie czułam się wtedy najlepiej. Głowa bolała mnie od rana i nie
umiałam zebrać w sensowną całość rozbieganych,
poszatkowanych myśli. Najchętniej
schowałabym się w jakiś ciemny kątek, zasnęła albo i całkiem zniknęła. Czasem
tak bywa, iż choć aura na dworze emanuje energią, soczystą zielenią i słońcem
to człowiek snuje się półprzytomny, zmęczony
a na dodatek czujący się wiele lat starzej, niż by wskazywał na to
kalendarz. Niekiedy samo wyjście z domu pomaga na taki stan, pozwala włączyć
jakiś guzik i ożywić zardzewiałą machinę a innym znów razem idzie się między
ludzi a nadal tkwi jak w kokonie męczącego snu albo pod dusznym kloszem,
którego nijak nie da się z siebie zdjąć. Tak było ze mną właśnie wtedy. Namówiona
przez męża postanowiłam ruszyć się z naszej górki w nadziei na rychłą poprawę
samopoczucia.
Pogoda zapowiadała się wspaniała, prawdziwie
letnia. Na targu pachniało kawą, kurzem i świeżymi bułeczkami. Kolorowy tłum obojętnie mijał kiczowate malowidła
ustawione zaraz przy wejściu, ożywiał się na widok ogromnych pak papieru
toaletowego a potem krążył zaaferowany między kramami, budkami i stoiskami z
chińskimi sukienkami i majtkami,
tureckimi radyjkami, czy polskimi warzywami wyszukując dla siebie to, co
potrzebne i co ważne, tanie.
Przede mną szedł Cezary i niczym taran torował
nam drogę wśród tego ludzkiego mrowia.
Tu spodobał mu się jakiś garnek, tam nożyk a jeszcze gdzie indziej
dorodne pomidory malinowe. Tu uparcie targował się ze sprzedawcami tarcz do
pił, tam w skupieniu radził się innych w sprawach preparatów do kompostowania. Od
czasu do czasu coś tam dorzucał do naszej torby, coś pokazywał, czekając na
jakiekolwiek zainteresowanie ze strony swej połowicy. Połowica spod swojego
klosza grzecznie potakiwała, uśmiechała się stosownie do okoliczności, ale szła
dalej ogłupiała jak wprzódy, nie umiejąc zaciekawić się czymkolwiek a tylko
marząc o jak najszybszym powrocie do domu i położeniu się choćby na trochę w
zaciszu sypialni. Przed nami był jednak cały, duży plac targowy do obejścia.
Na koniec dotarliśmy do klatek z kurami i
kaczkami. Nigdy nie lubiłam tych miejsc. Uczucie, które nieodmiennie mnie wówczas
przenikało było mieszaniną smutku, bezradności, poczucia winy oraz współczucia
dla tych biednych, opierzonych istot, które zdane na łaskę człowieka czekały tu
na dopełnienie swego, jakże łatwego do przewidzenia, losu.
Nie dość, iż w
tej części targu panował zawsze specyficzny zapach, to jeszcze stłoczony w
klatkach drób darł się tak głośno, jakby już obdzierano go z pierza i skóry.
Najbardziej jazgotały kilkutygodniowe pisklęta.
Oznajmiały światu swoje istnienie, zakrzykując lęk przed tym światem a
może nawet rzucając mu wyzwanie? Rozkładały skrzydła i puszyły kryzy. Dziobały
się wzajemnie, przepychały, deptały, atakowały. Milkły tylko na moment, gdy zdecydowana,
ludzka ręka nieodwołalnie wyławiała spośród nich jedną lub dwie kurki, które
chwilę potem lądowały w jakimś pudełku czy torbie i potulnie oraz niemo
podążały na spotkanie swej nowej doli - niedoli. Już nigdy więcej nie miały ujrzeć swoich braci
i sióstr z klatki. Ten rozdział życia był dla nich na zawsze zamknięty. Zresztą
krewniacy bardzo szybko zapominali o ich zniknięciu. Wszak tyle się dokoła
działo! Na dodatek palące od rana słońce, świecąc coraz mocniej na ich rozgrzane,
ptasie główki, sprawiało, iż kurczaki otwierały dzioby i łaknęły wody, której w klatce przecież nie
było. Zgrzane i zirytowane znowu gdakały przeraźliwie albo dokuczały sobie wyrywając
wzajemnie rudawe piórka czy kalecząc małe, purpurowe grzebyczki.
W tamten targowy, zwyczajny czwartek w
gęstwie rozkrzyczanych, kolorowych kurczaków zielononóżek kuropatwianych
dostrzegłam nagle zagubioną wśród nich, różniącą się od reszty kurkę. I choć od
jej ujrzenia minęło parę tygodni, to nie potrafię o niej zapomnieć. Dziś już
nawet nie wiem czy udało mi się wówczas kupić potrzebne słoiki i co robiłam po
powrocie do domu. Pamiętam tylko ową jedną, inne niż wszystkie zielononóżkę.
Kurka milczała. Tkwiła nieruchomo w centrum ptasiego tumultu i
rozglądała się wokół zagubionym wzrokiem, w którym widać było strach oraz
ciekawość. Strach, bo otaczał ją nieznany wcześniej ludzki wszechświat, bo
barwy pstrokate migotały i falowały wokół jak w fantastycznym śnie, ogarniając
ją i wywołując w jej siostrach kolejne
fale podniecenia oraz histerii. Ciekawość, bo niczego takiego nigdy wcześniej
nie widziała, nie przypuszczała nawet, iż może istnieć coś innego poza pełnym hałaśliwego
ptactwa kurnikiem. Wszystko tu ją dziwiło i szokowało. Bo czymże to wszystko dokoła
było? Końcem jej świata, czy dopiero początkiem? Przynoszącym nadzieję
marzeniem czy może koszmarem, przed którym nie było ucieczki? Jak zrozumieć tę wielowarstwową,
nową rzeczywistość? Ten wielokolorowy tłum dwunożnych, wielkookich istot? Jak
wtopić się w niego i znaleźć tam dla siebie miejsce? Czy to wszystko istnieje
naprawdę? Czego ten dziwny świat chce, dokąd tak pędzi, o czym krzyczy? I czym
jest ona w tym świecie? Czy jej istnienie kogoś obchodzi? Gdzie w tej kakofonii
dźwięków, uczuć, barw i zapachów można znaleźć sens i powód istnienia?
Cezary odszedł
do pobliskiego działu z sadzonkami krzewów ozdobnych a ja wpatrywałam się jak
zahipnotyzowana w oczy tej młodej kury i wstrząśnięta głębią jej spojrzenia nie
umiałam ruszyć się z miejsca. Kura patrzyła na mnie z dziwną intensywnością.
Jakimś cudem wyłowiła mnie w tym tłumie. Zadawała mi wszystkie swoje ważne pytania,
nieustępliwie zaglądała w głąb mej duszy a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi
osowiała skuliła się i pełna rezygnacji odwróciła. Dostrzegłam, iż postanowiła
znaleźć dla siebie jakiś spokojny kącik w załadowanej wrzaskliwym, kurzym
towarzystwem klatce. Desperacko przepchnęła się do tyłu i spróbowała zagdakać
tak jak inne ptaki, ale żaden z nich nie usłyszał jej słabego głosiku. Jeden z
drugim dziobnął ją boleśnie w głowę, inny potrącił aż się zatoczyła. Mimo to
starała się wtopić w gęstwę pobratymców, znaleźć w niej oparcie albo ukojenie,
a nawet mimo toczącej ją rozpaczy udawać zwyczajną kurę. Nie bardzo jej to
wychodziło…
- Idziesz, Oluniu? Chodź, sprzedają tutaj kwitnącą kalinę.
Pasowałaby nam do ogródka. Zobacz, jaka ładna! – wtem doszło do mych uszu
wołanie męża, który zaniepokojony o mnie, dojrzawszy w końcu w ciżbie ludzkiej
moją piegowatą twarz najwyraźniej doznał ulgi, że nigdzie mu się nie zgubiłam.
- Idę, już idę! – odparłam a podążając w stronę Cezarego jeszcze
raz zerknęłam w stronę tamtej kurki. Niestety, gdzieś mi zniknęła w kurzej
ciżbie…