photo from Internet
…Miałam dwadzieścia kilka lat, gdy po raz pierwszy
obejrzałam film Petera Weira „Stowarzyszenie umarłych poetów”. Udało mi się od
kogoś pożyczyć bardzo już zniszczoną od wielokrotnego uruchamiania taśmę video z
tym uhonorowanym Oscarem w 1989 r dziełem filmowym. Oczarowana i wzruszona fabułą
oraz przesłaniem filmu dobiłam kompletnie ową taśmę, gdy od nieustannego
przewijania do ulubionych przeze mnie scen ostatecznie wkręciła się w mechanizm
pierwszego w moim domu odtwarzacza video. Był
początek lat dziewięćdziesiątych. Tak wiele rzeczy było wówczas
pierwszych. Po okresie siermiężnego socjalizmu i zapóźnienia
gospodarczo-kulturalnego człowiek zachłystywał się wszystkim, co zachodnie i
cieszył jak dziecko kolorowymi reklamówkami, plastikowymi opakowaniami,
nieznanymi wcześniej smakami. Ubierał się w krzykliwie kolorowe, wielkie marynary,
słuchał zbuntowanych kapel rockowych, pisał nieporadne, lecz pełne żaru i szczerości
młodzieńcze wiersze, wierzył w siebie, w ludzkość oraz promienną przyszłość...
Pisząc ten tekst w przededniu zakończenia 2017 roku wspominam
ten miniony czas z nostalgicznym uśmiechem, z łezką w oku i z tęsknotą za sobą z tego
okresu. Sprawdzam, ile mnie dawnej jest w obecnej Oli…
Parę dni temu znalazłszy przypadkowo na YT mój
ukochany przed laty film, nabrałam ochoty aby znowu go zobaczyć, odnaleźć w
sobie dawne wzruszenia, przemyślenia i skonfrontować je z obecnymi.
Przypuszczam, że większość z Was zna i pamięta „Stowarzyszenie umarłych poetów”
– osadzoną w realiach końcówki lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku historię dojrzewania i przemiany
duchowej chłopców z elitarnej szkoły w USA. Sztandarowymi hasłami owego miejsca były:
Tradycja, Honor, Dyscyplina, Doskonałość. Niechętnie widziano tam natomiast
takie wartości jak umiejętność samodzielnego myślenia, niezależność,
uczuciowość, wolność i spontaniczność. Uczniowie podporządkowani byli woli
dyrekcji, nauczycieli oraz rodziców, przez nich programowani na swe dorosłe życie.
Aż nagle w murach tej szacownej uczelni pojawił się nowy, nietuzinkowy nauczyciel
literatury angielskiej, były uczeń tejże szkoły, (grany przez Robina Williamsa)
John Keating. Za jego sprawą posłusznym dotąd, pogodzonym ze swym losem uczniom
wyrosły skrzydła. Nagle dowiedzieli się, że mają prawo do marzeń, do swych
pasji, do pójścia za głosem serca. Otworzyły im się oczy na to, czym jest w
istocie życie i zrozumieli, iż nie warto go marnować na bycie manekinem w
cudzych rękach, na wypełnianie narzuconych sobie ról. „Carpe diem, carpe diem!” - to hasło pojawia się w filmie
wielokrotnie. Nie marnuj czasu, chwytaj dzień, korzystaj z niego, bo młodość tak
szybko odchodzi i zostaje tylko wspomnienie po zbyt krótko łopoczących albo
nawet nigdy nie użytych skrzydłach. W pewnym momencie nauczyciel każe przyjrzeć
się z bliska wiszącym na ścianach fotografiom klasowym sprzed dziesiątek lat.
Widać na nich nieco staroświecko ubranych, uśmiechniętych chłopców, przed
którymi było wówczas całe życie. Czy potrafili przeżyć je tak, jak chcieli czy
strawili je w niemocy i bezsensie, drepcząc po parapecie niby muchy z
oderwanymi skrzydłami i nadaremno marząc o swobodnym locie?
Dziewiętnastowieczny, amerykański myśliciel Henry David Thoreau w
powieści filozoficznej pt. „Walden, czyli życie w lesie” napisał: „Większość ludzi prowadzi życie w cichej
desperacji. To, co nazywa się rezygnacją jest usankcjonowaną rozpaczą”. No
tak… Prędzej czy później ludzie odrywają sobie samym lotki albo też w niemej
bezsilności dają je sobie obrywać. Dostosowują się do tego co jest. Uśredniają.
Wtapiają w tłum. Przestają wierzyć w spełnienie swych marzeń a nawet wyśmiewają
je jako dziecinne i kompletnie nierealne. I wiodą swój los codzienny
przyzwyczajeni do tego, co jest a nawet całkiem ze swego losu zadowoleni. I tylko czasem
dostrzegają w kącikach swych ust kolejną zmarszczkę goryczy. I tylko czasem
oglądając swe młodzieńcze fotografie
albo czytając stare, pełne naiwnego entuzjazmu wypracowania szkolne westchną
ciężko a potem szybko wcisną je na samo dno szuflady. Lepiej nie pamiętać,
lepiej nie burzyć tego, co jest…
Thoreau wielokrotnie
cytowany w filmie przez Keatinga zasiewa w umysłach młodych ludzi nieznaną im
do tej pory autorefleksję. Przygotowuje do czekających na nich przyszłości wyzwań,
do podejmowania podstawowych dla każdego wyborów, do odpowiedzi na pytania: co
jest ważne, czy opłaca się żyć bezpiecznie,
ale biernie i monotonnie, czy może lepiej podejmować ryzyka, wyznaczać sobie kolejne,
najbardziej nawet śmiałe cele i w dążeniu ku nim doznawać wielu ran, ale i
cudownych chwil tryumfu, radości, spełnienia.
„Dlaczego człowiek tak
mocno zapuścił korzenie w ziemi, że nie może z równą energią poderwać się i
wznieść ku niebu? Wszak szlachetniejsze rośliny ceni się dla owocu, jaki
ostatecznie rodzą pośród powietrza i światła, daleko od ziemi.” Czytam
powyższą myśl autorstwa Thoreau i dochodzę do wniosku, że to lęk przed bólem,
przed rozczarowaniem, przed osądem bliźnich nie pozwala człowiekowi wznieść się
wyżej, że bezpieczniej mu tkwić na nizinach i w zarodku dusić w sobie wszelkie
trzepoty. Na prawdziwą swobodę latania pozwalamy sobie tylko w snach i we
wspomnieniach z okresu młodości.
Mijają lata. Z
trudem rozpoznajemy samych siebie w lustrze. Na wiele pytań nadal nie znajdujemy
odpowiedzi a to, co było niegdyś tak jasne i proste skomplikowało się i
wykrzywiło. Zdewaluowały się dawne autorytety a nowych nie widać na horyzoncie.
Nie ma do kogo zawołać: „Kapitanie, mój kapitanie!”. Nie ma za kim pójść. Kim
się zainspirować. Wielkie idee zdają się zużyte, papierowe a nawet ośmieszone. Bywa,
że dochodzimy do ściany i walimy głową w mur. Doznany przy tym ból otrzeźwia i
zniechęca do brnięcia przed siebie tą samą ścieżką. A bańki mydlane, które
zdawały się nam realną rzeczywistością pękają i zostaje po nich tylko smętna,
mokra plama niepotrzebnych złudzeń…
Tak bywa a potem
przechodzi jakiś czas i człowiek w końcu zapomina o przykrościach, wylizuje
rany i otrząsa się jak pies, gotowy do następnego, radosnego biegu. I znowu
wraca tam, gdzie przyciąga jakiś blask, jakaś tajemnica do odkrycia, jakaś
ważna część „ja”. A wreszcie ośmiela się choć przez chwilę poruszyć skrzydłami,
zamarzyć o czymś, pomyśleć, że choć życie jest krótkie i pełne cierpień, to
jednak niekiedy bywa też piękne a to jakie one jest w dużej mierze od niego
samego przecież zależy. I dochodzi do
wniosku, iż dobrze jest czasem niczym John Keating wejść na biurko żeby
popatrzeć na świat z różnych punktów widzenia a potem spojrzeć w oczy bliźniego
i spróbować go zrozumieć lub przynajmniej zaakceptować a nie walczyć z nim, na
siłę zmieniać. Pokazać mu swój świat, ale nie zmuszać do życia w nim, do
zamykania oczu na inne przestrzenie i idee. Pozwolić pójść swoją drogą. Każdy musi sam dojść do tego, co najważniejsze.
Chcieć rozpostrzeć skrzydła. Przełamać nieufność i lęk. Nauczyć się po swojemu fruwać a przy tym umieć cieszyć się swobodnym lotem innych. Na niebie
starczy wszak miejsca dla każdego!
Po prawie
trzydziestu latach oglądam po raz kolejny film „Stowarzyszenie umarłych poetów”
i wyznam Wam, iż wzrusza mnie on tak jak niegdyś. A przy tym zdaje mi się, że
dzisiaj o wiele więcej rozumiem ze złotych myśli Johna Keatinga a cytaty z Thoreau docierają do mnie znacznie
głębiej, bo zahaczają o przebyte doświadczenia, bo dotykają dawnych, pełnych
entuzjazmu i prostej wiary uczuć, których blaski wciąż odnajduję w swym sercu.
Słuchając pełnej mocy, ale i subtelnościi muzyki z filmu spoglądam w migające na niebiesko oko monitora i szepczę
do Was: Fruńmy, póki się tylko da! Carpe diem, carpe diem, kochani!:-)