Strony

niedziela, 29 listopada 2015

Samotni...

 
   Czasem wydajemy się sobie tacy samotni...Tacy dziwni, inni, pokrzywieni, odarci z twardej skorupki, co to tak udatnie chroni innych. I tylko my jej nie mamy. Tamci - szczęśliwcy w czepku urodzeni. Jakże im zazdrościmy! A my? Jacy kalecy, jacy nieudani. Niepozbierani, niedorobieni, zagubieni, struchlali, połatani a wciąż dziura na dziurze. W sobie ściśnięci. Innością swoją uzniośleni albo zdruzgotani. Miną nadrabiający. Zdziwieni, bo przecież były chwile, że wszystko tak dobrze się zapowiadało. Żar! Moc! Śmiech! Widoki! Przeczucia! Uczucia! Nigdy nie kończąca się Młodość. Fala za falą. Tylu ludzi podobnych i bliskich. Plany, plany...
   Ale to nic...Tylko fatamorgana. Rozsypane puzzle...Bo w środku nadal pozostajemy tacy samy. Samotni. Obolali. Z boku. Z miną kota, co to na puszczy...Czy sami sobie winni...? Czy to może koleje losu tak wszystko pogmatwały...?
   Ile zgorzknienia...Ile rezygnacji...Czy to przychodzi z wiekiem? I każdy z nas to ma? A ci, którym udało sie uciec przed tym bólem, to pewnie mają znajomości w niebie. Pewnie znaleźli klucz...
   A jeśli klucza nie ma...? I jest tylko to, co jest. My sami w lustrze i poza nim. Prześladujący sami siebie oskarżeniami, krytyką, podejrzeniami, pamięcią, nadziejami...I po co to wszystko? Patrzysz na liście, które najpierw ufnie się zielenią, potem głębokich barw jesiennych nabierają,  opadają, a potem w nicość się zamieniają...Jeszcze tylko na moment przed zdeptaniem w koronkę szronu się przyozdobią a potem...sczezną, jak wszystko...
   A tymczasem świat po dawnemu biegnie w swoją stronę...A może wcale nigdzie nie biegnie?Może stoi i przygląda się nam z nadzieją. A my mu tej nadziei nie dajemy? I osłabiamy go swoją słabością, swoim niedowiarstwem i negacją. Bo samotni...Samotnością oplątani. W samotności bezpieczni i nią usprawiedliwieni. Bezradnością zdławieni. Przytłoczeni powtarzalnością. Przerażeni starością, przed którą nie da się uciec a jej objawy codziennie osaczają. Pokarani niemocą. Zużyciem. Obcy sobie, obcy innym, choć niby tacy normalni, tacy bliscy, tacy pozbierani, tacy szczęśliwi...
   Jestem taka, jak Ty...I staram się jak mogę...Żyć. Ocalić kawałek sensu. Cieszyć się czymkolwiek. Dostrzegać dobro i dawać się oszukiwać byle pozłotką. A nawet chcąc być oszukaną! Służyć komuś dobrym słowem, czynem i cieszyć się tym, że na coś mogę być przydatna. Istnieć!Byleby istnieć...
   Ale czasem jest ciężko...Na nic baśnie, wiersze, gesty, teksty natchnione. Proza dosięga każdego. I samotność. I niezrozumienie. I lęk. Nicość...
   A życie...? Ono wciąż, mimo wszystko i na przekór trwa  a trwając bezczelnie stawia nowe wyzwania...I znowu musisz otrzeć smarki z nosa. A potem iść przed siebie. Samotna, nie samotna. Nieważne. Życie wciaż trwa...A więc szukasz światełka...

Na razie...

sobota, 28 listopada 2015

Baśniowy miesiąc, czyli powrót starych, dobrych znajomych...


   Kochani, zbliża się grudzień a jak wiecie jest on bardzo miłym memu sercu miesiącem. Ma on moc budzenia we mnie na nowo ufnego w dobro i magię dziecka oraz pragnienia by tym nastrojem podzielić się z innymi.

   Wydaje mi się, iż tak ciężkie, czarne chmury zawisły od dłuższego czasu nad Polską, Europą i całym światem, że człowiek ma nieraz dławiące wrażenie braku tlenu. Potrzeba mu jakiegoś wytchnienia, nadziei, ucieczki z tych dusznych, politycznych klimatów. Każdy robi to jak potrafi. Szuka sobie nisz, w których może poczuć się w miarę normalnie i bezpiecznie. Nie martwić się wciąż o to, co jest i będzie. Może się komuś zdać, że to zwykłe chowanie głowy w piasek, czy nawet gorzej - objaw zdziecinnienia. Ale jeśli nawet zdziecinnienia, to przecież w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Myślę, że musimy się na powrót nauczyć świeżego, dziecięcego patrzenia na rzeczywistość, ubarwiania jej własną wyobraźnią i nie lękającym się niczego dobrem. Może ten świat zarazi się od nas optymizmem i znowu pokaże swoje serdeczne, wielokolorowe oblicze...?



   I oto moja propozycja na blogowe rozpraszanie tych ciemnych chmur. Od początku grudnia będę tutaj umieszczać nowe opowieści, które powstały i nadal powstają w oparciu o cykl "Miasteczko odnalezionych myśli", oraz "Bal na powitanie jesieni". Znowu zamierzam ożywić dawne, znane Wam i, mam nadzieję, lubiane postaci. Bedę też chciała jakoś wciągnąć Was w te baśniowe historie, sprawić byście mogli nieomal realnie wejść w ich głąb...Ci, którzy pamiętają jeszcze finał "Balu na powitanie jesieni" kojarzą pewnie, co mam na myśli.



   W związku z powyższym na pasek u samej góry bloga wraca zakładka z "Miasteczkiem odnalezionych myśli" oraz z "Balem na powitanie jesieni". Zachęcam Was byście tam sobie zajrzeli i ponownie przeczytali stare opowieści. A poniżej, na zachętę, letnia opowieść z "Miasteczka...", która jest tam opublikowana jako ostatnia, a która wiele ma wspólnego z ciągiem dalszym, który na blogu pojawi się już niebawem...





Pastelowa ballada

   Jakaś dzisiaj radość całe miasteczko opanowała. Jakaś niecierpliwość w murach się zalęgła. Duch tańca i bezkresnych lotów zamieszał w sercach i rozświetlił wszystkie zakamarki. Przygoda i radosne bąbelki lipcowej pogody unoszą miasteczko w górę..
   Między obłokami wszystkie myśli stają się leciutkie. Nic nie ważą. Nic nie bolą. Rozglądają się dookoła i widzą szerokie przestrzenie tylu nowych możliwości. Cichutkie, dzwoneczkowe śmiechy drgają wokół jak błędne ogniki. Kropelki rosy błyszczą na tęczy. Słońce chichoce z zadowoleniem, bo rozśmieszyło nawet uschłą dawno temu akację. I proszę! Akacja buchnęła perlistym śmiechem białych kwiatów.

   Myśli same nie dowierzają, że to robią. Tak niedawno tkwiły mocno przywiązane do ziemi. Przyczepione pajęczyną smutku, bezsilności, zwątpienia i samotności. Myśli nadziwić się nie mogą tej niezwykłej wysokości, na jakiej się teraz znalazły. Słońce tańczy na dachach domów. Zwłaszcza dom z czerwonymi dachówkami  wygląda teraz jakby tańczył z promieniami cudowne rytmy flamenco. Wolność. Skoczność. Lekkość. Wszystkie sny wyległy na ulicę i ogrzewają się w gorących nastrojach upojnego lata.

   Kilka dni temu skończył się rok szkolny a już za chwilę lipcowe upały i zapachy zaproszą wszystkich młodych duchem do beztroskiej wędrówki po polach i lasach.
 Co rano rosa okrywa trawy i młode listki a wiele z kwiatów wciąż czeka w nieśmiałych paczkach na swój rozkwit. Jednak niektóre z uczuć ludzkich rozkwitły już pełną mocą. Wiele lat wyczekały się na ten moment i teraz pienią się, jak perlisty szampan. Unoszą się w górę i zarażają innych swą energią, blaskiem oraz odzyskanym optymizmem.

   Z "Gospody pod złotym liściem" wyniesiono na zewnątrz wszystkie drewniane ławy i stoły. Drewno lśni nowo odzyskanym blaskiem. A gospodyni zaprasza wszystkich na darmowy poczęstunek. Dzisiaj w karcie dań poziomki i truskawki ze śmietaną, doprawione dużą ilością uśmiechu. W wazonach pysznią się łubiny i irysy. Drzewa w sadzie aż uginają się od owoców...

   Wędrowiec, nucąc wesoło nalewa wszystkim do bursztynowych kielichów pysznej, chłodnej lemoniady. Spogląda przy tym na Gospodynię w ten szczególny, rozmigotany szczęściem i wzajemną miłością sposób, tak jak jeszcze nikt nigdy na nią nie patrzył. Ona, czując to niemal unosi się ponad ziemią. Oczy jej błyszczą. Serce bije mocno. A uśmiech nie schodzi z ust. Oboje wciąż coś nucą. Mijając się w drzwiach gospody muskają się delikatnie. Dłoń dotyka dłoni. Policzek policzka.

- A czy śpiewałem ci już Haniu tę piosenkę o Jance i Janie? – zapytał cicho Wędrowiec wieczorem, gdy już wszyscy goście poszli a on wraz ze swą ukochaną usiadł na ławie pod czereśnią. Oboje bardzo lubili te długie, lipcowe wieczory. Opowiadali sobie wówczas dzieje swojego życia. Deklamowali wiersze. Śpiewali piosenki. Ale najczęściej nie mówili nic, tylko wsłuchiwali się w muzykę świerszczy i w zgodne bicia swych złączonych w jedno serc.

- Jeszcze nie! Zaśpiewaj proszę, mój wędrowny poeto! Tak lubię te twoje ciepłe pieśni – tuląc się ufnie do boku ukochanego odrzekła Gospodyni a potem przymknęła oczy by jak najmocniej się wczuć w nową opowieść swego pełnego poezji wagabundy.



Ona w swym domku mieszkała pod lasem

Z pieskiem, kotkiem, papugą i żółwikiem sporym

Całe dnie malowała, szkicowała a czasem

Wyruszała do miasta sprzedać swe wytwory

Jak to wyglądało? Na głowie papuga

Piesek z lewej strony, kotek z tyłu leciał

Żółw leniwie drzemał w kieszeni fartucha

Sztalugi i szkice dźwigała na plecach

Panna Janka na targu w kącie zasiadała

Wokół niej leżały rysunki, obrazy

Przy nich kotka –śpioszka ślicznie układała

I jeszcze pieseczka, by tam trwał na straży

A wtedy papuga głośno obwieszczała

Że można mieć swój portret, szkic na zamówienie

Bo miła panna Janka życzenia spełniała

I za kilka grosików tworzyła coś pięknie

Na włosach miała wianek z przydrożnych rumianków

Małe dłonie upstrzone farbą kolorową

A przy tym pogodny rozświetlał ją nastrój

I chętnie rozdawała uśmiech, dobre słowo

Lecz gdy pewnej soboty na targ przyjechała

Fotografka z miasta z wielkim aparatem

I wszystkim prawie darmo zdjęcia napstrykała

To dawni wielbiciele porzucili Jankę

Tak trwało to i trwało – Janka się starała

Malowała cudnie – wszystko szło za bezcen

Ale z fotografią gdzieżby tam wygrała

Więc już z tej zgryzoty załamała ręce

A wtedy na targu poeta się zjawił

Co na zamówienie wiersze śliczne składał

Usiadł  blisko Janki, wianek jej poprawił

W serce jej wprost spojrzał i wierszem zagadał

Mówił pewnym głosem – po targu się niosło

Że świat na jej obrazach jest baśnią zaklętą

Że rzeka tam szumi piosenkę radosną

A w każdej plamce farby ukryte jest piękno

Zwłaszcza autoportret Janki tak wychwalał

Pastelową barwą muśnięty i cieniem

Gdzie stała nad rzeką maleńka, nieśmiała

A oczy jej błyszczały tęczowym zamyśleniem

Na targu cisza trwała, wszyscy zasłuchani

W tę balladę dla Janki, w to słowo potężne

A ona tam siedziała zdumiona bez granic

Zawstydzona cała, przejęta tym wierszem

Potem ludzie przybiegli tłumem zachwyconym

Znów każdy chciał mieć obraz jej ręką stworzony

Od poety chciał każdy słowo mieć tak czułe

Więc malarka wraz z bardem utworzyli duet

Wtedy żółw się obudził i wyszedł z ukrycia

By od swojej pani przejść mu do kieszeni

To był palec losu, to był znak od życia

Więc poeta z malarką zamarli wzruszeni

A to nie koniec znaków – on miał Jan na imię

A jego domek drewniany stał w pobliżu lasu

Więc pojęli, że odtąd czas im razem upłynie

I wzięli się za ręce nie marnując czasu

Teraz razem wiodą życie malowane

Żółw, piesek i kotek cieszą się ich szczęściem

A papuga skrzeczy: Niech Janka wraz z Janem

 Na zawsze przetrwają złączeni tym wierszem!


- To taka pastelowa, ciepła historia. Czy wymyśliłeś tę romantyczną parę? A może znałeś tych dwoje? – westchnęła po dłuższej chwili Hanna, gdy już przebrzmiały dawno ostatnie tony ballady.

   Wędrowiec nic nie odpowiedział. Także westchnął a wówczas Gospodyni spojrzawszy w jego twarz odkryła, że na rzęsach jej ukochanego widać kilka drżących, gotowych do spłynięcia łez.

- Co się stało? – przeraziła się.
- Czy jestem nazbyt wścibska? Ne odpowiadaj, jeśli miałoby ci to sprawiać jakiś ból – dodała szybko, bojąc się, iż ta pieśń dotknęła jakiejś bolesnej struny w duszy jej ukochanego.

- Widzisz Haniu, krótko się znamy, ale oboje czujemy, iż to, co jest między nami jest czymś bardzo ważnym dla nas. Czymś decydującym o naszym dalszym życiu. Przywędrowałem do twojej gospody zostawiając za sobą wiele dobrych i pogodnych, ale jeszcze więcej smutno-gorzkich chwil. One są częścią mnie a więc chcę otworzyć przed tobą swe serce, byś mogła mnie poznać jeszcze lepiej. Byś mogła zrozumieć te moje nagłe, niewesołe zamyślenia i tę niekończącą się wędrówkę, która pozwala na krótkie mgnienia zapomnieć o najboleśniejszych rzeczach…

- Dzisiaj jest taki piękny, pastelowy w tonacji, lipcowy dzień. Zupełnie taki sam, jak wtedy, gdy ją poznałem…I taki sam, jak dwa lata później, gdy już jej nie było…- mówił cicho schowawszy twarz na podołku Hanny i z wdzięcznością przyjmując delikatny dotyk jej dłoni, gładzących jego rozgrzaną, pełną nawracającej fali bólu przypomnienia głowę.

   Nie pytała o nic. Serce ścisnęło się jej bezgranicznym współczuciem i ogromnym smutkiem. Zrozumiała bowiem, iż to jej Wędrowiec jest owym Janem z ballady. Janem, który utracił swą Janeczkę, choć pastelowa ballada miała w czarodziejski sposób uczynić ich niezniszczalnymi.

- Tak, krótko cię znam, mój jedyny. Ale przecież czuję, jakbym znała cię od zawsze. I choćbym miała wziąć na swe barki największy twój ciężar, największą zgryzotę, to wezmę żeby choć odrobinę ci ulżyć – wyszeptała kobieta i pochyliła się by ucałować jego pachnące wiatrem włosy.

- Nie ma już Janeczki i nie ma małego synka poety i malarki. Odeszli oboje w taki właśnie rozmigotany radosnymi barwami i ciepłem dzień jak dzisiaj. Nagły pożar strawił szybko ich drewniany domek pod lasem. A Jan został sam obwiniawszy się potem nieustannie, iż gdyby był w tym czasie w domu, uratowałby na pewno swe ukochane istoty. A gdyby przewidział, co spowoduje swym pojawieniem się kiedyś na targu, wchodząc ni stąd ni zowąd w jej życie, to nadal mogłaby malować swe piękne portrety. Mogłaby trwać w swojej ciepłej, bezpiecznej codzienności małego, zanurzonego w czarodziejską mgłę miasteczka… - plecami Wędrowca wstrząsały kolejne fale szlochu.

- Po tym wszystkim znów powędrowałem w świat. Tym razem był ze mną pies, żółw i papuga, którzy cudem jakimś zdołali uciec z płonącego domku... Kotek uciekł ode mnie gdzieś w drodze, zaszywając się pewnie w jakiejś pełnej siana stodole, czy znajdując miejsce w czyjejś spokojnej chacie. Żółwia natomiast podarowałem pracownikom ogrodu botanicznego. Tam na pewno zajmują się nim należycie.
 -Lata mijały a moje pozostałe zwierzęta odchodziły tęczowym mostem, zostawiając mnie samego wraz ze wszystkimi nieutulonymi smutkami i bolesnymi wspomnieniami.
- W zeszłym roku pożegnałem mego najwierniejszego przyjaciela, czarnego kundelka Brysia. Stary już był i nie dowidział, nie dosłyszał, coraz bardziej kulał na prawą, tylną łapkę. A jakaś nieuleczalna choroba trawiła jego trzewia…
- I wreszcie zostałem zupełnie sam. Próbowałem cieszyć się tą samotnością. Uzmysławiać sobie niecodziennie od nowa, czym naprawdę jest życie. Co jest w nim najcenniejsze. Co trwałe a co ulotne. Co oryginalne, wyjątkowe a co wtórne i będące mierną kopią pierwowzoru.
 - Czego szukałem…? Sam nie wiem. Ale doszedłszy tu zrozumiałem, iż to miejsce ma w sobie niepowtarzalną magię, ciepło i dawno nie odczuwany sens. Wszedłem do gospody. Zobaczyłem ciebie i… - tutaj Wędrowiec umilkł i odwróciwszy się na wznak popatrzył z miłością na wzruszoną jego opowieścią twarz Hanny.

-I zostałeś, dając mi nowe życie, zwracając wiarę w życzliwy los – odrzekła ona, scałowując delikatnie z jego rzęs ostatnie tego wieczoru łzy.
- Nie bój się, najdroższy, że i nam stanie się jakaś krzywda. Tym razem będzie wszystko dobrze. Musimy w to wierzyć. A choćby nawet i nie było, to liczy się ta chwila. Te wszystkie cudownie piękne chwile, które dane nam jest przeżywać wspólnie. Zobacz jak czarodziejska jest ta lipcowa, rzeźka noc po bezchmurnym, szczęśliwym dniu…
- Wdzięczna ci jestem za wszystko, co dzięki tobie mogłam przeżyć i z ufnością czekam na wszystko, co nam los przyniesie…

   Gospodyni z Wędrowcem trwali tak długo jeszcze przytuleni do siebie, zasłuchani w swe kojące szepty i miłosne zaklęcia, ukryci w serdecznym poszumie owocującej apetycznie czereśni.
  A nocne miasteczko frunęło sobie w ciepłych, lipcowych obłokach. Trwało święto odzyskanych marzeń oraz pastelowych, delikatnych snów...




  



piątek, 27 listopada 2015

Opłatek wędrowców



Dwoje odwiecznych wędrowców

Para tułaczy zmęczonych

Opłatek sobie daje

Opłatek wytęskniony



Bo miłość na białym obrusie

Złożyła przeczyste uczucie

Wędrowcy złączyli swe dłonie

A Gwiazdka magiczna im płonie



A szli przez krainy zamglone

Biegali za złudą, za cieniem

Mylili swą drogę i stronę

Miast szczęścia znajdując cierpienie



A teraz im miłość jest domem

I uczuć tam świecą lampeczki

A serca się chronią złączone

W tym blasku choinki serdecznym…

Wędrowcy na białym obrusie 
Składają serdeczne uczucie
Życzenia ślą w dale mroku
By lśniło dobro i spokój 

By wszyscy strudzeni tułacze
Znaleźli swe miejsce z marzeń
I mogli odetchnąć nareszcie
Odczuwszy znów proste szczęście...





niedziela, 22 listopada 2015

Zimowe nastroje…




   Listopadowa, podkarpacka szaruga ustąpiła na chwilę miejsca delikatnej bieli śniegu, mgłom niosącym powiew mroźnego powietrza. To jeszcze nie zima, ale nastroje w mej duszy już jak najbardziej zimowe. I cieszę się z tego, bo kocham zimę. To pora roku, która mimo wszelkich swych niedogodności zawsze przynosi mi ukojenie. Odgania zmorę smutku i dręczących obaw. Jest jak sroga, lecz mądra i łaskawa władczyni obdarowująca naturę nowym wystrojem przestrzeni oraz ducha. Ostatnie, poruszające wydarzenia w Polsce i na świecie wespół z deszczowymi, burymi dniami stworzyły we mnie jakieś dziwne stany niemożności, osaczenia, zniechęcenia, zalęknienia, odrętwienia czy też utkwienia w miejscu. 



   Aż wreszcie spadł śnieg. Niewinny i cichy. Wyjrzałam o poranku na tę pobieloną rzeczywistość i głęboko odetchnęłam. Jakiś kamień z serca spadł… Oto zrozumiałam, iż choćby się na świecie nie wiadomo  co działo to pory roku przychodzą i odchodzą jak gdyby nigdy nic. Nadal rodzą się dzieci. Nadal umierają starcy. Ktoś się śmieje. Ktoś płacze. Komuś tęskno. A komuś radośnie, bo doznał spełnienia. Ktoś się odnajduje a ktoś ginie. Szepty mieszają się z krzykami.  Baśnie z horrorami.  A milczenie nadal bywa złotem…
   Nic się nie zmienia, choć na pozór zmienia się wszystko. I od razu przypomina mi się jedna z moich ulubionych piosenek z „Piwnicy pod Baranami” – „Zwieść Cię może krążący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca. Lecz pamiętaj – naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca!”. Jakże mnie to pociesza! Sił dodaje i wiary, że świat toczyć się jeszcze będzie długo swoimi torami. Mimo wszystko…



   Co u Jaworów? Otóż ku naszej ogromnej radości towarzysz dla Zuzi - Jacuś naprawdę stał się jej towarzyszem. Obserwujemy często przez okno jak pieski bawią się wesoło. Przewracają, podgryzają, zaczepiają, ósemki zataczają a pyski śmieją im się radośnie a ogony kręcą zwariowane młynki. Patrzymy i nadziwić się nie możemy temu cudowi zbratania i harmonii. Także na spacerach z kozami, które odbywają się jeszcze od czasu do czasu, gdy tylko pogoda pozwala całe stado wędruje zgodnie. Mowy nie ma o żadnej agresji ani lęku. Kozy wyskubują ostatnie trawki i listki jeżyn. Pasą się na świerkowych gałązkach.  A w tym czasie Zuzia i Jacuś łeb w łeb biegają po mokrych łąkach i przepastnych paryjach. Potem przypadają na pieszczoty do naszych rąk, wpatrując się w oczy swych opiekunów z miłością, wiernością i oddaniem.  
   Zuzanna i Jacenty – tak mówimy o nich z dumą  spoglądając na tę dwójkę kochanych urwisów. Na to nasze spełnione marzenie o psiej przyjaźni. Ha! Zdarzyło się nawet, iż spali razem w starej, Zuzinej budzie a także bok w bok na naszej kanapie! Na ten widok omal żeśmy się ze wzruszenia nie popłakali!

 A przecież jeszcze tak niedawno bardzo źle między nimi było. Zuzia w depresji. Jacuś odrzucony. Zazdrość o byle co. A więc jednak czas przynosi pozytywne zmiany. Coś dobrego dzieje się nawet, gdy ulegamy smutkom i zwątpieniom. Zatem nadzieja nigdy nie powinna zginąć. Potrzeba nam tylko cierpliwości oraz wiary w siłę dobra. Koniecznie trzeba o tym pamiętać…



   A kozy? Kozy weszły w czas zimowy ciesząc się wysprzątanymi przed paroma dniami boksami. Po tym jak razem z Cezarym przez wiele godzin wyrzucaliśmy tony koziego obornika i wymienialiśmy starą, stwardniałą ściółkę na nową, mięciutką, pachnącą pszeniczną słomą i sianem z naszej łąki aż miło wejść do koziarni. Wejść i usiąść na postawionej tam starej kanapie. A usiadłszy zapatrzeć się w polegujące z rozkoszą na nowej pościeli kozule. Posłuchać smakowitego chrupania siana i meczenia. 
  
   Spokój zakłócają tylko ruje pojawiające się co kilka dni u kozich dam. Nieutulony w swych samczych pragnieniach Łobuz Kurdybanek  wariuje wówczas w swoim boksie i rozwala co i rusz drewniane przepierzenie. Zrobił się z niego naprawdę wielki i ciężki byk. Nie do utrzymania przez nas dwoje. I o ile między rujami nadal bywa łagodny i rozumny, to podczas nich wstępuje w niego istne szaleństwo. Bodzie i gryzie, gdzie popadnie. Dlatego w najgorszych chwilach zmuszeni jesteśmy trzymać go na łańcuchu. Nie zabierać na spacery. Odseparowywać od reszty stada. Łobuz, jak na inteligentnego kozła przystało, wyciągając wnioski z sytuacji szybko pokornieje i bez większych problemów znosi takie obostrzenia. Robimy z Cezarym , co w naszej mocy by kozy nie zaszły w tym roku w ciążę. Nie chcę nigdy więcej powtórki z koszmarnych przeżyć wiosennych związanych ze śmiercią koziołków … 
   Nadal codziennie doję kozule i mam dzięki temu na bieżąco świeże mleko, za którym przepadamy my i nasze zwierzęta. Zapomniałam już zupełnie, jak smakuje to kartonikowe, ze sklepu… Zobaczymy, jak to dalej będzie? Może uda się mieć stale to mleko bez konieczności zakocania kóz? Byłoby wspaniale…



   A co w Jaworowym domu? Życie toczy się przeważnie wokół kuchni i przyległego doń pokoju. Tu nam najcieplej, najmilej. Nie żałujemy sobie na razie drewna naciętego tak pracowicie w przeszłe miesiące i zgromadzonego pod wiatą oraz w drewutni. Jak niedźwiadki mościmy się w swej zacisznej gawrze i oddalając od całego świata oraz pomrukując sennie snujemy nieśpieszne, niedźwiedziowe gawędy...



   Na naszym stole królują teraz proziaki oraz zupy: dyniowa, grochówka, krupnik i ziemniaczanka. Chleb zajadamy z masłem i miodem albo z własnej roboty smalcem ze skwarkami, z kiszonymi ogórkami, cebulką i czosnkiem.  Wyjadamy konfitury i dżemy ze spiżarki. Pogryzamy orzechy włoskie, pestki dyni oraz wysuszoną na chrupko dynię z piekarnika. Posypana papryką czy pieprzem ziołowym stanowi smakowitą i zdrową przekąskę. Zdążyliśmy już spałaszować połowę naszego zapasu suszonych gruszek! Istne turkucie podjadki oraz niepoprawne gryzonie z tych Jaworów! Jak czytają, oglądają, muzyki słuchają czy piszą, to ich łakome szczęki wiecznie muszą coś przeżuwać, zgryzać, chrupać, cmoktać… No i popijać, rzecz jasna! Codziennie gwoli zachowania zdrowia czy też przepędzenia w zarodku przeziębień popijamy wrotyczowe, lipowe oraz glistnikowe herbatki. Na piecu, w którym stale buzuje ogień wciąż stoi czajnik z gorącą wodą. Tak łatwo zaparzyć dzięki temu jakieś zioła czy herbatę. Tak przyjemnie jest rozgrzać się od środka.



   Zimowo na dworze a mnie ogarniają już powoli nastroje świąteczne. Słucham kolęd. Śpiewam. Myślę o zbliżającej się wigilii. Nie mam pojęcia, jaka ona będzie. Ale przecież będzie… Na pewno jak zwykle pełna tęsknoty za tymi, z którymi nie będę mogła jej dzielić. Jednak w sercu moim oni są i pozostaną zawsze...

Za progiem już grudzień. Mój ulubiony miesiąc. Dni staną sie jeszcze krótsze, lecz pełne przy tym jakiegoś serdecznego, magicznego oczekiwania. Nasz dom, jak zawsze pachnieć będzie świeżo przyniesionymi z lasu świerkowymi i jodłowymi gałązkami. A gdy przyjdzie pora zgodnie z tradycją oraz finansowymi możliwościami wspólnie przygotujemy nasze ulubione potrawy wigilijne, ubierzemy małą choinkę. Do tej pory śnieg zapewne jeszcze wiele razy spadnie a potem stopnieje. Mgła otuli nas bezpieczną zasłoną a potem rozwieje się jak sen...



   Niech powtarza się to, co dobre, proste i ciepło duszy przynoszące. Nic w tym wielkiego, ale zarazem to przecież wszystko, co mamy. Nadal trwają a mam nadzieję, iż przetrwają nasze małe, ciepłe, budowane siłą uczuć światy. Wciąż dużo przecież od nas samych zależy…


niedziela, 15 listopada 2015

Smerfetka – opowieść o dzielnej kotce




   To historia, w której wiele jest smutku, prawdy, bezradności i nagiej surowości życia… Jednak jej główną bohaterką jest nadzieja. Posłuchajcie zatem…


   Na początek trochę genealogii…Smerfetka urodziła się w Jaworowie kilka lat temu. Była ona córką naszej szarej kotki, nawanej nieco dziwacznie Tatrzecia.  Dlaczego Tatrzecia? Ano dlatego, ponieważ była wzięta przez nas wraz z dwoma rudymi braciszkami z domu siostry Cezarego. Jako trzecia właśnie, do kompletu.  Jej córka,  Smerfetka miała przepiękne  szylkretowe umaszczenie, czarno – złote, całe w refleksach i melanżach barw. Owe barwy odziedziczyła po swej babce – także szylkretowej kotce, Smerfuni. 


     Trwał akurat ciepły, cykający ostatnimi świerszczami wrzesień.  Jaworowo tętniło od prac remontowo-budowlanych. Pomiaukująca nerwowo Tatrzecia nie umiała sobie znaleźć miejsca. Czuła, że zbliża się jej czas...Tymczasem ustawione na domowym strychu kartonowe pudełko, wymoszczone miękkimi szmatkami od kilku tygodni czekało na nowych, kocich lokatorów. Zauważywszy jej nietypowe zachowanie porzuciłam wszelkie niecierpiące zwłoki sprawy i zajęłam się czułym pieszczeniem niespokojnej kotki. Po nieomal całym dniu spędzonym na trwających na mych kolanach delikatnych masażach brzuszka, przyszła matka pomiaukując boleśnie poszła wreszcie do swego zacisznego pudełka. Tam po kilkudziesięciu minutach powiła czwórkę kociąt.  Wśród nich Smerfetkę właśnie.. 


   Malutka, szylkretowa kociczka posiadała urocze, trzpiotne usposobienie, ale także jak Tatrzecia, dużo dystynkcji, delikatnego powabu, mądrości i sprytu… Wraz ze swym rodzeństwem wczesne dzieciństwo spędziła w Jaworowie, bawiąc się tu wesoło i poznając wszystkie zakamarki oraz ścieżki obejścia i okolicy. Choć taka maleńka potrafiła groźnym syczeniem i parskaniem odstraszyć skutecznie ciekawską Zuzię, która potem na jej widok podkulała ogon i uciekała jakby na widok potwora. Kotka świetnie dawała sobie ze wszystkim radę. Najszybciej nauczyła się polowania na myszy a przy misce to ona miała przed innymi pierwszeństwo. Dumna, odważna, pieszczotliwa jak jej matka…


   I oto przyszedł grudzień. Nieodwołalny czas rozstania z kociętami. Były już duże i potrzebowały stałego miejsca. Z nami miał zostać czarny kotek, zwany przez nas jakże oryginalnie Czarnym. Pozostałe zamieszkać miały w domu siostry Cezarego - Noli. W domu, gdzie przyszła na świat ich matka i babka. Nolanów  to wiejskie, położone od nas w odległości ok. 70 km siedlisko z ogrodem i ciągnącymi się za nim bezkreśnie polami oraz sosnowymi lasami. Jedyną wadą tego miejsca była przebiegająca obok, ruchliwa szosa. Była ona przyczyną wielu rozstań z kocimi czy też psimi żywotami.  Mimo gęstego, siatkowego płotu otaczającego obejście i zamkniętej szczelnie bramy zwierzaki zawsze znajdywały w końcu jakąś szparkę i nią wymykały się prosto w ramiona warkotliwej śmierci…


   Nola od zawsze uwielbiała koty. Otaczała je wręcz matczyną troską. Miała do nich wspaniałe podejście i mnóstwo zrozumienia dla skomplikowanej, kociej psychiki. Jej dom pełen był ciepła, serdeczności i polegujących na fotelach czy kanapach szczęśliwych kotów… Niestety, od kiedy matka Tejtrzeciej, Smerfunia zginęła pod kołami rozpędzonej ciężarówki pusto i smutno zrobiło się w Nolanowie.  Dziwnie ciche i nieprzytulne staje się domostwo, gdy nic w nim nie miauczy i nie szczeka, gdy kuchenny kącik z miseczkami nie jest przez nikogo odwiedzany, gdy nikt nie grzebie pracowicie w kuwecie, gdy nie ma się do kogo wieczorem przytulić, kiedy nie da się swych myśli ukoić tkliwym mruczeniem…. 
   Ten ponury stan trwał nieomal dwa lata. Jednak na wieść o tym, iż Tatrzecia spodziewa się potomstwa Noli nareszcie zaświeciły się oczy a serce napełniło nową nadzieją i gotowością do kochania. Było zatem umówione, że tuż po wspólnie spędzonych w Jaworowie świętach Bożego Narodzenia trzy kociaki pojadą do Nolanowa, domu swej babki – Smerfuni. W międzyczasie płot okalający Nolanowo został dodatkowo uszczelniony a i ruch na drodze nieco zmalał, dzięki wprowadzonemu w pobliżu objazdowi.


   I wszystko stało się zgodnie z planem… Rozpuszczane jak dziadowskie bicze, rozpieszczane niemożliwie kocięta dorastały w nowym dla siebie, lecz tak jak poprzednie, pełnym miłości miejscu. A Nola była znowu szczęśliwa… Jej dumne koty rządziły niepodzielnie siedliskiem i okolicą.


  W ubiegłym roku jednak siostra Cezarego zmuszona była na kilka miesięcy rozstać się ze swymi milusińskimi. Otóż wybierała się do dawno niewidzianej rodziny, do USA. W sierpniu przed wyjazdem zadbała o los ukochanych kotków. Umieściła je w zaufanych, zaprzyjaźnionych domach, wierząc, iż wszystko będzie dobrze a czas rozstania szybko przeminie. Jednym z tych miejsc był właśnie nasz dom.


   I tak oto na początku sierpnia 2014 roku Smerfetka wraz z braciszkiem znowu zamieszkała u nas, powracając w ten sposób do miejsca swego urodzenia. Na początku koty nieufnie obeszły cały dom. Obwąchały wszystkie kąty. Spotkały się z naszymi kotami. Jaworowi rezydenci przywitali się bez większego entuzjazmu i bez oznak jakiejkolwiek serdeczności. Tatrzecia, leżąc na fotelu spoglądała na swą krążącą w pobliżu córkę z obojętnością. Nie poznała jej najwyraźniej.  Takoż i dorosłego zupełnie synka. Synek, jak na łakomczucha i piecucha przystało podjadł trochę chrupek kocich a potem położyl się na wyściełanych miękko krzesłach i odpłynął w ramiona błogiego snu… Smerfetka natomiast wędrowała dalej. Syknęła ostrzegawczo na Zuzię, którą zdawała się pamiętać najlepiej. W końcu wskoczyła na kuchenny parapet – ten sam, na którym kiedyś uwielbiała się wylegiwać . Popatrzyła na widok za oknem. W jej oczach odbijała się nasza stara lipa, okolone tatarakami oczko wodne, studnia… Może powoli przypominała sobie to wszystko? Wreszcie westchnęła ciężko i zasnęła. Nie niepokoiłam jej, mając nadzieję, iż szybko przywyknie do nowego - starego miejsca i wrośnie na powrót w Jaworową drużynę. 


   Następnego dnia toczyło się u nas zwykłe, pracowite życie. Zbieraliśmy z działki dorodne ogórki i pomidory. Szykowaliśmy drewno na zimę. Potem było gotowanie ziemniaków w parniku. Robienie jedzenia dla zielononóżek.  Wieszanie prania. Przygotowywanie obiadu dla nas… Pogawędki z sąsiadami… Tymczasem kury, jak co dzień biegały rozgdakane po swym wybiegu. Kozy pomekując pasły się na łące za ogrodem. Zuzia spała w cieniu. Koty wylegiwały się na strychu budynku gospodarczego. A Smerfetka i jej brat? No właśnie, gdzie oni się podziałali? Ich brak odkryłam dopiero późnym popołudniem. Wcześniej w wirze zajęć nie miałam nawet czasu by o nich pomyśleć… Pewna byłam, że śpią na kuchennym parapecie, gdzie widziałam ich o poranku albo też są na zewnątrz wraz z pozostałym kociarstwem. Tymczasem rodzeństwa na strychu nie było. Także i w domu nie mogłam ich znaleźć. Zauważyłam natomiast, że zielony kocyk na parapecie zwisał do samej ziemi tak przekrzywiony, jak gdyby jakiś kot opuszczał go w dużym pośpiechu. W kotłowni otwarte było małe okienko. Zawsze wchodziły nim i wychodziły nasze koty. Pewnie i Smerfetka razem z bratem z niego skorzystała… Wraz Cezarym nawoływaliśmy i szukaliśmy po całym obejściu, potem w budynku gospodarczym i na łące i w ogrodzie sąsiada i na drodze i w pobliskim zagajniku… Poszukiwania trwały kilka godzin. Bez rezultatu. Mieliśmy nadzieję, iż na noc zwierzaki wrócą. Wszak to normalne u kotów, że wybierają się często na dalekie wycieczki a potem jak gdyby nigdy nic wracają.


   Nie wróciły. Ani tego dnia ani następnego. Gdzie mogły pójść?! – zachodziliśmy w głowę, martwiąc się i mając wyrzuty sumienia, że nie zdołaliśmy ich dopilnować. W końcu zawiadomiliśmy o całej sytuacji Nolę, która szykując się do mającego nazajutrz nastąpić odlotu zaniepokoiła się i zasmuciła wielce… Jednakowoż lotu odwołać nie mogła. Niebawem nabrała nadziei, że kotki jeszcze do nas wrócą, albowiem i w Nolanowie było w ich zwyczaju wychodzenie nawet na parę dni a potem pojawianie się znikąd.


   Czas płynął… Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Los Smerfetki i jej brata był nieznany. Często zastanawialiśmy się, gdzie też mogły pójść, co mogło się z nimi stać? Może dorwał je jaki lis czy jastrząb albo też wielkie, groźne psisko mieszkające za lasem? A może widząc, iż w Jaworowie rządzą stare kocury nie znalazły tu miejsca dla siebie i odeszły, szukając swego wytęsknionego Nolanowa? 


   Zaczęła się zima. Wprawdzie wyjątkowo łagodna i omalże bezśnieżna, ale i tak parę razy nieźle przymroziło.  W czasie jednego z takich chłodniejszych dni przepadł drugi z naszych kocich rudzielców – Antek.  Nie wrócił jak zawsze na ciepły, popołudniowy posiłek. Odszedł  tak, jak niegdyś jego braciszek Turecki. Tyle, że Turecki z własnej woli zamieszkał u samotnego pijaczka Romanka. Co stało się z Antkiem? Do dzisiaj nie wiadomo… Nadal nieznane też były losy szylkretowej kotki Smerfetki i jej brata. Żal ich było, bardzo żal, ale cóż…? Życie toczyło się nadal, bo toczyć się musiało a zaginione kotki, taką mieliśmy nadzieję, gdzieś tam w świecie żyły przygarnięte przez dobrych ludzi…


   Minęła zima i wiosna. Nola wróciła nareszcie do Polski. Pełna wspaniałych, rodzinnych opowieści i tkliwych wspomnień… Wróciła jednak do pustego domu. Jedyna jej ocalała od zagubienia kotka, siostra Smerfetki mieszkała teraz w krakowskim mieszkaniu córki i dobrze się tam miała. Tak dobrze, że żal ją było stamtąd zabierać…


   I nadal czas w Jaworowie, Nolanowie i we wszystkich polskich domach toczył się tak, jak zwykł się toczyć. Przetykany złotą nitką dobrych chwil. Przeplatany drutem kolczastym tych złych… Płynęły niepokojące  wiadomości ze świata… Wybory za wyborami… Warstwa na warstwie dziania, marzenia, zwątpienia, westchnienia, wzruszenia…

   Znowu nastała pora chłodnej, bezlistnej jesieni…. Za chwilę zima zapuka do okien. Jaka ona będzie? Na myśl o tym znów wróciło wspomnienie o zaginionych kotach…


   Tymczasem nadszedł feralny piątek trzynastego listopada. Serca wszystkich zmartwiały. Przeszłe kłopoty zmalały w obliczu tragedii paryskiej. Pojawiło się tyle przeczuć, obaw, niezgody na zło, dotkliwej bezradności…

I nagle w tym wszystkim telefon od Noli!


- Smerfetka wróciła! Jest znowu ze mną! Po ponad piętnastu miesiącach dotarła do domu! – wykrzykiwała ze łzami radości siostra Cezarego tuląc do siebie zaginioną do niedawna kotkę.


   Opowiedziała nam wszystko po kolei. Po wielu miesiącach samotnej wędrówki dzielna, szylkretowa kotka dotarła do sklepu spożywczego położonego około kilometra od  Nolanowa. Tam zaopiekowali się nią właściciele sklepu. Dokarmiali wychudzoną kociczkę przez parę dni. Zapewnili jej ciepłe posłanie w piwnicy. Tymczasem Nola nic o tym nie wiedząc, jadąc do pracy w sobotni poranek zatrzymała się przy owym sklepie by kupić sobie drożdżówki na śniadanie. Właśnie miała wsiadać do samochodu, gdy za węgłem budynku mignął jej cień kota… Serce zabiło jej mocno, bo ów cień miał bliskie sercu szylkretowe umaszczenie… Pobiegła za róg domu i zobaczyła biedną kiciunię. Jakże podobną do Smerfetki, ale przy tym jakże inną! Spoglądającą nieufnie. Skuloną. Przygaszoną.


   Nola kucnęła, zakiciała i zawołała po imieniu. Pieszczotliwie, jak niegdyś. Słodkim, melodyjnym, pełnym wzruszenia i przejęcia głosem. Oczy kotki zalśniły. Spojrzała w twarz swej dawnej opiekunki. Postawiła ogon wysoko do góry i podeszła by przywitać się czule. Ocierała się o nogi. Mruczała. Miauczała, jak gdyby opowiadała coś z przejęciem… Została delikatnie wzięta na ręce. Otarła się o zapłakany policzek Noli. Westchnęła ciężko…


- Nolu! A czy Ty masz pewność, że to Smerfetka? – przerwaliśmy jej opowieść tak wzruszeni, a jednocześnie pełni niedowierzania, jakbyśmy dowiedzieli się po latach o odnalezieniu zaginionego podczas wojny bliskiego członka rodziny.


- To na sto procent ona! – krzyknęła przejęta do żywego siostra Cezarego.

- Pamiętacie? Ona miała na łapce taką charakterystyczną plamkę. I na brzuszku taką krzywą bliznę po sterylizacji. To na pewno ona!!!


   Uwierzyliśmy nareszcie. Jakże mogliśmy nie uwierzyć? A więc zdarzają się jeszcze cuda na tym dziwnym świecie! Nie upadajmy na duchu skoro mała, mądra kotka przez piętnaście miesięcy nie wiadomo jakimi znakami na niebie czy ziemi się kierując wytrwale wędrowała do domu, przemierzając kilkadziesiąt kilometrów, klucząc w nieznanych zupełnie okolicach, omijając ruchliwe szosy albo cudem przebiegając między wielkimi pojazdami, spotykając przeróżnych ludzi po drodze, chroniąc się w nieznanych zakamarkach przez zimnem, deszczem i spiekotą, zdobywając jedzenie, idąc wciąż uparcie, idąc do celu na swych delikatnych a tak pełnych siły nóżkach…

   A skoro takie cuda są możliwe, to myślę, iż możliwe są i inne. Inne powroty. Nagłe ozdrowienia. Otrząśnięcia się z fali smutku. Pozytywne zmiany. Tyle złych rzeczy dzieje się na świecie. Ale jednocześnie wydarza się tyle dobrych. Nie wiemy o tym wszystkim. Nie przeczuwamy nawet. Widzimy tylko jedną stronę medalu, nie wiedząc o tym, jak wygląda druga. Co jeszcze szykuje nam przyszłość? Co dla nas jeszcze plecie? Czy historia  odnalezionej cudem, bohaterskiej kotki może być maleńkim chociażby pocieszeniem i promykiem nadziei…?