Grzybów na Pogórzu nadal w bród! To rok niezwykłej wręcz, nie zaznanej tu przez nas jeszcze nigdy obfitości
grzybowej. A więc po skończeniu pracy z drewnem niemal co dnia wędrujemy sobie
lasami w poszukiwaniu dorodnych okazów prawdziwków, kurek, kozaków i maślaków. Zagłębiamy
się z radością w knieje. W dzikie ostępy. W młodniaki i parowy. W niedostępne
uroczyska, gdzie psy mogą do woli się wyhasać, w potokach wychlapać, w cieniu błotnistym odpocząć a
my możemy na zboczach żółte kurki znaleźć albo przysiąść na jakim zwalonym pniu
i odetchnąć przed kolejną wspinaczką. I dobrze nam w tych leśnych wędrówkach.
Spokojnie i bezpiecznie. Swojsko. Daleko od ludzi i ich niepokojów, spraw świat
dręczących, na głowie go stawiających, poczucie osaczenia i bezradności budzących. A my w lesie tymczasem wolni, spokojni i co najważniejsze, sami. Zanurzeni w ciszy tylko
odległymi głosami ptactwa albo jeleni przetykanej, bzyczeniem much spowitej,
zapachem igliwia oraz grzybowej ściółki przenikniętej. Podśpiewujący sobie czasem - "Ty pójdziesz górą a ja doliną..." albo "Wędrowali szewcy przez zielony las..." lub też "Pieski małe dwa chciały przejść przez rzeczkę.." Psy nasze zawsze w pobliżu, umorusane, od ucha do ucha uśmiechnięte, szczęśliwe…
Nagle…
- Ktoś tam idzie w naszą stronę! – zawołałam do męża kilka kroków nade mną
drepczącego, w darń liściastą i mech dorodny zapatrzonego.
- Jakiś grzybiarz pewnie! Niech sobie idzie! Wolno mu
przecież! – odparł dość nieuważnie Cezary i rozgarnął kijaszkiem suche liście
za zwalonym bukiem, bo mu się zdało, że przecudnej urody borowik tam się akurat ukrył.
- Ale on właściwie nie idzie a biegnie! I coś chyba
wykrzykuje! – sapnęłam odczuwając dziwny niepokój. Natomiast psy, również
usłyszawszy i zwęszywszy człowieka pognały w jego stronę szczekając głośno.
Po chwili ich szczekanie zamieniło się w przyjazne
skamlenie. Oto bowiem okazało się, że co sił zmierzał w naszą stronę zaprzyjaźniony
z nami od dawna Wojciech zza lasu, mąż Eulalii.
- Czekajcie! Nie chodźcie dalej! – wydyszał niczym pomidor czerwony na twarzy, a oczy miał
dziwnie dzikie, wybałuszone niemalże w paroksyzmie niezrozumiałego lęku.
- Co Ci jest Wojciechu!? – zapytałam z miejsca przejmując jego
emocje i drżąc na całym ciele.
- Wilki, wilki są blisko! – wydyszał i oparłszy się o pień
srebrzystego buka zaszlochał nieomal jak dziecko.
Spojrzeliśmy na niego z
niedowierzaniem. Wilki? Tutaj? W naszym znanym, przyjaznym, bezpiecznym lesie!?
W naszym lesie baśniowym i słodkim jak lipcowy miód? Przecież tutaj wiosek
mnóstwo wokół. Przecież to w Bieszczadach o wilkach może być mowa. To tam jest
miejsce na dzikość i pierwotność. Nie tutaj, na naszym oswojonym Pogórzu!
- Uspokój się, przyjacielu! Już jesteś bezpieczny. Nic ci
nie grozi. Popatrz – słonko korony drzew jak gdyby nigdy nic prześwieca, psy
zadowolone, niczego podejrzanego nie zwęszyły. Może tylko ci się zdawało?! – szepnął
uspokajająco Cezary klepiąc Wojciecha po ramionach i spoglądając na mnie z troską.
- Widziałem! Widziałem na własne oczy waderę z małymi!
Najpierw myślałem, że to jakiś bezpański wilczur, ale potem zobaczyłem te małe
wilczki za nią. I te jej ślepia. Dzikie, jarzące, piękne i wrogie. I te jej zębiska
wyszczerzone. I tę sierść na grzbiecie zjeżoną. I gotowość do skoku! I zaraz
przypomniało mi się, jak to leśniczy niedawno opowiadał, że spotkał tu
niedaleko wilczycę z małymi. Cyckały jej sutki a ona leżała sobie zadowolona na boku przy
stosie chrustu. W gromadzkim lesie to było. Tuż obok Waszego! – jęknął ochryple Wojciech
a pot perlisty wystąpił mu na czoło.
- I co zrobiłeś!? – szepnęłam łamiącym się głosem
przypomniawszy sobie zaraz własne, ubiegłoroczne, wiosenne spotkanie z dzikami.
Szłam sobie wtedy beztrosko z Zuzią i Jacusiem a wtem psiska pognały przed
siebie wrogo ujadając. Nie zaniepokoiłam się wówczas zbytnio, przyzwyczajona do
ich zwariowanych wyskoków. Jednak kilka chwil potem ujrzawszy stado
rozjuszonych dzików goniących moje przerażone psy sama wzięłam nogi za pas i
pognałam przed siebie niby młódka. Biegłam nie oglądając się za siebie a wyobrażając
sobie tylko szał wielkiej lochy i odyńców chcących mnie staranować,
zadeptać twardymi racicami…W tym nieprzytomnym lęku dognałam wtedy aż na
skraj naszej łąki. Tam się zatrzymałam, płuca prawie wykaszlując a serce przelęknione w każdej komórce ciała czując…Nikt mnie już nie gonił. Psy były tuż za mną. Słyszałam
pianie naszego koguta. I bocian jak gdyby nic fruwał nad łąką. A nieopodal stał dom, bliski, kochany i bezpieczny dom…
Ach, czymże jednak było tamte spotkanie w porównaniu z tym
Wojciechowym. Wilki? Och, trzymajcie mnie wszystkie niedźwiedzie! Naprawdę,
wilki tutaj?! A propos niedźwiedzi, to i o nich słyszało się gadki. Podobno
przywędrowały tu aż z Bieszczad i rozgościły się w okolicy, ludzi się nie bojąc, okolice swobodnie przemierzając
i sprytnie w chaszczach się kryjąc. Wierzyliśmy w te opowieści, bowiem i my
napotkaliśmy obdrapane z kory w charakterystyczny sposób drzewa.
-Tylko niedźwiedź
mógł to zrobić! – szeptaliśmy do siebie zdumieni widząc niespełna kilometr od
naszego siedliska nagie, pozbawione naturalnej okrywy świerki.
A teraz te wilki…Wojciech był ledwo żywy. Aż dziw, że
koszyka z grzybami nie zgubił, przed wilczycą zmykając.
- Nie goniła Cię? Jak dałeś radę uciec? – zapytałam, wyobrażając
sobie samą siebie na jego miejscu i wiedząc, że z lęku pewnie bym kroku nie
zrobiła.
-Nie goniła, o dziwo! Warknęła tylko ostrzegawczo i małe do
siebie przywołała. A one przytuliły się do niej i popatrzyły na mnie ciekawie,
jak na zwierzynę do upolowania! – jęknął nasz przyjaciel i zdjąwszy czapkę
ocierał pot z czoła i twarzy.
- Nie chodźcie tam w żadnym razie! – zakrzyknął nagle,
oglądnąwszy się za siebie i zerkając podejrzliwie w cienisty gąszcz olszyny.
- Ale gdzie konkretnie mamy nie chodzić!? - zawołał Cezary obejrzawszy się
nerwowo dookoła.
- Tam w górę, za drugi potok. Za polanę z kurkami i
paryję z łopianami. Za brzozowy zagajnik. Tam były, tam pewnie nadal są, ale kto je tam wie…?-
szepnął Wojciech i zamilkł na długo wpatrując się w odległe, tajemniczo
i groźnie szumiące teraz knieje. Las wpatrywał się w nas oczami wilków, dzików, niedźwiedzi i wszelkiego innego, zamieszkującego tutaj w coraz większej mnogości zwierza. Las był wszak tych stworzeń naturalnym, odwiecznym schronieniem. My zaś byliśmy tutaj tylko gośćmi a może nawet intruzami...?
- To może odprowadzimy Cię do domu! – zapytał wreszcie zmartwiony
Cezary, widząc, że tamten niby grzyb wrósł w pień przyjaznego buka i ciężko dysząc
sam nie wie, co dalej ze sobą począć.
- Nie, nie kochani! Kapkę odpocznę tylko i sam pójdę. Niedaleko
przecież mam a wilczyca to ze dwa kilometry stąd pewnie. Bo dziwne, a chyba wcale mnie nie
goniła! Ja tylko tak gnałem na łeb na szyję choć kolana miękkie jak z waty miałem. Ani się oglądnąłem aż do Was tu dotarłem…
- Trzeba będzie teraz uważać, po lesie chodząc – stwierdził Cezary,
gdy uspokojony wreszcie Wojciech pożegnawszy się z nami serdecznie odszedł do
swojej białej chatki za skraj lasu.
- Trzeba będzie uważać…- powtórzyłam głucho tuż za nim, ale
dziwnie jakoś mi się zrobiło. W gardle zaschło, w głowie zamruczało obcym
pomrukiem, w sercu zabolało…
…Lesie, lesie mój kochany….Jak to teraz z nami będzie…? – rozmyślałam
drepcząc za mężem i psy beztroskie poganiając. Na żadne grzyby już przy tym ani
nie popatrzyłam. Las szumiał i grał po dawnemu, jednak ja wyczuwałam w jego
muzyce zupełnie nową, nieznaną mi dotąd, dziką, niepojętą nutę…