Strony

sobota, 29 sierpnia 2015

Dom...





  

   Był sobie dom. Jest gdzieś nadal. Całkiem blisko. Mały, ale jednocześnie przestronny. Podobny do wielu innych, ale odrobinkę jednak odmienny. Swojski i znajomy a troszkę jakby nierealny. Ze snu, czy z marzenia pochodzący. Stojący na skraju cywilizacji i dzikiej natury. Łączący je w sobie zrozumieniem i miłością. Wyrastający na styku rzeczywistości i pragnienia. Niełatwo doń trafić, ale przecież coś podpowiada jak tam dojść. Za sercem. Za przeczuciem. Za tęsknotą. Za dziecięcym, niewinnym zajączkiem, tańczącym wytrwale po ścianach codzienności. 


   W tym domu gospodarze żyją swoim zwykłym, ale i niezwykłym życiem.  Pracują. Cieszą się. Wygłupiają jak dzieci. Martwią się czymś mocno i nieraz długo milczą ze zwieszonymi smętnie głowami. Wyglądają wtedy jak brzozy, które wicher przygiął do ziemi a mróz potem na długo tak uwięził. Muszą coś zrozumieć. Muszą odtajać i znowu usłyszeć DOBRO oraz WIARĘ. Bo przecież uczucia płyną cały czas żyłami i tętnicami domu. Kto umie się wsłuchać w jego tętno ten rozumie, ten wie…


   Dom szemrze głosami przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Najlepiej słychać to podczas przyjęć, na które zlatują się ptaki wędrowne z całego świata. Niektóre dostrajają się do pulsujących tu dźwięków. Inne pozostają w cieniu. W ciszy i skupieniu próbują poznać mowę domu i odnaleźć w sobie jakieś odbicie. Dom widzi je i otula ciepłym oddechem. Zaprasza, aby odpoczęły w jego bezpiecznych zakamarkach. A one odwdzięczają się ufnym kwileniem. Opowieścią z dalekich krain albo z bliskich zakątków spełnień i niespełnień.


   Dom uwielbia gości. Pragnie opowiadać im swe historie. Wyprawiać dla nich przyjęcia. Otwierać tajemne skrytki. Sięgać nawet do samych fundamentów albo zahaczać o więźbę dachową. Nie ma dla domu żadnych ograniczeń. Jest wolny w mnogości swych uczuć. W swobodzie ich wyrażania. W szeptaniu o tym, co dla niego ważne. We wczuwaniu się w szepty odwiedzających go przybyszów. I taką samą wolność ceni u swoich gości. Ich odwagę. Nietuzinkowość. Prawdę. Szczerość. Łut szaleństwa (bo dom czasem wzlatuje, jak chatka Dorotki z krainy Oz, a wówczas wzlecieć razem z nim mogą wszyscy, którzy mają ochotę znaleźć się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co).

   Gospodarze domu zapraszają do posiedzenia na najwygodniejszych ławach. W cieniu albo w słońcu. Jak kto lubi. Zachęcają do częstowania się tutejszymi smakołykami. Proste to jadło, ale zdrowe. Nic sztucznego ani barwionego tu nie znajdziesz. W menu jest uczuciowość, wrażliwość, ufność, zrozumienie, dobre słowa, zamyślenie, wspomnienie, wzruszenie, pełna znaczeń cisza, radosny uśmiech, łzy…

   Na stole są orzeźwiające napoje i gorące, ziołowe herbaty. Lekkie przekąski i solidne dania. Nikt nie wyjdzie stąd głodny.

   Nikt nie wyjdzie pominięty. Dom ma tę właściwość, że widzi wszystko i na uczuciach każdego gościa zależy mu tak samo. Podpowiada gospodarzom, komu należy się więcej uważności, kto łaknie bycia w centrum uwagi a kto woli pozostać w cieniu. Kto wpada na chwilkę a kto rozsiadł się na dłużej. Każdy może stąd odejść z darem DOBREGO SŁOWA.


   Jedyne, czego dom nie rozumie, jedyne, co dom boli, to goście, którzy wchodzą i wychodzą a jakby ich wcale nie było. W czapkach – niewidkach. W cichostępnych butach. Zdają się niczym żarłoczni poszukiwacze fast foodów. A może to wytrawni łowcy sensacji?  Detektywi węszący za skisłym smakiem, fałszywym słowem, niedomykalną zastawką serca…Gapie, którzy zajrzą tu, zajrzą tam a chłód mają w duszach. Może i chcieliby odtajać, ale nie potrafią zaufać uczuciom, wyjąć z oczu kawałka zaczarowanego lustra. Bywa, iż posznupią po tajemnych szufladach, szukając, czego nie zgubili. Pogrzebią nawet w workach ze śmieciami, chcąc dogrzebać się do kropli ukrytego tam dziegciu. A nie znalazłszy niepocieszeni są i zdegustowani. Przez chwilę nerwowo pokasłują. A potem razem z innymi, tymi otwarcie korzystającymi z gościny domu, jak gdyby nigdy nic skosztują najlepszych dań z stołu. Napiją się najsłodszych, najbardziej czarodziejskich trunków. Owioną ich zapachy deserów i ciast. Aromaty swojskich nalewek i win. Powiewów z nad pobliskich łąk i lasów. Połaskoczą ich przyjazne wiatry w kominie tańczące. Pogłaszczą pohukiwania ukrytego na strychu echa. Rozśmieszą nawet dziecinne rymowanki trzpiotnych duszków zamieszkujących podwoje domostwa. I nic. I nadal niczego ci dziwni goście nie rzekną. Miny mają jak zawsze nieprzeniknione. Jak kontrolerzy z Izby Skarbowej. Jak wizytatorzy podczas ważnego egzaminu. 


   Wchodzą jakby ukradkiem.  Otoczeni nieprzenikalną zmysły zasłoną. Schowani za wygodnym pozorem. I wychodzą nasyciwszy się pokątnym patrzeniem, nie uścisnąwszy nawet gospodarzom dłoni, dom zostawiając w zdumieniu, niezrozumieniu, przykrości…Bo dom nie wie, nie rozumie potrzeb i odczuć tych dziwnych gości. Czy jest w nich łut życzliwości dla domu? Czy tylko obojętność? A jeśli obojętność, po co więc wciąż dom odwiedzają? Znikają, jakby ich wcale nie było. Jakby duchami, widziadłami jeno byli…Nie uśmiechną się nawet. Nie powiedzą – dziękuję za miłą gościnę. Nie zawołają śmiało, iż dania tu serwowane całkiem są nie w ich guście i wobec tego odwiedzają dom po raz ostatni.  Milczą uparcie. Nic zdecydowanego w nich nie ma. Ot. Krążą niczym ćmy wokół lampy. Wciąż i wciąż. Szukając bólu, pocieszenia, światła, ukrócenia własnych lęków, zagłuszenia niepokojów czy oddalenia na moment zwykłej, wyniszczającej, codziennej nudy…


   Dom wie, iż wielu z nich jest po prostu zbyt nieśmiałych by przyłączyć się do rozmowy przy stole.  Dla niektórych z nich SŁOWO, to zbyt wielka bariera. Ale dom bezustannie oswaja ich łagodnym szeptem, cierpliwym słuchaniem, ciepłym uśmiechem, cienistym schowkiem między gromadzonymi gratami i zabawkami, między ogrodem a warzywnikiem. Jest jak gitara, na której strunach przy minimalnym wysiłku można zagrać pełną gamę – jeśli się tylko chce, jeśli się przemoże w sobie tę niemoc, stłucze tę zbędną przecież skorupę nabytych ograniczeń i stereotypowych uprzedzeń…Dom wciąż ma nadzieję, iż dziwni goście wreszcie przemówią…

  
  


   Witajcie, drodzy, blogowi goście! Wasza obecność jest dla mnie ważna. Cieszę się każdym Waszym słowem. Doceniam to, że przychodzicie tutaj i towarzyszycie nam w naszych smutkach, radościach, niepokojach, westchnieniach…

   Witajcie, drodzy goście! Tak właśnie mogłabym zatytułować każdy nieomal post, który umieszczam na tym blogu. Bo piszę, bo piszemy z Cezarym dla siebie, ale i dla Was. Dla Was, którzy odwiedzacie to miejsce i szukacie tu odpoczynku, oddechu, zrozumienia, bliskości, uśmiechu…I dla nas – żeby chwila nie przepadła. Żeby można było zajrzeć tu po latach i westchnąć. Acha! Tak to właśnie było! Dobrze, że pisaliśmy bloga. Inaczej wszystko zniknęłoby we mgle zapomnienia, unifikującej wszystko codzienności…

   Jest taka chwila, gdy publikuję nowy post a on po jakimś czasie staje się widoczny dla wszystkich. Widzę wówczas, że gromadnie zlatują się na mojego bloga ptaki ze wszystkich stron świata. Nieraz jest to cała chmara ptasząt. Zidentyfikowanych i niezidentyfikowanych. I tylko kilkoro z nich odważnie zaśpiewa. Otwarcie daniami z naszego stołu się poczęstuje. Tylko kilkoro myśli swe i uczucia ujawni. Reszta odleci, odleci…Jak zwykle. Nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo, z jakimi odczuciami.

   Zostajemy my, gospodarze bloga. My – autorzy, którzy lubimy pisać i szczerze wyznajemy –  lubimy być czytani. A także komentowani, bo komentarze to komunikacja między nami. To jak zasiadanie przy wspólnym stole i spojrzenie prosto w oczy. Szczera rozmowa. Docenienie tego, co piszemy. Nagroda.

   Jesteśmy tu. Zapraszamy Was serdecznie w nasze progi. Wciąż i wciąż.

A czas płynie…Za chwilę los, czas, przeznaczenie albo głupi przypadek sprawić może, że zniknie znana nam wszystkim rzeczywistość. Potłucze się jak lustro. Odpłynie w siną mgłę. Więc póki jesteśmy – serdecznie zapraszamy w nasze progi.

 I jak zawsze z życzliwym uśmiechem witamy Was w naszym blogowym domu. Czym chata bogata, tym rada.

Kogo mamy zaszczyt dzisiaj gościć?

niedziela, 23 sierpnia 2015

Bzowe dziewczynki, bzowe babuleńki…






   Wspomnienie z dzieciństwa: Jest gorące lato. Razem z moją przyjaciółką Adą chowając się przed namolną Grażynką chronimy się w krzewach czarnego bzu. Klękamy na wilgotnej ziemi. Nieruchomiejemy. Wstrzymujemy oddech, by nikt nas tu nie znalazł, nie usłyszał. Spoglądamy na siebie z porozumiewawczym uśmiechem, wyłapując odległe nawoływania zaniepokojonej naszym zniknięciem Grażynki. O nie! Nie ujawnimy się. Już dość nas namęczyło sobą to hałaśliwe, uwielbiające być w centrum uwagi dziewczynisko. A tutaj spokojny półmrok. Ostro - dławiący, lecz dziwnie słodki zapach kwiatów czarnego bzu. Delikatny szum liści. Ćwierkanie wróbli także mających gdzieś tu kryjówkę. Posmak przygody i tajemnicy. I my dwie, którym nie chce się wcale wracać do zwykłego świata.


   Rozsiadamy się wygodnie. Wygładzamy dłońmi ziemię i patykami rysujemy na niej nasze imiona: Ola i Ada. I jeszcze wokół wielkie serce. Patrzymy na siebie uszczęśliwione. Uśmiechnięte. Rozgrzebujemy patykami mały, piaszczysty kopczyk. Może dokopiemy się do kreta? Znajdujemy niezwykłe szkiełko. Fioletowe. Błyskające amarantowym blaskiem. Skarb, na który obie spoglądamy pożądliwie. Chciałabym zabrać go i schować w mojej porcelanowej szkatułce wraz z innymi cennymi dla mnie przedmiotami. Mam już tam kilka innych, kolorowych szkiełek. Mam piórko papużki, muszlę z perłowym blaskiem, czerwone koraliki, czarny, lśniący miką kamyk znad morza oraz pokryty zielonym nalotem, odpustowy pierścionek... Podnoszę błyskające teraz purpurą szkiełko ku światłu wydobywającemu się delikatną smugą spomiędzy bzowych, kwietnych baldachów. Na twarzy Ady słońce natychmiast projektuje fioletowe zajączki. Poruszam szkiełkiem a jego blaski skaczą w jej brązowych oczach sprawiając, iż ta moja bliska jak siostra przyjaciółka wygląda w tej chwili niczym tajemnicza rusałka. Długie, orzechowe w odcieniu włosy wymykają się jej z warkoczy. Otaczają ciepłą, wibrującą aureolą twarz dziewczynki. Spontanicznie zrywam kwiat bzu i wtykam go jej za ucho. Ada chichocze.
   Z daleka słyszymy nawoływania matki Ady. Czas na kolację. Chcąc nie chcąc trzeba wyjść z naszego bezpiecznego zacisza. Moja przyjaciółka pochmurnieje. Nie bardzo ma ochotę wracać do domu. Na pewno znowu czeka ją tam jakaś awantura…
- Weź sobie to szkiełko i schowaj żeby nie zginęło! – mówię, wręczając jej nasze amarantowe cudeńko. Bardzo chcę żeby znowu się uśmiechnęła.
- Nie! Lepiej je tu z powrotem zakopmy. To będzie nasz wspólny skarb. Dobrze? – szepcze ona poważnie i nie czekając na przyzwolenie z mojej strony ponownie rozgrzebuje ziemię a potem ukrywszy w jej czeluściach szkiełko uklepuje zgrabny kopczyk…



   Chwila obecna: Zrywam owoce bzu. Mimo suszy obrodził niezwykle tego roku. Gałęzie aż uginają się pod ich ciężarem. Kury doskakują łakomie do najniżej rosnących owoców i dziobią je ze smakiem. Rzucam im więc na ziemię kilka dorodnych kiści a sama spokojnie napełniam nimi wiadro. Oboje z Cezarym uwielbiamy czarny bez. Co roku robię z niego przetwory a potem zajadamy je ze smakiem, dostarczając sobie w ten sposób w chłodniejszych porach roku dawki witamin ukrytych w słodko-cierpkiej, wspaniałej galaretce z chrupiącymi ziarenkami . Tak miło jest wieczorem otworzyć słoiczek konfitur i czytając coś, czy oglądając film bezwstydnie i radośnie łasować.


   Ale najpierw trzeba nazbierać pełne wiadro a potem cierpliwie obrywać z kiści drobniutkie, czarne koraliki bzowych jagódek. Siedzę pod budynkiem gospodarczym i od kilku już godzin obrywam, obrywam, obrywam…Psy pchają się do mnie namolnie z obu stron. Fioletowo-różowymi dłońmi głaskam ich pyski, zostawiając przy okazji na ich białej sierści amarantowe plamki. One kręcą ogonami młynki i spoglądają wyczekująco w moje oczy. Już wiem. Muszę przerwać albo szybko skończyć robotę z bzem, bo psiaki są głodne. Wyspały się pod wiatą i doczekać już nie mogą kolacji.
   Z trudem podnoszę się z ławy. Cicho pojękuję. Kilka dni temu podczas wyrywania ostów dla kóz jakiś ból wlazł mi w krzyże i od tej pory, mimo smarowania rozgrzewającą maścią, nie odpuszcza. Kuśtykam niosąc przed sobą ostrożnie miednicę pełną bzowych owocków. Wyciągam z lodówki garnek z mięsem i kośćmi. Biorę psie miski i wychodzę przed dom. Odbywa się cowieczorny rytuał. Ustawiam naczynia na Zuzinej budzie i dzielę sprawiedliwie smakołyki. Psiska kładą się naprzeciwko mnie na trawniku i spoglądają niecierpliwie na moje poczynania. Wreszcie dostają swoje porcje i zabierają się z apetytem za wcinanie. Mogę teraz wrócić do domu i wziąć się za ciąg dalszy roboty z bzem.

   Ledwo zdążyłam umyć ręce, gdy słyszę dzwonek telefonu. Biegnąc do kuchni obcieram pośpiesznie dłonie w spodnie. Odbieram. To Ada. Często dzwoni do mnie wieczorami. Ma wtedy chwilę czasu dla siebie i głęboką potrzebę by nareszcie porozmawiać z kimś, wyrzucić z siebie balast trudnych emocji, a także odetchnąć od własnych spraw i pogrążyć się choć na moment w innej niż własna rzeczywistości…
- I co tam, kochana u Ciebie? – pytam zasiadając przy stole. Znowu z mych ust wyrywa się mimowolny jęk. Korzonki w części krzyżowej pleców nie dają o sobie zapomnieć. Wkładam rękę do miednicy pełnej chłodnych owocków czarnego bzu. Ich dotyk cudownie koi…

- Ach! Wciąż to samo! Ledwo się w tym upale dokaraskałam do rodziców. Jakieś awarie były po drodze. Musiałam przesiadać się do innego tramwaju a potem jeszcze wlec parę kilometrów z ciężkimi siatami wypełnionymi garnkami z obiadem dla moich starych. Ledwo żyję! – wzdycha Ada. I ja wzdycham, bo cóż, rozumiem dobrze jej zmęczenie. Współczuję ogromnie, ciężkiej sytuacji z jej rodzicami. Oboje starzy i bardzo chorzy. Alzheimer i rak płuc. A przy tym matka ogromnie dokuczliwa. Ojciec mrukliwy i zmierzły. I Ada sama schorowana a od czterech lat, dzień w dzień pokonująca tę samą kilkudziesięciokilometrową trasę do rodziców i z powrotem. Troszcząca się o nich ofiarnie i czule. Dogadzająca. Pamiętająca zawsze o kupnie ulubionych batoników dla mamy i papierosów dla taty (ach, w jego stanie już mu przecież nie zaszkodzą!). Jak maszyna wykonująca sprawnie codzienne czynności takie jak: sprzątanie rozsianych po całym domu nieczystości, szorowanie obsikanych podłóg, kąpanie matki, mycie ojca, przygotowywanie kolacji i śniadania na następny dzień…

- Ale dzisiaj mój ojciec mnie dobił! – głos Ady jest pełen bólu i goryczy.
- Pamiętasz, mówiłam ci, że jemu ostatnio poza zupami i kluskami śląskimi nic już prawie nie smakuje? A gdzież ja będę w tym gorącu kluski co dzień lepić?! Nie mam już siły stać godzinami przy kuchni. No to ucieszyłam się jak w osiedlowym supermarkecie odkryłam tanie a dobre kluski. Nakupiłam ich od razu spory zapas. Zamroziłam. Pomyślałam, że teraz tylko będę co parę dni gotować zupy, dusić mięso i robić sos. A robotę z kluskami nareszcie mam z głowy. I cała zadowolona podałam dzisiaj ojcu te kluski z pysznym sosem. I wiesz co? Wściekł się na mnie! Złośliwie wywalił wszystko na ledwo co wyczyszczony przeze mnie dywan. Ryczał, że twarde, niedobre, że na pewno chcę go otruć a w ogóle to jestem taka i owaka, wyrodna, leniwa córka, i że patrzeć już na mnie nie może! – wykrzyknęła moja przyjaciółka i rozpłakała się bezradnie.

   I mnie bolesna kulka natychmiast urosła w gardle. Jak to? Za tyle dobroci i codziennego starania taka teraz moją Adę spotyka nagroda? A przecież nie można usprawiedliwić zachowania ojca Ady chorobą psychiczną, bo to jej matka choruje na Alzheimera a nie on. Tak bardzo bym chciała pocieszyć przyjaciółkę, przytulić, sprawić by mogła oderwać się od męczących ją spraw. Zaprosić znowu do siebie i jak przed kilkoma laty spędzać razem czas na długich spacerach wśród bukowych lasów i pachnących wrotyczem pól. Śmiać się patrząc na kozie utarczki. Śpiewać ulubione piosenki. Zbierać zioła i jeżyny. Palić ogniska. Parzyć się wygarnianymi z popiołu ziemniaczkami. Siedzieć wieczorami na ławie pod budynkiem gospodarczym, łuskać z lubością ziarna dyni i spoglądając w rozgwieżdżone niebo popijać nalewkę z czarnego bzu.


   Ale Ada nie może do mnie przyjechać, bo odkąd umarła jej siostra nie ma kto jej wyręczyć w opiece nad rodzicami. Skazana na swój kierat, coraz bardziej sfrustrowana i zmęczona kilkaset kilometrów ode mnie przeżywa swój codzienny dramat samotnie.
   Po kilku minutach spokojnej rozmowy Ada uspokoiła się trochę. Pośmiałyśmy się nawet na wyobrażenie jej ojca, który w następnym wcieleniu za swój brak szacunku dla pracy córki pokarany będzie rolą gospodyni domowej. A najlepiej jeszcze żony wiecznie niezadowolonego ze wszystkiego męża. Jak dobrze jest tak sie razem posmiać. Aż do łez...Pogadałysmy potem jeszcze trochę i ja też pożaliłam się na wszystkie moje bóle i dolegliwości. Opowiedziałam o nowościach. O ciągnących się kłopotach. O śmiesznych sytuacjach zaobserwowanych niedawno. Wreszcie pożegnałyśmy się z westchnieniem i wzajemnym życzeniem by następny dzień był lepszy od dzisiejszego…



  Wróciłam do roboty z czekającym na mnie bzem. Trzeba było przepłukać owoce a potem wsypać je wraz z cukrem do sokownika. Rozpalić pod kuchnią i dokładać drewienek by sok mógł pod wpływem pary równomiernie skapywać małym kranikiem do podstawionego obok garnuszka. W międzyczasie musieliśmy jeszcze z Cezarym wydoić kozy. Dać im świeżą porcję siana na noc. Wymienić wodę. Zebrać jajka z obu kurników (których ostatnio niestety coraz mniej, bo kury zaczęły okres pierzenia).
  Długo wieczorem urzędowałam jeszcze w kuchni zlewając sok do większego garnka a potem do butelek, pasteryzując je i ustawiając do ostygnięcia na szafce kuchennej. 


   W całym domu roztaczał się słodko-cierpki zapach bzu. Cezary wziął się za czyszczenie przypalonego jak zwykle od spodu sokownika a ja usiadłam przy uchylonym oknie i popijając gorącą herbatę ze świeżo zrobionym przez siebie sokiem zapatrzyłam się w mrok. Wionął na mnie jesienny już prawie chłód. W krzyżach znowu boleśnie coś zakłuło.


- Och, babuleńka już ze mnie, bzowa babuleńka – szepnęłam sama do siebie, czując dotkliwie w kościach ciężar przepracowanego dnia oraz smutek, że na tak wiele spraw nie mam wpływu. Nie pomogę mojej Adzie. Nie przywrócę już dawnych, beztroskich lat. A nasze zaczarowane, fioletowe szkiełko, zakopane i niepotrzebne nikomu marnieje gdzieś tam na starym robotniczym osiedlu, pod zapomnianymi krzewami dzikiego bzu…
- Gdzie tam babuleńka! Wypraszam sobie, bo jak ty babuleńka, to ja dziadziuś! – zawołał dziarsko Cezary wkraczając do kuchni z wyczyszczoną pokrywą sokownika.
 - Dno będę musiał jutro wyczyścić piaskiem, bo przypalenizna tak przywarła, że nie da się jej w ogóle oderwać! – sapnął i usiadł naprzeciw mnie z westchnieniem.
- Napij się herbaty a potem nasmaruj mnie tą maścią rozgrzewającą, bo nic mi się nie polepsza – szepnęłam nalewając mu z dzbanka herbaty.
- Oj, ty babuleńko moja, bieduleńko... Pewnie, że cię nasmaruję! – uśmiechnął się do mnie popijając ze smakiem bordowy napój. A psy położyły upstrzone bzowymi plamkami pyski na naszych kolanach wzdychając uszczęśliwione…

  


sobota, 15 sierpnia 2015

Dzień wolności...


   Wczoraj odważyłam się i po raz pierwszy będąc sama z kozami na łące uwolniłam Jacusia ze smyczy! W ten sposób uczciłam miesiąc od kiedy ten piesek z nami mieszka. Znowu mu zaufałam, widząc jak dobrze potrafi zachowywać się na naszych wspólnych spacerach z Cezarym, na których utrzymywał bezpieczny dystans od kóz, patrzył na nie z mieszaniną nieufnosci i lęku, ale w żaden sposób nie zaczepiał.
   Bardzo potrzebowałam tego, by uwolnić się wreszcie od lęku. A przynajmniej od jego części. I spróbować znowu, jak niegdyś to bywało w porze, gdy tylko Zuzia towarzyszyła mi w kozich popasach, poczuć się swobodnie, odetchnąć i cieszyć w pełni tym wspólnym czasem. Źle człowiekowi, gdy nosi w sobie ciężar jakichś nierozwiazywalnych spraw. Gniecie to od środka, zaburza równowagę, odbija się nerwową czkawką na innych rzeczach. Nieomal obsesyjnie wraca się myślami do tego, co boli najbardziej i jest jak jakiś ropiejący wrzód na ciele. A przecież takich bolesnych miejsc może być w człowieku sporo i gdy dokłada się kolejne dusza coraz mniej ma wytchnienia...Trzeba zatem robić wszystko by zmniejszyć obszar tych bolesnych miejsc. Tam, gdzie jest jakaś szansa na zmianę wykorzystać ją i robić to, co serce dyktuje.
   Jacuś, który z założenia miał być towarzyszem dla Zuzi i naszym przyjacielem z powodu swych niespodziewanych postępków budził we mnie mieszane uczucia. No bo z jednej strony zauważałam jego dobre cechy, takie jak sympatyczny charakter, umiejętność szybkiego uczenia się, posłuszeństwo, radosne usposobienie, przymilność. Z drugiej objawiał swoją ciemną stronę, tę agresję, to przerażajace okrucieństwo wobec naszych zwierząt, które były obiektem jego niezdrowej ciekawości oraz ataków. Doktor Jeckyll i mister Hyde...

   Będąc z nim na spacerze, gdy stał obok mnie przypięty na smyczy pochylałam się nad nim często i głaskałam szeptając do tego rozanielonego mym dotykiem ancymonka:

 - Będziesz dobry Jacusiu? Będziesz już dobry? Bądź dobry i kochany, mój piesuniu. Proszę! - a on patrzył mi w oczy i merdał ogonkiem, rozpływając się w słodyczy tej chwili. A potem spoglądał tęsknie w dal, naciągając smycz i rwąc się ku obiecującej cuda wszelakie przestrzeni. Tak bardzo chciał swobodnie pognać przed siebie. Łowić milion fascynujących zapachów. Promieniować energią swobody. Tarzać się. Kluczyć między drzewami wywąchanym tropem. Dotrzymywać kroku Zuzi. Jego niemal szczenięca młodość potrzebowała tego jak płuca tlenu. A ja potrzebowałam znowu ucieszyć serce widokiem uszczęśliwionego psa.  A przede wszystkim oczyścić się choć trochę z trącego nieprzyjemnie me trzewia od wewnątrz piasku obaw, jątrzących wspomnień, nieufności...

 - Niechby łąka znowu była łąką - prawdziwą krainą wolności i radości dla wszystkich moich zwierząt!
 - Dla mnie! - pomyślałam wczoraj z tęsknotą, gdy po siódmej wieczorem wkroczyłam na znajomą przestrzeń.

   Wokół nas zieleń tętniła zapachami i czułymi szeptami traw. Zachodzące słońce malowało już bajkowym różem niebo za lasem. Rozbrykane początkowo kozy zajęły się łakomym pożeraniem darów łąki. Stały kilka metrów ode mnie i napawały się smakami świeżych, chrupkich liści oraz traw. To był ich wyczekany, wspaniały czas swobody. Zuzia pogrążyła się w swej ulubionej pasji, czyli w kopaniu dołków. Zerkała od czasu do czasu na mnie i wesoło machała ogonem a potem zanurzała znowu ubrudzony wilgotną ziemią pysk w tajemniczych jej czeluściach. A Jacuś? Jacuś stał obok mnie i spoglądał tęsknie ten wielki, pełen cudownych obietnic obszar a jednocześnie w jego postawie widać było jakieś zrezygnowanie, apatyczne poddanie się mej woli.
   Zrobiło mi się przykro. Zaczęłam pieścić psiaka a on z wdzięcznością poddawał się dotykowi mych dłoni. A jednak czułam wyraźnie, iż te pieszczoty to tylko marny erzatz. On pragnął czegoś innego a ja dobrze wiedziałam, czym jest to coś.
   Odetchnęłam głęboko. Moje serce już wiedziało, jaką podjęłam decyzję. Zadudniło mocno. Zgłuszyło stado wiernych obaw. Pozwoliło.

   Kucnęłam przy Jacusiu. Pogłaskałam go po raz ostatni. Przytuliłam twarz do jego pyska i wyszeptałam:
- Leć, mój kochany! I nie zawiedź mnie, proszę!

   Poczuwszy, że smycz już go nie zniewala spojrzał na mnie z leciutkim niedowierzaniem a potem...Po prostu pobiegł. Jak wiatr. Jak strzała. Jak dziki, nieokiełznany mustang. Jak radosny, szalony ze szczęścia psiak. Zatoczył kółka wokół mnie. Zanurzył się w chaszczach i gęstych trawach. Wyskoczył stamtąd po chwili obleziony w puszki, lepkie listki i osty.Wzrok miał nieopisanie wprost szczęsliwy. Ziajał zmęczony  i patrzył na królestwo łąki niczym król Simba na swoją sawannę. Wtedy przywołałam go do siebie, mając nadzieję, że posłucha, że odzyskana wolność nie obudziła w nim nieposłuszeństwa i chęci wyrażenia swej dominacji czy też zrobienia mi na przekór.



   Przybiegł natychmiast. Rozmerdany. Uśmiechnięty. Wdzięczny. Popatrzył mi wyczekująco w oczy. W odpowiedzi pogłaskałam go serdecznie i śmiejąc się przez łzy zawołałam:
- Leć Jacuś, leć kochany piesku!

   Znowu puścił się w szalony pęd, dość blisko krążąc tym razem wokół pasacych sie kóz i przeraziwszy je tym ogromnie. Kozule zbiły sie w zaniepokojone stadko. Moje serce struchlało.
- Czy dobrze zrobiłam, uwalniajac Cię Jacusiu? Czy zaraz tego nie pożałuję? - znowu tłum obaw zakrakał w mej głowinie a w nogach pojawiła się znajoma słabość, której zwykle doświadczam, gdy mocno sie czegoś boję.



- Jacuś! Jacuś!No chodź! Chodź do mnie! - zawołałam próbując opanować drżenie w głosie. Zaczęłam się zastanawiać co zrobię, co mogę zrobić, gdy teraz on znowu zaatakuje? Czy zdążę dobiec w razie czego? Czy pijany wolnością pies posłucha mych nawoływań i krzyków. Obiecałam sobie, że jeśli Jacus przyjdzie do mnie, to znowu zapnę go na smycz. Bo jednak nie mam siły przeżywać na powrót tego wszystkiego. Ożywiać starych demonów.
- Chyba jednak za wcześnie odważyłam się na spuszczenie go z uwięzi. Głupia, naiwna jestem... - szeptałam histerycznie, biegnąc przy tym szybko w kierunku psa.

   Ale Jacuś usłyszawszy moje wołanie i widząc, iż  zbliżam się do niego przybiegł do mnie. Jak gdyby nigdy nic. Rwał radośnie prosto do swej pani, nie zwracajac na kozy najmniejszej uwagi. Przypadł do mych kolan, ziajac rozgłośnie i śmiejąc się po psiemu. Kucnęłam przy nim wtulając mokrą od łez twarz w jego bialutkie futro i uspokajając zwariowane serce szeptałam raz po raz jego imię...

   Nie, nie przypięłam mu znowu smyczy. Nie zasłużył na to przecież. A co zrobiłam wobec tego?  Obwiązałam się smyczą w pasie i ruszyłam spokojnie przed siebie. Nareszcie nadszedł czas swobodnego przemierzania łąki. Obserwacji zmiennych barw na niebie. Nasłuchiwania odległych krzyków jeleni. Odganiania od siebie komarów. Zaciągania się upojna wonią świeżego powietrza i napawania rzeźkością wieczoru.



   Kozy uspokoiły się i znalazłszy kępę wrotyczu zajęły jego łakomym skubaniem. Szarka obwąchała z ciekawością jacusiowy pyszczek a potem podskoczywszy parę razy, jak to kozy zwykły czynić przystanęła u boku swej mamy Popiołki i szczypała smakowite, zółte kwiatki. Łobuz Kurdybanek od czasu do czasu zaczepiał namolnie Brykuskę, która znowu zaczęła w nim budzić miłosne porywy. Majka po swojemu tkwiła nieco z boku i przeżuwała z rozkoszą pęki traw. Wszystko toczyło się normalnie. Tak, jak powinno się toczyć.
   A Jacuś, zmęczywszy się w końcu szalonymi biegami położył się w pobliżu Zuzi, zapatrzył się w kruki na ciemniejącym niebie a wreszcie razem z suczką zapadł na łące w błogą, wieczorną drzemkę...





poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Wiata jak chata, czyli Jaworowie i ich drużyna w sierpniowej spiekocie...



  

   Jak żyje się w upale wie każdy z nas i każdy radzi sobie z nim, jak tylko może i potrafi. Myśmy wykorzystując czas między jedną falą omdlewającego gorąca a drugą zadaszyli przy pomocy dwóch banerów naszą wiatę. Dorobiliśmy jej też z tyłu ściankę z samochodowej plandeki oraz zawiesiliśmy z boku karnisze z zasłonami. Tu się kryjemy, kiedy już i w domu gorąco staje się nie do wytrzymania. Ustawiliśmy tam leżaki i stołki. I polegujemy przysypiając albo czytając, za towarzystwo mając nasze psy dogorywające w męczącej drzemce obok.
   Widok stąd mamy z jednej strony na nasz porośnięty trawami, prawie zupełnie suchy tego lata stawik a z drugiej na wybieg dla kur. Widzimy też nasz maleńki warzywnik, gęsto porośnięty w tym roku pomidorami, ogórkami i fasolką szparagową. Dostrzegamy dach naszego domu i część budynku gospodarczego. Za plecami mamy pola i lasy. Oto nasz maleńki świat.


   O poranku wychodzimy zazwyczaj z kozami i psami na wędrówkę po lesie. Kozy muszą się napaść na zapas, bo przed wieczorem wyjście na zewnątrz ze względu na upał nie będzie już możliwe. Kiedy wybieram się z nimi sama Jacusia prowadzę na smyczy. Nie potrafię mu od czasu tamtego koszmarnego ataku na Brykuskę zaufać na tyle by się odważyć na jego swobodne bieganie. Boję się, że nie potrafiłabym ogarnąć wszystkiego, zapobiec kolejnej, groźnej sytuacji. Jacuś uwielbia swobodne bieganie i męczy się będąc zmuszonym do chodzenia na smyczy, podczas gdy Zuzia i kozy brykają obok ile wlezie. Często prosi mnie spojrzeniami, lizaniem rąk, wspinaniem mi się do twarzy, czy po prostu silnym napinaniem smyczy bym go puściła. Ale nie, nie ulegam jego prośbom…Nie wybaczyłabym sobie, gdyby znowu się coś złego stało. Natomiast przedwczoraj, gdy wyszliśmy na spacer razem z mężem Jacuś został pierwszy raz w obecności kóz uwolniony ze smyczy. Zaryzykowaliśmy, widząc, że kozy zbiły się w zwarte stadko dojadające resztki owsa na polu. O wiele łatwiej dopilnować ich na polu niż w lesie, gdzie każda chodzi gdzie chce, w poszukiwaniu zielonych smakołyków chowając się wśród chaszczy a sprytny drapieżnik, czyli Jacuś łatwo może skorzystać z okazji i ponowić swe agresywne zachowanie. 


   Nasz rodzinny spacer trwał prawie trzy godziny. Cały czas mieliśmy baczenie na Jacusia i szalenie napiętą w związku z nim uwagę. Często przyzywaliśmy go do siebie przy pomocy piskliwego gwizdka, podarunku od Hany albo wołając po imieniu. Przybiegał grzecznie, starając się nie wchodzić w drogę kozom, których najwidoczniej się boi. Kozy traktują tego pieska jako intruza a w najlepszym razie popychadło, ofiarę losu zdatną do bodzenia oraz złośliwego udowadniania, gdzie jest jej miejsce w stadzie. To miejsce, według nich jest na samiutkim końcu. A i wówczas Łobuz Kurdybanek lub Popiołka potrafią odwrócić się z nagła aby ni z tego ni z owego bodnąć nieboraka.  Brykuska natomiast ma zwyczaj hipnotyzowania wzrokiem Jacusia. W tym wzroku mieści się ostrzeżenie: “Mam cię gagatku na oku. Nie ufam ci ani za grosz! Precz ode mnie, potworze, bo mam wielkie rogi i nie zawaham się ich użyć”. Jacuś truchleje pod jej spojrzeniem i chowa się za mną.  Ale wiem dobrze, iż takie jego zachowanie nie oznacza, iż przeszły mu już zupełnie chętki na posmakowanie kozich wymion lub co gorsza, Kurdybankowych jajec (albowiem i w ich kierunku zdarzało mu się wyciągać oblizujący się łakomie pysk!). Tym niemniej tamten nasz wspólny spacer przebiegł, jeśli chodzi o jego zachowanie, zupełnie bez zarzutu. Psiak był ogromnie szczęśliwy, mogąc biegać wolno, kąpać się w kałużach i strumieniach, tarzać wraz z Zuzią w ubiegłorocznych liściach, biegać po paryjach. Po takim wybieganiu przespał prawie caluteńki dzień na kafelkach w kuchni albo pod wiatą. 

   Jacuś to bardzo sympatyczny, inteligentny i pełen energii psiak. Wkrótce minie miesiąc odkąd jest z nami i na pewno czuje się już pewniej w naszym gospodarstwie. Nadal jednak dostrzegamy w nim sporo nerwowości, przeczulenia na pewne ruchy (np. nadal zdarza mu się bać wyciagniętej ręki, z czego wnosimy, iż był niegdyś bity). Ma swoje ulubione miejsca w domu. Układa się najczęściej pod stołem kuchennym albo pod fotelem w naszej sypialni. Podczas ostatniej burzy dzielnie bronił obejścia poszczekując odważnie i w tej sposób strasząc uparte grzmoty oraz błyskawice. Na terenie domu jego stosunki z kotami są poprawne. Zdaje się, jakby je zupełnie ignorował. Koty także nie panikują już na jego widok. Mam wrażenie zresztą, że podczas upału wszystko co żywe łagodnieje, spowalnia, ucicha. Nikomu nie chce się wywoływać zbędnych awantur. O ileż przyjemniej jest przecież leżeć w cieniu i śnić o potężnym, ożywczym wietrze... 
   Niestety, Jacuś jak się okazuje, jest trochę odmiennego zdania, ponieważ dzisiaj po południu dopadł biedną kurę zielononóżkę i zagryzł, co odkryłam kilka minut później wychodząc do ogrodu. Traf chciał, że akurat w tym czasie oboje z Cezarym byliśmy w domu. Nasze kury mają czasami chętkę by wylatywać ponad płotem swojego wybiegu. Dawno tego nie robiły, ale dzisiaj jednej z nich znowu się o tym obyczaju przypomniało. Biedna kura postradała życie uduszona przez naszego drapieżnika. Zastałam go, gdy stał nad nią z pyskiem pełnym pierza a szczęka dygotała mu w ogromnym podnieceniu. Zabrałam kurę i pokazałam dowód zbrodni Cezaremu. Ten zapiął Jacusia na smycz i pokazując mu nieboszczkę krzyczał i upominał najsurowiej, jak tylko potrafił. Ale czy to coś da...? Jak dalej ułoży się nam życie z Jacusiem?




   Kozy, po porannej przechadzce, także przedrzemują parę godzin z krótką pobudką w porze obiadowej, kiedy dostają do karmników jabłek, ogórków, śliwek albo cukinii. Opychając się smakołykami pomekują na siebie, zazdrosne jak zwykle o byle co. Córeczka Popiołki, Szarka dzielnie bodzie się z tatusiem, Łobuzem Kurdybankiem przez deski oddzielających ich boksów. Popiołka karci małą becząc grubym, nieomal bawolim głosem. Brykuska, która już prawie całkiem doszła do siebie po Jacusiowym pogryzieniu zagląda z ciekawością przez furtkę swojego boksu. Chętnie by wyszła i pobodła się dla rozrywki z obserwujacą ją z naprzeciwka Majką. Obie przez chwilę tłuką rogami w deski a potem zmęczone ucichają. Wreszcie wszystkie kozule najedzone i ociężałe od gorąca układają się po kątach koziarni i znowu zapadają w sen. 

   A co my jadamy w taki upalny czas? Bo coś, niestety, jeść jednak trzeba, chociaż zupełnie nie chce się gotować. Ostatnio naszym ulubionym daniem jest leczo, którego przygotowuję wielki gar i potem przez kilka dni pałaszujemy go z kaszką kus kus albo z chlebem. Pyszne też są ziemniaki z kwaśnym mlekiem (a koziego, kwaśnego mleka mamy pod dostatkiem, jako że w tej temperaturze nawet w lodówce kwaśnieje ono w try miga!). Ostatecznie dobry jest też i chleb z masłem a do tego pomidory, cebulka, ogórki świeże albo małosolne, kozi twaróg oraz jajka na twardo. Najważniejsze jest picie, dlatego prawie codziennie gotuję gar kompotu jabłkowego albo śliwkowego. Popijamy też ze smakiem kwas buraczany albo wodę spod kiszonych ogórków.

   Wieczorami, gdy nareszcie usypiają bąki i muchy (a ku memu utrapieniu wyruszają na żer komary) znowu wychodzę z naszą zwierzęcą drużyną na popas. Przemierzamy wielką łąkę obserwując zmienne kolory na niebie, oddychając z ulgą w leciutkim wietrzyku i wieczornej rzeźkości. Zuzia zajmuje się prawie przez cały czas kopaniem dziur i dobieraniem się do nornic. To jej namiętne kopactwo zaowocowało, niestety, ostatnio zaprószeniem oczu i zapaleniem spojówek. Teraz musimy przemywać jej biedne oczęta rumiankiem a także zakrapiać antybiotyk.  A wracając do tematu wieczornych spacerów, Jacuś przez cały czas na smyczy zmuszony jest trwać przy mnie. Wyrywa się, okręca wokół, popiskuje. Chciałby się z Zuzią pobawić, ale Zuzia na razie straciła ochotę na wszelkie z nim igraszki. Obserwuję takie sytuacje, że gdy Jacuś zaczyna zbyt intensywnie wąchać ją pod ogonem albo napierać na nią ciałem by zachęcić do zabawy suczka najpierw pokazuje mu ostrzegawczo zęby, potem warczy a gdy i to nie pomaga zmuszona jest wyrwać parę kłaków z futra namolnego psa. Jacuś jest bardzo młody i chętny do szczenięcych nieomal zabaw a Zuzia, mimo tego, iż ma dopiero pięć lat, zachowuje się coraz częściej jak stateczna, znudzona wszystkim matrona. Mam nadzieję, że po ustaniu upałów i po wyzdrowieniu Zuzi wróci dobry humor i łaskawość dla jej towarzysza. Może też być, iż na takie zachowanie suczki wpływa zastrzyk antykoncepcyjny zaaplikowany jej dwa tygodnie temu.

   Siedząc pod wiatą na leżaku czytam zazwyczaj mądre książki o wychowaniu psów pożyczone mi przez Orkę i Hanę. Momentami zaśmiewam się do łez, poznając świat oczami psa. Kiedy indziej aż obgryzam z przejęcia paznokcie, trafiając na jakiś ustęp jako żywo pasujący do zachowań moich piesków i tłumaczący zawiłe meandry psiej psychiki. Na przykład parę razy przyłapaliśmy w domu Jacusia na obsikiwaniu drzwi czy ściany. A książki owe objaśniają, iż to nic innego jak znaczenie terenu przez chcącego dominować samca. A odzwyczaić go można głośnym karceniem a potem odwracaniem uwagi od tej czynności ( i tu bardzo przydaje się gwizdek). Ostatecznym rozwiązaniem jest też kastracja, ale z nią z wiadomych powodów, na razie się wstrzymujemy.

   Po wieczornym spacerze(w trakcie którego pozostając w gospodarstwie Cezary sprząta kozom, nalewa im zimnej wody do wiader, napełnia paśniki) i po udoju a także po nakarmieniu psów oraz zamknięciu kurników mamy zazwyczaj jeszcze ochotę by usiąść spokojnie pod naszą ulubioną wiatą. Nareszcie przyjemny chłodek omiata nasze spocone twarze. Na niebie kłębią się chmury zwiastujące zbawczą burzę albo mamiące nas tylko deszczowymi obietnicami i rozwiewające się do rana w błękitną nicość. Żaby kumkają rytmicznie w resztce wody w stawiku. Świerszcze cykają rozgłośnie. Psy ułożone przy naszych nogach wzdychają głęboko…A my? My nareszcie nic już nie musimy…No może tylko napić się czegoś, obmyć zimną wodą i pójść na spoczynek, marząc o porządnym ochłodzeniu.

sobota, 8 sierpnia 2015

Przygoda w australijskim upale...




   Ten obecny upał, to straszliwe, wszechogarniajace poczucie niemocy i przegrzania a także lektura ostatniego posta u Ataner przypomniały mi pewną naszą australijską przygodę sprzed lat. Jak wiadomo, w Australii ma prawo być gorąco, ale czymś zupełnie innym jest doświadczanie upału w domu, pracy czy w samochodzie, przy wentylatorku albo klimatyzacji a czym innym, gdy jest się zmuszonym w tej ekstremalnej temperaturze do nader intensywnego działania w pełnym słońcu. Wprawdzie nie uważam, by teraźniejsze, konieczne do zrobienia gospodarskie czynności wymagały od nas mniej siły i samozaparcia, ale są one wykonywane spokojnie, codziennie i przez to rutynowo. Tyle, że obecny, potworny wręcz upał sprawia, iż potrzeba naprawdę dużego wysiłku woli oraz poczucia odpowiedzialności, by zmusić się do wyjścia z domu i zajęcia gospodarstwem, zwierzętami. A trzeba przecież...
   Natomiast poniższa pogodna, opisana wierszem historyjka była australijską, wariacką nieco przygodą dwojga szalonych wędrowców, którzy często swoim beztroskim postępowaniem sami aż prosili się o kłopoty, nie mogąc widocznie żyć bez małej dawki adrenaliny...

                                                     
                               
                                         


Jazda po plaży

Jeziora pokryły się solą, czas zastygł w spękaną spiekotę
A myśmy wciąż gnali przed siebie, w marzenie i nową przygodę
Wkrąg życie przegrzane omdlało, gorącem aż drżało powietrze
Jeepowi się świetnie jechało, więc pruł tę pustynną przestrzeń
Tak na południu nas witał Coorong National Park
I właśnie zaczynał się luty, nasz jeep z Melbourne rączo gnał
Zachciało się nam ekstremum – jeżdżenia po pustej plaży
W Coorong to dozwolone, więc czemuż nie ma się zdarzyć?
Marzenia nas tu prowadziły i wiara w sens ich ziszczania
Więc zaraz będziemy u celu, ocean przyzywał z dala
Po wydmach, muszlach, kamieniach, ufamy w kolein drogi
Wjeżdżamy w ten trakt piaszczysty – niech dobre prowadzą nas bogi!
Ach – zachwyt! Bo jedzie się prosto, bo wokół nikogo nie ma 
Piętaszek wraz z Robinsonem i tylko dla nich ziemia
Nuciłam sobie beztrosko, pstrykałam zdjęcie za zdjęciem
Ocean szumiał nam głośno, samochód jechał zawzięcie
Nad wodą roiły się mewy a w toni rekiny żarłoczne
Lecz w dal niosły się moje śpiewy radosne, ufne i skoczne
Tymczasem uparty termometr wskazywał czterdzieści dwa stopnie
Lecz morska bryza nam wiała i zdało się, że jest chłodniej
A potem lekkie wzniesienie i wydma tuż za zakrętem
Stop - droga się nam urwała – przestałam nucić piosenkę!
I oto w bezludnych rejonach zakopał się nam wierny rumak
I jakże się stąd wykaraskać? Czas zacząć kopać, nie dumać!
Łopatką, rękami, na brzuchu, jak psy, co to kości szukają
Grzebaliśmy tak z trzy godziny a piasek zalewał nas falą
Jak rzęził, płakał nam jeepek, z pułapki tej chcąc się wydostać
A myśmy zawzięcie kopali i sprawa nie była to prosta
Bo upał się zrobił potworny, oblepiał nas pot i muszyska
I siły się w nas kończyły, nadzieja gasła też mglista
Przypływu zbliżały się fale – w pobliżu stał wrak zatopiony
Czasu nie było więc wcale, kopaliśmy w tempie szalonym 
Lecz nagle jest sukces, ratunek. Jeep stanął w zwycięskim blasku.
Ostatnim już wysileniem wydostał się z matni piasku
A teraz droga powrotna, do ludzi, do wody, gdzieś w cienie
Na dzisiaj dość mamy przygód - nareszcie czas na wytchnienie
A potem stojąc pod kranem i piasek zmywając strumieniem
Patrzyliśmy w swe oczy zmęczone, szczęśliwi i dumni z siebie
Bo jedno pragnienie spełnione. Choć ciężko – daliśmy radę
I teraz nam nic nie straszne - marzenia powrócą stadem!
Bo tyle jeszcze przed nami – kraina ta kusi jak złoto
Jak dzieci pomkniemy znów dalej, nie dając się żadnym kłopotom!
Bo siłę mamy i wiarę, w upale śpiewamy piosenki
I znowu wsiadamy do jeepa – nad nami trwa nieba błękit!









P.S.
Oczywiście, gdy się już zakopaliśmy nie w głowie nam było robienie fotografii , ale intensywne, szaleńcze wręcz wygrzebywanie naszego rumaka z gorącego piachu. Zatem wszystkie zdjęcia i filmiki, które można tu obejrzeć oddają stan sprzed i po zakopaniu...


środa, 5 sierpnia 2015

Burza



 

Muzyka sierpnia żarem zniewala
Spowita w wonie i barwy letnie
Wszystko zagarnia, ścieśnia i scala
Oplata,  szepcze namiętnie

Coraz goręcej w słońcu i cieniu
Słabość i stan zawieszenia
Świerszcz zamilkł nagle w ciężkim omdleniu
Wstrzymuje oddech ziemia

Lecz coś się kłębi, coś nabrzmiewa
Chmury spowiły słońce
Dźwięki zawisły na tafli nieba
Zbliża się wielki koncert

Muzyka głośno w bębny stukocze
To burza silna, zawzięta
Musisz jej ulec, oddać w jej moce
Przeżywać potęgę piękna

Na gniew żywiołów spoglądać w trwodze
Na pasję uwolnioną
W sobie odnaleźć dziwny odzew
Śmiać się i płakać, płonąć

A gdy się wybrzmi i przetoczy
Ta nawałnica szalona
Świeże powietrze znów Cię otoczy
I cisza się czuła dokona

Gdy wyjdziesz boso w chłód kałuży
W blask odnowionej zieleni
Dzwonki radosne sierpień poruszy
Krople spełnionej przestrzeni...










A następnego poranka, tuż po świtaniu takie widoki naszym olśnionym oczom się ukazywały...

Dziękujemy Wam Burzo i Deszczu za te cuda...