Strony

środa, 26 lipca 2017

W lesie...





   Grzybów na Pogórzu nadal w bród! To rok niezwykłej wręcz, nie zaznanej tu przez nas jeszcze nigdy obfitości grzybowej. A więc po skończeniu pracy z drewnem niemal co dnia wędrujemy sobie lasami w poszukiwaniu dorodnych okazów prawdziwków, kurek, kozaków i maślaków. Zagłębiamy się z radością w knieje. W dzikie ostępy. W młodniaki i parowy. W niedostępne uroczyska, gdzie psy mogą do woli się wyhasać,  w potokach wychlapać, w cieniu błotnistym odpocząć a my możemy na zboczach żółte kurki znaleźć albo przysiąść na jakim zwalonym pniu i odetchnąć przed kolejną wspinaczką. I dobrze nam w tych leśnych wędrówkach. Spokojnie i bezpiecznie. Swojsko. Daleko od ludzi i ich niepokojów, spraw świat dręczących, na głowie go stawiających, poczucie osaczenia i bezradności budzących. A my w lesie tymczasem wolni, spokojni i co najważniejsze, sami. Zanurzeni w ciszy tylko odległymi głosami ptactwa albo jeleni przetykanej, bzyczeniem much spowitej, zapachem igliwia oraz grzybowej ściółki przenikniętej. Podśpiewujący sobie czasem - "Ty pójdziesz górą a ja doliną..." albo "Wędrowali szewcy przez zielony las..." lub też "Pieski małe dwa chciały przejść przez rzeczkę.." Psy nasze zawsze w pobliżu, umorusane, od ucha do ucha uśmiechnięte, szczęśliwe…
Nagle…

- Ktoś tam idzie w naszą stronę! – zawołałam do męża kilka kroków nade mną drepczącego, w darń liściastą i mech dorodny zapatrzonego.
- Jakiś grzybiarz pewnie! Niech sobie idzie! Wolno mu przecież! – odparł dość nieuważnie Cezary i rozgarnął kijaszkiem suche liście za zwalonym bukiem, bo mu się zdało, że przecudnej urody borowik tam się akurat ukrył.
- Ale on właściwie nie idzie a biegnie! I coś chyba wykrzykuje! – sapnęłam odczuwając dziwny niepokój. Natomiast psy, również usłyszawszy i zwęszywszy człowieka pognały w jego stronę szczekając głośno.
Po chwili ich szczekanie zamieniło się w przyjazne skamlenie. Oto bowiem okazało się, że co sił zmierzał w naszą stronę zaprzyjaźniony z nami od dawna Wojciech zza lasu, mąż Eulalii.
- Czekajcie! Nie chodźcie dalej! – wydyszał niczym pomidor czerwony na twarzy, a oczy miał dziwnie dzikie, wybałuszone niemalże w paroksyzmie niezrozumiałego lęku.
- Co Ci jest Wojciechu!? – zapytałam z miejsca przejmując jego emocje i drżąc na całym ciele.
- Wilki, wilki są blisko! – wydyszał i oparłszy się o pień srebrzystego buka zaszlochał nieomal jak dziecko.


   Spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem. Wilki? Tutaj? W naszym znanym, przyjaznym, bezpiecznym lesie!? W naszym lesie baśniowym i słodkim jak lipcowy miód? Przecież tutaj wiosek mnóstwo wokół. Przecież to w Bieszczadach o wilkach może być mowa. To tam jest miejsce na dzikość i pierwotność. Nie tutaj, na naszym oswojonym Pogórzu!

- Uspokój się, przyjacielu! Już jesteś bezpieczny. Nic ci nie grozi. Popatrz – słonko korony drzew jak gdyby nigdy nic prześwieca, psy zadowolone, niczego podejrzanego nie zwęszyły. Może tylko ci się zdawało?! – szepnął uspokajająco Cezary klepiąc Wojciecha po ramionach i spoglądając na mnie z troską.
- Widziałem! Widziałem na własne oczy waderę z małymi! Najpierw myślałem, że to jakiś bezpański wilczur, ale potem zobaczyłem te małe wilczki za nią. I te jej ślepia. Dzikie, jarzące, piękne i wrogie. I te jej zębiska wyszczerzone. I tę sierść na grzbiecie zjeżoną. I gotowość do skoku! I zaraz przypomniało mi się, jak to leśniczy niedawno opowiadał, że spotkał tu niedaleko wilczycę z małymi. Cyckały jej sutki a ona leżała sobie zadowolona na boku przy stosie chrustu. W gromadzkim lesie to było. Tuż obok Waszego! – jęknął ochryple Wojciech a pot perlisty wystąpił mu na czoło.

- I co zrobiłeś!? – szepnęłam łamiącym się głosem przypomniawszy sobie zaraz własne, ubiegłoroczne, wiosenne spotkanie z dzikami. Szłam sobie wtedy beztrosko z Zuzią i Jacusiem a wtem psiska pognały przed siebie wrogo ujadając. Nie zaniepokoiłam się wówczas zbytnio, przyzwyczajona do ich zwariowanych wyskoków. Jednak kilka chwil potem ujrzawszy stado rozjuszonych dzików goniących moje przerażone psy sama wzięłam nogi za pas i pognałam przed siebie niby młódka. Biegłam nie oglądając się za siebie a wyobrażając sobie tylko szał wielkiej lochy i odyńców chcących mnie staranować, zadeptać twardymi racicami…W tym nieprzytomnym lęku dognałam wtedy aż na skraj naszej łąki. Tam się zatrzymałam, płuca prawie wykaszlując a serce przelęknione w każdej komórce ciała czując…Nikt mnie już nie gonił. Psy były tuż za mną. Słyszałam pianie naszego koguta. I bocian jak gdyby nic fruwał nad łąką. A nieopodal stał dom, bliski, kochany i bezpieczny dom…
   Ach, czymże jednak było tamte spotkanie w porównaniu z tym Wojciechowym. Wilki? Och, trzymajcie mnie wszystkie niedźwiedzie! Naprawdę, wilki tutaj?! A propos niedźwiedzi, to i o nich słyszało się gadki. Podobno przywędrowały tu aż z Bieszczad i rozgościły się w okolicy, ludzi się nie bojąc, okolice swobodnie przemierzając i sprytnie w chaszczach się kryjąc. Wierzyliśmy w te opowieści, bowiem i my napotkaliśmy obdrapane z kory w charakterystyczny sposób drzewa.
 -Tylko niedźwiedź mógł to zrobić! – szeptaliśmy do siebie zdumieni widząc niespełna kilometr od naszego siedliska nagie, pozbawione naturalnej okrywy świerki.
A teraz te wilki…Wojciech był ledwo żywy. Aż dziw, że koszyka z grzybami nie zgubił, przed wilczycą zmykając.


- Nie goniła Cię? Jak dałeś radę uciec? – zapytałam, wyobrażając sobie samą siebie na jego miejscu i wiedząc, że z lęku pewnie bym kroku nie zrobiła.
-Nie goniła, o dziwo! Warknęła tylko ostrzegawczo i małe do siebie przywołała. A one przytuliły się do niej i popatrzyły na mnie ciekawie, jak na zwierzynę do upolowania! – jęknął nasz przyjaciel i zdjąwszy czapkę ocierał pot z czoła i twarzy.
- Nie chodźcie tam w żadnym razie! – zakrzyknął nagle, oglądnąwszy się za siebie i zerkając podejrzliwie w cienisty gąszcz olszyny.
- Ale gdzie konkretnie mamy nie chodzić!? - zawołał Cezary obejrzawszy się nerwowo dookoła.
- Tam w górę, za drugi potok. Za polanę z kurkami i paryję z łopianami. Za brzozowy zagajnik. Tam były, tam pewnie nadal są, ale kto je tam wie…?- szepnął Wojciech i zamilkł na długo wpatrując się w odległe, tajemniczo i groźnie szumiące teraz knieje. Las wpatrywał się w nas oczami wilków, dzików, niedźwiedzi i wszelkiego innego, zamieszkującego tutaj w coraz większej mnogości zwierza. Las był  wszak tych stworzeń naturalnym, odwiecznym schronieniem. My zaś byliśmy tutaj tylko gośćmi a może nawet intruzami...?
- To może odprowadzimy Cię do domu! – zapytał wreszcie zmartwiony Cezary, widząc, że tamten niby grzyb wrósł w pień przyjaznego buka i ciężko dysząc sam nie wie, co dalej ze sobą począć.
- Nie, nie kochani! Kapkę odpocznę tylko i sam pójdę. Niedaleko przecież mam a wilczyca to ze dwa kilometry stąd pewnie. Bo dziwne, a chyba wcale mnie nie goniła! Ja tylko tak gnałem na łeb na szyję choć kolana miękkie jak z waty miałem. Ani się oglądnąłem aż do Was tu dotarłem…
- Trzeba będzie teraz uważać, po lesie chodząc – stwierdził Cezary, gdy uspokojony wreszcie Wojciech pożegnawszy się z nami serdecznie odszedł do swojej białej chatki za skraj lasu.
- Trzeba będzie uważać…- powtórzyłam głucho tuż za nim, ale dziwnie jakoś mi się zrobiło. W gardle zaschło, w głowie zamruczało obcym pomrukiem, w sercu zabolało…

…Lesie, lesie mój kochany….Jak to teraz z nami będzie…? – rozmyślałam drepcząc za mężem i psy beztroskie poganiając. Na żadne grzyby już przy tym ani nie popatrzyłam. Las szumiał i grał po dawnemu, jednak ja wyczuwałam w jego muzyce zupełnie nową, nieznaną mi dotąd, dziką, niepojętą nutę…


niedziela, 16 lipca 2017

Okiem pomocnika drwala…






    Było to lekko zachmurzone, poniedziałkowe popołudnie. Rozleniwione psy wylegiwały się beztrosko po kanapach i fotelach. Cezary wziął się za sprzątanie stajni Augiasza, czyli naszej samobałaganiającej się drewutni. Ja natomiast przysłuchując się zawsze aktualnym pieśniom obywatela GC oraz nucąc ulubioną z nich – „Pytanie o Polskę” zaczęłam przygotowywać ciasto na pierogi. Nie przepadam za tą czynnością, ponieważ nie dość, że jest ona wielogodzinna, tojeszcze  monotonna i dla nóg oraz dłoni męcząca. Jednak w lodówce spoczywał od jakiegoś czasu pokaźny kawał białego sera, który trzeba było jakoś zagospodarować, by się nie zmarnował. Padło na pierogi ruskie, które to mąż mój uwielbia tak więc i tego dnia wieść o upragnionym smakołyku wywołała u niego wielce radosny uśmiech na twarzy. Farsz miałam już gotowy, zatem zabrałam się za wyrabianie ciasta. Właśnie odpoczywałam kapkę, drapiąc się umączoną ręką w czoło, zapatrzona w pięknie kwitnąco na bordowo malwy przy płocie, gdy wtem rozległ się ostry dzwonek telefonu. No wprost uwielbiam, gdy ustrojstwo to dzwoni w najmniej odpowiedniej chwili! A odzywa się ono przeważnie zawsze wówczas, gdy mam dłonie mokre od mycia naczyń, tłuste od karmienia psów kawałkami korpusów kurzych, pokryte kurzem i psimi kłakami podczas czyszczenia dywanu albo oblepione proziakowym ciastem podczas wyrabiania tych podkarpackich placuszków. Ale mus to mus! Obtarłam się szybko i byle jak w stary fartuszek i odebrałam wreszcie natrętnie przyzywający mnie telefon.


- Wiozę zamówione drewno z Bieszczad. Będę za około pół godziny! Jak tam do Was dojechać? – usłyszałam w słuchawce grzecznie brzmiący męski głos i poczułam coś w rodzaju ulgi i lęku jednocześnie. Ulgi, bo czekaliśmy na to drewno już od dość dawna. Gromadziliśmy zapasy opału od wczesnej wiosny a wciąż było nam go mało. Zważywszy, jak ciężką mieliśmy ostatnią zimę i że dwukrotnie byliśmy zmuszeni dokupywać bukowe klocki oraz paskudnie mokry węgiel postanowiliśmy tym razem naszykować tyle drewna, żeby na pewno nam go nie zabrakło i żeby nareszcie rozgrzać na dobre nasz wyziębiający się momentalnie dom. A lęku? Cóż, robota przy drewnie to straszna robota! Jako wieloletni pomocnik drwala wiem to aż za dobrze. Niczym jest przy niej wyrabianie ciasta i lepienie setek pierogów oraz wykonywanie mnóstwa codziennych, gospodarskich prac.


  Wzdychając ciężko i potykając się o śpiące w przedpokoju psy porzuciłam na poły wyrobione, pierogowe ciasto i pobiegłam z telefonem do drewutni. Zastałam tam męża umęczonego dźwiganiem stukilowego silnika od traktora, którego uparł się umieścić w jakimś kącie, kichającego przy tym rozgłośnie, umorusanego kurzem, wapnem i błotem, oblepionego pajęczynami i resztkami siana po kozach. Spojrzał na mnie półprzytomnie i z nadzieją skazańca, któremu na chwilę odracza się wykonanie wyroku zapytał czy pierogi już gotowe.


- A gdzież tam do pierogów jeszcze! Drewno do nas jedzie. Bierz telefon i wytłumacz facetowi jak się tu dostać, bo ja znowu coś poplączę! – sapnęłam wręczając mu aparat i obserwując postępującą metamorfozę na jego obliczu. Oczy Cezarego zalśniły, przygarbiona sylwetka wyprostowała się, a kurz bitewny po sprzątaniu opadł i oto w try miga miałam przed sobą gotowego do wielkich wyzwań drwala na schwał. Mój mąż bowiem, choć narzeka (bo lubi narzekać!), choć stęka (bo lubi stękać!), to jednak w głębi serca lubi chyba tę pracę z drewnem. To rżnięcie, rabanie siekierą albo kilofem, wbijanie klina w uparte klocki i słuchanie jak poddają się woli człowieka, to piłowanie rozgłośne spalinową albo elektryczną pilarką – wszystko to dziwną mu jakąś sprawia satysfakcję. Oto nadchodziło nowe, wielkie wyzwanie. Dwanaście metrów mieszanego drewna liściastego zbliżało się do nas wytrwale a Cezary już szykował się mentalnie do nowego boju!


   Kilkadziesiąt minut potem w otoczeniu rozszczekanych psów obserwowałam zza firanki jak wtacza się na teren naszego podwórza ogromniasta ciężarówka z wysięgnikiem załadowana po brzegi drewnem osikowym, brzozowym, wierzbowym, olchowym i grabowym. Nigdy jeszcze tak wielki wehikuł nie zajeżdżał do jaworowego siedliska. Ba! Pewnie i maleńki, pogórzański przysiółek nie widział tu dotąd takiego potwora! Między nieuważnym lepieniem kolejnych pierogów, chodząc od okna do okna, zafascynowana tym widowiskiem pstrykałam zdjęcie za zdjęciem. Psy natomiast nie przestając ujadać oraz wyć biegały tuż mną, nie mogąc odżałować tego, iż nie dane im jest wylewnie przywitać kierowcy i jego pomocnika, obsikać olbrzymiego pojazdu, pokazać kto tu rządzi i obejścia pilnuje a potem wylecieć przez szeroko otwartą bramę gdzieś w bezmiar łąk i wyhasać się do woli.


   A tymczasem kosmiczny ów, prawie jak z filmu „Avatar” pojazd ulokował się zgrabnie w najdogodniejszym miejscu podwórza i wielka, żelazna łapa wysięgnika zgrabnie i bez wysiłku umieszczała kolejne wiązki drewna na trawniku koło kuchennego okna. 


   Po kilkunastu minutach dzieło było zakończone. Góra różnej wielkości metrowych bali spoczęła w jaworowym siedlisku a bieszczadzcy przewoźnicy polecając się na przyszłość i miło żegnając odjechali w siną dal. Psy natychmiast zostały wypuszczone na dwór aby mogły się zapoznać z ową górą i nareszcie wybiegać oraz pozbyć się nadmiaru rozsadzającej je energii. Ja kończyłam gotować kolejną partię mocno nieforemnych pierogów a Cezary wyniósłszy roboczy stół na podwórze oraz przygotowawszy wszelkie potrzebne narzędzia zamierzał zabrać się bez zwłoki do  pracy.


- Nie ma na co czekać! – orzekł spoglądając z mieszaniną podziwu i determinacji na piętrzące się przed nim bale.
 - Im prędzej to potniemy, tym szybciej robota będzie za nami! A drewno musi jak najszybciej zacząć schnąć żeby do zimy doschnąć! Pomożesz mi trochę Oluniu? – zapytał retorycznie, wiedząc przecież, że zawsze to robię. Sam nie dałby ze wszystkim rady a poza tym to drewno dla nas obojga – dlaczegóż więc sam miałby przy tym tyrać?
- Dobra, ale najpierw zjemy pierogi! Trzeba się wzmocnić przed tym wiekopomnym dziełem – zarządziłam i postawiłam na stole wielką misę pełną smakowicie pachnących pierogów. Polałam je roztopionym masełkiem a potem zajadaliśmy aż się nam uszy trzęsły. Nażarci i herbatką miętową napojeni wytoczyliśmy się na podwórze aby zacząć to ,co musiało być zaczęte i skończyć to, co musiało być zakończone.


- Bój to jest nasz ostatni! – zawołał Cezary i wziąwszy do rąk piłę zabrał się za rżnięcie pierwszego kawałka. Ja zaś podawałam mu dzielnie kolejny i kolejny aż nadszedł zmrok i uwolnił nas od tego kieratu. Lecz następnego dnia praca trwała nadal. I następnego. I jeszcze następnego. Góra pociętego drewna rosła a niepociętego malała. Dziesiątki taczek wywieźliśmy pod wiatę. Drewniane wióry coraz większym stosem zalegały i zalegają wszędzie. Są na podwórzu, w psiej sierści, na dywanach, we włosach i nosach a nawet w śniadaniowej jajecznicy! Po pożywnych pierogach zostało już tylko dalekie wspomnienie i trzeba nam było wzmacniać się wysmażonym naprędce leczo, kanapkami albo i zupkami chińskimi. W końcu okazało się, że drewna jest tak dużo, iż konieczne stało się dobudowanie kolejnej zagródki na jego suszenie. Pełna deszczów i burz pogoda zesłała nam w tygodniu jeden błogosławiony dzień odpoczynku, kiedy mogliśmy powylegiwać się nieco dłużej, wyskoczyć na grzyby, cudnym zachodem słońca się zachwycić. A potem znowu trzeba było dźwigać, ciąć, rąbać i zwozić, dźwigać, ciąć, rąbać i zwozić….Namawiam drwala Cezarego by opisał w kolejnym tekście to niezwykłe połączenie znoju i radości, tę specyficzną magię pracy z drewnem. Powiedział, że jak już skończymy z nim (bo zostało nam jeszcze ponad dwa metry do pocięcia i zwiezienia) i jak trochę odpocznie, to może i napisze...Ale póki co, bój trwa a chmury jak to chmury nadal kłębią się i płyną:-)!