Strony

niedziela, 26 lutego 2017

Szybko i zdrowo...



Cezary gotuje…

Dzisiaj podzielę się z dającymi radę czytać Cezarego sposobem na podobno zdrowe, szybkie zaspokojenie uczucia wilczego głodu, który daje znać, że ruszty są puste. Kiedy wracamy po dłuższej nieobecności i rozpakowaniu przede wszystkim żarcia dla psiaków mamy wybór, albo zupka chińska na szybko, albo…


Parę miesięcy temu zrobiłem doskonały zakup w jednym z okolicznych supermarketów za jedyne 40 PLN. Nabyłem coś na wzór chińskiego woka, czyli w miarę głęboką patelnię o słusznej średnicy. Idealna to, jak na polskie warunki patelnia do przyrządzania chińszczyzny. Niestety nie jest żeliwna i ciężka, tak, że nie nadaje się do rozbijania głów. Już widzę, jak niektórym zrzedły miny. A poza tym ciężka, solidna i na życie kosztowałby krocie. Jest fantastyczna, nic nie przywiera i myje się ściereczką bez płynu. Dlatego, też sam osobiście czyszczę ją zaraz po użyciu, a cały proces trwa dosłownie sekundę.


Przed wyjazdem przeczuwając, że wrócimy zgłodniali rozmrażamy porcję mięsa. Składujemy pocięte w paski mięso z piersi lub mięso z nogi kupione już bez kości. Może też być karkówka pocięta na cienkie plastry, tak, że można zobaczyć przez nie Kraków, tzn. jeśli coś jest tak cienkie, że nie może być cieńsze to nadaje się do oglądania Wieży Mariackiej z Podkarpacia. Mięso z kurczaka/indyka tniemy na „frytki”. Chodzi o to, by proces smażenia samego mięsa był krótki, nie więcej niż pięć minut.



A teraz grzejemy wok do czerwoności i kawałek po kawałku wrzucamy mięso, by ciągle skwierczało. Smażymy na oleju z dodatkiem masła, tak długo, by tylko straciło różowy kolor z każdej strony. Przeważnie pięć minut, a może trochę dłużej, zależy. W międzyczasie przygotowujemy czosnek, miażdżymy go, solimy i parę ząbków zostawiamy w całości, które dodajemy do smażonego mięsa. Te ząbki możemy pozostawić w łupce. Smakuje wybornie.


Następnie(w tym wypadku) dodajemy marchewkę i seler pokrojony w słupki. Smażymy kolejne pięć minut i dodajemy pokrojone w nieprzewidywalne kawałki warzywa. Cebula w ćwiartki, por na spore długości i kapustę pekińską lub każdą inną w zależności, co mamy i czego chcemy się pozbyć ze względu na okres przydatności. Szczypta soli nie zawadzi. Zupełna dowolność. Jak chińszczyzna, to chińszczyzna. Przecież patrzymy na nią i tak skośnym okiem. Smażymy kolejne minuty, krótko.


Na koniec możemy dodać jogurt lub kwaśną śmietanę, mieszamy. Robimy jakikolwiek sos wedle uznania. Jeszcze minutka i przed wyłączeniem dodajemy zmiażdżony czosnek, dużo. Prawie gotowe. Warzywa muszą być al dente. Oboje lubimy chrupać i czuć pod zębem każdy kawałek oddzielnie pomimo, że gotowy produkt wygląda na jednolitą masę. Już na talerzu dodajemy świeżo rozczłonkowany pieprz. Wcześniej wkładamy nos do moździerza i delektujemy się wybornym zapachem. Dzisiaj popijaliśmy to danie czerwonym barszczem z poprzedniego dnia. 


Ideałem jest mieć mrożone warzywa na patelnię. Wtedy cały proces trwa pojedyncze minuty. Prawda, że kolorowo? A za oknem szaro i buro!
Już sam nie wiem czy mam odżywiać się zdrowo i żyć parę dni dłużej, czy jeść same półprodukty i rozkładać się też dłużej? Pomyślę…


  

piątek, 24 lutego 2017

Biała Misia...


   Niedawno skończyłam publikować na "Nitkach losu" trzyczęściową opowieść o naszej kochanej suczce Misi, ale ponieważ dużo myślę o tej psince, to wykluła mi się jeszcze piosenka o niej. Była tu kiedyś publikowana piosenka o lawendowym Jacusiu, to teraz czas na muzyczną opowieść o białej Misi. Od dawna "chodziła" za mną pewna melodia, która aż prosiła się o polski tekst. Melodia owa pochodzi z koreańskiej dramy pt. "Bogini ognia".


  Zapraszam do oglądania załączonych, zimowych jeszcze zdjęć oraz do posłuchania i pośpiewania piosenki!:-))



Biała Misia

Psiak biegnie przez pola
Ściga psotny wiatr
Mina wesoła
Ogon sterczy wśród traw

Jak rzadka muszelka
W której perła cenna trwa
Wszystko czuje, pamięta
Morzem jest dla niej świat

Biała Misia w mrok gna sercem swym
Wie coś więcej, niż wiesz Ty czy ja
Choć nie widzi nic, to nie lęka się być
Umie blaski odnaleźć dnia…

Psiak na plamie słońca
O czymś sobie śni
Goni zająca
Wiosnę tropi wśród mgły

Biała Misia w mrok gna sercem swym
Wie coś więcej, niż wiesz Ty czy ja
Choć nie widzi nic, to nie lęka się być
Umie blaski odnaleźć dnia…

Jeszcze przed Misią tyle dróg
Tyle zdarzeń, przeróżnych snów
Jeśli będzie w życie tak serdecznie szła
Spotka więcej dobra niż zła

Biała Misia w mrok gna sercem swym
Wie coś więcej, niż wiesz Ty czy ja
Choć nie widzi nic, to nie lęka się być
Umie blaski odnaleźć dnia
Umie blaski odnaleźć dnia…





wtorek, 21 lutego 2017

W klatce…


Cezary pisze...

Krasicki Ignacy: „Ptaszki w klatce”

"Czegóż płaczesz? - staremu mówił czyżyk młody - 
Masz teraz lepsze w klatce niż w polu wygody." 
Tyś w niej zrodzon - rzekł stary - przeto ci wybaczę; 
Jam był wolny, dziś w klatce - i dlatego płaczę." 


   Pisząc o czymkolwiek zawsze mam obiekcje odnośnie formułowania wypowiedzi. Odnosi się to też do zawartości. Moja teoria spiskowa; już wszystko zostało napisane/powiedziane poniekąd sprawdza się(„się” używam w nietypowym miejscu, jako namiastki wykrzyknika). Wiem, że automatyczny wykrywacz zadziała w tym miejscu! Pozostaje w imię inności tworzyć kombinacje, których przekaz jest jedynie ułudą nowości.

   Jesteśmy niewolnikami swoich własnych wyobrażeń o szczęściu. Nie tylko materialnych, ale także empirycznych… czy w końcu duchowych. Gromadzimy dla gromadzenia, zawalamy półki w biblioteczce oraz te w zwojach mózgowych tym wszystkim, co jest w danym momencie osiągalne i ma być zwielokrotnione. Cztery telefony komórkowe, telewizor w każdym pomieszczeniu, komputery, laptopy, smartfony, stos książek na uginających się półkach…
Jeden z telefonów dla przyjaciół, czwarty z zastrzeżonym numerem… Na telewizorze w salonie oglądamy sentymentalne seriale, w ubikacji oglądamy… no właśnie, co tam oglądamy? Jest pięknie, czujemy wolność wyboru pomiędzy… na pewno miejsca czy sprzętu, ale to też kolejna ułuda. Faktycznie nie mamy żadnego wyboru. Reklamy na każdym z odbiorników w każdym miejscu krzyczą to samo: „jesteś tego wart”. No jasne, jesteśmy i lecimy po nowy specyfik odmładzający ciało, i co ciekawe, po specyfiki mające zbawienny wpływ na duszę, podobno. Obawiam się, że te wszystkie cuda wtłaczają nas w złotą klatkę, pozłotkę. Mówi się, że jest to wyścig szczurów i wiem, dlaczego. W klatkach gratisowo zostały zainstalowane kołowrotki i biegamy po nich. Można dostać zawrotu głowy ze względu na astronomiczne obroty i mamy wrażenie, że ciągle jesteśmy na górze, dlatego, że wisząc głową w dół zamykamy oczy. A może nie zamykamy, a pod wpływem ciężkości przekazu zamykają się automatycznie? Potrzebna jest nowa ustawa regulująca tego typu przypadki. Jeszcze dziś wniosę apelację. Bariera pomiędzy wymogiem posiadania, a szczęściem z gromadzenia bogactw została zatracona bezpowrotnie.
 
   Często pracujemy nadmiarowo, depcząc po drodze wszystkie świętości z pominięciem bożka mamony. Cel sam w sobie, bieg skrajem przepaści, a cel w miarę zbliżania oddala się. Mamy dużo, chcemy więcej. Coraz bardziej widoczny jest brak okazywania prawdziwego uczucia i zainteresowania odnośnie najbliższych nam(rodzina, znajomi), temat zostaje traktowany z lotu i po łebkach. Mąż/żona pracuje i para(plus ewentualne potomstwo) ma zaledwie kilka chwil na bycie z sobą. Mąż/żona utyrana dniem pracy myśli tyko o wypoczynku w samotności. Wydawać by się mogło, że nic nie brakuje do szczęścia w sensie materialnym i mało kto zauważa, że druga strona została wciśnięta do złotej klatki. Rezultat takiej, a nie innej relacji. Mąż/żona szuka alternatywnego świata, by móc realizować swoje marzenia, nie być niewolnikiem drugiej osobowości. Niestety marzenia to często pęd, by posiąść jakieś rzeczy materialne. I jeśli mamy na tyle rozsądku, umiaru wszystko jest dobrze. Jednak, jak ustrzec się przed spiralą zachłanności. To nie jest rozkręcony bączek, który powoli zwalnia. Jest też tak, że druga osoba dobrowolnie zamyka się w złotej klatce, tylko po to, by ta pierwsza mogła być na świeczniku zawodowym lub jakimś tam.

   Jak to jest naprawdę? Część ludzi nie ma innej możliwości, pracuje ponad siły, by zapewnić rodzinie życie na minimalnym poziomie. Te osoby nigdy nie dostaną Gold Master Card, nigdy nie kupią większego mieszkania, a marzą o nim. Wyobraźmy sobie rodzinę pięcioosobową w jednym pokoju? Czy jednak marzenie o dwupokojowym mieszkaniu jest marzeniem? Nie! Jest podstawową potrzebą, koniecznym do godnego życia, minimum.

   Oczywiście nie możemy być gorsi od sąsiada, więc kupujemy większy i dłuższy samochód, z lepszym warkotem silnika i każde „większe i lepsze” znajduje usprawiedliwienie, choć niejednokrotnie nie stać nas na taki „komfort”. I… nie będąc pracoholikiem stajemy się nim z konieczności. I… co?   Przykładowa Inga właśnie kupiła najnowszy smartfon, jej znajoma Jola pęka z zazdrości, ale nie kupi takiego samego. Musi mieć lepszy, o co nietrudno, bo nowszy model pojawi się w następnym miesiącu. Ona to wie! Właśnie obejrzała reklamę telefonu, który poza wszystkim zmywa naczynia. Musi go mieć. Inga też wie i poczeka dwa miesiące. Pewnie, gospodyni domowa musi mieć ostatni krzyk „mody”. Rozmowy ze znajomymi powinny być krystaliczne i bez zakłóceń, bo mogłaby zostać posądzona o robienie plotek. Poza tym, kiedy stoi w kolejce po dwa kilogramy ziemniaków błyśnie smartfonem. Reakcje mogą być różne, tak, jak różni są ludzie. Niektórzy pomyślą; ale dobrze powodzi się jej, pewnie ważna osoba. No tak, każdy z nas jest tego wart(?). Pani gospodyni jest szczęśliwa. Zabłysła za pożyczone pieniądze. Jednak może być inaczej, Inga i Jola kupując najnowsze cacka wypełniają tym pustkę po czymś… braku miłości, rozżaleniem, niespełnieniem się…
Pewnie istnieje milion wariantów takiego postępowania.
   Przyznam, sam przechodziłem przez różne fazy „szczęścia”. Było tak, a nie inaczej. Dałem radę. Dziś żadna reklama, powaga instytucji czy tytuły nie robią na mnie wrażenia. Widzę człowieka. 

W ludziach karleją szczytne ideały, a władzę przejmują ich marne substytuty.


                   

sobota, 18 lutego 2017

Barszcz Sosnowskiego wśród nas, czyli post o fali hejtu…

Cezary pisze...
  
   Żyjemy w „intrygujących” czasach pod względem szybkości zachodzących zmian, adaptacji nowych pojęć czy przemieszczania ich hierarchii „ważności”. Poprawność polityczna, jako narzędzie kierowania umysłem zatraciła rację bytu ze względu na używanie jej, jako bezpośredni zakaz czegoś bez analizy problemu i wynikała z interesu pewnych grup społecznych/politycznych. Ktoś zarobił na tym, ktoś stracił… ktoś awansował, ktoś został zepchnięty na dno…
   Poprawność polityczna wyznacza granice tego, co wolno, co wypada, co jest słuszne a co niewarte i niegodne uwagi. Każe zamykać usta i udawać. Nie pozwala nazywać rzeczy po imieniu. Jednak ludzie nie chcą i nie potrafią żyć w dwóch rzeczywistościach, w schizofrenicznym rozdarciu na to, co jest i na to, co być powinno. Rodzi się w nich bunt, podobny jak u dzieci, które wbrew swej naturze zmuszane przy dorosłych do nadmiernej grzeczności, wśród rówieśników odreagowują i pokazują diabelskie różki. Każda bańka mydlana prędzej czy później pęka i pozostawia po sobie brzydką plamę. Właśnie tę plamę coraz wyraziściej widać w mediach, w polityce, w stosunkach społecznych, w codziennym życiu. Ludzie wprost kipią nienawiścią, złością, niechęcią do tego, czego nie potrafią zrozumieć, do wszelkiej inności, lepszości, pragnieniem wyrównania rachunków krzywd, zadośćuczynienia swym instynktom i kompleksom. Nie oglądając się na podstawowe normy dobrego wychowania oraz obowiązujące kanony poprawności pragną wylać z siebie wszystkie trawiące ich emocje, wszystkie żale i frustracje. Efektem tego jest powstanie trendu, znanego jako mowa nienawiści, mowa nienawiści będąca obusiecznym mieczem. Oprócz zakazu jej używania pojawiło się przyzwolenie na nią. Jest powszechniejsza. Pleniąca się niby barszcz Sosnowskiego i porażająca swym parzącym dotykiem wszystkie dziedziny życia. Mowa nienawiści zawiera w sobie te pierwiastki, które są przeciwko sprawiedliwości społecznej, politycznej czy w końcu przeciwko indywiduom. Jest wszędzie, w mediach, przestrzeni publicznej, wokół nas i ulubionym przez nas Internecie. Każda „demokratyczna” instytucja stara się zdefiniować ją w taki sposób, by służyła wyłącznie ich interesom. Stąd próby forsowania „definicji” stają się kolejnym polem walki. I jak zawsze o wpływy i pieniądze. 

 Znalazłem taką oto definicję:
 
Mowa nienawiści to „wypowiedzi, które szerzą, propagują i usprawiedliwiają nienawiść rasową, ksenofobię, antysemityzm oraz inne formy nietolerancji, podważające bezpieczeństwo demokratyczne, spoistość kulturową i pluralizm”.

   Autor powyższej tekstu popisał się elokwencją. Nie wszyscy muszą wiedzieć, co znaczy słowo „ksenofobia”, które zawiera w sobie wszystkie inne wymienione. Widocznie chciał trafić do całego przekroju społecznego? Nie rozumiem też użycia sformułowań; bezpieczeństwo demokratyczne, spoistość kulturowa. Żeby było śmieszniej napiszę; „pluralizm gwarancją bezpieczeństwa demokratycznego”, ba, jakiego! Nie da się rozszerzyć spoistości kulturowej ponad mieszanką narodowościową o różniących się tradycjach, interesach, itd.
   Nasze dzisiejsze życie to głównie Internet. Zakładana bezimienność pozwala na wypowiadanie się w każdej sprawie, na każdym poziomie bez odpowiedzialności moralno-karnej(?). Hejtujemy wszystko i wszystkich. Walka o dominację pomiędzy grupami interesów przybiera złowrogie formy, obalające uznane świętości i przekracza wszelkie możliwe normy. Powielane po wielekroć stereotypy zaczynają powoli kształtować naszą świadomość i część z nas nie zauważa tego faktu. Akceptując w milczeniu stajemy się częścią dobrze zaprogramowanej propagandy, pogłębiania podziałów, wynajdywania ich tam gdzie ich nie ma. W mediach widzimy personalne ataki przy użyciu wyrafinowanych kłamstw i wulgaryzmów. Jeśli ja mówię, że to jest białe, to ci w pozycji do mnie mówią, nie to jest czarne bez względu na oczywistość. Ba, takie zachowanie nie odnosi się wyłącznie do „pojęć”, odnosi się do niezaprzeczalnych faktów z przeszłości, bo o przyszłości możemy dywagować.
   Nieczęsto zaglądam na fora, a zajrzawszy czym prędzej z nich uciekam porażony panującym tam ogromem nienawiści, chamstwa i złości. W Internecie rozgrywa się propagandowa, wulgarna bitwa przy użyciu niewybrednych skojarzeń oraz najgorszych, rynsztokowych epitetów. I nie ma znaczenia o czym napisany jest artykuł. Zawsze swoje poglądy można wcisnąć. Konsekwencją takiego postępowania są czyny podlegające pod kodeks prawny. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej prosperującą kastą są sędziowie i prokuratorzy. Coś rozsądzą, coś zagmatwają czy przeciągną sprawę poza okres karalności. I kręci się…
   I kolejna heca… Np. ludzie z mniejszościowych grup społecznych dotknięci hejtem są oburzeni, a hejtujący swoje zachowanie uważają za coś usprawiedliwionego i koniecznego. Zdaje im się nawet, iż owo hejtowanie jest formą obrony tradycyjnych wartości. Hejterzy nie rozumiejąc jakiegoś zjawiska, z miejsca uprzedzają się co do niego, i bluzgają w samoobronie wobec czegoś, co ich przeraża, oburza, brzydzi. Czynią tak z pominięciem bagażu historyczno - społecznościowego, po to by dać publiczny wyraz swoim przekonaniom, po to tylko by zaistnieć,. Nie zatrzymamy tej fali dopóki „autorytety” będą sięgać po nikczemność w obliczu bezkarności i w ten sposób narzucać formę dyskusji o sprawach, które dotyczą nas wszystkich, nawet, jak z naszej strony jest brak zaangażowania. `
    A dlaczego jako ilustracja tego tekstu została użyta twarz Marylin Monroe?  Równie dobrze mógłby to być Michael Jackson, John Travolta czy nawet swojska Doda. To wszystko osoby publiczne, rozpoznawalne, budzące nieustanną ciekawość i podlegające największej fali hejtu….
    Cezary(ba) przestrzega przed nadużywaniem określenia „mowa nienawiści”. Z braku forsowanych podziałów sama się unicestwi. I oby tak było…
   W strefie blogowej spotykamy się z podobnym zjawiskiem. Widoczne grupy interesu oddziaływają na powiązania między blogowe, choć często przybierają formy bardziej cywilizowane, często z ukrytą ironią i plotkami poza blogowymi. Nie dajmy się zwariować! Jesteśmy tu po to, by współżyć, a nie tyranizować się wzajemnie.
   Przykłady odnośnie mowy nienawiści znajdujemy na każdym kroku. Zostały pominięte i ciekaw jestem konkretnych przykładów.





wtorek, 14 lutego 2017

Gołąbki a la Cezary, czyli coś dla duszy i dla ciała...


Cezary gotuje…


Mam takie kobiece dni, kiedy nie wiem, co z sobą począć. Psa nie pogłaskam, Olgi nie przytulę, a jak paczka robi się pusta to jadę po mandarynki. Zawsze kupuję dwie lub najwyżej trzy paczki wierząc, że ostatnie. Droga skuta lodem, autem zarzuca w każdą stronę, koleiny tak głębokie, że podwoziem szoruję po lodzie. Ale najważniejsze są mandarynki. Podczas ostatniej wizyty w sklepie nie kupiłem tych prawdziwych mandarynek. Podrożały o sto procent, ba! Snując się pomiędzy regałami zauważyłem coś zielonego o obłych kształtach. Kapusta, najzwyklejsza i na dodatek niewiadomego pochodzenia. Rozmarzyłem się o gołąbkach przełykając głośno ślinę. Ekspedientka popatrzyła na mnie z politowaniem. W imię czego odmawiam sobie gołąbków? Kupiłem wszystko, co trzeba i hajda do domu. W drodze powrotnej uprzejmy Cezary jadąc pod górę i chcąc uniknąć czołowego zderzenia zjechał do rowu. I ani do przodu, ani do zadka. Kolejny samochód zatrzymał się i kierowca uśmiechając się pośpieszył z pomocą.  W tym dniu zapomniałem o gołąbkach…


I dopiero dzisiaj wziąłem się za gotowanie. Olga nie przepada za gołąbkami twierdząc, że każdy produkt da się zjeść osobno i tak samo wymiesza się w żołądku bez trudów ich przygotowania. Można i tak… Olga i ja nigdy nie gotujemy z przepisu. Improwizacja gwarantem niepowtarzalności.

Najpierw wziąłem kilogram ryżu i napoczętą torebkę. Wrzuciłem do gara, zalałem wodą. O dziwo woda zrobiła się mętna. Po odlaniu i kolejnym zalaniu było dobrze. Garnek postawiłem na małym gazie, to znaczy przesunąłem go w odległy kąt kuchni Jawor opalanej drewnem. Ryż nie może się rozgotować. Ma napęcznieć po zawinięciu w liść kapuchy i rozepchać go, tak by po wyjęciu nie rozlatywał się. W międzyczasie namoczyłem parę garści suszonych prawdziwków i też postawiłem na małym gazie.


Użyłem około kilograma grubo pokrojonej cebuli. Smażymy tak, by spodnia warstwa dobrze zbrązowiała, a góra była blado złocista. Takie przygotowanie gwarantuje delikatny smak cebulowy bez przesady. 

Psy pokładły się pokotem na kuchennej posadce i bacznie obserwowały każdy ruch, co nie ułatwiało krzątaniny. Liczyły na ochłapy ze stołu, a przecież miski zawsze są pełne do połowy. Delikatnie stwierdziłem, że psiaki nie były na spacerze. Olga ulitowawszy się zabrała je na godzinne bieganie po lesie. Wróciły szybciej niż się spodziewałem. Zawsze mamy problem z zagonieniem czeredy za bramę, lecz tym razem wszystkie pojawiły się w kuchni, jak na komendę. Magiczna woń gołąbków drażni nawet ich nozdrza, a co dopiero Cezarego.

Najgorzej jest z przygotowaniem kapusty. Zewnętrzne liście wyrzucamy, głąba, jak to głąba należy wyciąć bezpowrotnie. Dało się do połowy i szlus. Wcześniej zagotowujemy gar wody, tak, by kapusta nie sięgała dna, ma pływać, jak rybeńka. Następnie liść po liściu prowadzimy akcję rozbierania, aż do zupełnej nagości. Liście układamy wypukłością do dna talerza i na nim kładziemy kolejny. Potem odwracamy i nożykiem wycinamy grzbiet, by liść bezpowrotnie zgubił sztywność. Ma być plastyczny, by akcja zawijania farszu zakończyła się powodzeniem. Nic nie ma wystawać. 

Mamy ryż, cebulę, grzyby i mielone mięso w ilości około 2 kilogramów. Do tego torebka czarnego pieprzu i sól do zaspokojenia. 

A teraz to, co Olga lubi najbardziej czyli mieszanie gołymi rękoma. Robi to tak zamaszyście, że bałem się o integralność ziaren ryżu.

Zanim rozpoczniemy zawijanie należy przygotować największy gar, jaki jest w obejściu. Mamy taki, przeważnie służy do wekowania słoików. Na dno kładziemy kilka liści, a na nie mięso z kością, np. żeberka i znowu pokrywamy liśćmi kapusty. Tak przygotowane mięso w kolorze różu jest czymś najlepszym, co mogło spotkać człowieka. Niestety tym razem mogłem dostać tylko wędzone kości i to w wymiarze mini. Nie dość tego, że psy zjadły połowę, to jeszcze wędzone. Zobaczymy, jak to smakuje… 

Zawijanie jest dziecinnie łatwe. Kładziemy liść na dłoni grubym końcem do siebie i łyżką nakładamy farsz. Zakładamy cienki koniec i potem lewa-prawa strona pod spód. Gotowe. Starannie układamy jeden na drugim i zalewamy wodą lub wywarem, co kto lubi. Na górę kładziemy talerz, a na niego garnek wypełniony wodą lub maszynkę do mięsa, dla obciążenia. Gotujemy długo i powoli. Najlepsze są na drugi dzień. Smacznego!

                          


Nie doczekały się. Olga o dwudziestej drugiej, leżąc już łóżeczku poprosiła o jednego, potem o drugiego. I co tu dziwić się zaokrąglonym biodrom?!:-)
Wirtualna restauracja otwarta!






sobota, 11 lutego 2017

Serce...





Tylko serce się nie myli, tylko sercu ufaj
Ono bije w każdej chwili, nie duś go, wysłuchaj
Wszelkie inne głosy, rady są diabelskim szeptem
Tylko serce wie, co dobre, niewinne i święte
Czemu stale je zagłuszasz? Czemu mu nie wierzysz?
Spośród gruzów się wynurza i bardzo chce przeżyć
Podtopione nadal bije, zranione wciąż stuka
Bądź mu wierna póki możesz, bóstw innych nie szukaj
Nie zrozumie cię rozsądek, z czasem pogodzenie
Tylko serce, co wie wszystko, jego płacz i drżenie…

   Powyższy wiersz napisałam kilka dni temu, tuż po tym, gdy pożegnałam się z ostatnimi naszymi kozami -  Brykuską i Kruszką. Pisałam i szlochałam... A psy czując mój smutek garnęły się do mnie, stawały na tylnych łapach i lizały moje mokre od łez policzki, pocieszały po swojemu… Kochane, wrażliwe stworzenia…Najdroższe pocieszanki...

   Kozi rozdział w naszym życiu trwał dobrych kilka lat. Wiele się przez ten czas nauczyłam o kozach, ale chyba najwięcej o sobie. Wszystko było i jest po coś… Widocznie musiałam przeżyć na własnej skórze bezbrzeżną radość związaną z narodzinami koźlątek i rozpaczliwy smutek związany z ich odejściem. Każdym odejściem, nie tylko tym drastycznym na drugi brzeg tęczowego mostu… Musiałam związać się z kozami emocjonalnie, przeżywać ich dobre i złe chwile… Szaleńcze biegi przed siebie, gdy poczucie wolności napełniało je szampańską, zaraźliwą i dla mnie radością… Dni rui, kiedy nie obchodziło ich nic poza seksualnym zaspokojeniem a w braku tegoż owocowało nerwowością i złością.  Wiele razy zmuszona byłam przerywać kłótnie między kozami, bijatyki związane z walką o dominację w stadzie, sama przy tym nieraz mocno obrywając. Towarzyszyłam im podczas spacerów do lasu, spokojnego pasienia się przy mnie na łące, w czasie którego podchodziły na pieszczoty, na czułe spojrzenia w oczy… Leczyłam je, gdy chorowały, opatrywałam rany pogryzionej przez Jacusia Brykuski.  Co roku ścinałam dla kozich panien ogromne naręcza gałęzi wierzby, bukiety kwitnącego ziela wrotyczu. Karmiłam mlekiem z butelki małą Kruszkę, gdy jej mamie Brykusce zabrakło instynktu macierzyńskiego, aby w równym stopniu móc zadbać o potrzeby swoich dwojga koźląt… Wszystko to było po coś…



   Mogłabym tak wymieniać i wymieniać kolejne wspomnienia…. Ta wyliczanka sprawia mi ból, bo wciąż tęsknię, mam wyrzuty sumienia i czuję smutek widząc puste, kozie boksy albo ogladając kozule na zdjęciach... A jednak wiem, a raczej mój rozsądek wie, że dobrze zrobiliśmy rozstając się z kozami. Nie chcieliśmy już ich rozmnażać, nie mieliśmy dość siły na coroczne sianokosy, na sprzątanie ich boksów z zalegających tam po zimie ton słomy i siana posklejanych obornikiem. Poza tym obecność kóz i konieczność codziennego ich wyprowadzania na łąkę, dojenia, pojenia oraz karmienia sprawiała, że nie mogliśmy z Cezarym nigdzie ruszyć się z Jaworowa na dłużej. Kiedy jechałam na Śląsk, do rodziców, zawsze robiłam to z wyrzutami sumienia, bo zostawiałam całe gospodarstwo na głowie męża. Wracałam więc tak szybko jak się dało a dzisiaj żałuję, że tak mało czasu poświęcałam swojej mamie… Gdybym mogła wrócić czas. Gdybym wiedziała jak się to wszystko z nią potoczy… Mam jeszcze tatę. Nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Dam mu tyle z siebie, ile tylko będzie trzeba…


   Wszystkie nasze kozy poszły do dobrych gospodarzy, gdzie pod pewnymi względami będzie im nawet lepiej niż u nas. Pierwsza była wzięta od zielarki Majka – biała, do końca dzika i nieufna. Kilka lat temu zamieszkała kilkadziesiąt kilometrów stąd u prostej, ale serdecznej gospodyni, która traktuje zwierzęta z szacunkiem i troską. Trafiła tam razem z kozłem, Łobuzem Kurdybankiem.  Mądre to było i przywiązane do nas, ale i bardzo silne zwierzę. W chwili, gdy zdecydowaliśmy, że nie będziemy już rozmnażać więcej kóz jego obecność w naszym gospodarstwie stała się, niestety, problematyczna. Niezaspokojony popęd seksualny był powodem ogromnej agresji i depresji capka oraz zdenerwowania sąsiadujących z boksem Łobuza kóz.


   Srebrzysta Popiołka w zeszłym roku trafiła do leśniczego, który ma dzieci cierpiące na skazę białkową a więc niemogące pić krowiego mleka. Jej mleko bardzo się tam przyda. A prosto z koziarni, w której poza nią mieszkają jeszcze dwie inne kozy Popiołka może wybiegać wprost na wielką łąkę i paść się tam w ciepłych miesiącach, ile tylko dusza zapragnie. Nikt jej tam nie przypina do kołka, nie denerwuje się, że obgryza mu cenne krzewy i kwiaty w ogrodzie.


   

    Jej córka – Szarka wraz z synkiem Brykuski Kleksikiem pół roku temu zamieszkała w gospodarstwie sympatycznego, młodego małżeństwa kilka wiosek stąd. Pewnie ma już swoje małe i cieszy się nowym życiem.

   A Brykuska i Kruszka przed kilkoma dniami powędrowały do rodziny ze Śląska, która przejąwszy gospodarkę po ojcu i zamieszkawszy na Podkarpaciu kontynuuje ojcowską, kozią hodowlę. Do tej samej hodowli jakiś czas temu trafił synek Popiołki – Tofik. I dobrze mu się tam dzieje.

   A co z kurami? Jest ich w Jaworowie już niewiele. Kurze staruszki niosą się coraz mniej, ale w spokoju dożyją u nas swoich lat…

   Olga i Cezary Jaworowie uczą się wreszcie mierzyć siły na zamiary i we właściwej kolejności ustawiać swoje priorytety. Muszą to zrobić, aby nie zaharować się, w imię udowodnienia sobie, że choć miastowi to siłacze. Tych dwoje musi dbać o siebie, bo zdrowie coraz bardziej im szwankuje. Wiek i choroby cywilizacyjne robią swoje…


   Nie jest mi łatwo o tym wszystkim opowiadać, bo człowiek nie lubi przyznawać się do słabości. Słabość i rezygnację z czegoś traktuje się przeważnie jako porażkę. A jednak czułam, że powinnam szczerze napisać, bo skoro kiedyś otworzyłam w życiu jakiś rozdział i zwierzałam się tutaj z towarzyszących mi wówczas uczuć,  tak teraz aby być w porządku wobec siebie i wobec Was, czytelników tego bloga, powinnam opisać to, co czuję, gdy pewien rozdział w naszym życiu się skończył. 
   Pewnie wiele jeszcze dobrych, pięknych chwil przed nami. Wiele wyzwań, niespodzianek, zaskoczeń. Taką mam przynajmniej nadzieję...


    Trzeba jednak pogodzić się z upływem czasu, nie ma rady… Trzeba słuchać głosu rozsądku, choć serce wciąż się buntuje, wciąż wie swoje. Cicho bądź już serce…