Strony

wtorek, 31 października 2017

Trącam się z Tobą kieliszkiem…




Za tych, których już nie ma i za tych, co jeszcze są
Za tych, co już nie muszą, za tych, co czegoś chcą
Przełykam łyk mocnej herbaty, ogrzewam dłonie kubkiem
I trącam się z Tobą kieliszkiem z amarantowym trunkiem




Uśmiech przesyłam daleko, wzruszenia dorzucam łzę
Nic więcej nie mogę uczynić, a coś przecież zdziałać chcę
Niepewna przede mną droga, a w tyle trwa wspomnień przestrzeń
Coś jeszcze zrobić tu mogę, bo jestem, ciągle jestem



Październik za lasy odchodząc scałował owoce z kalin
I zdmuchnął w mgle Losu nitkę - wiatr się cichutko pożalił
A świerszcze zamilkły na łące, w futerał swe skrzypki schowały
I tylko echa z tej strony dżdżyście, bezgłośnie płakały…




Październik rozświecił słońce i babim latem czcił jesień
Odegnał chmury i deszcze, na chwilę przywołał wrzesień   
Obudził zachwyty nad życiem, Bieszczadom się kazał rozżarzyć
Kobieta w letniej sukience znów odważyła się marzyć



Październik już w dal hen odpływa, zabiera cząstkę mnie samej
Zostawia warstwy doświadczeń, pomiędzy tęsknota i pamięć
I nucąc swe mgliste pieśni przez łzy uśmiecha się czule
Wsłuchuję się w jego melodie, w tę ciszę, co wszystko rozumie




Przełykam łyk mocnej herbaty, ogrzewam dłonie kubkiem
I trącam się z Tobą kieliszkiem z amarantowym trunkiem
A wierząc, że są bezsensy, co kiedyś wypełnią się sensem
Spoglądam na pejzaż bezkresny i jestem, wciąż jeszcze jestem….









czwartek, 26 października 2017

Od mgły do...mgły., cz.2




…Jechaliśmy dalej rozkoszując się ciepłem i przytulnością panującą w naszym samochodzie, który brnął przed siebie wytrwale, niczym okręt rozgarniając  nieustępliwe, kolejne fale mgły. Momentami wąska i dziurawa droga kazała poruszać się wolno i ostrożnie, niczym w tunelu, którego szerokości mogliśmy się tylko domyślać. Przemierzaliśmy jakieś uśpione wioski, gdzie z ledwością rozpoznawaliśmy zarysy budynków, ale nie byliśmy w stanie dostrzec żadnych szczegółów otoczenia. Od czasu do czasu mignęła nam niewyraźnie zielona tabliczka z nazwą nieznanej nam miejscowości. Zaraz brałam do rąk atlas, sprawdzając na mapie nasze położenie i tylko dzięki temu mogłam upewnić się, iż znajdujemy się w jakimś rzeczywistym miejscu drogi ku konkretnym punktom wiodącemu . Nieraz miało się wrażenie jakby płynęło się w chmurach, jakby to sen jakiś był albo film a nie zwyczajna jawa. Jednak nie baliśmy się niczego. Bezpiecznie nam tak było i dobrze. Moje przemoczone buty powoli wysychały a stopy rozgrzewały się, odganiając w dal czyhającą na sposobną chwilę znaną mi od dawna, ale dawno nie widzianą potworzycę – królową przeziębień i zapaleń jesienno-zimowych. Miłe ciepełko wspaniale rozleniwiało nic więc dziwnego, iż nie chciało się nam tego snu pośród mglistej aury przerywać i wysiadać w mokrą, chłodną rzeczywistość...

   W końcu jednak zwyczajne, ludzkie potrzeby kazały nam zatrzymać się przy jakimś spowitym mgłą lasku i ulżyć sobie na łonie natury. Omalże niemożliwością jest bowiem znalezienie w Polsce przy drogach, szlakach, w centrach turystycznych czy ustroniach miejsc stworzonych dla króla, gdzie mógłby się udać piechotą. Dlatego też wszelkie sposobne krzaczki i laski skrywają w sobie wiele brzydkich skarbów, przez ludzi do ich pozostawienia tamże zmuszonych. Teraz te wątpliwej jakości „precjoza” ukrywała litościwa mgła, ale wolałam nie myśleć, co odsłoni się, gdy słońce zajrzy wreszcie w te zakamarki…Mógłby się ktoś w tej chwili zdziwić i zniesmaczyć. No bo jakże to tak, dopiero co opisywałam romantyczne historie i pełne poezji legendy aż tu nagle o absolutnie niepoetycznych miejscach ustronnych wspominam? Jednak mniemam, iż nic, co ludzkie nie jest obce ani mnie, ani czytelnikom, ani turystom wszelakim, ani też obce nie było Starzeńskim, Stadnickim oraz królowej Bonie. Życie ma swoje prawa oraz potrzeby. Przydałoby się aby obyczaje w drażliwej kwestii  cywilizowanych toalet oraz stosunek do nich nieco się unowocześniły i oby królewskie przybytki czymś normalnym i nader często spotykanym być mogły. A przy tym czystym, przyjaznym i tak pospolitym jak znaki drogowe przy drodze. 



   Tak się złożyło, iż w kilkanaście minut potem, gdy jechaliśmy w uwitym przez mgłę labiryncie, postanowiła ona ni z gruszki ni z pietruszki pierzchnąć w wyższe partie wzgórz a na zachmurzonym dotąd niebie zaczęły nieśmiało pobłyskiwać pierwsze promienie wydobywając z okolicznych drzew ukryte tam dotąd barwy oraz głębie. Znajdowaliśmy się oto w miejscowości o wdzięcznej nazwie Malawa. Dostrzegliśmy posadowiony w oddali kościół, który wybijał akurat godzinę dwunastą. Usłyszeliśmy też muczenie krów i szczekanie psów. Zapachniały nam jesienne liście, zabłyszczał w oddali strumień, serdecznie zaszeptał wiatr. A w nas coś się jakby wówczas ożywiło. I raptem powzięliśmy śmiałe postanowienie, że jednak dojedziemy tam, gdzie nam się marzyło. Pogoda zaczęła sprzyjać, czasu było jeszcze dość. Dlaczegóż by więc nie pojechać w wymarzone Bieszczady a konkretnie do Mucznego, gdzie będzie można zdobyć wspólnie jeden z piękniejszych bieszczadzkich szczytów?

   Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy i już niebawem wspinając się po górskich serpentynach i przełęczach mijaliśmy Birczę, Roztokę, Jureczkową, Krościenko, Ustrzyki Dolne, Rabe, Lutowiska i Smolnik. Nie zatrzymywaliśmy się nigdzie chcąc jak najszybciej dojechać w miejsce, skąd będziemy mogli rozpocząć wspinaczkę. Jednak w prześwitach między pojawiającą się jeszcze znienacka firaną mgły nie omieszkaliśmy zauważyć po drodze urokliwych widoków, napisów informujących o miejscowych atrakcjach i szlakach turystycznych. Obiecywaliśmy sobie, że kiedyś przyjdzie czas na poznanie także tych miejsc, że skoro zaczęliśmy eksplorację Bieszczadów, to i tutaj pewnego dnia może nas wiatr przywieść. Niech tylko dobry czas sprzyja, jako takim zdrowiem obdarza i ciekawości świata nadal duszy nie skąpi!


   Wejście na Bukowe Berdo, umiejscowione w pobliżu wielkiego hotelu w Mucznem rozpoczęliśmy za piętnaście druga. Wręczający nam bilety wstępu na szlak pracownik bieszczadzkiego parku poinformował nas, iż mgła w tych okolicach utrzymywała się tylko wczesnym rankiem, natomiast już od kilku godzin trwała tu wspaniała, słoneczna pogoda. Spojrzeliśmy na siebie z Cezarym porozumiewawczo żałując, żeśmy się naszej pogórzańskiej mgle zwieść dali i że nie wyruszyliśmy tu tak wcześnie, jakeśmy zamierzali. Czasu nie mieliśmy teraz na zdobycie szczytu wiele, ale grunt, żeśmy we właściwe miejsce dotarli. Grunt, że bieszczadzkie słońce nam sprzyjało i do nowej wędrówki zapraszało. Cezary obiecał sobie, że tym razem choćby nie wiem co, da radę, pójdzie ze mną, nie podda się zmęczeniu. Ciesząc się jego pozytywnym uporem  wędrowałam spokojnym tempem, towarzysząc mężowi na prowadzącym najpierw przez świerkowy, potem przez bukowy las aż do szczytu.



    Ale cóż, łatwo czasem postanowić, trudniej dotrzymać słowa. Były momenty, iż zasapani skwapliwie korzystaliśmy z każdego przystanku by nabrać nowego oddechu. Takimi przystankami były przeważnie rozmowy z mijanymi po drodze turystami, z których wielu pocieszało nas, iż do szczytu już całkiem niedaleko a wielu zniechęcało, że to jeszcze przerażający szmat drogi. Zwłaszcza pewien pan apetycznie konsumujący pomidora z ogromnym przekonaniem informował Cezarego, iż na połoninę z całą pewnością dziś nie dotrzemy, bo w górach szybko się zmierzcha i perswadował by zawrócić póki czas i póki jeszcze okoliczne niedźwiedzie oraz wilki z ciemności na żer nie wyłażą. Widać było, iż ów pomidorem raczący się osobnik świetnie się bawi tym straszeniem nas, zatem i mój mąż dostosowawszy się do tego typu czarnego humoru podjął pałeczkę i z wielką przyjemnością w podobnym tonie z żartującym mężczyzną pogawędził.



   Baliśmy się, że będziemy ostatnimi wspinającymi się w tym dniu, iż ryzyka wchodzenia na szczyt o tej porze nikt już po nas nie podejmie. Jednak ku naszej uldze od czasu do czasu mijali nas nieliczni piechurzy a na jednej z sosnowych, urokliwie umiejscowionych na szlaku ławeczek jakieś młode, sympatyczne małżeństwo odpoczywając zajmowało się karmieniem swego maleństwa w nosidełku i uśmiechając się do nas obiecywało, iż za jakiś czas na pewno spotkamy się na wierzchołku Bukowego Berda.





   Zmęczeni, lecz w doskonałych humorach posuwaliśmy się wytrwale w górę ciesząc się cudowną pogodą, widokami, aromatem lasu, kolorami jesiennych liści oraz coraz wyraźniej przebłyskującą ku nas zza drzew, położoną na wysokości prawie 1200 m. złocistą połoniną. Jeszcze tylko ostatnia, ostra wspinaczka po kamieniach, wśród suchych liści, kęp traw i wystających spomiędzy nich korzeni. Jeszcze jedno, największe wysilenie dla zmęczonych nóg i oto jest! Po półtorej godziny wspinaczki pojawił się przed nami jeden z piękniejszych widoków jakie dane nam było w życiu ujrzeć – rozległa Połonina Dźwiniacka.


   Wówczas już nie mogłam się powstrzymać i śmiejąc się z radości pobiegłam w podskokach najpierw na prawo ku skalnemu podestowi, potem na lewo w ścieżkę wśród płowych traw by zobaczyć jak najwięcej z rozciągających się w dole widoków. Oszołomił mnie ten bezkres. Zachwyciły bogate barwy położonych blisko gór i pasma dalszych, błękitno-srebrnych szczytów.



  Weszłam zatem jeszcze wyżej, na sam szczyt Bukowego Berda a właściwie na pierwszą jego kulminację, ponieważ ta góra posiada trzy wierzchołki - 1201 m, 1238 m. oraz 1311 m. Stanęłam przy słupku z oznaczeniami szlaków. Rozejrzałam się dokoła w zachwycie. Wpatrywałam w góry położone po ukraińskiej stronie. Wyglądały imponująco, tajemniczo i niedostępnie. Zerknęłam w kierunku kolejnych szczytów, które można idąc z Bukowego Berda osiągnąć. Gdzieś tam jest Tarnica, najwyższy wierzchołek Bieszczadów. Czy i tam kiedyś uda nam się dotrzeć? Wszystko jest przecież możliwe! Póki co jednak, pasłam oczy tutejszym pięknem a duszę uczuciem wolności, podobnej do tej jakiej doznałam niedawno na Połoninie Wetlińskiej.  Zauważyłam, iż uśmiechnięty Cezary zmierza w moim kierunku przytrzymując mocno czapkę, którą rozbrykany wiatr stara się mu za wszelką cenę strącić. Ale mój mąż wcale się tym nie przejął. Dostrzegłam w jego oczach taką samą radość i dumę z dojścia tutaj, jakie były teraz i we mnie. W tej cudnej chwili łączącego nas bliźniaczego wzruszenia uścisnęliśmy się mocno za ręce a potem poprzez obiektyw aparatów fotograficznych spojrzeliśmy na otaczające nas pejzaże, usiłując oddać robionymi przez siebie zdjęciami choć część tej urody, choć ułamek tych uczuć, które w nas szampańskimi bąbelkami tańczyły.




   Zdecydowaliśmy się się wejść jeszcze trochę wyżej, bo przecież żal było już schodzić, gdy wokół takie widoki, gdy tylu turystów wędrowało w każdą stronę a słońce stało jeszcze całkiem wysoko. Wąską ścieżką po grani wiodącą doszliśmy na położony kilkadziesiąt metrów wyżej kamienisty występ skalny. Wiatr świstał tu z wielką mocą i przenikał na wskroś, sprawiając iż momentalnie zmarzliśmy. Wobec tego natychmiast odzialiśmy się w zabrane ze sobą przezornie kurtki. Wcisnęliśmy mocno na głowy czapki. Rozejrzeliśmy się krążąc wokół własnej osi i co i rusz znajdując nowe obiekty do uwiecznienia, nowe pejzaże do zachwycenia. 







  Miało się wrażenie, iż dotarliśmy na sam szczyt świata. Dalecy od ziemskich spraw, bliscy tym niebiańskim.  Mali i nic nieznaczący a tak bardzo spragnieni sensu, odkrycia swojej roli w biegu wszechrzeczy… Ni stąd ni zowąd przypomniały mi się słowa słyszanej niedawno piosenki: „Bieszczad kołysze się i płynie , góry zostaną, ja przeminę…”


    Ech...Westchnęłam  spojrzawszy po raz ostatni w tonące we mgle, najodleglejsze wierzchołki gór. Kiedyś ta mgła okryje wszystko… - szepnęłam sama do siebie a potem odganiając od siebie dziwną wizję dałam Cezaremu sygnał do odwrotu. Trzeba już było koniecznie rozpocząć zejście, choć ta magiczna kraina dookoła przyciągała niczym magnes, a życie ludzkie choć tak śmiesznie krótkie i nic nieznaczące w porównaniu z wiecznym trwaniem gór, to jakże potrafiło pięknym oraz ważnym się zdawać.

   Niestety, teraz czas gonił nas gonił niemiłosiernie. Za jakąś godzinę zacząć się miał tutaj spektakularny zapewne zachód słońca. I choć cudownie byłoby to zobaczyć i przeżyć, to nie braliśmy nawet takiego szalonego pomysłu pod uwagę. Po zachodzie wszak momentalnie się ściemni i droga powrotna stałaby się w takich warunkach bardzo niebezpieczna. 



   Na Połoninie Dźwiniackiej minęło nas owo sympatyczne małżeństwo ze śpiącym teraz  oseskiem. Uśmiechnąwszy się do nas przyjaźnie i pozdrowiwszy z godną podziwu lekkością wspinali się na Bukowe Berdo, wierząc że i im uda się obejrzeć to, co najbardziej obejrzenia było warte i za kilkanaście minut udać się w drogę powrotną. I pewnie tak się stało. Młodzi byli i sprawni niczym kozice górskie. Nie to, co my z Cezarym, którzy niczym sterane woły co parę minut musieliśmy stawać i odpoczywać a wszelkie stromizny pokonywać powolutku i ostrożnie, nie raz przy tym pomagając sobie wzajemnie.


   Zejście okazało się nawet trudniejsze niż wejście. Napięte mięśnie ud bolały na skutek nieustannej walki z siłą przyciągania ziemskiego. Palce stóp piekły od dobijania do ukrytych wśród liści kamieni. A i w kręgosłupach zaczęło coś strzykać….A tymczasem za lasem niebo przybrało już barwę różową. Słońce schowało się za wierzchołkami gór...




   Dla odwrócenia myśli od trudów wędrówki zaczęliśmy nucić marszowe piosenki. Idąc w ich rytmie wyśpiewywaliśmy na głos, że my ze spalonych wsi i głodujących miast, ale jakoś do domu wrócimy i w piecu napalimy, nakarmimy psa…, psy! Albo, że bój to jest nasz ostatni, krwawy skończy się trud, przed nocą zdążymy, tylko zwyciężymy…”. Żałowałam, że nie umiem na pamięć żadnej piosenki bieszczadzkiej, a zwłaszcza jakiejś o Bukowym Berdzie. Dopiero nazajutrz, odpoczywając po wyprawie znalazłam na YT piękną pieśń autorstwa Mirosława Welza i  ś.p. Przemysława Chmielewskiego ( od tej pory stale tego typu utworów słucham, czytam historie bieszczadzkich zakapiorów, poznaję legendy związane z Bieszczadami, ich fascynujące dzieje, ale to już temat na inną być może opowieść…).
 A oto wspomniana piosenka o Bukowym Berdzie…


   Owo zejście zajęło nam prawie dwie godziny i na parking dotarliśmy w gęstniejącej szarudze. Umordowani, ale zadowoleni zapakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Przez jakiś czas jechało się nieźle, ale potem znowu napłynęła znikąd gęsta mgła  a do tego szybko zrobiło się całkiem ciemno. Tymczasem my musieliśmy przemierzyć w tych warunkach ok. 130 km, zaliczając po drodze liczne zakręty, serpentyny, jazdy prawie nad przepaścią, pośród czarnych lasów i przytłaczająco wielkich masywów górskich…Przemierzaliśmy drogę z nosem prawie przy szybie, w ogromnym napięciu by nie przegapić jakiegoś ważnego dla nas drogowskazu, czy skrętu, by nie dobić do pojawiających się z naprzeciwka, oślepiających nas swymi światłami pojazdów, albo by nie potrącić wędrujących poboczem turystów, którzy nie pomyśleli o ubraniu czegoś odblaskowego czy też o latarce…Ta sama mgła, która nas przedtem tak fascynowała, życzliwie otulała i niczym dobra wróżka piękne legendy do snu opowiadała teraz stała się złośliwą czarownicą zamiatającą swą miotłą w naszą stronę wszystkie mgliste woale, tiule, firanki i zasłony jakie tylko zdołała z gór przyciągnąć…

   Wreszcie, cudem jakim chyba, udało nam się dotrzeć do domu. Było kilka minut po ósmej. Stęsknione psy omal nie przewróciły nas wybiegając z okrytego mrokiem ogrodu i skacząc ku nam na powitanie. Z trudem trafiłam kluczem do zamka wejściowych drzwi.  Dłonie drżały ze zmęczenia i na skutek niedawno doświadczonego stresu a ciemność była tak gęsta, że robiłam wszystko po omacku. Tuż za mną pchały się do środka popiskujące z radości psy. Pochód zamykał Cezary, który wnosił nasze bagaże i aparaty fotograficzne. Tymczasem na zewnątrz została samotna pani mgła, malująca w ciemności swoje niesamowite, oniryczne pejzaże i szepcząca, iż jeszcze kiedyś na pewno powędruje w naszym towarzystwie gdzieś daleko, daleko przed siebie…