Strony

niedziela, 24 czerwca 2018

Wyjdź ze mną na deszcz…



  Lato zaczęło się na Pogórzu Dynowskim deszczowo i chłodno. A nawet jak spod grubej warstwy chmur przebije się jakiś promień, to za parę chwil znika przegoniony przez nagły wiatr i kolejne, ogromne okręty obłoków przemierzających nieboskłon. Specyficzny blask, który trwa przez moment w nowy sposób oświetla przestrzeń, sprawia iż barwy stają się jaskrawsze, wyrazistsze, zanim znowu rozmyją się w odcieniach szarości, granatu i indygo. W mgle sprawiającej, iż nieważne stają się kontury zwyczajnego dziania na jaw wychodzą ukryte dotąd warstwy zamyślenia, ożywają bardzo dawne nawet wspomnienia.  I znowu pada, leje, mży, ciurka, kapie…Jednak ja na to nie narzekam. Susza dość już się nam naprzykrzyła a pewnie nie raz jeszcze tego lata dokuczy. Deszcz nie dość, że nareszcie gasi pragnienie ziemi, to daje człowiekowi czas na inne działania i refleksje, niż te w czasie pogody, poi jego duszę. Deszcz bywa najlepszą inspiracją do tworzenia, wymiany myśli, wejrzenia głębiej w siebie, kluczem, który otwiera i koi duszę. Wsłuchuję się w ten życzliwy deszcz. W jego monotonny szept, w łagodną rozmowę z wiecznością, w wołanie kropel bębniących uparcie o parapety, o ważnych sprawach opowiadających.  Niepogoda pozwala spojrzeć inaczej na świat poprzez zapłakane szyby  Podziwiam zmienny pejzaż malowniczych chmur oraz monolityczną metaliczność nieba, które skrywa swoje tajemnice a zbliżyć się do nich można chyba tylko  snem, piosenką albo wierszem…


Siąpi, pada, deszczem gada przestrzeń, ziemia, serce
Strugami płyną w  poszumie myśli i pragnienia
Wzgórza i doliny w deszczowej piosence
Kropla za kropelką, wzruszenia, wspomnienia…


  Gotując ulubioną w tym roku przez nas zupę z botwinki słucham deszczowych piosenek. Tych z dawnych lat i współczesnych. Wszystkie mi się podobają. Wszystkie mają w sobie to coś, co lubię – zamyślenie, nostalgię, delikatność, spokój, tęsknotę. Tytuł tego posta, jest jednocześnie tytułem jednej z najmocniej wpadających w ucho i serce piosenek Korteza, współczesnego poety i kompozytora, który swoją niebanalną, pełną refleksji twórczością zwraca mi wiarę w możliwość zaistnienia czystego piękna w dzisiejszej przeżartej komercją i tandetą masowej rozrywce.



Wyjdź ze mną na deszcz,
podnieś głowę,
nie bój się.
Weź głęboki wdech,
niech swobodnie spływa z rzęs...

Wyjdź ze mną na deszcz,
niech nam gęsto spływa z rzęs.
Weź głęboki wdech,
podnieś głowę,
nie bój się....

   Mam kilka dobrych wspomnień związanych z deszczem…Na przykład takie…

   Są lata osiemdziesiąte. Socjalistyczna szarość i pustka w sklepach. A tymczasem moja rodzina niedawno wprowadziła się do małego domku między lasem i parkiem. Po wieloletnim bytowaniu w ciasnym, dwupokojowym, ulokowanym w bloku z wielkiej płyty mieszkaniu na śląskim, robotniczym osiedlu, ogromnie cieszyliśmy się tym nowym miejscem do życia. Każdy krok, każde słowo wyraźnie było słychać w tej niezagraconej jeszcze niczym przestrzeni. Koniecznie czymś ją trzeba było umeblować a tak trudno było zdobyć cokolwiek…Wówczas jakaś dobra znajoma dała mojej mamie telefoniczny cynk, iż w pobliskich Siemianowicach w dużym, osiedlowym sklepie na peryferiach rzucili właśnie dywany. Tak się wtedy mówiło „rzucili”. Polowało się wówczas na jakiekolwiek dostawy towaru. Stało się godzinami w kolejkach, często nie mając pojęcia, co rzucą. Czasem przekazywało się pocztą pantoflową cenne wieści o tym co i gdzie można kupić. I kupowało się cokolwiek, nie wybrzydzając. Ucieszone wsiadłyśmy z mamą do autobusu i pojechałyśmy po wymarzony dywan. Był bardzo ciepłe, letnie przedpołudnie. Wyglądu samego dywanu już dzisiaj nie pamiętam. Pamiętam jednak, że gdy wytaszczyłyśmy go z autobusu niosłyśmy go we dwie na ramionach powoli przemieszczając się asfaltową, śródleśną dróżką w kierunku naszego oddalonego o dwa kilometry domu. Dywan okazał się bardzo ciężki, więc często zatrzymywałyśmy się by odpocząć, przysiąść na drewnianej, pomalowanej na zielono ławeczce, odetchnąć. A potem znowu ruszałyśmy w drogę. Dwie kobiety z dywanem, niczym „Dwaj ludzie z szafą” z filmu Polańskiego. Leśna dróżka była pusta o tej porze. Nikt nas nie mijał. Cała zielona przestrzeń należała tylko do nas, dwóch upartych siłaczek. Idąc śpiewałyśmy sobie marszowe piosenki, żartowałyśmy, zadowolone z siebie i z tej niesionej na ramionach niespodzianki, którą miałyśmy wkrótce zamiar ucieszyć resztę rodziny. Nagle, ni stąd ni zowąd zaczął padać deszcz. Ogromne krople padały na nasze rozgrzane głowy, na spocone twarze, na asfalt i przydrożne brzozy. Przyśpieszyłyśmy kroku. Nasiąkający szybko dywan stał się jeszcze cięższy. W końcu zaczęłyśmy biec. Coraz szybciej i szybciej. A opanował nas przy tym nie wiadomo czemu jakiś wariacki chichot. Biegłyśmy i śmiałyśmy się jak szalone. A potem jeszcze śpiewałyśmy refren bardzo popularnego w tamtych czasach przeboju grupy Pod budą pt. „Bardzo smutna piosenka retro”.



„… Kap, kap płyną łzy
w łez kałużach ja i Ty
wypłakane oczy
i przekwitłe bzy.
Płacze z nami deszcz
i fontanna szlocha też
trochę zadziwiona
skąd ma tyle łez…”

   Ale nam absolutnie nie było smutno. Przemoczone do nitki, rozśpiewane zapomniałyśmy zupełnie o zmęczeniu. Opętane magią ciepłego deszczu radośnie przemierzałyśmy las niczym dwie, beztroskie dziewczyny. Młoda, śliczna, czarnowłosa, zupełnie zdrowa jeszcze mama i ja, nieśmiała zazwyczaj nastolatka w okularach, która nic jeszcze o życiu nie wiedziała. Wieczność otulała nas swoim życzliwym ramieniem a żaden smutek ani najmniejszy cień rozstania jeszcze nie zagrażał. Dzięki niezwykłym czarom letniej ulewy bardzo szybko dotarłyśmy do domu…Mokre, ale szczęśliwe. Tylko zmoczony dywan trzeba było potem długo suszyć…




   
    Wyjdź ze mną na deszcz, drogi czytelniku i szepnij mi, jakie są Twoje ulubione piosenki o deszczu? Która z nich wzrusza Cię szczególnie? A która kojarzy Ci się z jakimś niezapomnianym momentem w Twoim życiu…?






poniedziałek, 18 czerwca 2018

Zabawka…



Czasem jesteś robaczkiem lub częściej niż czasem
Pełzniesz duszną ziemią, czujesz ją boleśnie
A jeszcze wczoraj wysoko fruwałeś nad lasem
A chwilę temu powietrze niosło Cię jak we śnie

Tak bywa, życie nagle obrywa Ci lotki
Na szczęście odrastają, radość wielka w ulu
I znowu lecisz w światło, znowu świt jest słodki
Nie chcesz już pamiętać wczorajszego bólu

Jest tak albo inaczej w tym Twoim ogródku
Drepczesz swoją ścieżką, niesiesz ciężką trawkę
Promień daje siłę a cień falę smutku
Ciebie – żuczka, pszczołę, czy Losu zabawkę

Idź przed siebie póki kwitnie Twój ogródek
Drepcz uparcie dalej, rób co robić trzeba
Nic to, że dziś boli. Jutro będzie cudem
I znowu ran niepomny pofruniesz do nieba…


środa, 13 czerwca 2018

Czerwcowe wieczory i poranki…


  


    Popadało! Nareszcie obficie zlało u nas ziemię a zdaje się, że to jeszcze nie koniec opadów, bo i dzisiaj niebo po słonecznym poranku zaczyna znowu się chmurzyć. I bardzo dobrze! Tutejsza spieczona ziemia wchłonie każdą kropelkę i odwdzięczy się krystalicznie czystym powietrzem oraz obfitością kolorów i roślin w ogrodach, w lasach, na polach i łąkach. Już tak jest! Wszystko pachnie. Ziemia nareszcie oddycha z ulgą! A obfitujące we wszelkie odcienie szarości niebo obiecuje kolejną, sporą porcję dobroczynnej wody.



   Wieczorami wychodzę do ogrodu z wiaderkiem wypełnionym do połowy wodą z solą i pracowicie zbieram z grządek i trawników ślimaki. Ich obecność oraz ślimacza żarłoczność to jedyny minus deszczu. Jednak zbierając ohydne pomrowy mam okazje dokładnie obejrzeć sobie rosnące jak na drożdżach warzywa i kwitnące coraz to nowe kwiateczki, zerknąć w górę, na drzewa owocowe oblepione jak jeszcze nigdy jabłkami, gruszkami i śliwkami. Popatrzeć na rozległe przestrzenie łąk i lasów dookoła. Zachwycić się cudownym aromatem będących właśnie w pełni rozkwitu lip, róż oraz  bogatej w niepowtarzalną, oszałamiającą wręcz woń liliowej, drobnokwiateczkowej, jakże niepozornej  z wyglądu maciejki. Tego roku posiałam maciejkę gdzie tylko się dało, w doniczkach i na grządkach. Mam nadzieję, że będzie kwitnąć całe lato i otulać cały ogród w swój najwspanialszy na świecie, niemożliwy wręcz do opisania zapach. 








   Moja mama kochała zapach maciejki i ja też od kiedy tutaj mieszkam nie wyobrażam sobie bez niej wiosenno-letnich wieczorów. Maciejka to wspaniały przykład na to, że naprawdę skromna, nierzucająca się w oczy roślinka może pozytywnie zaskakiwać i zachwycać bardziej niż pyszniące się bogatym wyglądem róże, piwonie czy lilie. Tak samo bywa też z ludźmi! Jak często zdarza się, że te cudownie piękne dziewczyny, przy bliższym poznaniu wiele tracą. Szybko rozczarowują, nudzą i odstręczają od siebie a ta ich niezwykła uroda okazuje się tylko profesjonalnym makijażem, maską za którą nie kryje się nic wartego zgłębiania. Natomiast te niepozorne okularnice, nieśmiałe, szare myszki pochylone nad jakaś lekturą albo pracą, we właściwy sposób zagadnięte a później cierpliwie oswojone okazują się ciekawe i pełne rzadkiego blasku. Tylko musi znaleźć się ktoś, kto będzie chciał poznać je lepiej, nie zrażać się brakiem papuzich barw oraz hollywoodzkiego uśmiechu za milion dolarów!



   Wcześnie rano wybiegam z domu w gumiakach i koszuli nocnej. Z mokrej trawy woda aż skacze kropelkami wysoko do góry. Osiada diamentowym lśnieniem na każdym liściu i owocu. Nawet siatkowy płotek ozdabia w przyciągające oko brylantowe błyski. W porzeczkach lśni pąsowo słoneczny promień a z dojrzewających owoców młodej trześni, poruszonych przez kilka żarłocznych szpaczków spada na mnie zimny prysznic. Śmieję się i piszczę zaskoczona a potem uciekam dalej.





   Lecę do kurzej części ogrodu. Za mną nieodłączne Misia i Hipcia. Tam psiakom wchodzić nie wolno, bo znając ich dzikie zapędy zaraz napadłyby na biedne kurki i marny byłby los mego drobiu. Zostają za bramką, wiernie czekając tam na mnie. Wypuszczam kury z kurnika. Wsypuję im pszenicy do karmnika. Kogut od razu donośnie nawołuje wszystkie swoje żony.


    Przemierzam mokry trawnik. Krople wody znowu tańczą i podskakują wysoko. Mijam kwitnące teraz jadalne kasztany. Oglądam krzaki pomidorów, które po wczorajszej ulewie ugięły się nieco i chyba o kilkanaście centymetrów urosły. Podwiązuję je po raz już chyba czwarty tej wiosny. Zerkam też na rosnące obok cukinie. One również wydają się większe niż wczoraj. To samo jest z dyniami, kapustami i ziołami na grządce w kształcie łezki. Nigdy jeszcze nie miałam tak bujnej i wysokiej mięty jak w tym roku.










   Spoglądam na przyległy do budynku gospodarczego warzywnik. Oho! Koperek wygląda coraz lepiej. Cudnie perlą się na nim kropelki deszczu. Nareszcie porządnie podlane wyrosły ładnie buraczki, papryki, sałata i fasolka.  Ogórki też zaczynają wypuszczać już wąsy. Oj, czuję, że urodzaj w tym roku będzie ogromny. Co ja z tym wszystkim pocznę?!:-)







   Koty się pobudziły. Miałczą do mnie na powitanie ze strychu, na którym sypiają w letniej porze. Zaraz przyniosę im świeże jedzonko. Wygłaskam porządnie. Tymczasem Misia, ta nasza cyrkówka sprawnie wspina się do nich po drabinie. Byleby być bliżej, powąchać albo i kłapnąć szczęką. Żaden z pozostałych naszych psów nie potrafi się wspinać. Nawet nie próbują takich sztuczek. Zresztą im koty nie dziwne, widziały je nie raz. Wiedzą dobrze, kto zacz. Nie raz pewnie spotkały się z ich ostrymi pazurkami, więc nie pchają się do nich wcale.  Misia zna tylko koci zapach, słyszy wydawane przez nie dźwięki. To dla niej wciąż fascynująca, nierozwiązana zagadka. Dlatego rozmiałczany strych jest dla niej nieodmiennie silnym wabikiem. Nie wiedząc jak wysoko wchodzi, nie boi się widocznie tej wysokości.  Dobrze, że drabina kończy się z pół metra przed wejściem na strych, bo i tam by pewnie się dostała i szalała za kotami skacząc po stosach siana. Czym prędzej odwodzę ją stamtąd stanowczym wołaniem” Misia, złaź! Złaź szybciutko!” Posłusznie złazi natychmiast ta moja kochana mądralka. Jest najmniejsza i najlżejsza z wszystkich psów. Dlatego czasem jeszcze z wysileniem biorę ją na ręce. Teraz też całą w emocjach przypada do mnie i wspina się aż do piersi prosząc bym ją dźwignęła i popieściła chwilkę. Mokrusieńka jest okropnie, ale tulę ją mocno do siebie, całuję w białą główkę, szepczę parę miłych słów na uszko a potem znowu stawiam ten słodki ciężar na trawie. Biegnie za mną w podskokach do domu.





   Jestem kompletnie przemoczona. Muszę się przebrać i wyjąc pranie z pralki, bo słyszę, że właśnie się skończyło. Powieszę je na dworze, bo nawet gdyby znowu popadało, to je tylko lepiej wypłucze a gdy wiatr pogórzański je przewieje i wysuszy porządnie, to pachnieć będzie piękniej niż wszystkie płyny do płukania razem wzięte.To będzie zapach łąk, traw, świeżego siana, wody, ziemi i nieba. Czy ktoś na świecie potrafi zrobić perfumy o tak cudownym aromacie?







   Oto początek dnia, do wieczora wydawałoby się tak wiele jeszcze godzin. Jednak przelecą one w try miga na pracy w ogrodzie, na zakupach, gotowaniu, myciu naczyń, sprzątaniu, karmieniu zwierzaków, być może też spacerze do lasu w poszukiwaniu pierwszych prawdziwków oraz pisaniu dalszego ciągu „Karczmy na rozstaju dróg”, o ile oczywiście czas pozwoli i najdzie mnie kolejna fala natchnienia. Piszę te moją "Karczmę" już od pół roku. Za mną już 31 części a końca tej toczącej się podczas drugiej wojny światowej historii póki co nie widać! Ale dobrze mi się pisze, więc póki mam pomysły na ciąg dalszy, będę kontynuować tę opowieść...




    Tymczasem kolejny dzionek roztacza przede mną swe wyzwania, nadzieje i obietnice. A potem znowu przyjdzie wieczór i jak nie będzie padać, to wyruszę z wiaderkiem ze słoną wodą na obchód moich włości…






W imieniu swoim i Cezarego pozdrawiam wszystkich serdecznie życząc obfitego deszczu tym, którzy czekają na deszcz oraz życzliwego słońca tym, którzy stęsknili się już za jego promieniami!:-)