I oto nasza łajba przepłynęła przez kolejne
lato. Po słonecznym, gorącym, dwumiesięcznym maratonie od razu nastała chłodna,
wilgotna jesień. Widać to w ogrodzie, na polach, łąkach i w lesie. Wcale się
nie zdziwię, jeśli i zima przyjdzie szybko. Sądząc po niechęci do wychodzenia
na dwór kotów oraz po straszliwych apetytach wszystkich naszych zwierzaków, to
nawet bardzo szybko! Pochłaniają one teraz dziennie takie ilości pożywienia,
jakie kiedyś z powodzeniem starczało im na kilka dni. W związku z tym biegamy
oboje z Cezarym jak koty z pęcherzem i dostarczamy naszym żarłokom nowych
porcji przysmaków. Psom i kotom gotuję kurze łapki albo korpusy. Wyciągam z
zamrażalnika świńskie przełyki, kości, śledziony i ogony ( po kilkudziesięciokilogramowe
ich zapasy jeździmy przynajmniej raz na miesiąc do odległej o kilkadziesiąt
kilometrów masarni). A jeśli mimo nakarmienia pieski i kotki nadal spoglądają żałośnie
zagłodzonym wzrokiem smażę dla nich placki albo naleśniki. Częstuję chlebem z
masłem albo pasztetową. Na pociechę zawsze mają w miskach suchą karmę. Kilka
razy dziennie chrupią ją ze smakiem. Bardzo szybko obrastają w tłuszczyk na
zimę, szykując się na nią tak jak wędrowcy przed wyruszeniem na mroźną Syberię.
Czyżby aż tak ostra to miała być zima?
Kozule podczas upałów zjadły nieomal połowę
siana przeznaczonego na zimę a i teraz pochłaniają ogromne jego porcje. Na
szczęście na skutek suszy a teraz porywistych wiatrów z jabłoni i grusz
pospadało mnóstwo owoców. Tym dożywiamy kozy, z którymi podczas deszczowych i
zimnych dni nie bardzo chce się na spacery wychodzić. Przynosimy im gałęzie
wierzbowe i śliwkowe. Rwiemy będące ich ulubionym przysmakiem osty. Ale niech
no tylko słonko zaświeci, albo deszcz zamieni się w mżawkę wyruszamy na gromadne
wyprawy do lasu. Lasu, który wygląda jakby to już druga połowa października
była. Z drzew pospadało mnóstwo liści. Zieleń wypłowiała, zmalała, straciła
soczystość. Mimo pochmurnej pogody nadal jest sucho. Grzybów brak. Tylko jeżyn
nadal mnóstwo ku radości kóz i psów, które pasą się tymi soczystymi owocami na
wyścigi. Ostatnie wiatry postrącały z drzew mnóstwo różnej grubości gałęzi, co
nas cieszy, albowiem jest czego nazbierać na opał. Często tak teraz jest, iż
wybieramy się traktorem po owe gałęzie i znosimy je, targamy nawet z głębokich
paryji, ładując ile się da na naszą przyczepkę. W tym czasie kozy pasą się w
pobliżu albo biegają wariacko jak dzikie kozice i w przypływie dobrego humoru
tłuką się wzajemnie, gonią albo trą z zapałem rogami o pnie drzew.
Łobuz Kurdybanek permanentnie zakochany w
Brykusce obwąchuje ją pod ogonem i wodzi za nią nieprzytomnym spojrzeniem,
mecząc żałośnie. Odpędzony wącha bez specjalnego zainteresowania Popiołkę i
Majkę a potem znowu usiłuje dostać się w pobliże połyskującej hebanowym
blaskiem damy swego serca. W związku z tym nie ruszamy się nigdzie bez kijaszka,
bez pomocy którego nie udałoby się utrzymać w ryzach napalonego, silnego niczym
byk capka. Nie chcemy dopuścić w tym
roku do zajścia w ciążę naszych kóz, pamiętając wciąż boleśnie o traumatycznym
doświadczeniu związanym z tegorocznym, kozim potomstwem. Kozy nieutulone w
swoich seksualnych zapędach także zachowują się nerwowo i agresywnie. Coraz
trudniej je w związku z tym doić. Nieraz w koziarni Popiołka albo Brykuska
popatrzą na mnie tak złym okiem, tak złośliwie wiertną ni z tego ni z owego
łbem, że aż mleko z garnka wylewają a mnie przyprawiają o lękliwe drżenie
serca.
Od jakiegoś czasu zastanawiamy się poważnie
nad sensem dalszej hodowli naszych meczących podopiecznych. Gdyby zjawił się
ktoś wzbudzający zaufanie, sympatyczny a przy tym zainteresowany kupnem całego
koziego stada pewnie byśmy się na to zdecydowali (choć znając siebie mocno bym
to przeżywała, miotała się i płakała potem z tęsknoty i żalu). Ponad miesiąc
temu daliśmy ogłoszenie o sprzedaży Łobuza Kurdybanka, ale na razie nie ma
nikogo chętnego. Dużo o tym myślimy, rozmawiamy…Kozy mają prawo do życia w
zgodzie z naturą, ze swoimi instynktami a my im tego wzbraniamy, nie pozwalając
na ich rozród. Dzięki tegorocznym wykotom mamy wprawdzie pyszne, kozie mleko,
ale nie ma go zbyt dużo natomiast codzienny obowiązek dojenia często daje się
we znaki mojemu kręgosłupowi i strudzonym dłoniom. Poza tym od czasu
czerwcowego wypadku samochodowego nie jest najlepiej z naszym zdrowiem. Pojawiły
się bóle nóg, kręgosłupa i głowy. Kiepsko śpimy. Szybciej się męczymy. A
tymczasem roboty z kozami jest mnóstwo. Coraz więcej. Mamy obecnie cztery kozy.
Trzy dorosłe, jedną małą i capka. To inteligentne, sympatyczne i bardzo
przywiązane do nas zwierzęta. Lubimy ich towarzystwo. Cieszymy się mogąc
obserwować ich rozmaite zachowania, śmiać się, gdy szaleją i rozrabiają,
przemawiać do nich serdecznie, pieścić, dogadzać im, wyprowadzać na spacery.
Ale…Czasem po prostu brak już nam siły a w związku z tym i ochoty na tak
intensywne, i jak dotąd pełne ciężkiej pracy życie.
- Ot,
najlepiej by człowiekowi było usiąść przy piecu z gorącą herbatką oraz książką
i nareszcie nic nie musieć – dumamy nieraz.
- Albo dla odmiany wsiąść w samochód i
pojechać gdzieś daleko przed siebie, nie oglądając się na nic. Od kiedy tu
zamieszkaliśmy tylko dwa razy udało nam się wybrać w Bieszczady a i to na
zaledwie parę godzin, bo przecież zawsze się człowiek spieszy żeby do zwierząt
swoich wrócić. Na początku lipca jadąc do Sanoka po tanią cyrkularkę z
ogłoszenia zahaczyliśmy w przelocie o przepiękny skansen mieszczący się na
terenie tego miasta. Zwiedziliśmy go w ogromnym pośpiechu. Odjeżdżaliśmy zeń
czując ogromny niedosyt, ponieważ miejsce to zasługuje na całodzienną, spokojną
eksplorację.
Odżyły w nas pragnienia by jeszcze gdzieś
swobodnie pojeździć, pozwiedzać, tym bardziej, iż choroba lokomocyjna dręcząca
dotąd Zuzię nie jest już tak dokuczliwa a więc marzenie o tym by psy mogły z
nami wyruszać na wycieczki zaczyna być realne. Mieliśmy ostatnio okazję by się
o tym przekonać, gdy musieliśmy ładować psinkę codziennie do samochodu i
zabierać ją do weterynarza. Zuzia dzielnie zniosła te przejażdżki. A musiała
odwiedzać weterynarza, gdyż cierpiała na silne swędzenie skóry będące wynikiem
alergii niewiadomego pochodzenia. Tak mocno się wygryzała, że aż pojawiły się jej
rany, ogniska zapalne i strupy. Musiała otrzymywać zastrzyki z antybiotykiem a
także trzeba było wystrzyc jej w kilku miejscach sierść na grzbiecie, na skutek
czego nasza ślicznotka czasowo nieco zbrzydła. Mamy nadzieję, że do zimy sierść
odrośnie. Ale nie wygląd jest najważniejszy przecież, lecz samopoczucie. A
widać, że fizycznie Zuzia już czuje się lepiej. Nie drapie się, nie wygryza.
Podczas kilku jazd do weterynarza zwymiotowała tylko raz. Myślimy zatem, że
powoli zaczęła przyzwyczajać się do przemieszczania samochodem. Tym bardziej,
iż widać po niej było, że tę jazdę odbierała jako wyróżnienie, przywilej nie dany
jej towarzyszowi – Jacusiowi.Sama bardzo chętnie wsiadała do auta popatrując na pozostającego na podwórzu Jacusia z wyraźną dumą i zadowoleniem.
No właśnie! Niestety, zauważamy, iż Zuzia
stała się bardzo o niego zazdrosna. Przez jakiś czas obawialiśmy się nawet, że
zaczęła popadać w depresję. Leżała smutna przy budzie, nie interesując się
niczym a tylko reagując alergicznie na zaczepki ze strony Jacusia. Spoglądała z
niemym wyrzutem widząc, że głaszczemy tego pieska albo przemawiamy serdecznie
do niego. Nic jej nie cieszyło. Na spacerach snuła się bez energii a ożywiała
tylko wówczas, gdy Jacuś na długo znikał gdzieś w chaszczach albo, kiedy
przypinałam go do smyczy bojąc się, by znowu nie przejawiał niezdrowego
zainteresowania kozami.
Po czasie apatii natomiast Zuzia popadła w
stan nerwowego podniecenia oraz chorobliwej żarłoczności. Sporo przytyła. Po
części na pewno wynika to z burzy hormonalnej, jaką suczka przeżywa będąc pod
wpływem zastrzyku antykoncepcyjnego a po części z frustracji odczuwanej z
powodu stałej obecności Jacusia. Martwiąc się o psinkę, szukając jakiejś rady i
wskazówki naczytałam się sporo o problemie zazdrości między psami. Większość
znawców uważa, iż uczucia przypisywane psom są tylko projekcją naszych uczuć, a
nawet ich karykaturalnym odbiciem i że wobec tego nie należy zanadto przejmować
się takimi pseudodepseryjnymi stanami suczki, gdyż one same prędzej czy później
miną a stosunki między psami ułożą się w końcu poprawnie. Mamy taką nadzieję.
Bardzo nam przykro widząc, gdy nasza ukochana Zuzia cierpi. Równie przykro, gdy
musimy ograniczać pieszczoty i zabawy z Jacusiem po to, by obserwująca nas
bezustannie psinusia nie czuła się zagrożona.
A jaki jest Jacuś? Ufny i spragniony uwagi
oraz pieszczot. Pełen emocji, energii i chęci do zabawy. Zazwyczaj usłuchany i reagujący
mądrze na różne sytuacje. Wpatrzony w Zuzię jak w obrazek i marzący o czasie,
gdy znowu będą się razem bawić radośnie. W najmniej spodziewanych momentach
(np. podczas niewinnego głaskania po główce, czy drapania za uchem ) często
przejawiający duże podniecenie seksualne. Podporządkowujący się Zuzi we
wszystkim. Nadal interesujący się kurami ( Zdarzyła się znowu sytuacja, gdy
kolejna zielononóżka wydostała się z kurzego wybiegu a Jacuś omal jej nie
dopadł. Na szczęście będąc wtedy z drugiej strony ogrodu usłyszałam rozpaczliwe
krzyki kurki i szybko przybiegłam jej na ratunek).
Jasne już jest dla nas, iż Zuzia nie pozwoli
korzystać Jacusiowi ze swojej obszernej, zrobionej ze skrzyni na zboże budy, choć miejsca w niej jest sporo i wystarczyłoby nawet na trzy psy. Niemożliwe jest też by piesek
mógł zostawać na noc w budynku gospodarczym, obok pomieszczeń kóz. Zdarza się
bowiem czasem, iż jakaś sprytna kozula wyskoczy ze swojego boksu, otwierając
jakimś ekwilibrystycznym sposobem bramkę. Z wiadomych względów nie mamy
pewności czy byłaby przy Jacusiu bezpieczna. Wolimy więc nie ryzykować i nie
wpuszczać tam Jacusia.
Jacuś, gdy ma na
to ochotę, sypia niekiedy w naszej sypialni pod fotelem a w zuzinej budzie tylko wówczas,
gdy Zuzia zostaje na noc w domu. A kiedy pada tak właśnie się dzieje. Natomiast
podczas ciepłych i pogodnych nocy piesek zwija się w kłębuszek na sianie u
podnóży drabiny wiodącej na strych budynku gospodarczego. Tam ma wygodne
legowisko a w razie deszczu suche schronienie.
Zanim nastaną prawdziwe chłody koniecznie musimy jednak zbudować ciepłą budę
dla Jacusia. Skończyły się nam już, niestety, deski pozostałe po rozbiórce
dawnej stodoły. Musimy więc nazbierać kilkadziesiąt jajek i udać się wraz z
nimi do pobliskiego tartaku, gdzie właśnie za owe jajka obiecano nam parę
dobrych desek. Z nich powstanie nowa buda.
A tymczasem kury niosą się kiepsko.
Zmieniają upierzenie, przygotowując się już do zimy i z każdym dniem jajek jest
coraz mniej. A zresztą kur także nie mamy już za wiele. W tym roku parę z nich
padło ze starości. A przynajmniej połowa z tych, które pozostały jest już w
podeszłym jak na kury wieku trzech czy nawet czterech lat. Nie chcemy już
rozmnażać naszego stada zielononóżek z uwagi na niesprzyjające hodowli drobiu
warunki panujące w naszych okolicach. Zdecydowanie zbyt dużo kręci się tu
drapieżników. A poza tym, tak jak w przypadku kóz, ich hodowla wymaga dużo
pracy i sił do niej potrzebnych. My natomiast zaczęliśmy przemyśliwać o
zmniejszeniu ilości naszych obowiązków. O odzyskaniu odrobiny czasu i wolności.
Przed nami kolejna zima. Po kilku miesiącach
przerwy wznowiliśmy zwożenie i cięcie drewna opałowego. Wiemy już bowiem dobrze
jak to jest, gdy człowiekowi zimno a nie ma czego włożyć do wiecznie głodnego
pieca. Czekamy na tę zimę jako na czas odpoczynku, ale i boimy się jej
srogości, nieprzewidywalności, długości trwania.
We wrześniu minęło pięć lat, od kiedy
zamieszkaliśmy na wsi. To piękny, ale i trudny dla nas czas. Tyle się przez te
lata zdarzyło. Tyle zmieniło. Nabyliśmy tu sporo nowych, zaskakujących
umiejętności. Nauczyliśmy się mnóstwa rzeczy o sobie. W niektórych kwestiach
dotarliśmy nieomal do granicy własnej wytrzymałości. Zrozumieliśmy, że każda łajba, każda arka
ma określony udźwig a jej żeglarze i sternicy, choć starają się jak mogą, to nie
dysponują tytanicznymi siłami oraz czarodziejskimi mocami, dopomagającymi im
przetrwać wszystkie burze i sztormy. Ba!
Zdarza się, iż nawet podczas dobrej pogody ciężko jest płynąć z taką
samą mocą i wiarą jak dotąd. Przyznajemy sami przed sobą, że pewne sielankowe
marzenia trzeba będzie zrewidować dla naszego własnego dobra. Natomiast mamy stare i nowe
pragnienia i wizje, do których wciąż chcemy iść, ponieważ czujemy, iż możemy
pójść dalej. Bo póki żyjemy pod tym samym niebem wszystko jest, wszystko powinno być możliwe…