Za tych, których już nie ma i za tych, co jeszcze są Za tych, co już nie muszą, za tych, co czegoś chcą Przełykam łyk mocnej herbaty, ogrzewam dłonie kubkiem I trącam się z Tobą kieliszkiem z amarantowym trunkiem
Uśmiech przesyłam daleko, wzruszenia dorzucam łzę Nic więcej nie mogę uczynić, a coś przecież zdziałać chcę Niepewna przede mną droga, a w tyle trwa wspomnień przestrzeń Coś jeszcze zrobić tu mogę, bo jestem, ciągle jestem
Październik za lasy odchodząc scałował owoce z kalin I zdmuchnął w mgle Losu nitkę - wiatr się
cichutko pożalił A świerszcze zamilkły na łące, w futerał swe skrzypki
schowały I tylko echa z tej strony dżdżyście, bezgłośnie płakały…
Październik rozświecił słońce i babim latem czcił jesień Odegnał chmury i deszcze, na chwilę przywołał wrzesień Obudził zachwyty nad życiem, Bieszczadom się kazał rozżarzyć Kobieta w letniej sukience znów odważyła się marzyć
Październik już w dal hen odpływa, zabiera cząstkę mnie samej Zostawia warstwy doświadczeń, pomiędzy tęsknota i pamięć I nucąc swe mgliste pieśni przez łzy uśmiecha się
czule Wsłuchuję się w jego melodie, w tę ciszę, co wszystko
rozumie
Przełykam łyk mocnej herbaty, ogrzewam dłonie kubkiem I trącam się z Tobą kieliszkiem z amarantowym trunkiem A wierząc, że są bezsensy, co kiedyś wypełnią się sensem Spoglądam na pejzaż bezkresny i jestem, wciąż jeszcze
jestem….
…Jechaliśmy dalej rozkoszując się ciepłem i przytulnością
panującą w naszym samochodzie, który brnął przed siebie wytrwale, niczym okręt
rozgarniającnieustępliwe, kolejne fale
mgły. Momentami wąska i dziurawa droga kazała poruszać się wolno i ostrożnie,
niczym w tunelu, którego szerokości mogliśmy się tylko domyślać.
Przemierzaliśmy jakieś uśpione wioski, gdzie z ledwością rozpoznawaliśmy zarysy
budynków, ale nie byliśmy w stanie dostrzec żadnych szczegółów otoczenia. Od
czasu do czasu mignęła nam niewyraźnie zielona tabliczka z nazwą nieznanej nam
miejscowości. Zaraz brałam do rąk atlas, sprawdzając na mapie nasze położenie i
tylko dzięki temu mogłam upewnić się, iż znajdujemy się w jakimś rzeczywistym
miejscu drogi ku konkretnym punktom wiodącemu . Nieraz miało się wrażenie jakby
płynęło się w chmurach, jakby to sen jakiś był albo film a nie zwyczajna jawa. Jednak
nie baliśmy się niczego. Bezpiecznie nam tak było i dobrze. Moje przemoczone
buty powoli wysychały a stopy rozgrzewały się, odganiając w dal czyhającą na
sposobną chwilę znaną mi od dawna, ale dawno nie widzianą potworzycę – królową
przeziębień i zapaleń jesienno-zimowych. Miłe ciepełko wspaniale rozleniwiało
nic więc dziwnego, iż nie chciało się nam tego snu pośród mglistej aury
przerywać i wysiadać w mokrą, chłodną rzeczywistość...
W końcu jednak
zwyczajne, ludzkie potrzeby kazały nam zatrzymać się przy jakimś spowitym mgłą lasku
i ulżyć sobie na łonie natury. Omalże niemożliwością jest bowiem znalezienie w
Polsce przy drogach, szlakach, w centrach turystycznych czy ustroniach miejsc
stworzonych dla króla, gdzie mógłby się udać piechotą. Dlatego też wszelkie
sposobne krzaczki i laski skrywają w sobie wiele brzydkich skarbów, przez ludzi
do ich pozostawienia tamże zmuszonych. Teraz te wątpliwej jakości „precjoza”
ukrywała litościwa mgła, ale wolałam nie myśleć, co odsłoni się, gdy słońce
zajrzy wreszcie w te zakamarki…Mógłby się ktoś w tej chwili zdziwić i
zniesmaczyć. No bo jakże to tak, dopiero co opisywałam romantyczne historie i
pełne poezji legendy aż tu nagle o absolutnie niepoetycznych miejscach
ustronnych wspominam? Jednak mniemam, iż nic, co ludzkie nie jest obce ani
mnie, ani czytelnikom, ani turystom wszelakim, ani też obce nie było
Starzeńskim, Stadnickim oraz królowej Bonie. Życie ma swoje prawa oraz
potrzeby. Przydałoby się aby obyczaje w drażliwej kwestii cywilizowanych toalet oraz stosunek do nich
nieco się unowocześniły i oby królewskie przybytki czymś normalnym i nader
często spotykanym być mogły. A przy tym czystym, przyjaznym i tak pospolitym jak
znaki drogowe przy drodze.
Tak się złożyło,
iż w kilkanaście minut potem, gdy jechaliśmy w uwitym przez mgłę labiryncie, postanowiła
ona ni z gruszki ni z pietruszki pierzchnąć w wyższe partie wzgórz a na
zachmurzonym dotąd niebie zaczęły nieśmiało pobłyskiwać pierwsze promienie
wydobywając z okolicznych drzew ukryte tam dotąd barwy oraz głębie. Znajdowaliśmy
się oto w miejscowości o wdzięcznej nazwie Malawa. Dostrzegliśmy posadowiony w
oddali kościół, który wybijał akurat godzinę dwunastą. Usłyszeliśmy też
muczenie krów i szczekanie psów. Zapachniały nam jesienne liście, zabłyszczał w
oddali strumień, serdecznie zaszeptał wiatr. A w nas coś się jakby wówczas
ożywiło. I raptem powzięliśmy śmiałe postanowienie, że jednak dojedziemy tam,
gdzie nam się marzyło. Pogoda zaczęła sprzyjać, czasu było jeszcze dość.
Dlaczegóż by więc nie pojechać w wymarzone Bieszczady a konkretnie do Mucznego,
gdzie będzie można zdobyć wspólnie jeden z piękniejszych bieszczadzkich
szczytów?
Jak
pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy i już niebawem wspinając się po górskich
serpentynach i przełęczach mijaliśmy Birczę, Roztokę, Jureczkową, Krościenko, Ustrzyki
Dolne, Rabe, Lutowiska i Smolnik. Nie zatrzymywaliśmy się nigdzie chcąc jak
najszybciej dojechać w miejsce, skąd będziemy mogli rozpocząć wspinaczkę.
Jednak w prześwitach między pojawiającą się jeszcze znienacka firaną mgły nie
omieszkaliśmy zauważyć po drodze urokliwych widoków, napisów informujących o
miejscowych atrakcjach i szlakach turystycznych. Obiecywaliśmy sobie, że kiedyś
przyjdzie czas na poznanie także tych miejsc, że skoro zaczęliśmy eksplorację
Bieszczadów, to i tutaj pewnego dnia może nas wiatr przywieść. Niech tylko
dobry czas sprzyja, jako takim zdrowiem obdarza i ciekawości świata nadal duszy
nie skąpi!
Wejście na
Bukowe Berdo, umiejscowione w pobliżu wielkiego hotelu w Mucznem rozpoczęliśmy
za piętnaście druga. Wręczający nam bilety wstępu na szlak pracownik
bieszczadzkiego parku poinformował nas, iż mgła w tych okolicach utrzymywała
się tylko wczesnym rankiem, natomiast już od kilku godzin trwała tu wspaniała,
słoneczna pogoda. Spojrzeliśmy na siebie z Cezarym porozumiewawczo żałując,
żeśmy się naszej pogórzańskiej mgle zwieść dali i że nie wyruszyliśmy tu tak
wcześnie, jakeśmy zamierzali. Czasu nie mieliśmy teraz na zdobycie szczytu
wiele, ale grunt, żeśmy we właściwe miejsce dotarli. Grunt, że bieszczadzkie
słońce nam sprzyjało i do nowej wędrówki zapraszało. Cezary obiecał sobie, że
tym razem choćby nie wiem co, da radę, pójdzie ze mną, nie podda się zmęczeniu.
Ciesząc się jego pozytywnym uporemwędrowałam spokojnym tempem, towarzysząc mężowi na prowadzącym najpierw
przez świerkowy, potem przez bukowy las aż do szczytu.
Ale cóż, łatwo czasem
postanowić, trudniej dotrzymać słowa. Były momenty, iż zasapani skwapliwie
korzystaliśmy z każdego przystanku by nabrać nowego oddechu. Takimi przystankami
były przeważnie rozmowy z mijanymi po drodze turystami, z których wielu
pocieszało nas, iż do szczytu już całkiem niedaleko a wielu zniechęcało, że to
jeszcze przerażający szmat drogi. Zwłaszcza pewien pan apetycznie konsumujący
pomidora z ogromnym przekonaniem informował Cezarego, iż na połoninę z całą
pewnością dziś nie dotrzemy, bo w górach szybko się zmierzcha i perswadował by
zawrócić póki czas i póki jeszcze okoliczne niedźwiedzie oraz wilki z ciemności
na żer nie wyłażą. Widać było, iż ów pomidorem raczący się osobnik świetnie się
bawi tym straszeniem nas, zatem i mój mąż dostosowawszy się do tego typu
czarnego humoru podjął pałeczkę i z wielką przyjemnością w podobnym tonie z
żartującym mężczyzną pogawędził.
Baliśmy się, że
będziemy ostatnimi wspinającymi się w tym dniu, iż ryzyka wchodzenia na szczyt
o tej porze nikt już po nas nie podejmie. Jednak ku naszej uldze od czasu do
czasu mijali nas nieliczni piechurzy a na jednej z sosnowych, urokliwie
umiejscowionych na szlaku ławeczek jakieś młode, sympatyczne małżeństwo
odpoczywając zajmowało się karmieniem swego maleństwa w nosidełku i uśmiechając
się do nas obiecywało, iż za jakiś czas na pewno spotkamy się na wierzchołku
Bukowego Berda.
Zmęczeni, lecz w
doskonałych humorach posuwaliśmy się wytrwale w górę ciesząc się cudowną
pogodą, widokami, aromatem lasu, kolorami jesiennych liści oraz coraz wyraźniej
przebłyskującą ku nas zza drzew, położoną na wysokości prawie 1200 m. złocistą połoniną.
Jeszcze tylko ostatnia, ostra wspinaczka po kamieniach, wśród suchych liści,
kęp traw i wystających spomiędzy nich korzeni. Jeszcze jedno, największe
wysilenie dla zmęczonych nóg i oto jest! Po półtorej godziny wspinaczki pojawił
się przed nami jeden z piękniejszych widoków jakie dane nam było w życiu
ujrzeć – rozległa Połonina Dźwiniacka.
Wówczas już nie
mogłam się powstrzymać i śmiejąc się z radości pobiegłam w podskokach najpierw
na prawo ku skalnemu podestowi, potem na lewo w ścieżkę wśród płowych traw by
zobaczyć jak najwięcej z rozciągających się w dole widoków. Oszołomił mnie ten
bezkres. Zachwyciły bogate barwy położonych blisko gór i pasma dalszych,
błękitno-srebrnych szczytów.
Weszłam zatem
jeszcze wyżej, na sam szczyt Bukowego Berda a właściwie na pierwszą jego kulminację, ponieważ ta góra posiada trzy wierzchołki - 1201 m, 1238 m. oraz 1311 m.Stanęłam przy słupku z oznaczeniami szlaków. Rozejrzałam się dokoła w
zachwycie. Wpatrywałam w góry położone po ukraińskiej stronie. Wyglądały imponująco,
tajemniczo i niedostępnie. Zerknęłam w kierunku kolejnych szczytów, które można
idąc z Bukowego Berda osiągnąć. Gdzieś tam jest Tarnica, najwyższy wierzchołek
Bieszczadów. Czy i tam kiedyś uda nam się dotrzeć? Wszystko jest przecież
możliwe! Póki co jednak, pasłam oczy tutejszym pięknem a duszę uczuciem
wolności, podobnej do tej jakiej doznałam niedawno na Połoninie
Wetlińskiej.Zauważyłam, iż uśmiechnięty
Cezary zmierza w moim kierunku przytrzymując mocno czapkę, którą rozbrykany
wiatr stara się mu za wszelką cenę strącić. Ale mój mąż wcale się tym nie
przejął. Dostrzegłam w jego oczach taką samą radość i dumę z dojścia tutaj,
jakie były teraz i we mnie. W tej cudnej chwili łączącego nas bliźniaczego
wzruszenia uścisnęliśmy się mocno za ręce a potem poprzez obiektyw aparatów
fotograficznych spojrzeliśmy na otaczające nas pejzaże, usiłując oddać
robionymi przez siebie zdjęciami choć część tej urody, choć ułamek tych uczuć,
które w nas szampańskimi bąbelkami tańczyły.
Zdecydowaliśmy się się wejść jeszcze trochę
wyżej, bo przecież żal było już schodzić, gdy wokół takie widoki, gdy tylu
turystów wędrowało w każdą stronę a słońce stało jeszcze całkiem wysoko. Wąską
ścieżką po grani wiodącą doszliśmy na położony kilkadziesiąt metrów wyżej
kamienisty występ skalny. Wiatr świstał tu z wielką mocą i przenikał na wskroś,
sprawiając iż momentalnie zmarzliśmy. Wobec tego natychmiast odzialiśmy się w
zabrane ze sobą przezornie kurtki. Wcisnęliśmy mocno na głowy czapki.
Rozejrzeliśmy się krążąc wokół własnej osi i co i rusz znajdując nowe obiekty
do uwiecznienia, nowe pejzaże do zachwycenia.
Miało się wrażenie, iż
dotarliśmy na sam szczyt świata. Dalecy od ziemskich spraw, bliscy tym
niebiańskim. Mali i nic nieznaczący a
tak bardzo spragnieni sensu, odkrycia swojej roli w biegu wszechrzeczy… Ni stąd ni zowąd przypomniały mi się słowa
słyszanej niedawno piosenki: „Bieszczad kołysze się i płynie , góry zostaną, ja
przeminę…”
Ech...Westchnęłamspojrzawszy po raz ostatni w tonące we mgle,
najodleglejsze wierzchołki gór. Kiedyś ta mgła okryje wszystko… - szepnęłam sama
do siebie a potem odganiając od siebie dziwną wizję dałam Cezaremu sygnał do
odwrotu. Trzeba już było koniecznie rozpocząć zejście, choć ta magiczna kraina
dookoła przyciągała niczym magnes, a życie ludzkie choć tak śmiesznie krótkie i nic nieznaczące w porównaniu z wiecznym trwaniem gór, to jakże potrafiło pięknym oraz ważnym się zdawać.
Niestety, teraz czas gonił nas gonił niemiłosiernie. Za jakąś godzinę
zacząć się miał tutaj spektakularny zapewne zachód słońca. I choć cudownie byłoby
to zobaczyć i przeżyć, to nie braliśmy nawet takiego szalonego pomysłu pod
uwagę. Po zachodzie wszak momentalnie się ściemni i droga powrotna stałaby się w
takich warunkach bardzo niebezpieczna.
Na Połoninie
Dźwiniackiej minęło nas owo sympatyczne małżeństwo ze śpiącym terazoseskiem. Uśmiechnąwszy się do nas przyjaźnie
i pozdrowiwszy z godną podziwu lekkością wspinali się na Bukowe Berdo, wierząc że i im uda się obejrzeć
to, co najbardziej obejrzenia było warte i za kilkanaście minut udać się w
drogę powrotną. I pewnie tak się stało. Młodzi byli i sprawni niczym kozice
górskie. Nie to, co my z Cezarym, którzy niczym sterane woły co parę minut
musieliśmy stawać i odpoczywać a wszelkie stromizny pokonywać powolutku i
ostrożnie, nie raz przy tym pomagając sobie wzajemnie.
Zejście okazało
się nawet trudniejsze niż wejście. Napięte mięśnie ud bolały na skutek
nieustannej walki z siłą przyciągania ziemskiego. Palce stóp piekły od
dobijania do ukrytych wśród liści kamieni. A i w kręgosłupach zaczęło coś
strzykać….A tymczasem za lasem niebo przybrało już barwę różową. Słońce schowało się za wierzchołkami gór...
Dla odwrócenia myśli od trudów wędrówki zaczęliśmy nucić marszowe
piosenki. Idąc w ich rytmie wyśpiewywaliśmy na głos, że my ze spalonych wsi i
głodujących miast, ale jakoś do domu wrócimy i w piecu napalimy, nakarmimy psa…,
psy! Albo, że bój to jest nasz ostatni, krwawy skończy się trud, przed nocą zdążymy,
tylko zwyciężymy…”. Żałowałam, że nie umiem na pamięć żadnej piosenki
bieszczadzkiej, a zwłaszcza jakiejś o Bukowym Berdzie. Dopiero nazajutrz,
odpoczywając po wyprawie znalazłam na YT piękną pieśń autorstwa Mirosława Welza
i ś.p. Przemysława Chmielewskiego ( od tej pory stale tego
typu utworów słucham, czytam historie bieszczadzkich zakapiorów, poznaję
legendy związane z Bieszczadami, ich fascynujące dzieje, ale to już temat na inną być może opowieść…).
A oto wspomniana piosenka o Bukowym Berdzie…
Owo zejście
zajęło nam prawie dwie godziny i na parking dotarliśmy w gęstniejącej szarudze.
Umordowani, ale zadowoleni zapakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w drogę
powrotną do domu. Przez jakiś czas jechało się nieźle, ale potem znowu napłynęła
znikąd gęsta mgłaa do tego szybko zrobiło
się całkiem ciemno. Tymczasem my musieliśmy przemierzyć w tych warunkach ok. 130
km, zaliczając po drodze liczne zakręty, serpentyny, jazdy prawie nad
przepaścią, pośród czarnych lasów i przytłaczająco wielkich masywów górskich…Przemierzaliśmy
drogę z nosem prawie przy szybie, w ogromnym napięciu by nie przegapić jakiegoś
ważnego dla nas drogowskazu, czy skrętu, by nie dobić do pojawiających się z
naprzeciwka, oślepiających nas swymi światłami pojazdów, albo by nie potrącić wędrujących
poboczem turystów, którzy nie pomyśleli o ubraniu czegoś odblaskowego czy też o
latarce…Ta sama mgła, która nas przedtem tak fascynowała, życzliwie otulała i niczym
dobra wróżka piękne legendy do snu opowiadała teraz stała się złośliwą czarownicą
zamiatającą swą miotłą w naszą stronę wszystkie mgliste woale, tiule, firanki i
zasłony jakie tylko zdołała z gór przyciągnąć…
Wreszcie, cudem
jakim chyba, udało nam się dotrzeć do domu. Było kilka minut po ósmej.
Stęsknione psy omal nie przewróciły nas wybiegając z okrytego mrokiem ogrodu i skacząc
ku nam na powitanie. Z trudem trafiłam kluczem do zamka wejściowych drzwi.Dłonie drżały ze zmęczenia i na skutek niedawno
doświadczonego stresu a ciemność była tak gęsta, że robiłam wszystko po omacku.
Tuż za mną pchały się do środka popiskujące z radości psy. Pochód zamykał
Cezary, który wnosił nasze bagaże i aparaty fotograficzne. Tymczasem na zewnątrz
została samotna pani mgła, malująca w ciemności swoje niesamowite, oniryczne
pejzaże i szepcząca, iż jeszcze kiedyś na pewno powędruje w naszym towarzystwie
gdzieś daleko, daleko przed siebie…