Końcówka
stycznia w naszych stronach jest omal zupełnie bezśnieżna, z plusowymi temperaturami, lecz straszliwie
przy tym wietrzna. A dzisiaj po kilku dniach pochmurnych i deszczowych, pogoda ni stąd ni zowąd cudownie słoneczna o
świtaniu się stała. Na południu niebo przybrało barwę indygo a na zachodzie
otulał je granatowy woal z przebłyskującą spod spodu srebrzyście - błękitną sukienką. Nie dziwota więc, że
pognało mnie z samego rana na dwór by zdjęć jakowyś trochę napstrykać, uwieczniając
w ten sposób owo ulotne, zależne od słońca i przepływów obłoków piękno Pogórza.
Moja ukochana połowa spała jeszcze smacznie a ja obudzona przez tańczące na
szybach okna promienie i łomoty targanych wichrem blach na dachu naszego domu
wstałam, dobrze wiedząc, że już nici ze spania. Ubrałam się cieplutko. Czapkę
na uszy naciągnęłam. Sprawdziłam, czy aparat mam naładowany i hajda na pola! Psów
ze sobą wziąć nie mogłam bo by mi się na wszystkie strony rozbiegły a ja
zamiast skupić się na robieniu zdjęć musiałabym za nimi biegać i nawoływać
rozbrykane huncwoty. Wiedziałam, iż wspólny, popołudniowy spacer i tak nas pewnie
dzisiaj nie minie, ale wówczas będzie z nami Cezary i pomoże w upilnowaniu
całej hałastry. Póki co wypuściłam rozentuzjazmowane, psie bractwo do ogrodu,
żeby tam się wyszalało i w domu nie hałasowało.
W porywistym,
lodowatym wietrze wytrzymałam zaledwie pół godziny! Ręce mi grabiały a oczy
łzawiły. I doprawdy nie umiałam sobie nawet wyobrazić jak znieść można o wiele
gorsze wichury oraz towarzyszące im ujemne temperatury gdzieś w Himalajach albo
w Alpach. Wszystko jest pewnie kwestią przyzwyczajenia i prawdopodobnie gdybym
wytrwała na zewnątrz dłużej nie czułabym już tak dotkliwie tego zimna. Jednak
tego ranka śpieszyło mi się do domu. Planowałam jeszcze przed obudzeniem
Cezarego w kuchennym piecu szybciutko rozpalić, wątrobę wieprzową i kurze
korpusy dla zwierzaków do gotowania wstawić oraz barszcz czerwony do popijania dla
nas zagrzać, jako że ogromnie ostatnio z mężem w tej bordowej zupie,
zakwaszonej domowym octem jabłkowym, gustujemy.
A tymczasem
jeszcze gnałam po okolicznych wertepach, zaglądałam do lasu, biegłam drogą po
urokliwej przełęczy wiodącej. Na szczycie pobliskiej górki od razu porwały mnie
w swe tańce pogórzańskie siostry – wichrzyca z dujawicą. Zakręciły mną dookoła. W pola bezkresne
porwały. Liśćmi młodych dębów, aż dotąd na drzewach tkwiącymi, z całej siły
miotały. Trawom fryzury fantazyjne układały, nie mogąc się zdecydować, w którą
stronę ma iść grzywka a w którą koński ogon. Delikatne gałązki wierzbom na
przemian zaplatały i rozplatały. A
wreszcie moją ulubioną czapkę zabrać chciały i pobawić się nią wesoło. Jednak
przytrzymałam ją mocno i schroniwszy się przez chwilę w lasku brzozowym
przetrzymałam bezpiecznie te opętańcze zabawy. Chwilę potem niezauważona przez rozbisurmanione
żywioły przebiegłam drogą ukrytą wśród wysokich nasypów, upiększonych ostatnimi
łatami śniegu i zżółkłymi od słońca, przeczesanymi przez wiatry badylami.
Na koniec
jeszcze zachwyciłam się płomieniście jarzącymi się z dala przydrożnymi łozinami.
Akurat słońce spojrzało łaskawie na ich złociste gałęzie i kazało rozstąpić się
chmurom aby uroda bezlistnych krzaków mogła zajaśnieć całą pełnią.
Wreszcie
wróciłam do domu, gdzie powitały mnie szalejące z radości psy oraz kucający
przy piecu Cezary, który dopiero co wstawszy spod ciepłej kołdry od razu
przemarzł w wychłodzonym przez szalejące wichry domu i dlatego nie zwlekając od
razu wziął się za rozpalanie.
- Widziałem Cię przez okno, jak na tym wygwizdowie biegałaś
po polach! Wyglądałaś z dala w tej swojej pomarańczowej czapeczce jak mały dzieciak
albo zwariowany krasnoludek! A psy, na czele z wyjącym przy bramie Jacusiem
przeboleć tego nie mogły, żeś ich ze sobą nie wzięła!
- Obudziły Cię te nasze gagatki! Mogłam się tego
spodziewać! – westchnęłam – Nie gniewasz się na mnie o to, mam nadzieję? –
zapytałam skruszona i na przeproszenie dałam mężowi w policzek serdecznego,
choć okropnie chłodnego jeszcze po powrocie z zimnego spaceru, buziaka.
- Och! Jesteś zimna jak Królowa Śniegu! – wzdrygnął się Cezary
zszokowany mym mroźnym pocałunkiem. Chwilę potem stwierdziwszy, że w piecu
wesoło już buzuje ogień podążył ze mną do pokoju komputerowego, by obejrzeć
efekty dzisiejszej porannej sesji fotograficznej. Oglądając świeże fotografie
uśmiechał się odpowiadając na moje niedawne pytanie:
- Dobrze, że mnie
psiska obudziły! Przecież najwyższa już była pora bym wstał! Jakbym dłużej
poleżał, to by mi się tylko głupoty zaczęły śnić! A w ogóle to przecież wiesz,
jak lubię gdy napada Cię taka nagła potrzeba fotografowania, pisania, czy
malowania! Masz wtedy w sobie taki radosny blask i tyle pozytywnej energii,
jakbyś była samą panią Wiosną!
Słysząc tak miłe
sercu wyznanie nie mogłam powstrzymać się aby nie uściskać serdecznie mego
drogiego pochlebcy. On zaś od razu wykorzystał okazję i spojrzawszy prosząco w
me oczy szepnął:
- A upieczesz dzisiaj takie dobre ciasteczka jak w
zeszłym tygodniu? Tak mi się czegoś słodkiego chce…
- I pieski też byłyby na pewno zadowolone! – dodał
jeszcze sprytnie wiedząc, że ten argument ostatecznie przemówi do mego twardego
serca. A psiaki, jakby rozumiejąc, że o nich mowa od razu przybiegły łasząc się
namolnie i ogonami wachlując, nieznośną zimnicę nam przy okazji w pokoju robiąc.
- No dobrze, upiekę! Nie ma to jak chrupiące kokosanki na
chłodne wieczory i ranki! Albo słoneczniaki na chandry nagłej ataki! – odrzekłam rymując po swojemu.
- No to ja przygotuję dla nas obiad! Jest jeszcze od
wczoraj trochę pieczonego schabu. Pokroję go w cienkie plasterki, zrobię do
niego ciemny sos z torebki, utłukę z masełkiem ziemniaki na puree a do tego
otworzę słoik Twojej pysznej marynowanej papryki i pieczarek! Co Ty na to, Oluniu? – Cezary
roztoczył przede mną tak smakowite wizje, że natychmiastową odpowiedzią było
rozgłośne burczenie w mym brzuchu.
- Ja na to, jak na lato! Wiesz, że smakuje mi wszystko,
cokolwiek ugotujesz! – odparłam entuzjastycznie bardzo zadowolona, że dzięki
temu, iż odkąd zimową porą pasją mego męża stało się kuchmarzenie, ja mogłam
być od tej czynności coraz częściej uwalniana.
- Ale na razie obejrzymy zdjęcia a potem, na dobry
początek dnia napijemy się pysznego barszczyku! - stwierdziłam ogromnie łaknąc
ogrzania zziębniętych dłoni o kubek gorącego napoju.
A tymczasem za oknem pogoda znowu się
zmieniła. Słonko przegnane przez dzikie tańce pogórzańskich sióstr schowało się
za chmurami i lasami, w bezpiecznej
kryjówce sobie odpoczywając przed kolejnym, niebiańskim spektaklem…
Przepis na moje kruche ciasteczka!:-)
Robię je zawsze z takiego samego ciasta, bo po pierwsze przeważnie mam w domu wszystkie potrzebne składniki, po drugie zawsze mi się z niego ciasteczka udają a po trzecie są pyszne zaraz po upieczeniu a także nazajutrz. Czy są równie dobre trzeciego dnia? Nie mam pojęcia, bo w moim domu, przy tylu łakomych paszczach nigdy dłużej nie przetrwały!:-)
Podstawowe składniki są zawsze takie same, tylko dodatki mogą być różne!
Biorę ok. pół kg mąki, kostkę margaryny, szklankę cukru, łyżeczkę proszku do pieczenia, cukier waniliowy albo jakiś olejek zapachowy, dwa jajka i ok. 1/4 szklanki mleka. Wszystko to razem na stolnicy tak długo siekam i wygniatam aż mi się wszystkie składniki porządnie połączą a ciasto będzie odchodzić od dłoni i do stolnicy nie będzie się lepić. Gdyby się długo lepiło to podsypuję mąki i znowu wygniatam aż do skutku. Gdyby było za suche dolewam więcej mleka.
Następnie rozpłaszczam dłońmi ciasto i wysypuję na nie smakowe dodatki, czyli: paczkę wiórków kokosowych albo pół szklanki sezamu, słonecznika, ziarenek dyni, maku, lnu czy owsianych płatków górskich. Starannie te dodatki w ciasto wrabiam. Następnie podsypawszy sobie mąki na stolnicę wałkuję ciasto na grubość ok pół centymetra. Posypuję z wierzchu jakimiś ziarenkami i znowu delikatnie wałkuję żeby się ziarenka do ciasta przyczepiły.
Wykrawam szklanką, foremką do pierników albo wykrawaczką do pierogów ciasteczka i układam je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Z takiej ilości przeważnie wychodzą mi trzy duże blachy ciasteczek!:-)
W piecu rozgrzanym do temperatury ok. 200-220 stopni piekę je na złoty kolor, przewracając na drugą stronę, jak się już z jednej dostatecznie zrumienią.
Ciasteczka są boskie, i niestety, co chwilę kuszą do chrupania!:-))