Strony

niedziela, 25 czerwca 2017

Czerwcowe pieśni…





…Czas płynie jak z bicza strzelił. Tym jakże mało oryginalnym stwierdzeniem zdecydowałam się zacząć posta pisanego po długiej przerwie. To właśnie ten czas tak zawłaszcza człowieka, to codzienne istnienie pełne nowych zdarzeń, ale i zwykłych, powtarzalnych czynności, które pojawiają się na zbyt szybko przeskakujących niczym w niemym filmie klatkach. A po wielu tygodniach w pamięci zostają tylko jakieś ich marne strzępki. Trwają tylko te najważniejsze, najwyraźniejsze, serce poruszające najmocniej. Bo przecież wciąż płynie lawina kolejnego dziania, które przykrywa intensywność dawnych kadrów. A człowiek zbyt zajęty, zbyt pochłonięty życiem a wreszcie zmęczony, coraz bardziej oddalony od Internetu by chcieć i zdołać cokolwiek z tego czego doświadcza należycie  opisać…



   „Tak szybko mija życie, jak potok płynie czas” – słowa tej popularnej pieśni biesiadnej stały się motywem przewodnim pobytu dziadka w Jaworowie (dziadkiem bowiem zwykliśmy z Cezarym nazywać między sobą mojego tatę, chociaż tylko ukończone przez niego 78 lat zbliża go do owego wiekowego miana, a poza tym jest on osobą pełną pogody ducha, entuzjazmu i niewyczerpanego wigoru, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniaszek).












    Pieśń ową nuciliśmy podczas wspólnych spacerów po lesie, w czasie cowieczornego grillowania w ogrodzie, pieszczenia psów (a zwłaszcza wprost przepadającego za dziadkiem Jacusia) albo w trakcie smażenia kolejnych garów cieszącego się niesłabnącym powodzeniem smalcu oraz grzybowików lub też w chwilach ciekawych wycieczek po okolicach bliższych i dalszych. I dobrze nam było, serdecznie i wesoło. I ani się obejrzeliśmy jak słowa refrenu tej piosenki znalazły swe nieuniknione spełnienie – „za rok, za dzień, za chwilę, razem nie będzie nas”. Tak, bo wspólne, wiosenne chwile błyskawicznie przeminęły i nastało gorące lato a my znowu jesteśmy z Cezarym tylko we dwoje z naszymi wiernymi zwierzakami. Drogi sercu dziadek wrócił do swego domu na Śląsku obiecawszy pierwej, że za rok na pewno odwiedzi Jaworowo wówczas, gdy dojrzeją nasze ogórki i pomidory a w lasach będzie więcej grzybów…












   Ha! Ledwo dziadek pojechał, gdy w tutejszych porośniętych bukowymi olbrzymami paryjach pojawiło się mnóstwo prawdziwków! Zmienna pogoda obfitująca w ulewy i następujące po nich gorące, czerwcowe dni sprawiła, iż po lasach, łąkach i dolinach zaczęło rosnąć na potęgę wszystko, co na tak sprzyjające warunki do życia czekało.  Zazieleniło się pięknie. W busz zamieniły się brzozowe młodniaki i dąbrowy. I mus nam było chodzić niemalże codziennie na wielce satysfakcjonujące grzybobrania, podczas których psy mogły do woli wyhasać się po wzgórzach i polach a my z Cezarym tropić brązowe, bordowe albo beżowe okazy borowików i konkurować między sobą, kto znalazł więcej, kto ładniejsze grzybki a potem siedzieć godzinami przy kuchennym stole i obkrawać, oczyszczać dokładnie nasze cenne znaleziska, które często przy bliższym oglądzie okazywały się zupełnie robaczywe albo szpetnie przez ślimaki nadjedzone. Mimo to daliśmy radę w tym roku wypełnić suszonymi borowikami już kilka wielkich słojów. Będzie z czego robić ulubione, litewskie pierogi - grzybowiki dla dziadka!:-)






   Ale nie ma róży bez kolców. Są w lasach grzyby, ale i są kleszcze – w ilościach wprost przerażających! Mieliśmy już z mężem tej wiosny kilkukrotnie wątpliwą przyjemność bycia ugryzionymi przez owe pajęczaki. Nie da się przed tym żadnym sposobem ustrzec. A i z psów co dnia wyciągamy po kilkadziesiąt tych ohydnych krwiopijców.  Dlatego choć gna człowieka znowu do lasu, to jednocześnie lęk przez kleszczami potrafi nas przez kilka dni skutecznie przed tymi wyprawami powstrzymać. Zresztą nie tylko lęk, wszak mnóstwo pilnej pracy zawsze jest w obejściu. Bo to i budowanie nowych schodów przed wejściem, gdy stare popękały dokumentnie i groziły kompletnym zawaleniem. I pielenie grządek, gdy chwasty nie bacząc na nasze pobożne życzenia rozrastały się niepomiernie. I cowieczorne zbiory ślimaków, które w tym roku dotarłszy na Pogórze rozsmakowały się bezczelnie w naszych pomidorach, pietruszce i cukiniach. I naprawy drobne i większe, których w gospodarstwie potrzeba jest na okrągło. A wreszcie szykowanie ogromnych ilości drewna na zimę, która to praca najbardziej absorbująca i męcząca jest ze wszystkich, jakie mamy tu co roku do zrobienia. A że pracuje się zazwyczaj aż do zachodu słońca, to czasem człowiek tak umęczony, że ledwo do łóżka się dowleka, co więc tu mówić o skupieniu myśli, o napisaniu czegokolwiek. I kolejny dzień mija, i znowu kolejny, i znowu…I niby nic się wielkiego nie dzieje, wszystko się powtarza a jednak co dzień dzieje się tak wiele. O przemijającym czasie przypomina tylko człowiekowi nieraz widok jego coraz bardziej siwiejącej głowy, przekwitający już dziki bez albo góra wspomnień, która rośnie i rośnie z każdym rokiem.











   Nieraz chmury przepiękne, granatowo-sine zbierają się nad Jaworowem, burzę potężną zapowiadając i zerkam w podziwie na tę ich urodę a potem na grozę żywiołów rozpętującą się nad naszym siedliskiem. Wtedy dzianie wszelkie w obejściu na trochę zwalnia. Zaraz zacznie się wielki spektakl natury. Kury czym prędzej chowają się w wigwamie pod dzikim bzem albo w kurniku. Koty zwiewają na pełen siana stryszek. A psy w domu tulą się do naszych nóg i z niepokojem nasłuchują przerażających, dobiegających w oddali i z bliska grzmotów. Deszcz na spółkę z gradem siecze o parapety, wiatr hymny ku chwale żywiołów na cały głos z zapałem wyśpiewuje. 



   A ja widząc owe skłębione chmurzyska nucę sobie często pewną pieśń, której tylko początek, niestety, pamiętam i zawsze żałuję, że nie mam już kogo spytać o jej dalszy ciąg. Moja kochana Mama tyle piosenek znała i często nuciła…  Jak to było? „Chmury się kłębią i płyną, burzę zwiastuje nam wiatr, idzie chłopak z rozwianą czupryną, drogą nieznaną przez świat”. Może ktoś z Was zna przypadkiem dalsze słowa tej piosenki…?


 Oboje z Cezarym pozdrawiamy Was serdecznie i życzymy pięknego lata!:-))