O wszystkim chyba można spłodzić jakiś wiersz
Wszystko się nadaje do słownej obróbki
Tutaj jakiś kwiatek, a tam cichy szept
Półsłówka, zamglenia i szkice ołówkiem
To takie chodzenie po samej powierzchni
A pod spodem głębia odwieczna, poważna
Ani ją zapomnieć i ani ją zgłębić
W kasie ogniotrwałej zamknięta - tak straszna
Aż tu niespodzianie coś stamtąd wychynie
Jak pryszcz się na nosie bezczelnie umieszcza
Nie podlega słowom, rymom się wywinie
Tryumfalnie wrzeszczy - bycie swe obwieszcza
I chociaż umykasz wciąż tworząc iluzje
Choć się nazwiesz jakoś, zmylisz ślad pogoni
To Cię znów dopadnie - nie schowasz się nigdzie
Krzyknie wprost do ucha: Złapana! Ty gonisz!
Wszystko się nadaje do słownej obróbki
Tutaj jakiś kwiatek, a tam cichy szept
Półsłówka, zamglenia i szkice ołówkiem
To takie chodzenie po samej powierzchni
A pod spodem głębia odwieczna, poważna
Ani ją zapomnieć i ani ją zgłębić
W kasie ogniotrwałej zamknięta - tak straszna
Aż tu niespodzianie coś stamtąd wychynie
Jak pryszcz się na nosie bezczelnie umieszcza
Nie podlega słowom, rymom się wywinie
Tryumfalnie wrzeszczy - bycie swe obwieszcza
I chociaż umykasz wciąż tworząc iluzje
Choć się nazwiesz jakoś, zmylisz ślad pogoni
To Cię znów dopadnie - nie schowasz się nigdzie
Krzyknie wprost do ucha: Złapana! Ty gonisz!
- Oluniu! Co właściwie miałaś na myśli pisząc ten wiersz? - zapytał mój mąż, gdy odczytałam mu powyższe wersy.
- Co jest tak straszne, że boisz się o tym pisać? - popatrzył na mnie z troską. On zna mnie dobrze, ale przecież ja znam siebie samą najlepiej. Są myśli, przeżycia i są wspomnienia, które ukształtowały mnie taką, jaką jestem. Na poły optymistyczną, na poły pesymistyczną. Radosną i śmiałą albo cichą, nieufną i wycofaną. Miotaną wichrami przeciwstawnych nastrojów...
- A czy ty masz takie rzeczy, których boisz się w sobie dotknąć? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- Bo mnie się zdaje, że każdy ma coś takiego...
Cezary zamyślił się...Nie był chyba gotowy na takie rozmowy. A może nie miał nastroju...? Ja jednak miałam. W jakiejś masochistycznej potrzebie wywnętrzenia się, miałam. Tym dawnym wierszem wywołałam Dżina z lampy. I on nie dał się uciszyć, wepchąć od razu pod dywan, udać że go nie ma. Wymagał chwili uwagi. Rozsiadł się na naszej kanapie i spoglądał ironicznie to na jedno, to na drugie. Jego wzrok zdawał się mówić: Tacyście odważni i otwarci? Tacy kryształowi? No zobaczymy! Już ja wiem swoje i byle paplaniną nie dam się zwieźć!
- Widzisz? Każdy świadomie czy nieświadomie nosi maskę. Bezpieczniej mu z nią. Chowa się przed sobą i przed innymi. W pewnych zbyt mocno dotykających go kwestiach. Takich, które są najbardziej nim. Jądrem wulkanu. Niepogodzeniem. Bólem z samego dna...- szeptałam w dziwnym zapamiętaniu.
- Ale wszystkich nas łączy wewnętrzna rozpacz. Umykamy przed nią, zaprzeczamy jej. Ale ona mimo wszystko jest...To zdanie sobie sprawy, że nie da się uciec przed jakimś problemem. Są pętle nie do rozplątania, bo zapiekły się, zardzewiały jak stare druty. I nic od nas nie zależy. A może mieliśmy kluczyk i zgubliśmy go po drodze? Taki był maleńki a taki ważny... - snułam na głos nitkę bolesnej myśli.
- Pomyśl choćby nad śmiercią. Każdego dotyka, każdego prędzej czy później dotknie...A tak trudno o niej rozmawiać...
Rozparty na kanapie Dżin słuchając mego zwierzenia nadal uśmiechał się pogardliwie a przy tym z nudów wybijał sobie pstrykaniem palcami jednostajny rytm.
- Ale są i tacy, którzy śmierci pragną. Swojej albo cudzej. I wcale ich ona nie przeraża, ale zbawieniem się wydaje. Pragną jej jako wyzwolenia - odrzekł Cezary ignorując zupełnie obecność Dżina. Zapalajac papierosa spoglądał w zamyśleniu na starą jabłoń w naszym ogrodzie, która jabłek z roku na rok rodziła coraz mniej, za to coraz więcej w niej było zblolałego skrzypienia, splątanych, suchych, niepotrzebnych gałęzi, wygiętych bezradnie ramion, modlitwy o zmiłowanie...
- Tak, są i tacy - odrzekłam, przypominając sobie z czasów młodości pewną bliską mi kobietę, spędzającą w straszliwych - fizycznych i psychicznych mękach swe ostanie dni. To było moje pierwsze i jak dotąd najwyrazistsze, bo dotykalne spotkanie ze smiercią...
- Miała raka nerek z przerzutami na wiele innych organów. Wyglądała strasznie. Była przeraźliwie chuda, niepodobna do siebie samej. Wysuszona, zmniejszona jak aztecka mumia. Tylko oczy zdawały się ogromne. Ciemne i wyraziste. Natomiast jej oddech miał trudny do wytrzymania zapach. Miało się wrażenie jakby w niej już dokonywał się rozkład, choc przecież żyła, myślała, patrzyła i wciąż mocno przeżywała wszystko, co się działo, co za sobą zostawiała, czego zrobić nie zdążyła, kim była... Jej skóra przybrała barwę sino-żółtą. Miała problemy z mówieniem (bo struny głosowe też były zaatakowane), więc charczała całe dnie, chcąc coś powiedzieć. Irytowało ją to bardzo, iż nie rozumieliśmy wydawanych przez nią dźwięków. Oddychała głęboko. Szarpała gniewnie kołdrę. Patrzyła na nas tak wymownie. Tak intensywnie. A my uciekaliśmy wzrokiem, bo zdawało sie nam, że błagała o nadzieję. A jej przecież od dawna nie było. I nie mielismy już siły by udawać cokolwiek. Umęczeni ponurą, szpitalną rzczywistością, dniami pełnymi dusznego smrodu oraz monotonnego plusku glukozy i morfiny w kroplówkach sami umieraliśmy ze zmęczenia.
Tymczasem za oknem jak gdyby nigdy nic trwał przepiękny październik. Kolorowe liście gnały z wiatrem przed siebie i wirowały w powietrzu radosne i wolne. Trwał szaleńczy taniec przypominających wielkie statki albo niewinne baranki chmur, Dzieciaki bawiły się na dziedzińcu pobliskiej szkoły. Dziewczynki skakały przez gumę albo grały w klasy. To wszystko jakby na urągowisko. Jakby na przekór szpitalnemu koszmarowi. Królowała rzeczywistość niczym nie przestraszona, ufna w dobroć świata. Jeszcze przez smutek nie unieruchomiona żyła ta jaskrawo pomarańczowa, klonami i dębami płonąca, beztroska codzienność końcówki zwykłego października...
Aż pewnego wieczoru, gdy zostałam z umierającą sama i siedząc przy niej na twardym krześle przymknęłam oczy, chcąc odpocząć od szpitalnych świetlówek nagle usłyszałam wyraźny szept...
- Śniadania, obiady, kolacje...Śniadania, obiady, kolacje...Tylko tyle. Na tym właśnie życie polegało...
Natychmiast otworzyłam oczy. Patrzyła na mnie. Po jej policzkach spływały łzy. ..Czy naprawdę to powiedziała, czy to ja usłyszałam w sobie jej głos? Byłam jeszcze bardzo młoda. Przede mną niczym wielobarwny kobierzec rozpościerało się całe życie. Pełnie marzeń oraz rozczarowań, dziania, starania, upadania oraz powstawania a także tych codziennych śniadań, obiadów i lokacji. Tej pełnej rutyny powtarzalności, która może zsyłać na człowieka spokój, ale może też być synonimem uwięzienia, stłamszenia, podcięcia skrzydeł...
Jeszcze niewiele o życiu wiedziałam. W moich rudych włosach nie pojawił sie jeszcze ani jeden srebrny promień a wokół oczu nie było obecnych dzisiaj zmarszczek. Głowa zdawała się pełna entuzjastycznych pomysłów, serce gorących uczuć. Przyszłość jawiła się niczym zarosła barwnym winobluszczem furtka tajemniczego ogrodu. Wystarczyło tylko rozgarnąć gęstwinę i wejść. Serce obiecywało tyle cudów zrodzonych z miłości, wiary i nadziei...
- Jednak szept tej kobiety sprawił, iż w jednej chwili z młodej, ufnej dziewczyny zamieniłam się w pełną zwątpień i lęków, samotną, starą dziewczynkę. Siedziałam nad brzegiem morza, którego fale waliły uparcie o brzeg, rzeźbiąc w nim coraz wyższe klify i zatapiając złocistą plażę niewinnej, pogodnej codzienności...
- Nagle zwątpiłam w sens budowania zamkow z piasku. Po co, skoro fale i tak wszystko rozmyją? Czułam jakby bezpowrotnie coś we mnie umarło... - przerwałam opowieść. Popatrzyłam za okno. Stała tam już niemal zupełnie bezlistna lipa. Chmury zastygły w ponurym szeregu zwalistych, sinych, bezładnych budowli.
Z twarzy Dżina zniknął ironiczny uśmieszek. Skulił się nawet jakby. I miało się wrażenie, że nie wie co z sobą począć. Wyglądał teraz tak bardzo po ludzku...
- I ja mam podobne do Twojego wspomnienie...Taki wstrząs, którego doznałem w chłopięcych czasach, a który coś we mnie zmienił na zawsze - odezwał się Cezary decydując się przerwać moje ciężkie milczenie.
- Zawsze marzyłem o tym, że zostanę lotnikiem. Ze szkolnej biblioteki wypożyczałem książki na temat lotnictwa. A najbardziej kochałem "Dywizjon 303"! - oczy mego męża zabłysły wzruszonym uśmiechem. W tej chwili był małym, pełnym pasji i marzeń chłopaczkiem w krótkich spodenkach. Nie mogłam się oprzeć by go teraz, natychmiast nie uściskać. Ja, mała dziewczynka z warkoczykami...
- A tym bardziej podsycały się te moje zainteresowania, im więcej lotów oglądałem na żywo! - kontynuował po chwili swoją opowieść.
- Miałem szczęście, bo w pobliżu naszego osiedla były pola, gdzie lotnicy z miejscowego klubu trenowali starty i lądowania. Razem z kolegami staliśmy za krzakami i z zapartym tchem obserwowaliśmy potem ich wspaniałe, powietrzne ewolucje.
Przychodziłem tam nawet wtedy, gdy nic sie nie działo. Ot, chciałem sobie pobyć sam i powyobrażać, że to ja frunę wysoko. I niczego się nie boję. A z dołu patrzą moi rodzice i są tak bardzo ze mnie dumni...
- Pewnego dnia bawiliśmy się z chłopakami na skraju tego pola. Mieliśmy zrobione z papieru samolociki i puszczaliśmy je w ślizgowe loty, zakładając się, czyj model najdłużej utrzyma się w powietrzu. Z zazdrością popatrywaliśmy na Damiana i jego tatę, którzy kilkanaście metrów od nas zajmowali sie nawigacją obsługiwanego zdalnie, skonstruowanego przez siebie modelu malutkiego samolotu. Frunął swobodnie i warkotliwie nad pobliskimi leszczynami. Coraz wyżej i wyżej. A my aż usta otwieraliśmy z podziwu...
- A potem wszyscy przestali gapić się na samoloty- zabawki, ponieważ nad naszymi głowami pojawił się najprawdziwszy, śmigły TS 11 - Iskra. To był nowy, polski samolot o napędzie odrzutowym, używany w tamtych czasach do szkoleń kadry lotniczej. Dopiero w fazie eksperymentów i prób. Miał zachwycająco srebrzystą, podobną do uskrzydlonego delfina sylwetkę.
- Lotnik bawił się lotem. Kręcił w powietrzu młynki. Popisywał się najwidoczniej....
- A potem coś się nagle stało. Odgłos silnika zaczął słabnąć. Krztusił się i nie mógł odkaszlnąć tego, co przeszkadzało...
- Trwało to wszystko bardzo krótko. I wreszcie cudowna, niepokonana Iskra zaczęła pikować ostro w dół. Gapie rozpierzchli się na boki. Pochowali za krzakami. Przypadli w chaszczach do ziemi. Ja stałem jak wmurowany. I kiedy samolot wreszcie spadł natychmiast pobiegłem w tamtą stronę...
Cezary oddychał cieżko. Jego twarz była zmieniona. Zbladł. Sposępniał. Z oczu mego męża zniknął ten chłopięcy, radosny blask. Znowu miał lat tyle, ile miał.
- Najpierw znalazłem skrzydło samolotu. Leżało w pobliskich krzewach jeżyn. Potem zobaczyłem głowę tego mężczyznę. Świeżą krew na czarnych wąsach. Otwarte, martwe oczy lotnika. Pękniętą czaszkę. Różowo-siną substancję mózgu walającą się tuż obok...
- Moje marzenia o zostaniu powietrznym awiatorem rozwiały się w jednej chwili. A jako pozostałość po tamtym dziecięcym wstrząsie mam do dziś znany Ci Oluniu lęk wysokości...
- Pamiętasz, jak w Australii usiłowałem robić zdjęcia na widokowej wieży w Canberze? I jak krzyczałem na Ciebie żebyś nie zbliżała się za bardzo do barierek? Przecież tam była straszliwa przepaść!Tak bardzo się o Ciebie bałem!
- Kochany mój, ale Ty przecież dzielnie walczysz z tym lękiem. Pamiętam jak wspinałeś się po konstrukcji naszej starej stodoły. Wyglądałeś prawie jak nie bojący się niczego Spiderman! - zawołałam, gładząc jego drżące od silnych emocji dłonie.
- No tak! Ale ktoś to przecież robić musiał! Trzeba pokonywać swoje lęki i ograniczenia. Przez całe życie...- cicho odparł Cezary i uśmiechnąwszy sie do mnie zapalał kolejnego, smrodliwego papierosa. Westchnęłam ciężko...Wszystkie słowa uwięzły mi w krtani.
- A w ogóle, to może byśmy coś zjedli? Czas oderwać się od tych niewesołych wspomnień. A potem pójdziemy na spacer z psami do lasu. I kozy też możemy wziąć. Żeby nam tylko podgrzybków nie zżarły! - Co Ty na to, Oluniu? - zapytał swoim zwykłym, dziarskim głosem Cezary, rozwiewając tym samym ten smutny nastrój dzisiejszego poranka.
- No pewnie! Już mi kiszki marsza grają! - zawołałam i otworzyłam lodówkę by zbadać jej skromną zawartość oraz wymyślić, co by tu przekąsić na dobry początek dnia. Ze zdumieniem dostrzegłam w jej wnętrzu malutką sylwetkę mojego Dżina, który siedząc na kostce masła patrzył na mnie szyderczo.
- Śniadania, obiady, kolacje! Śniadania, obiady, kolacje! - chichotał piskliwie niczym mała, złośliwa myszka.
- E tam!Cicho bądź gnomie!A kysz! A kysz! - szepnęłam, wyjmując masło i kawałek zółtego sera.
- Do kogo Ty tam mowisz, Oluniu? - zdumiał się Cezary nalewając wodę do czajnika.
- A nic, nic! Coś mi się tylko zdawało - odrzekłam dostrzegłszy z ulgą, że postać Dżina skrapla się po tylnej ściance lodówki. Jeszcze przez chwilę słyszałam jego bezczelny, świdrujący śmiech a potem i on ucichł...
Tymczasem ciemne, poranne chmury odpłynęły za linię lasu. Trwały teraz zupełnie niewinne, tworząc łagodną, życzliwą strukturę nieba. Pojawiło się zdecydowanie więcej światła. Zaczynał się nowy, dobry dzień...